Elyon Meadowes
Nazwisko matki: Lupin
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: Właścicielka hodowli węży jadowitych
Wzrost: 165
Waga: 51
Kolor włosów: Blond, chłodny
Kolor oczu: Szaro-błękitne
Znaki szczególne: Zazwyczaj podkrążone od późnej aktywności oczy. Do tego multum blizn o kształcie podwójnych, blisko położonych od siebie nawzajem punkcików rozsianych po całej długości obu rąk - pamiątek po ukąszeniach węży z różnych etapów życia
11 cali, dość giętka, drewno wiśni, rdzeń z łuski popiełka
Gryffindor
Wydra europejska
Lenora i Cecily Meadowes, klęczące, obejmujące się nawzajem, z twarzami skrytymi pod kurtyną włosów; przypominające kamień
Kojrą, ususzonymi liśćmi, piżmem i tytoniem
Cecily, uśmiechnięta, trzymająca ją za rękę
Gadami jadowitymi i niejadowitymi, stworzeniami magicznymi
Srokom z Montrose
Hoduję gady, pozyskuję ich trucizny, bezpieczne usuwam węże z prywatnych terenów, okazyjnie quidditch i jazda konna
Rock'n'roll, jazz
Anastasia "April" Popelysheva
She searched the desert for one hundred years.
W końcu nadchodzi ten dzień. Czekam, aż przebiją się przez delikatną skorupkę swoich oaz, a ich oczy poznają blask sztucznego światła wypełniającego odpowiednio oznakowane hasłami niebezpieczeństwa pomieszczenie. Po drodze tam sięgam jeszcze po mały tomik leżący na dnie jednej z szuflad, przykryty kurzem. To album ze zdjęciami, do którego wracam jedynie w chwilach nostalgii, jaka towarzyszy ich narodzinom. Ostrożnie zamykam za sobą drzwi i przekręcam klucz w zamku, dopełniając to jeszcze profilaktyczną inkantacją, uczulona na to, by nic z wnętrza pokoju nie wydostało się poza jego bariery nieproszone - i siadam na podłodze, nieopodal stolika, na którym lampa góruje nad pojemnikiem, w którym rozpoczynają akt swoich narodzin. Kolana mam podciągnięte pod brodę; oparta o piętrzące się terraria zamknięte na kłódkę, uszczelnione zaklęciem, naiwnie myślę, że węże za moimi plecami być może również zerkną na pożółkłe stronice i poruszające się zdjęcia. Przecież ja wiem o nich wszystko, a w przyjaźni, w symbiozie, naturalną koleją rzeczy jest chęć obnażenia przed przyjacielem swych własnych sekretów. Pokracznie staram się więc robić to samo. Na tyle, na ile umiem. Drżąca dłoń przez chwilę muska opuszkami twardą okładkę, zanim decyduję się na jej uchylenie, i kieruję wzrok na pierwsze z ruchomych wspomnień.
W bezpiecznych objęciach zmęczonej kobiety widzę dwa noworodki, smacznie śpiące obok siebie, niemalże identyczne. Ktoś mógłby powiedzieć, że wszystkie dopiero co narodzone dzieci są takie same, jednakże w naszym przypadku jest to działaniem czystej biologii, uśmiechem genetycznym. Cecily przyszła na świat kilkanaście minut wcześniej, jako moja starsza siostra bliźniaczka; z opowiadań rodziców wiem, że nie płakała zanadto. Zająknęła się rzewnie tylko raz, na dłuższą chwilę, gdy magomedycy dokonywali jej pomiarów, a następnie uspokoiła się od razu, gdy ułożono ją w rodzinnych objęciach. Ja byłam trochę bardziej skomplikowanym przypadkiem. Często powtarzano mi, że doprowadziłam jedną z pielęgniarek do migreny swoim zawodzeniem i nawet przejęta matka nie była w stanie położyć kresu mojemu płaczu, gładząc delikatnie miękkie ciało i całując fioletowe policzki. Dopiero gdy ułożono nas obok siebie, Cecily i mnie, te okropne łzy udało się ukrócić. Podobno już wtedy byłyśmy nierozłączne. Tak jak uformowałyśmy się w łonie matki, tak wciąż musiałyśmy tkwić obok siebie, odmawiając światu możliwości rozdzielenia nas do kąpieli, ubierania czy karmienia. Ba, wręcz domagałyśmy się prawa do wspólnego eksplorowania tych nowości! Nasi rodzice mieli więc z nami nie lada zagwozdkę... Z biegiem czasu myślę, że powinnam okazywać im za to więcej wdzięczności, niż robiłam to w młodzieńczych latach. Palcem wskazującym dotykam fotografii, tam, gdzie spoczywa moja ukochana Cecily, i przez chwilę pozwalam dłoni zamrzeć w bezruchu. Czy już wtedy wiedziała o tym, jak mało czasu było jej dane? Czy dlatego nie traciła go na rzewnym płaczu, a jedynie chłonęła nowy, nieodkryty świat wokół niej, ciekawa wszystkiego? Nawet po tylu latach ukłucie bólu wciąż jest tak samo okrutne. Przygryzając wargę, ostrożnie przerzucam stronę.
