Tunele ewakuacyjne
AutorWiadomość
Tunele ewakuacyjne
Wiodły z licznych fabryk, przewidziane na wypadek konieczności szybkiej ucieczki. Obecnie stanowią istny labirynt, w którym orientują się nieliczni. Na wysoko-sklepionych skrzyżowaniach, które mogą zmieścić nawet setkę ludzi, odbywają się przyjęcia, o których istnieniu i dokładnej lokalizacji wiedzą tylko zaproszeni. Tematyka imprez jest przeróżna, od słuchania mugolskiej muzyki, po wiece poparcia dla idei czystości krwi. Czasem nawet takie spotkania potrafią odbywać się jednocześnie, w dwóch różnych częściach tuneli. Łączy je zwykle jedno - duża ilość alkoholu i dym papierosów, który snuje się pod sufitami. A także brak możliwości, by trafił na nie ktoś przypadkowy. A gdyby zjawiła się policja, uczestnicy do perfekcji opanowali znikanie w setce korytarzy, które prowadzą we wszystkich możliwych kierunkach.
Sprawa Lefforda, który do niedawna był częścią załogi przemytników na statku Krwawa Perła, przyciągnęła się nieprzyjemnie, co Rookwood odbierała jako porażkę: a te ciężko było jej znieść. Do pewnego momentu wszystko szło gładko. Zwęszyła trop, dzięki pomocy Caelana Goyle udało jej się dotrzeć do człowieka, który wiedział o Leffordzie więcej, a ostatecznie ustaliła miejsce, gdzie uwił sobie kryjówkę na czas pełni. W jaskini, na niewielkiej Wyspie Coquet, blisko wybrzeża Northumberland odnalazł schronienie; Sigrun odnalazła to miejsce, zastawiła na niego pułapkę. Nie sama, przy pomocy runistki, Lyanny Zabini, która nałożyła klątwę na jego pieczarę. Pozornie fortel wydawał się dobry i miał szansę zadziałać, tak się jednak nie stało. Lefford był sprytniejszy i ostrożniejszy, niż im się wydawało, czmychnął przed pułapkę i na nowo zapadł się pod ziemię. Powróciwszy na wyspę Coquet nie odnalazła nikogo, ani śladu Lefforda, runista potwierdził, że klątwa musiała być wciąż aktywna - ale sprawdził pieczarę wcześniej, nim wpadł w pułapkę. Teraz wiedział, że byli na jego tropie, będzie jeszcze ostrożniejszy, niż wcześniej. Wszystko się skomplikowało.
Niespodziewany awans, powierzenie dowództwa nad dużą grupą łowców, którymi uhonorował Rookwood lord nestor rodu Avery, także sprawę utrudnił; na jej barki spadło wiele nowych obowiązków, kolejne, poważniejsze sprawy, którymi musiała zająć się w pierwszej kolejności. Wciąż miała jednak na uwadze Lefforda, nie mogła odpuścić, nie pozwoli mu pałętać się zbyt długo po angielskiej ziemi - zwłaszcza, gdy już wiedział, że łowcy wilkołaków go szukają. Ani Sigrun, ani jej współpracownicy nie posiadali informacji, gdzie może próbować przetrwać styczniową pełnię, tamtej nocy musieli zająć się kim innym; dowiedziała się jednak, że Lefford wciąż próbuje wplątać się w jakiś biznes dzięki starym znajomym. Być może kończyło mu się złoto, a jedzenia przecież wyczarować się nie dało.
Znów zwróciła się do Caelana, bo po cóż miała szukać innego informatora, skoro najlepszego miała wręcz pod nosem? Dzięki niemu w zeszłym miesiącu udało sie jej zlokalizować kryjówkę Lefforda; wierzyła też, że uda mu się użyć swoich kontaktów, pociągnąć za odpowiednie sznurki, by umówić z nim spotkanie. To musiał być ktoś powiązany z jego światem, aby Lefford się na to zgodził. Będzie podejrzliwy i ostrożny. Goyle nie miał żadnych powiązań z łowcami wilkołaków, dlaczego miałby je o nie podejrzewać?
