Ronan Clearwater
Nazwisko matki: Pomfrey
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: opiekun smoków i smoczy behawiorysta w rezerwacie w Kent
Wzrost: 180cm
Waga: 74kg
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: brązowe z miodowymi refleksami
Znaki szczególne: blizna na prawej ręce oraz brzuchu; przy odpowiednim świetle jego oczy rozjaśniają się, zdając się mieć miodowy odcień, podobnie do włosów, które wystawione na światło słoneczne przybierają jaśniejszy odcień brązu; policzki niekiedy porywają się delikatnymi piegami, które widoczne są jedynie z bliska; posiada umięśnioną, chociaż nie przesadnie, sylwetkę
11,4 cali; wiśnia; pióro memrotka; dość giętka
Griffindor
beagle
martwą Maeve
morzem, malinami, trawą po deszczu
rodzinną kolację z rodzicami, Maeve i Calebem
smokami, podróżami, rysowanem
Harpiom z Holyhead
rysuję, pływam, jeżdżę konno i latam na
muzyki klasycznej
Callum Turner
The brightest colors fill my head
A million dreams are keeping me awake
I think of what the world could be
A vision of the one I see
A million dreams is all it's gonna take
Gdy byłem mały, moja matka co roku przygotowywała domowy malinowy dżem.
Po latach na języku wciąż czuję jego smak – słodki, ale i kwaskowaty. Od zawsze był moim ulubionym przysmakiem; jako mały chłopiec wyjadałem go palcami prosto ze słoika, gdy opuściłem dom by rozpocząć naukę w Hogwarcie część bagażu stanowiły właśnie zapasy domowego przetworu, a kiedy lata później podjąłem decyzję o opuszczeniu rodzinnej Anglii i udaniu się do odleglej Rumunii, to właśnie malinowy dżem był tym, czym wypełniłem swoją walizkę.
Smak domu chciałem nosić ze sobą zawsze i wszędzie; nie chodziło jedynie o słodycz letnich owoców, o jego rozkoszną czerwień czy nawet zapach gotujących się malin. Jeden słoiczek zawierał w sobie wspomnienia, które pragnąłem zachować w ich pierwotnej postaci na zawsze. Radosna melodia, którą moja matka nuciła pod nosem oddając się swojej pasji była niemalże tak samo słodka jak smak jej przetworu. Śmiech, który odbijał się od ścian niewielkiego domku - śmiech mojego rodzeństwa, starszego brata i młodszej siostry – był głośniejszy niczym kliknięcie otwieranego wieka. Chodziło o wszystko to, o czym przypominał mi jego smak; o długich letnich miesiącach, w ciągu których wylegiwaliśmy się razem na polach – trójka rodzeństwa, które czuło się tak, jakby łącząca ich więź miała pozostać tak samo silna do końca ich dni. Fakt, że Caleb nienawidził malinowego dżemu i krzywił się za każdym razem, gdy ja wylizywałem słoik do czysta. Maeve, najmłodsza z nas, będąca oczkiem w głowie dwójki chłopców, którzy chcieli ochronić ją przed wszelkim złem tego świata.
Po latach wydaje się, iż dzieciństwo było jedynie snem; oblane słodyczą i radością, miłością rodziców oraz wspólnymi zabawami. Gdy świat niemalże zaczynał się kończyć, a ja z przerażeniem czytałem wieści nadchodzące z odległej Anglii, z domu, dobre wspomnienia nie wystarczały. Na innym kontynencie, robiąc to, co kochałem, moje serce wciąż spoczywało przy moich bliskich, nad których głowami załamywało się niebo.
Moi rodzice zdawali się być swoim dokładnym przeciwieństwem, a mimo to wciąż stanowili dobraną parę, w której nigdy nie brakowało miłości – zarówno do siebie, jak i do trójki niesfornych dzieci. Ojciec, zafascynowany nauką i pochłonięty pracą, pomimo ciężaru spoczywającego na jego ramionach, związanego z obowiązkiem wykarmienia rodziny, nigdy nie zapominał o tym, co liczyło się najbardziej. Ignorując zmęczenie, wieczorami siadał przy kominku z kubkiem ciepłego mleka w dłoni, snując opowieści, które miały nas inspirować, cieszyć oraz rozwijać. Nauka była jego życiem, jego pasją, jego drugą miłością i chociaż pozwalał nam znaleźć nasze własne życiowe ścieżki, nie potrafił powstrzymać się przed nauczaniem nas o magicznych stworzeniach. Smoki nie były jego ulubionymi; kochał hipogryfy, dostojne i królewskie, posiadające w sobie godność, której, jak miałem się w przyszłości przekonać, brakowało niejednemu człowiekowi. Ja jednak wolałem te pierwsze – potężne i otoczone łuskami, z pyskami, z których zionął zabójczy ogień i charakterem, do którego okiełznania wymagany był talent, odwaga, ale i pasja. Gdy wracał z pracy prosiłem o historie o smokach, z zafascynowaniem wpatrując się w ilustracje stworzeń, które dla mnie były majestatyczne i piękne.