W staromodnym wózeczku przeznaczonym dla bliźniąt, Lenora Meadowes zabiera nas na pierwszy spacer. Uśmiecha się przy tym promiennie, niemalże tak słodko, jak towarzysząca jej w tle przyroda podczas przyjemnego, ciepłego poranka. Na tę okazję, wedle jej życzenia o wadze absolutnego rozkazu, udaliśmy się do najbardziej zielonego zakątka Londynu. Uwielbiam patrzeć na jej młodość - na to, jak była ubrana, jak uczesana, z jakim namaszczeniem i matczyną miłością kierowała naszym wózkiem, raz po raz spoglądając w obiektyw magicznej kamery. Dostępna wówczas technologia pozostawiała, niestety, wiele do życzenia i część z ruchomego obrazu wydaje się być gdzieniegdzie zamazana, kolory nie są tak intensywne, jakbym mogła tego pragnąć, ale wciąż jest to namiastka wspomnień, jakich nie posiadam ze względu na zbyt młody jeszcze wiek. Lenora Meadowes, nasza matka, była czarownicą półkrwi wywodzącą się z rodziny Lupin. Kroniki szkolne i opowieści ojca potwierdzają, że swego czasu trafiła do Ravenclawu, będąc niezwykle przykładną i inteligentną młodą damą, której żadna dziedzina białej magii nie była obca. Najwyższe noty osiągała jednak w transmutacji i eliksirach, których parzenie było dla niej czystą przyjemnością - i niejako sama mogę temu zaświadczyć, przez pryzmat przyrządzanych przez nią zupek i innych zdrowotnych roztworów, jakie z trudem, jako niejadki, przyjmowałyśmy z siostrą w dzieciństwie. Naszego ojca poznała jeszcze za czasów nauki w Hogwarcie. Podobno to przez niego właśnie dostała jeden, jedyny w swojej karierze szlaban, który wypominała mu jeszcze przez wiele lat, nie mogąc przeżyć tak strasznej niesprawiedliwości losu. Jak zatem zdołał zdobyć jej serce? Czasem sama się nad tym zastanawiam. Opowieści ojca i matki różniły się od siebie wręcz drastycznie, kiedy o to pytałam; nawet dzisiaj przywołanie w pamięci ich kategorycznie odmiennych wspominek przeszłości sprawia, że uśmiecham się mimowolnie.