Gęsty labirynt korytarzy na Isle of Dogs wydawał się dobrym, bezpiecznym miejscem na podobne spotkanie; Rookwood nie prędko odnalazłaby się w nich sama, ona i Harvey, jej współpracownik, potrzebowali, by Caelan wskazał im drogę i kryjówkę, w której zaczekają na pojawienie się Lefforda. Im dwojgu nie powinien dać rady, próbując teleportacji rozszczepi się.
- Jesteś pewien, że przyjdzie? - spytała podejrzliwie żeglarza, gdy spotkali się nieopodal fabryki, odpowiednio wcześniej, lecz zimowe popołudnie pogrążone już było w półmroku. Nie wtrącała się w to, jak Goyle zamierza to spotkanie umówić, wierzyła w jego kontakty - i obiecała mu za to godziwą zapłatę. Spojrzała na starą, zamkniętą fabrykę. Wszystko co mugolskie brzydziło ją niezmiennie i nieprzyjemny wyraz spowijał bladą twarz. - Masz eliksir? - zwróciła się beznamiętnie do Harveya, kroczącego obok niej. Był wysokim czarodziejem o szerokich, silnych ramionach i ponurym wyrazie twarzy, którą szpeciła gruba blizna przecinająca cały policzek, oko i prawy prawy łuk brwiowy. Znała go od lat, współpracowali ze sobą już w Biurze Kontroli Wilkołaków; dobrze było go mieć w swojej drużynie. Harvey skinął głową, poklepując się po kieszeni szaty. Mieli zamiar odpowiednio się zabezpieczyć, by ukryć swoją obecność w labiryncie tuneli.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie spodziewał się, by Rookwood znów poruszyła z nim temat Lefforda; pomógł jej w zdobyciu informacji, które powinny umożliwić pochwycenie przebywającego na wolności wilkołaka. Cóż więc poszło nie tak? Nie miał jednak zamiaru narzekać, wszak kolejne zlecenie równało się kolejnej zapłacie, zaś wiedźma nigdy nie szczędziła mu pieniędzy. Nie musiał się długo zastanawiać, prawie natychmiast przystał na jej propozycję, odpisując z taktownym opóźnieniem - nie chciał, by pomyślała, że nie miał na głowie innych rzeczy. A już zwłaszcza teraz, gdy zostali z Drew wspólnikami i zamierzali doprowadzić Mantykorę do porządku.
Dotarcie do zaniepokojonego, wystraszonego wilkołaka na szczęście nie było szczególnie trudne. Lefford, zaalarmowany nieudaną zasadzką łowców, miał się na baczności; na jakiś czas zniknął, nikt w porcie nie wiedział, co się z nim stało, nawet Huxley. W końcu jednak musiało zacząć mu brakować środków do życia, bo znów odezwał się do starych znajomych, pilnie poszukując zajęcia. Informatorzy Caelana nie omieszkali go o tym poinformować. Wpierw żeglarz się wahał - przebywanie w towarzystwa czarodzieja, względem którego miał pewność, że jest zawszonym, niezwykle niebezpiecznym wilkołakiem, niezbyt mu się uśmiechało. Owszem, niektórzy dość chętnie wysługiwali się zepchniętymi na margines, a przez to zdesperowanymi lykantropami - byli tańsi, nie wybrzydzali - mimo to Goyle nie przepadał za ich towarzystwem. Po dłuższych rozmyślaniach doszedł jednak do wniosku, że była to sytuacja wyjątkowa, zaś Rookwood i towarzyszący jej łowcy zrobią wszystko, by zapewnić mu bezpieczeństwo. Dlatego też odezwał się do odpowiednich ludzi, a w końcu samego Lefforda, proponując mu spotkanie w opuszczonych tunelach Isle of Dogs. Obserwowanie, jak rybka chwyta haczyk, sprawiło mu przyjemność. Całe przedsięwzięcie traktował przede wszystkim jako lukratywny interes, zaś świadomość, że przykłada rękę do pozbycia się kolejnego przedstawiciela tego wilczego plugastwa, była dodatkową nagrodą.