Mając sześć lat powiedziałem rodzicom, iż w przyszłości będę opiekować się smokami. Oboje zaśmiali się, patrząc na siebie z miłością, której od zawsze im zazdrościłem i pragnąłem ujrzeć w drugiej osobie. Matka nachyliła się, oplatając ramionami szyję mojego ojca i powiedziała, że powinien być dumny, gdyż jego opowieści być może w końcu do czegoś się przydadzą. On zaś złożył na jej policzku delikatny pocałunek, dłonią tarmosząc moją czuprynę, i powiedział, że do tej pracy potrzeba czegoś więcej niż marzeń. Wiem, że oboje we mnie wierzyli i gdy w Hogwarcie przyszło mi odnieść pierwsze sukcesy byli dumni z młodego mężczyzny, którym powoli się stawałem.
Matka dopełniała charakter ojca swoim spokojem. W pewien sposób była jak delikatne nuty muzyki, które za każdym razem, gdy przekroczyła próg pomieszczenia, przynosiły spokój oraz pogodę ducha. Artystyczna dusza, smukłe dłonie oraz melodyjny głos działały najlepiej na zadrapane kolana, nabite siniaki czy sprzeczki pomiędzy rodzeństwem. Podczas gdy ojciec zaszczepiał w nas miłość do nauki, ona chciała przekazać nam wrażliwość na piękno natury oraz sztuki. Kredki oraz ołówki można znaleźć było w każdym kącie naszego niewielkiego domostwa, jednak na początku byłem im dość oporny. Gdy Maeve z radością przysiadała nad czystą kartką papieru, z każdym dniem stając się coraz lepsza, ja opierałem się, o wiele bardziej woląc zabawy na podwórzu czy latanie na dziecięcej miotełce, którą dostałem na 7 urodziny (i do której przyczepiłem papierowy ogon, chcąc by przypominała smoka). Do rysunków przełamałem się jednak, gdy jednego lata przypadek skrzaciej grypy uziemił mnie w łóżku. Nie mogąc bawić się na podwórku i będąc znudzony oraz samotny, podczas gdy moje rodzeństwo cieszyło się ciepłem słonecznych promieni, wziąłem do ręki ołówki oraz notatnik i zacząłem szkicować.
Wyjazdu do Hogwartu oczekiwałem z radością, ale i z pewnym lękiem. Caleb zdążył już przetrzeć da nas szlak, jednak mimo wszystko sam nie byłem pewien, jak poradzę sobie w miejscu, o którym dotychczas jedynie opowiadali mi rodzice. Wiedziałem, że mój uwielbiał nowych przyjaciół oraz tajemnicze zakamarki zamku, jednak zdążyłem się przekonać, iż byliśmy od siebie niezwykle różni i jego doświadczenia nie koniecznie mogły pokrywać się z moimi. Na peronie 9 i ¾ na trzęsących się nogach wsiadałem do pociągu, wychylając szyję przez okno i machając do żegnających mnie rodziców. Przez moment miałem wrażenie, że w oczach matki zaszkliły się łzy, jednak zanim zdążyłem dokładniej się przyjrzeć, ich sylwetki ukryte zostały za gęstymi kłębami białego dymu i wkrótce zniknęły zupełnie z pola mojego widzenia.
Przez moment czułem się zagubiony, przemierzając korytarz za korytarzem i zerkając do wypełnionych przedziałów i szukając miejsca, w którym mógłbym spędzić resztę podróży. Właśnie wtedy los sprowadził na moją drogę rudowłosą dziewczynkę, która od tamtej chwili miała być moją najbliższą przyjaciółką, pomagającą przetrwać nawet najtrudniejsze chwile pomimo wielu przeciwieństw.