Spokojny, domowy wieczór i zapętlona powyżej kołyski zabawka w kształcie latających jaskółek. Odziana w szlafrok, zmęczona, wyrwana z głębokiego snu Lenora, pochylająca się nad naszym łóżeczkiem. To kolejne wspomnienie uchwycone na magicznej fotografii, tym razem odrobinę mniej ruchome, mniej widoczne. W pomieszczeniu panował wówczas półmrok ze względu na późną porę, jaką wybrałyśmy sobie na rozbudzenie - i choć zwykle to ojciec wstawał z łóżka, by nas utulić i uśpić jedną ze swoich dziwacznych kołysanek, tym razem stanął za obiektywem aparatu, by stworzyć kolejne zdjęcie. Jakkolwiek doceniam jego zaangażowanie w kreację tej rodzinnej kroniki, o tyle trochę żałuję, że tak rzadko mam przez to okazję oglądać jego samego na zdjęciach z tych lat. Zdecydowanie bardziej wolał je tworzyć, niż pokazywać na kliszach własną twarz, uważając, że jest mało ważna. Teraz oddałabym wszystko, by zobaczyć nas razem na zdjęciu. Wszystkich. Lenorę, Cecily, mnie i Ronalda Meadowes. W porównaniu do naszej mamy, za czasów Hogwartu Ronald należał do Slytherinu, by później ukończyć edukację jako certyfikowany magizoolog o wręcz szaleńczym zapale i szacunku do swojej pracy. Często podróżował do odległych zakątków świata, by katalogować znane gatunki magicznych stworzeń i poszukiwać tych jeszcze niezbadanych naukowo. To było jego prawdziwym konikiem. Pamiętam, jak wielokrotnie powtarzał mi, że gdzieś głęboko w dżunglach wciąż czeka na odkrycie gatunek węża, którego jad pozwala przywrócić zmarłych do życia, pod warunkiem, że podany do organizmu zostaje jeszcze przed jego finalnym zastygnięciem. Czyżbyś coś już wtedy przeczuwał, tato? Czyżbyś wiedział, co miało nas czekać? Nigdy nie zadałam mu tych pytań twarzą w twarz, a teraz... Teraz to już chyba nieważne.
She searched the depths of the sea for one hundred years.
Przewracam kilka kolejnych stron. Przyglądam się temu, jak z każdą następną fotografią stajemy się większe, bardziej przypominające swoich rodziców, jak lgniemy do siebie z uporem i nie pozwalamy naszym dłoniom rozluźnić uścisku, jaki splata je ze sobą. Cecily nosi niebieską sukienkę, ja - fioletową. To jedyny czynnik, jaki pozwala nas odróżnić. Jesteśmy uczesane jednakowo, mając dwa niewielkie, złote warkoczyki po bokach głów spotykające się ze sobą na jej tyle i wyglądamy jak małe aniołki. Gdyby kolory fotografii były odrobinę bardziej intensywne, mogłabym dostrzec jeszcze bladość twarzy Cecily. Wtedy, jako dziecko, tkwiłam w błogiej nieświadomości problemów, z jakimi zmagał się jej młody organizm. Dzisiaj wiem, że oprócz budzącej się w niej magii, po naszej matce odziedziczyła też klątwę Ondyny, którą znosiła bardzo ciężko. Gdy tylko zrywałyśmy się z ciasnej smyczy, na jakiej trzymała nas Lenora, i uciekałyśmy do lasów, na łąki i placyki przeznaczone do budowlanych konstrukcji, mama zabierała ją z naszej sypialni każdej nocy. Spowodowany tęsknotą za Cecily płacz musiał zagłuszać mi wtedy okropny kaszel, jaki dopadał ją po takiej dozie wysiłku. Kaszlała, dusiła się, a ja płakałam, wzbijałam w powietrze zabawki w pokoju, sprawiałam, że światła migotały, zapalane i gaszone raz po raz. Pluszowe zabawki, niedotknięte przez moje dłonie, uderzały samoistnie w drzwi sypialni tak długo, aż ojciec przyszedł mnie pocieszyć. Utulić. Powiedzieć, że Cecily musiała zniknąć tylko na chwilę, że tak naprawdę jest w pokoju obok i wszystko będzie dobrze, bo zaraz do mnie wróci. Nakłaniał mnie do ułożenia się z powrotem w łóżku, pod białą pierzyną, i ukojenia zdenerwowania zaśnięciem, ale odmawiałam. Za każdym razem deklarowałam, że poczekam, aż z Cecily wszystko będzie w porządku. Odpoczynek, gdy ona źle się czuła, był dla mnie zdradą ukochanej siostry. Zdarzało się więc, że z ciężkimi, uporczywie opadającymi powiekami przesiadywałam na kolanach ojca pół nocy; odpędzałam sen swoim żelaznym uporem, czekając, aż mama znów przyniesie ją do sypialni i położy delikatnie na materacu, niczym filigranowy, porcelanowy skarb. Nie pozwalano mi wtedy na przytulenie jej. Lenora powtarzała, że Cecily potrzebowała spokoju, a ja, w mojej dziecięcej główce, próbowałam to zrozumieć i uszanować.