- Jestem. Lefford jest zdesperowany, potrzebuje pieniędzy. - Stali przed dawno porzuconą, zapuszczoną fabryką, on, Rookwood i towarzyszący jej mężczyzna, najpewniej inny brygadzista. Kończył palić papierosa, powoli wodząc wzrokiem po pogrążającym się w mroku krajobrazie. Popołudnie przechodziło już w wieczór, im nie robiło to jednak większej różnicy. Zdążył poznać tę okolicę wystarczająco dobrze, by nie obawiać się błąkania się po wyspie w ciemności. - Umówiłem się z nim w jednym z bliższych korytarzy. Jesteśmy przed czasem, więc nie powinien na mnie czekać, lecz bądźcie przygotowani na wszelką ewentualność. - Wodził uważnym, poważnym wzrokiem między twarzami kobiety i Harveya; choć nie był bezbronnym gołowąsem, to wolałby się nie mierzyć z wyprowadzonym z równowagi wilkołakiem, sprawę tę pozostawiając bardziej doświadczonym, zarabiającym w ten sposób łowcom. - Trzymajcie się blisko - dodał jeszcze, nim ruszył w stronę zejścia do osławionych tuneli. Rookwood mogło się tutaj nie podobać, lecz fakt pozostawał faktem - ciągnące się kilometrami, skomplikowane krzyżówki korytarzy były idealnym miejscem na odbywanie tego typu spotkań. A także organizowanie mocno zakrapianych imprez, jak miał okazję się przekonać już lata temu. Wpierw oświetlał sobie drogę zaklęciem Lumos, lecz nie było to szczególnie wygodne. Towarzyszący mu czarodzieje potrzebowali lepszej widoczności, więc gdy tylko zatrzymali się w odnodze, która pozornie wyglądała jak wszystkie inne, a która była znana wszystkim parającym się przemytem czarodziejom, Caelan wzniósł do góry różdżkę i wciąż cicho wypowiedział inkantację silniejszej odmiany zaklęcia. - Lumos maxima.
| liczę z OPCM
Dotarcie do zaniepokojonego, wystraszonego wilkołaka na szczęście nie było szczególnie trudne. Lefford, zaalarmowany nieudaną zasadzką łowców, miał się na baczności; na jakiś czas zniknął, nikt w porcie nie wiedział, co się z nim stało, nawet Huxley. W końcu jednak musiało zacząć mu brakować środków do życia, bo znów odezwał się do starych znajomych, pilnie poszukując zajęcia. Informatorzy Caelana nie omieszkali go o tym poinformować. Wpierw żeglarz się wahał - przebywanie w towarzystwa czarodzieja, względem którego miał pewność, że jest zawszonym, niezwykle niebezpiecznym wilkołakiem, niezbyt mu się uśmiechało. Owszem, niektórzy dość chętnie wysługiwali się zepchniętymi na margines, a przez to zdesperowanymi lykantropami - byli tańsi, nie wybrzydzali - mimo to Goyle nie przepadał za ich towarzystwem. Po dłuższych rozmyślaniach doszedł jednak do wniosku, że była to sytuacja wyjątkowa, zaś Rookwood i towarzyszący jej łowcy zrobią wszystko, by zapewnić mu bezpieczeństwo. Dlatego też odezwał się do odpowiednich ludzi, a w końcu samego Lefforda, proponując mu spotkanie w opuszczonych tunelach Isle of Dogs. Obserwowanie, jak rybka chwyta haczyk, sprawiło mu przyjemność. Całe przedsięwzięcie traktował przede wszystkim jako lukratywny interes, zaś świadomość, że przykłada rękę do pozbycia się kolejnego przedstawiciela tego wilczego plugastwa, była dodatkową nagrodą.