Jessa i ja oboje trafiliśmy do Griffindoru, a Hogwart szybko stał się dla mnie drugim domem. Nikogo nie zdziwił fakt, iż moim ulubionym przedmiotem była opieka nad magicznymi zwierzętami, chociaż oprócz tego odnosiłem również sukcesy w obronie przed czarną magią oraz zaklęciach. Podobnież nikt nie był zaskoczony, gdy na drugim roku dołączyłem do drużyny Quidditcha, szczególnie iż mój ojciec sam za swoich czasów był jednym z pałkarzy. Idąc w jego ślady przyjąłem tą samą pozycję w drużynie, biorąc na siebie dodatkowy obowiązek, który po mimo wszystko pomógł mi pozostać bardziej zorganizowanym oraz skupionym na osiągnięciu swojego celu.
W powietrzu czułem się wolny, szczęśliwy i odseparowany od problemów, które mogłyby czekać na ziemi. Czasem siedząc na miotle zamykałem oczy na ułamek sekundy, wyobrażając sobie, że tak właśnie musi wyglądać dosiadanie smoka. Stworzenia te wciąż pozostawały moimi ulubionymi i w wolnych chwilach pochłaniałem wszelkie dostępne w bibliotece książki na ich temat, chcąc zdobyć jak najwięcej wiedzy licząc, iż to właśnie pomoże zabezpieczyć mi pozycję w rezerwacie, gdzie z bliska będę mógł poznać te majestatyczne zwierzęta i zadbać o ich dobro. Posiadanie celu, w którego zdobyciu byłem zdesperowany, pozwoliło mi utrzymać skupienie oraz motywację. Mimo wszystko nigdy nie zapominałem tego, co było dla mnie najważniejsze. Towarzystwo przyjaciół oraz rodziny było miłą odskocznią od nauki i to właśnie im zawdzięczam to, kim jestem teraz. Z uśmiechem na ustach wspominam wiosenne popołudnia, gdy wraz z najbliższą grupą znajomych wylegiwaliśmy się na błoniach w ciepłych promieniach słonecznych, czytaliśmy książki czy ćwiczyliśmy Quidditcha. Czas spędzony w Hogwarcie był nie tylko przepustką do spełnienia marzeń, ale i okresem nawiązywania przyjaźni i znajomości, z których niektóre przetrwały próbę czasu, smakowaniem pierwszych miłości oraz złamań serca i, przede wszystkim, cieszenia się latami dzieciństwa, w których poważne problemy nie były jeszcze moim zmartwieniem.
Mury szkoły opuszczałem więc szczęśliwy, pełen dobrych wspomnień oraz nowych doświadczeń, ale jednocześnie gotowy rozpocząć kolejną przygodę i zacząć zajmować się tym, czego od dawna pragnąłem. Dobre wyniki egzaminów uczyniły mnie kompetentnym kandydatem, a chęć nauki, zapał do pracy oraz brak obawy przed ubrudzeniem sobie rąk sprawiały, że z łatwością przychodziło mi zjednywać sobie ludzi, którzy mogliby zaoferować mi posadę lub polecić swoim znajomym. Nigdy nie byłem ponadprzeciętnie wygadanym; zdecydowanie bardziej wolałem zacisze biblioteki, szum wiatru w koronach drzew i spokojne melodie muzyki klasycznej. Introwertyczna natura nie uczyniła jednak ze mnie ani dziwaka, ani outsidera; otwierałem się przy najbliższych, ucząc się okazywać trochę więcej emocji i stając się roześmianym, ciepłym i pogodnym, podczas gdy dla obcych mogłem wydać się chłodnym i nieprzyjaznym. Od zawsze wolałem oszczędzać słowa, wypowiadając jedynie to, co uważałem za ważne. Rodzice przestrzegali mnie, iż ta nieśmiałość może okazać się dla mnie zgubą, szczególnie w dorosłym życiu, gdy przyjdzie mi walczyć o swoją pozycję. Mimo wszystko, gdy naszła potrzeba, potrafiłem zaprezentować się z najlepszej strony nie szczędząc zarówno słów, jak i gestów oraz uśmiechów.