Na naszym ostatnim, wspólnym zdjęciu - tylko ja bawię się kolorowymi klockami na podłodze. Cecily siedzi w fotelu, w piżamie, uśmiechając się sennie. Fioletowawe cienie podrążają jej śliczne oczy, dłonie przyciskają do piersi ciemnobrązową przytulankę w kształcie sowy, a blond loczki opadają na smukłe ramiona. Jest jeszcze bledsza niż zwykle, niemalże biała na wydrukowanej fotografii. Czy czułam w kościach, w sercu, jak jej źle? Nie pamiętam. Wiem tylko tyle, że po jej śmierci spowodowanej zbyt agresywnym atakiem źle znoszonej choroby, zdałam sobie sprawę, że pewna część mnie odeszła razem z nią. Miałyśmy wówczas tylko dziewięć lat. Była taka młoda, tak okrutnie młoda... A mimo to klątwa Ondyny zabrała mi ją, odebrała bezpowrotnie. Po raz pierwszy zetknęłam się z czymś tak absolutnym. Tak definitywnym, nieprzyjemnym, jak śmierć. Tylko dlaczego musiało to nastąpić przez Cecily? Marszczę brwi i przymykam oczy, nie chcąc czuć starego żalu, jaki wciąż budzi się we mnie w akompaniamencie tych wspomnień. Na moment moje dłonie zaciskają się mocnej na albumie, głowa odchyla się do tyłu, napotykając na swojej drodze chłodną szybę terrarium, a dłonie bezmyślnie kartkują następne stronice. Nie muszę zastanawiać się nad tym, co teraz pomijam; wiem, że większość z nich jest pustych, smutnych, lub dotyczy po prostu innych z naszych krewnych. Zdjęcie uśmiechającej się ciotki Winifred, samotnej damy z siedmioma kugucharami i kanarkiem, którego musiała przed nimi ukrywać, by wciąż cieszyć się jego niedzielnym ćwirem. Zdjęcie dziadków Meadowes usadowionych na wygodnych fotelach w centrum małego, wypełnionego obrazami i pamiątkowymi figurkami salonu. Zdjęcie wujów Rudolpha i Alberta polujących na kaczki. Przez długi czas w naszym domu nie robiono już zdjęć.
Zatrzymuję się dopiero wtedy, gdy, ubrana na fotografii w szkolną szatę, ze spakowaną torbą przyglądam się ropusze skaczącej po blacie drewnianego stołu. Tu zaczyna się moja miłość do gadów i płazów - która nie wzięła się znikąd. Do dziś pamiętam, jak, odwiedzając grób Cecily razem z rodzicami, zobaczyłam węża przemykającego przez trawę niedaleko jej nagrobka, wśród kwiatów złożonych pod zimnym kamieniem. Matka próbowała przegonić go wówczas, by nikogo nie ugryzł, ale dla mnie... Dla mnie był to swego rodzaju znak. Ukłucie nadziei, że być może Cecily wciąż gdzieś tam jest, że podarowuje mi coś, czym mogłabym zastąpić pustkę w skruszonym, samotnym sercu. Przecież po jej odejściu nie bawiłam się już z innymi dziećmi. Nie wychodziłam na podwórko, nie odzywałam się do koleżanek. Ale gdy moje oczy otwarły się szeroko, obserwując gada uciekającego przed ludzką inwazją, poczułam - ku uzasadnionym zachwycie ojca - że właśnie to było znakiem, na jaki czekałam od Cecily, modląc się oń każdego wieczora. To dlatego na moje szkolne zwierzątko wybrałam ropuchę. Była najbliżej do gatunków, jakie zaczęły mnie wtedy fascynować; mimo moich upartych próśb o choćby najmniejszego, kieszonkowego węża zamiast dopuszczalnych przez Hogwart pupilów, z ciężkim sercem tata wyjaśnił mi, że muszę przestrzegać regulaminu - on natomiast sprezentuje mi gada jakiegokolwiek tylko sobie zamarzę, gdy wrócę po pierwszym roku edukacji do domu z zadowalającymi ocenami. Mój Merlinie, z jakim zapałem do nauki wsiadałam wtedy do pociągu!