- Jestem. Lefford jest zdesperowany, potrzebuje pieniędzy. - Stali przed dawno porzuconą, zapuszczoną fabryką, on, Rookwood i towarzyszący jej mężczyzna, najpewniej inny brygadzista. Kończył palić papierosa, powoli wodząc wzrokiem po pogrążającym się w mroku krajobrazie. Popołudnie przechodziło już w wieczór, im nie robiło to jednak większej różnicy. Zdążył poznać tę okolicę wystarczająco dobrze, by nie obawiać się błąkania się po wyspie w ciemności. - Umówiłem się z nim w jednym z bliższych korytarzy. Jesteśmy przed czasem, więc nie powinien na mnie czekać, lecz bądźcie przygotowani na wszelką ewentualność. - Wodził uważnym, poważnym wzrokiem między twarzami kobiety i Harveya; choć nie był bezbronnym gołowąsem, to wolałby się nie mierzyć z wyprowadzonym z równowagi wilkołakiem, sprawę tę pozostawiając bardziej doświadczonym, zarabiającym w ten sposób łowcom. - Trzymajcie się blisko - dodał jeszcze, nim ruszył w stronę zejścia do osławionych tuneli. Rookwood mogło się tutaj nie podobać, lecz fakt pozostawał faktem - ciągnące się kilometrami, skomplikowane krzyżówki korytarzy były idealnym miejscem na odbywanie tego typu spotkań. A także organizowanie mocno zakrapianych imprez, jak miał okazję się przekonać już lata temu. Wpierw oświetlał sobie drogę zaklęciem Lumos, lecz nie było to szczególnie wygodne. Towarzyszący mu czarodzieje potrzebowali lepszej widoczności, więc gdy tylko zatrzymali się w odnodze, która pozornie wyglądała jak wszystkie inne, a która była znana wszystkim parającym się przemytem czarodziejom, Caelan wzniósł do góry różdżkę i wciąż cicho wypowiedział inkantację silniejszej odmiany zaklęcia. - Lumos maxima.
| liczę z OPCM
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 59
'k100' : 59
Wtedy, na starym hiszpańskim galeonie, gdzie odbywały się nielegalne przyjęcia, na którym można było zdobyć wszystko - w tym niezbędne informacje - Rookwood była święcie przekonana, że to ostatni raz, gdy porusza z Goylem temat Lefforda. To miał być ostatni raz, bo przecież powinna była go dopaść w tamtej jaskini na wyspie, gdzie zawsze szalała burza, nawet, gdy anomalie zniknęły. Nie przypuszczała, że Lefford okaże się na tyle cwany, by się jej wymknąć - pułapka była dobrze przemyślana, powinien w nią wpaść. Kontakt z Caelanem w tej konkretnej sprawie okazał się smutną koniecznością; nie dlatego, że nie przepadała za współpracą z nim, mogła na nim polegać i wywiązywał się z powierzonych mu zadań doskonale, lecz poruszenie tematu Lefforda było jednoczesnym przyznaniem się do porażki. Tego zaś robić nie znosiła. Nie wtajemniczała przemytnika w szczegóły, to nie było niezbędne, by zaaranżował to spotkanie. Nie musiał ich znać.
- Nie dziwne, nie był zbyt zamożny, trochę się już ukrywa - mruknęła niechętnie. Lefford zniknął kilka miesięcy wcześniej, opuścił rodzinę i swój statek, żył w odosobnieniu, ukrywał się - z pewnością skromnie, ale oszczędności nie mogły wystarczyć na długo. Wiele można było wyczarować, lecz pieniędzy i jedzenia nigdy, choć Sigrun nie rozumiała dlaczego. Trudne, numerologiczne definicje wyjaśniające schematy działania magicznej energii pozostawały dla niej zagadką.
- Zawsze jesteśmy przygotowani - westchnęła Sigrun, wyrzucając niedopałek papierosa. Nie musiał ich ostrzegać. W ich zawodzie musieli mieć oczy i uszy dookoła głowy, spodziewać się ataku z każdej strony, w każdej chwili. Goyle z rzadka miał okazję, by ujrzeć ją podczas polowania, w prawdziwej walce, poznał jej bardziej awanturnicze i nierozważne oblicze - w pracy zachowywała czujność i ostrożność, dlatego była dobra w tym co robiła. Harvey jedynie skinął głową. Razem podążyli za żeglarzem, wkraczając w labirynt wąskich korytarzy. Wydostanie się z niego wcale nie było takie proste, z jednej strony mogła być to zaleta, jak i wada. Wątpiła, by Lefford podjął próbę teleportacji, jeśli dojdzie do walki - był rozchwiany emocjonalnie, zdesperowany, rozszczepiłby się, musiał mieć tego świadomość.