Nie sądziłem, że okazja na spełnienie marzeń, które wcześniej być może nawet nie przeszły mi przez myśl, pojawi się tak szybko. W kilka miesięcy po ukończeniu szkoły, podczas których uczyłem się stawiać pierwsze kroki jako dorosły, podejmując się różnych prac, z których większość miała mało wspólnego z moją pasją względem smoków, bliski znajomy mojego ojca oświadczył, iż wybiera się do Rumunii, gdzie otrzymał posadę w jednym z najbardziej renomowanych rezerwatów smoków w czarodziejskiej Europie. Myśl powoli zaczęła kiełkować w mojej głowie i w końcu Rumunia była wszystkim, o czym potrafiłem myśleć. Spędzając dnie w niewielkiej księgarni na Pokątnej, gdzie zatrudniono mnie jakiś czas wcześniej, nie potrafiłem się skupić, upuszczając z rąk książki, źle przeliczając pieniądze i z tęsknotą wyglądając za okno. Dusiłem się w pracy, która mnie ograniczała i wstrzymywała mój rozwój. Owszem, z natury byłem spokojny i wycofany, jednak moje serce mimowolnie pragnęło przygody. Problem stanowił mój umysł – związany obawami o wszystko to, co może pójść źle i przejęty trudnościami, które musiałbym pokonać, aby dostać się do kraju, który zdawał się być ziemią obiecaną.
Zmianę w moim zachowaniu pierwszy zauważył mój ojciec. Przy wspólnych posiłkach byłem jeszcze bardziej cichy niż zwykle, przebierając sztućcami w talerzu i będąc głuchym na zadawane pytania. Bałem się wyjawić swoich myśli, choć jednocześnie czas przeciekał mi przez palce i wiedziałem, że miałem go coraz mniej na podjęcie decyzji. Gdy zwierzyłem się ze swoich planów – ale i marzeń, przypuszczeń, lęków – otrzymałem więcej, niż się spodziewałem. Ojciec, wynaturzony naukowiec, którego przed oddaniem się w pełni pracy naukowej powstrzymała miłość do mojej matki oraz rodzeństwa, zachęcił mnie do tego, co jeszcze niedawno wydawało się niemożliwe.
Gerard Freud nie szukał ani pomocnika, ani asystenta ani tym bardziej młodego chłopaka pełnego zapału, chęci do nauki i głowy przepełnionej marzeniami o smokach. Jako naukowiec i podróżnik, który zwiedził przeróżne zakątki świata badając faunę i florę odległych krajów i spisując je w książkach, które, jak tłumaczył, chciał by w przyszłości stały się szkolnymi podręcznikami przetłumaczonymi na wszystkie Europejskie języki i używanymi w najróżniejszych szkołach magii, jego głowa znajdowała się w miejscu zupełnie innym niż jego ciało, a myśli zdecydowanie wyprzedzały czyny. W niewielkiej pracowni (znajdującej się, na dobrą sprawę, w ciasnym mieszkanku na ulicy Pokątnej) przygotowywał się do długo oczekiwanego wyjazdu i nie chciał słyszeć o wszelkich powodach, dla których młodzieniec taki jak ja miałby wyruszyć wraz z nim. Na nic zdawały się ciągłe próby przekonania go o mojej kompetencji czy prośby ze strony ojca, wystawne kolacje w domu moich rodziców czy pomoc w organizowaniu dokumentów i pakowaniu magicznych przyrządów. Nic więc dziwnego, że szybko zacząłem tracić nadzieję. Na tydzień przed jego wyjazdem złożyłem mu ostatnią wizytę. Tak samo jak każdego dnia, którego oddawałem się na jego usługi, przyniosłem mu świeżą kawę z ulubionej kawiarni, dyniową bułeczkę oraz najnowsze wydanie Proroka Codziennego, w którego strony wsunąłem szkic przedstawiający anatomię ogniomiota katalońskiego. Nie sądziłem, że rysunek zmieni jego zdanie; w końcu przez cały ten czas nie dał się złamać. Gdy tego wieczora opuszczałem jego mieszkanie byłem pewien, iż do końca życia przyjdzie mi pracować w księgarni na Pokątnej, będąc kolejnym głupcem z wielkimi marzeniami i brakiem możliwości na ich spełnienie.
Następnego ranka obudziło mnie ciche pukanie w okno mojej sypialni. Gdy strzepnąłem z powiek resztki snu i podniosłem się z łóżka, na parapecie siedziała brunatna sowa z kopertą przywiązaną do nogi. W kopercie zaś znajdował się list napisany dobrze mi znanym pismem. Za siedem dni udawałem się do Rumunii.