Choć niezmiernie fascynował mnie Slytherin ze względu na swoje godło i szepty o wężoustości u wybranych, Tiara Przydziału uznała, że moim powołaniem jest jednak jego konkurencyjny Gryffindor. Jak bardzo żałuję, że nie mam zdjęć z okresu edukacji w szkole... Chyba każda dziewczynka marzy o tym, by kiedyś znaleźć się w miejscu pełnym magii, nawet jeśli ta towarzyszyła jej od urodzin. Wszystko, co zobaczyłam w Hogwarcie, wprawiało mnie w stan skrajnego zachwytu. Z uwielbieniem obserwowałam rozgrywki moich szkolnych kolegów i koleżanek w szachy czarodziejów, cieszyłam się gdy wymienialiśmy się kartami z czekoladowych żab i uzupełnialiśmy kolekcje w odpowiednio przeznaczonych do tego klaserach. Ukochałam sobie poruszające się i raptownie zmieniające położenie kamienne schody, które pozwalały mi eksplorować zakątki zamku, rozmawiać z portretami czarodziejów... Choć - ironicznie - nie wiedziałam jeszcze, jak porozumiewać się z żywymi ludźmi i bałam się tworzenia więzi, które nagle mogłyby odejść tak boleśnie, jak odeszła Cecily, postanowiłam pozwolić sobie wejść w ten enigmatyczny świat z pewnym poczuciem przynależności. Żałowałam tylko, że byłam w tym sama. Gdy tylko moje myśli uciekały w kierunku Cecily, pogrążałam się w żalu, w tęsknocie - ale mogłam wtedy liczyć na przyjaciół, którzy z łatwością dostrzegali mój stan i zapewniali mojemu umysłowi oddech od smutku, jaki nagromadził się w nim przez lata samotności. Ufałam im. Pozwałam im porwać się w wir czaru, jaki oferował Hogwart i czarodziejska społeczność, a oni w zamian pokazywali mi, jak uporać się ze stratą, jak pozwolić sobie znów cieszyć się błahostkami, jak dostrzegać szczęście w jeszcze do niedawna szarej codzienności.
Przymykam oczy i wracam myślami do tego, czego nauczyła mnie szkoła magii. Wspominam znielubione wróżbiarstwo, zasypianie na numerologii, skrupulatne prace domowe z historii magii, radość ze wzbijającej się w powietrze miotły i wykonywanych na niej sztuczek. Choć nigdy nie mogłam dorównać moim biegłym w lataniu kolegom i koleżankom, cieszyłam się z faktu samej umiejętności utrzymania się na miotle i możliwości przebycia nią jakiegoś dystansu bez uszkodzenia sobie kręgosłupa, czego panicznie bałam się na samym początku zajęć. Oprócz tego z ukłuciem dumy wspominam lekcje zaklęć i obrony przed czarną magią. Dowiedziałam się wówczas, jak ogromne jest spektrum możliwych do wykonania inkantacji, jak używać ich do obrony przed atakiem, a każdą z formułek przyswajałam chętnie i pilnie. Nadgarstek naśladował ruchy profesorów, umysł zapamiętywał słowa czaru, różdżka z wiśniowego drewna pozwalała mu rozbrzmieć w rzeczywistości i, śladem wcześniejszej prezentacji, powtórzyć działanie jakie było nam zadane. Jedynie w transmutacji wciąż czułam się jak kompletny głąb... Musiałam korzystać z wielkodusznej pomocy innych, zaprzyjaźnionych gryfonów, by przypadkiem nie przemienić własnych stóp w krzesło. Choć matka upominała mnie za to listownie, narzekając, że nie odziedziczyłam jej smykałki do owej dziedziny magii, zwyczajnie nie byłam do niej stworzona, niezależnie od tego, ile czasu poświęcałam na studiowanie instrukcji w podręcznikach i rozmowy z bardziej utalentowanymi kolegami. Podobno orłem nie można być ze wszystkiego... A czego brakowało mi w eliksirach, nadrabiałam w opiece nad magicznymi stworzeniami.
Mogłabym godzinami słuchać o informacjach związanych z przeróżnymi gatunkami. Chętnie uczestniczyłam w zajęciach jako przodowniczka w zaznajamianiu się z nimi bezpośrednio, twarzą w twarz, w docieraniu się z nimi, jako pierwsza zgłaszając się na kandydatkę w celu jakichkolwiek pokazów z ich udziałem. Nie ukrywam, że moją największą uwagę przykuwały prezentowane przez profesora gady, ale z równą miłością podchodziłam do wszelkich innych stworzeń, o jakich dane nam było się dowiedzieć. A gdy zajęcia dobiegały końca, samodzielnie przesiadywałam w bibliotece, wybierając książki na ich temat i wszelką wiedzę uzupełniając na własną rękę, jeszcze zanim usłyszeliśmy o niej z ust profesora. Niewątpliwie związane było to z faktem wprowadzania mnie w tajniki obchodzenia się z magicznymi stworzeniami przez mojego ojca w czasie wakacji. Razem odwiedzaliśmy rezerwaty, pokazywał mi też zgromadzone przez swoich kolegów po fachu okazy z bardzo dalekich stron, opowiadał o ich anatomii i warunkach życia. Co niektóre mogłam wziąć na ręce, dotknąć ich choćby delikatnie, inne natomiast - pozostawały poza moim zasięgiem. Najbardziej fascynowały mnie jednak te jadowite gatunki węży. Wypraktykowana swoboda, z jaką magizoolodzy podchodzili do niekiedy śmiertelnie trujących zwierząt; patrzyłam jak własnoręcznie wyjmowali je z terrariów, by następnie włożyć do beczek i pozwolić im na odmoczenie suchej, odchodzącej od łusek skóry w trakcie jej zrzucania - i już wiedziałam wówczas, że sama będę robić to, co oni. Że założę własną hodowlę, w której zgromadzę gatunki niezrozumiane, uważane za bezpodstawnie agresywne wobec człowieka, za godne wytępienia, i pokażę jak bardzo pożyteczne mogą być dla czarodziejskiego świata dzięki niesamowitym truciznom, które można z nich pozyskać.
Do tej pory posiadam swojego pierwszego węża, pytona królewskiego, którego dostałam od rodziców po ukończeniu pierwszej klasy. Choć matka była temu przeciwna i często przewracała oczyma, gdy pozwalałam mu na opuszczenie terrarium i owinięcie się na moich rękach lub zwyczajnym ułożeniu na nogach, obietnica była obietnicą, a dodatkowy entuzjazm ojca z pewnością nie dodawał jej otuchy na pozbycie się z domu stworzenia, które uważała za niestosowne. Otwieram oczy i patrzę na ułożone nieopodal terrarium, gdzie stworzenie to spoczywa w bezruchu, wśród egzotycznie wyglądających liści i ususzonych konarów - i uśmiecham się do siebie. Ile mogłabym oddać teraz za to, by Lenora Meadowes znów powtórzyła, jak nieodpowiedzialni jesteśmy przetrzymując węże w domu, jak bardzo ona nie ma zamiaru zbliżać się do jego klatki i podawać mu myszy w trakcie mojej nieobecności - ale Lenora Meadowes umarła gdy miałam czternaście lat, po latach walki poddając się tej samej chorobie, jaka zmogła Cecily. Od tamtego czasu jesteśmy sami, z ojcem, jedyni pozbawieni plagi klątwy Ondyny ciążącej na połowie naszej najbliższej rodziny. Raz na jakiś czas odwiedzała nas babcia Meadowes, by przyrządzić domowe posiłki i pomóc synowi w opiece nade mną wtedy, gdy przebywałam w domu w trakcie przerw wakacyjnych.