Rodzice byli wniebowzięci, choć ja sam targany byłem zwątpieniem. Być może do tego czasu tak naprawdę nie wierzyłem w to, iż może mi się tak powieść. Miałem zaledwie 18 lat, za kilka miesięcy miałem skończyć 19 i nie sądziłem, iż będę w stanie poradzić sobie w obcym kraju bez znajomości języka oraz pomocy rodziców, którzy jak dotąd byli niezastąpieni. Co więcej, decyzja o moim wyjeździe zapadła w nieoczekiwanym momencie. Swoje dni spędzałem na Pokątnej, oszczędzone pieniądze wydając na najpotrzebniejsze przedmioty i nowe ubrania. W listach przepraszałem Maeve, iż nie będę mógł się z nią osobiście pożegnać. Ostatnie dni poświęciłem na spotkania z przyjaciółmi – tymi, którzy byli w pobliżu – obiecując, że będę pisać do nich regularnie i zawiadamiać o każdym powrocie do domu. W noc przed wyjazdem nie potrafiłem zasnąć, więc wraz z Jessą wymknąłem się z domu spacerując po uśpionym Londynie, wchłaniając widoki ukochanego miasta i wsłuchując się w spokojną ciszę, których nie miałem doświadczyć przez następnych kilka miesięcy.
Rumunia była dwiema rzeczami: wszystkim, czym myślałem, że będzie oraz zupełnie inna, niż ją sobie wyobrażałem. Rezerwat smoków przywitał mnie z otwartymi ramionami głownie dlatego, iż potrzebowali rąk do pracy i skorzy byli przyjąć każdego, kto gotów był pracować z zamkniętą buzią i otwartymi szeroko oczyma. Odkąd moje stopy stanęły na rumuńskiej ziemi Gerarda Freuda widywałem jedynie przypadkiem. Podczas gdy on zajmował się pracą, za którą mu płacono i do której się nadawał, ja sprzątałem pomieszczenia pracowników, przygotowywałem pokarm dla smoków i służyłem jako chłopiec na posyłki. Początkowo ukochane stworzenia jedynie słyszałem z oddali; zakazano mi się do nich zbliżać. Od czas do czasu widywałem ich sylwetki nad swoimi głowami, jednak były zbyt wysoko, bym był w stanie stwierdzić, jakiej były rasy.
Mimo wszystko nie narzekałem; wiedziałem, że muszę zasłużyć sobie na zaufanie moich pracodawców. W między czasie uczyłem się języka, podłapując zarówno rumuński jak i francuski od innych chłopców, którzy tak jak ja mieli wielkie marzenia i liczyli, że właśnie tam będą w stanie je spełnić. W ten sposób minął mi rok, po którego upływie zostałem ostatnim z młodzieńców przyjętych na najniższe pozycje. Choć wciąż się nie poddawałem i nie zamierzałem odejść, w sposób, w który uczyniła to reszta, jednocześnie zaczynałem być sfrustrowany tym, że nikt nie doceniał mojego oddania. Ciągnęło mnie do przygody, do niebezpieczeństwa, do prawdziwych, żywych stworzeń, które dotąd żyły jedynie w opowieściach ojca, na stronicach ksiąg oraz w moich własnych rysunkach. Ryzyko nie było tym, co mnie do siebie ciągnęło, a mimo to jednej nocy wymknąłem się z mojej sypialni, wkradając się do rezerwatu i, zarówno ku swojej radości jak i przerażeniu, stając oko w oko z młodym długorogiem rumuńskim. Stworzenie, choć wciąż jeszcze nie osiągnęło pełnej dorosłości, było już większe i potężniejsze niż ja i, jak przypuszczałem, byłoby w stanie zmiażdżyć mnie jednym machnięciem ogona. Gdy wyczuł moją obecność zbliżył się w moją stronę. Być może była to głupota, naiwność lub instynkt, które kazały mi wyciągnąć rękę do stworzenia, które na żywo było jeszcze piękniejsze. Ku mojemu zaskoczeniu, smok zniżył łeb i pozwolił mi się dotknąć. Jego łuski były zaskakująco chłodne pod moimi palcami i miałem wrażenie, że w każdej chwili zwierzę otworzy pysk i rzuci się na mnie. Serce podchodziło mi do gardła i biło tak mocno, że byłem pewien, iż każdy w obrębie kilku mil może je usłyszeć. W następnej chwili było jednak po wszystkim. Smok ryknął, zamachując się ogonem, który niefortunnie uderzył we mnie odpychając mnie w przeciwną stronę, po czym odbiegł pomiędzy drzewa i skały służące za jego schronienie. Prawą rękę i brzuch rozerwał mi przeraźliwy ból i pod wpływem uderzenia straciłem przytomność.