Hogwart był moją ukochaną ucieczką od zmartwień i tęsknoty. Zamiast rozpaczać nad stratą matki, pozwalałam sobie ponownie pogrążyć się w jego magii i spokoju ducha emanującego od każdego kamienia wznoszącego mury szkoły. Tu byłam bezpieczna. Wśród fantastycznych zwierząt na zajęciach opieki nad nimi, wśród rzucanych rozważnie zaklęć, wymyślnych roślin z zajęć zielarstwa, czy nawet wspólnego przesiadywania z innymi uczniami przed kominkiem w wieży Gryffindoru. Raz na jakiś czas otrzymywałam listy z domu, do których ojciec załączał fotografie mojego pytona o dość specyficznie przyziemnym imieniu - Kevin. Nie zapomniałam, oczywiście, by dodać je do rodzinnego albumu. Wydawać by się mogło, że, w porównaniu do poprzednich stron, te są mugolskiego pochodzenia. Kevin nigdy nie należał do gadów przesadnie ruchliwych. Zdecydowanie bardziej wolał wygrzewać się w świetle lampy lub drzemać w swoich rozmaitych kryjówkach, niż pląsać przed obiektywnem. Magiczną naturę zdjęć zdradza więc tylko jego tanczący, smakujący powietrze język. Znów wzdycham do siebie z uśmiechem, patrząc, jak niewielkich rozmiarów był lata temu. Dziś jest już ciężkim paniczem o pokaźnej posturze, zdrowym okazem swojego gatunku, który bez problemu zajmuje połowę kanapy, kiedy decyduję się pozwolić mu na wspólny relaks w salonie.
How long will it take till she begins to doubt whether or not she actually lost them to begin with?
Swoją własną hodowlę otworzyłam tuż po osiągnięciu czarodziejskiej pełnoletniości i zakończeniu nauki w Hogwarcie, a także odbytych rocznych praktykach u jednego z zaprzyjaźnionych magizoologów o gadziej specjalizacji. Choć z ciężkim sercem przyszło mi opuszczenie miejsca, które stało się dla mnie tak bliskie, wiedziałam, że zastępuję je czymś równie pięknym dla mojego serca. Dzięki pomocy finansowej ojca mogłam zacząć od kilku jadowitych przedstawicieli gadziego królestwa. Pomógł mi zakupić leciwy domek na obrzeżach Londynu, niewielki, z równie niewielkim ogrodem, a także odpowiednio wyposażyć pokoje do przetrzymywania i zajmowania się stworzeniami - oraz załatwić wszelkie formalności związane zarówno z prawem mugolskim, jak i czarodziejskim. Dzięki Merlinowi, miał w tym wieloletnie doświadczenie, a ja w trakcie całego mojego życia i - w szczególności - wakacji między latami szkolnymi mogłam uczyć się od niego i jego hodowców-przyjaciół wszelkich tajników tego fachu. Właściwie tylko fakt dostępu do owej wiedzy od tak wczesnego okresu sprawił, że mogłam założyć własną działalność tak szybko, dopiero w przedsionku dorosłości. Widzę kilka fotografii z tego czasu, ułożonych w ramach albumu. W końcu widzę też ojca, któremu uparcie zrobiłam zdjęcie, ustawiającego terraria w przeznaczonych dla nich miejscach za pomocą zaklęć - a obok niego, gdzieś w kącie plącze się wuj Rudolph. Ronald Meadowes ma już swoje lata, którym świadectwo daje średniej długości, biała broda i siwe włosy pokrywające głowę. Na nosie ma okrągłe, przyduże okulary. Chyba więcej w nim widzę siebie, niż Cecily.
Rok po otwarciu hodowli decyduję się poszerzyć działalność ze względu na to, jak panicznie ludzie boją się węży, jak agresywnie odpowiadają na de facto przez siebie sprowokowany atak - zaczynam w bezpieczny sposób usuwać je z prywatnych posiadłości i lokali, starając się zapewnić zwierzęciu jak najmniej stresu. Ludzie są w stanie poradzić sobie z wyimaginowaną traumą, węże natomiast znoszą ją o wiele gorzej. Mam to na uwadze, wykonując swoje powinności. Niektóre z nich trafiają do mojej prywatnej hodowli, inne do zaprzyjaźnionych hodowców poszukujących konkretnego gatunku. Jako wyszkoleni pasjonaci razem dbamy zatem o to, by nie zaszkodziły lokalnej naturze, bo - cóż, głównie przez ludzki brak odpowiedzialności i niechęć zajmowania się własnymi pupilami - wiele z nich zostaje wypuszczona samopas jako pozornie proste pozbycie się domowego problemu. Niewielu jednak zdaje sobie sprawę z faktu, że tak potraktowane gady zagrażają prawom ustanowionym przez przyrodę. Obecnie w swojej hodowli mam dwadzieścia dorosłych węży jadowitych, kilka niejadowitych - i ponad trzydzieści maluchów powoli przygotowujących się na opuszczenie dotychczasowego domu i transport do innych hodowców. A już za chwilę młodzików będzie jeszcze więcej.