Następnego ranka obudziłem się na oddziale szpitalnym, z Gerardem czuwającym nad moim łóżkiem. Lekkomyślny, nierozważny i głupi były tylko jednymi z wielu słów, których użył do opisania mojego zachowania. Kiedy jednak złość opadła mężczyzna uśmiechnął się, twierdząc, iż ponad rok temu podjął dobrą decyzję, gdyż byłem pierwszym, któremu długoróg rumuński pozwolił się dotknąć. Od tamtego dnia rozpoczął się mój trening, po którego zakończeniu miałem zostać smoczym behawiorystą.
Kolejne lata składały się z intensywnych godzin poświęcanych na pracę oraz naukę. Dni spędzane w towarzystwie smoków były najlepszymi, których do tej pory doświadczyłem. Wolne chwile spędzałem w gronie bliższych znajomych przemierzając rumuńskie równiny na konnych grzbietach, samemu dopiero co ucząc się tej umiejętności, czy spędzając cieplejsze dni na pływaniu w pobliskich jeziorach. Odwiedziny w domu stawały się coraz rzadsze a listy coraz krótsze, wysyłane z nieregularną częstotliwością. W pełni oddałem się swojej pracy, widząc przed sobą jasno postawiony cel, którego nie zamierzałem już nigdy wypuścić z rąk. Byłem jednym z najpilniejszych adeptów, mając coś, co Gerard często określał „smoczą naturą”. Stworzenia w moim towarzystwie zachowywały się zupełnie inaczej, niemalże w pełni oddając się moim poleceniom, zupełnie tak jakbym rzucił na nie urok lub poddał hipnozie. Rumunia stała się drugim domem, szczególnie wtedy, gdy rodzinna Anglia targana była czarodziejskimi konfliktami, a w listach coraz częściej pojawiały się złe wieści odnośnie sytuacji społeczno-politycznej, której nie popierałem i która wzbudzała we mnie lęk o dobro mojej rodziny. Gdy dotarły do mnie wieści o przejęciu Hogwartu przez Gellerta Grindelwalda, serce ściskało mi się z bólu; swój czas w szkole wspominałem jako jeden z lepszych w swoim życiu i świadomość o tym, iż władza nad nią trafiła w ręce człowieka jego pokroju wzbudzała we mnie przeróżne uczucia, z których najczęstszymi były smutek, złość oraz współczucie dla wszystkich uczniów, którzy nie mieli okazji doświadczyć Hogwartu za lepszych, bezpieczniejszych czasów.
Smoki były moją pierwszą prawdziwą miłością. Oczywiście, w czasach szkolnych, czy nawet podczas pracy w Rumunii, przechodziłem przez zauroczenia i związki, które trwały krócej czy dłużej, jednak smoki były jedyną trwałą rzeczą obok mojej rodziny, którą prawdziwie kochałem. Po latach pracy w ich otoczeniu, gdy w końcu powierzono mi wystarczająco zaufania, bym mógł pracować bez czyjegoś nadzoru, byłem niemalże pewien, że byłbym w stanie zrobić dla nich wszystko.
Wiadomości o tym, iż nasz rezerwat popadał w bankructwo krążyły między pracownikami od dłuższego czasu. Podczas gdy wszyscy inni obawiali się o utratę pracy, ja bałem się o zwierzęta, które były pod naszą opieką. Niebezpieczeństwo ucichło na moment, gdy pojawił się nowy inwestor, który przejął kontrolę nad rezerwatem, choć tak naprawdę nic nie ulegało poprawie. Nie byłem jedynym, który zauważał pogorszenie warunków, w których pracowaliśmy i w których żyły nasze smoki, ale tylko ja byłem na tyle oddany, by postarać się temu zaradzić. Podsłuchana rozmowa wyjaśniła wiele naszych obaw – nowy inwestor należał do grupy przemytników, używając zarówno rezerwatu, jak i nas, do zamaskowania nielegalnych działalności prowadzonych na terenie całej Europy. Jedną rzeczą, którą posiadali było jajo rzadkiego gatunku smoka, który nie rezydował na naszym kontynencie.