Odkładam album na bok i w końcu podnoszę się z ziemi, rozprostowując zastygnięte kości. Skorupki zaczynają pękać. Niektórym z nich pomagam delikatnie, tak, by nie zaburzyć ich samodzielnych narodzin. Inne radzą sobie bez mojej ingerencji. Po kilku minutach widzę, jak pierwszy z małych boomslangów wytyka głowę ponad jajeczko i uczy się testować powietrze niewielkich rozmiarów języczkiem. Nie muszę się spieszyć - spotkanie Zakonu Feniksa rozpocznie się dopiero za niewiele ponad trzy godziny. To wystarczająco dużo czasu, by przywitać szare i brązowe maluchy na świecie, a następnie ich pomyślnymi narodzinami pochwalić się wśród innych członków organizacji, do której należę z własnego, świadomego wyboru. Nie mogę przecież zgodzić się z ideą okrutnego świata, do stworzenia jakiego nawołuje czarodziej nazywający siebie Lordem Voldemortem. Nie mogę zgodzić się na tak obrzydliwe pobudki, jakimi kierują się jego poplecznicy. Dlatego właśnie, chcąc ratować to, co inni próbują zniszczyć i uformować na nowo, dołączyłam do Zakonu Feniksa. W imię czegoś większego, niż moje własne życie.
Statystyki i biegłości | |||
Statystyka | Wartość | Bonus | |
OPCM: | 21 | 3 (rożdżka) | |
Zaklęcia i uroki: | 12 | 2 (rożdżka) | |
Czarna magia: | 0 | 0 | |
Magia lecznicza: | 0 | 0 | |
Transmutacja: | 0 | 0 | |
Eliksiry: | 1 | 0 | |
Sprawność: | 1 | Brak | |
Zwinność: | 5 | Brak | |
Język | Wartość | Wydane punkty | |
Język angielski | II | 0 | |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty | |
Anatomia | I | 2 | |
Historia Magii | I | 2 | |
ONMS | III | 25 | |
Retoryka | I | 2 | |
Spostrzegawczość | II | 10 | |
Ukrywanie się | I | 2 | |
Zielarstwo | I | 2 | |
Zręczne ręce | II | 10 | |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty | |
Ekonomia | I | 2 | |
Odporność Psychiczna | I | 5 | |
Wytrzymałość Fizyczna | I | 2 | |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty | |
Zakon Feniksa | 0 | 0 | |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty | |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty | |
Latanie na miotle | I | ½ | |
Pływanie | I | ½ | |
Jeździectwo | I | ½ | |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty | |
Brak | - | (+0) | |
Reszta: 4,5 |
Ostatnio zmieniony przez Elyon Meadowes dnia 18.03.19 10:49, w całości zmieniany 18 razy
Witamy wśród Morsów
[18.03.19] Ingrediencje (listopad/grudzień)
[06.04.19] Zakup: strączki wnykopieńki
[07.04.19] Wykorzystano: strączki wnykopieńki, kora drzewa Wiggen
[18.03.19] Zakup zaklęć ochronnych (Bubonem, Cave Inimicum, Muffliato, Tenebris); darmowe
[18.03.19] [G] Zakup: 2 węże, -40 PM
[21.03.19] Wykonywanie zawodu (wrzesień/październik): +50 PD
[22.03.19] Darmowa, jednorazowa zmiana wizerunku
[26.03.19] Wykonywanie zawodu (listopad/grudzień): +50 PD
[06.04.19] [G] Zakup: strączki wnykopieńki, -50 PM
[07.04.19] Osiągnięcie: Mały pędzibimber, +30 PD
[08.04.19] Powiększenie limitu zmiany wizerunku, -100 PD
[19.04.19] Spotkanie Zakonu Feniksa, +10 PD
[04.05.19] Zdobycie osiągnięć: Złoty myśliciel I i Złoty myśliciel II, +60 PD
[16.07.19] Podsumowanie napraw anomalii (listopad/grudzień): +50 PD, +1 PB organizacji
[22.09.19]Powiększenie limitu zmiany wizerunku, -100PD