Kilka następnych nocy spędziłem nie zmrużając oka, myśląc o jaju i o małym stworzeniu, które za jakiś czas miało się z niego wykluć. Wierzyłem, że nikt, nikt oprócz mnie, nie byłby w stanie zaopiekować się nim w odpowiedni sposób. Myśl ta dręczyła mnie przez długi czas, za każdym razem, gdy przypadkowo widywałem mojego szefa, gdy pracowałem ze smokami czy prowadziłem rozmowy z współpracownikami. Jedyną osobą, której zwierzyłem się ze swojej rozterki był Caleb i to on podsunął mi pomysł, który dotąd był jedynie jedną z alternatyw, których nie zamierzałem wykorzystać. Czas ponownie zaczął mi uciekać, wyślizgując się z moich dłoni. Mój brat zaoferował pomoc, a ja nie umiałem odmówić. Zacząłem wierzyć, iż ten nienaradzony smok był powodem, dla którego trafiłem do Rumunii i dla którego podjąłem się mojej pasji. Starając się znaleźć odpowiednie rozwiązanie przez krótką moment sięgnąłem po książki do czarnej magii, zanurzając się odrobinę w skomplikowane zaklęcia, których nie uczono mnie w szkole. Ostatecznie jednak nie zdecydowałem się na ich użycie, po części obawiając się, że doświadczenie zbyt dużej mocy może na zawsze mnie zmienić. W jedną noc spakowałem jedynie najpotrzebniejsze rzeczy, wykradłem jajo i przy blasku księżyca udałem się w drogę. Wiedziałem, że prędzej czy później ktoś zorientowałby się o kradzieży i powiązał ją z moją nieobecnością. Przy użyciu świstoklika odbyłem podróż do Anglii, gdzie oddałem jajo pod opiekę Caleba, sam wracając do Rumunii licząc, iż uda mi się ukryć zbrodnię, którą popełniłem.
Przez jakiś czas wszystko zdawało się iść zgodnie z planem. Do czasu, gdy otrzymałem list od rodziców zawiadamiający o śmierci Caleba. Bezzwłocznie udałem się w podróż do domu, towarzysząc mojej rodzinie, która pogrążyła się w żałobie. Sam również opłakiwałem brata, choć mój niepokój miał jeszcze jedną przyczynę – coś podpowiadało mi, iż w pewien sposób sam mogłem być zamieszany w jego śmierć. Jajo, które mu powierzyłem, zniknęło bez śladu, a jego śmierć była zbyt tajemnicza, by mogła stanowić jedynie przypadek. Podjąłem wówczas decyzję, której dotychczas nawet nie rozważałem. Nawiązałem kontakt z rezerwatem smoków w Kent, zabezpieczając dla siebie pracę, po czym na jakiś czas powróciłem do Rumunii by zamknąć tam wszystkie sprawy, zanim miałem na dobre powrócić do domu. Wiedziałem, że moje przybycie do Anglii, po niemalże 10 latach krótkich odwiedzin i wymian listów, będzie miłym gestem dla moich rodziców, którzy wciąż opłakiwali zmarłego syna. Z drugiej jednak strony desperacja, z którą Maeve dążyła do odkrycia prawdy o śmierci Caleba jedynie pogarszała moje własne poczucie winy. Sam chciałem dowiedzieć się, co wydarzyło się tej nocy, chociaż jednocześnie nie byłem przekonany, iż odpowiedź będzie dla mnie satysfakcjonująca. Ponad to wciąż pragnąłem odnaleźć moją zgubę, zanim trafiłaby w ręce kogoś nieodpowiedniego.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 17 | 4 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 10 | 1 (różdżka) |
Czarna magia: | 1 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 6 | 4 (waga + aktywność) |
Zwinność: | 10 | 5 |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
rumuński | II | 2 |
francuski | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
ONMS | IV | 40 |
Astronomia | I | 2 |
Historia magii | I | 2 |
Ukrywanie się | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Wytrzymałość fizyczna | II | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Malarstwo (tworzenie) | I | ½ |
Gotowanie | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | II | 7 |
Pływanie | I | ½ |
Jeździectwo | I | ½ |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak) | - | 0 |
Reszta: 5 |
różdżka, sowa
Ostatnio zmieniony przez Ronan Clearwater dnia 12.05.19 21:20, w całości zmieniany 2 razy
Witamy wśród Morsów
historia ingrediencji