- Gdzie mamy się ukryć? Gdy Lefford się pojawi, Harvey, rzucisz Incarcerare na korytarz, albo Murusio, by zagrodzić mu drogę wyjścia. Może nie być sam - mówiła cicho, kiedy podążali korytarzami, rozświetlonymi dzięki zaklęciu Caelana. Przyśpieszyła kroku, by zrównać się z żeglarzem. - To nie pełna, nie przemieni się dziś, chyba że dojdzie do walki i emocje wezmą górę. Zostaw to nam. Wilkołaki mają czułe, słabe punkty, ale nie mam już czasu, by ci o nich opowiadać. Nie zgrywaj bohatera, Goyle - poradziła mu, na sam koniec puszczając perskie oczko; to nie tak, że wątpiła w jego umiejętności walki, ale nie miał doświadczenia w starciach z wilkołakami. To były twarde i silne bestie.
- Nie dziwne, nie był zbyt zamożny, trochę się już ukrywa - mruknęła niechętnie. Lefford zniknął kilka miesięcy wcześniej, opuścił rodzinę i swój statek, żył w odosobnieniu, ukrywał się - z pewnością skromnie, ale oszczędności nie mogły wystarczyć na długo. Wiele można było wyczarować, lecz pieniędzy i jedzenia nigdy, choć Sigrun nie rozumiała dlaczego. Trudne, numerologiczne definicje wyjaśniające schematy działania magicznej energii pozostawały dla niej zagadką.
- Zawsze jesteśmy przygotowani - westchnęła Sigrun, wyrzucając niedopałek papierosa. Nie musiał ich ostrzegać. W ich zawodzie musieli mieć oczy i uszy dookoła głowy, spodziewać się ataku z każdej strony, w każdej chwili. Goyle z rzadka miał okazję, by ujrzeć ją podczas polowania, w prawdziwej walce, poznał jej bardziej awanturnicze i nierozważne oblicze - w pracy zachowywała czujność i ostrożność, dlatego była dobra w tym co robiła. Harvey jedynie skinął głową. Razem podążyli za żeglarzem, wkraczając w labirynt wąskich korytarzy. Wydostanie się z niego wcale nie było takie proste, z jednej strony mogła być to zaleta, jak i wada. Wątpiła, by Lefford podjął próbę teleportacji, jeśli dojdzie do walki - był rozchwiany emocjonalnie, zdesperowany, rozszczepiłby się, musiał mieć tego świadomość.
- Gdzie mamy się ukryć? Gdy Lefford się pojawi, Harvey, rzucisz Incarcerare na korytarz, albo Murusio, by zagrodzić mu drogę wyjścia. Może nie być sam - mówiła cicho, kiedy podążali korytarzami, rozświetlonymi dzięki zaklęciu Caelana. Przyśpieszyła kroku, by zrównać się z żeglarzem. - To nie pełna, nie przemieni się dziś, chyba że dojdzie do walki i emocje wezmą górę. Zostaw to nam. Wilkołaki mają czułe, słabe punkty, ale nie mam już czasu, by ci o nich opowiadać. Nie zgrywaj bohatera, Goyle - poradziła mu, na sam koniec puszczając perskie oczko; to nie tak, że wątpiła w jego umiejętności walki, ale nie miał doświadczenia w starciach z wilkołakami. To były twarde i silne bestie.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Powoli przemierzał kolejne odcinki labiryntu, mając nadzieję, że dzięki utrzymaniu miarowego tempa tunele nie poniosą jego kroków echem. Wolał wierzyć, że Lefforda nie było jeszcze na miejscu i zdążą przygotować się, nim ten pojawi się na horyzoncie, mimo to nie chciał zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi - kto wie, na ile wyczulone zmysły posiadał lykantrop. A może i tak mógł wyczuć charakterystyczne zapachy całej trójki? Im bliżej było im do wybranej na tę okazję odnogi, tym bardziej odczuwał narastający dyskomfort. Mimo to nie odezwał się nawet słowem, skupiając się na wybieraniu odpowiednich zakrętów i rozpoznawaniu subtelnych, lecz znaczących elementów otoczenia; ukruszonych kamieni czy zabrudzonych, poprzekrzywiane znaków z czasów, kiedy jeszcze fabryki prężnie prosperowały. Nie miał zamiaru gubić się wśród ciągnących się kilometrami podziemiach, a tym bardziej teraz, gdy nie otrzymał jeszcze swej zapłaty, zaś gdzieś na Isle of Dogs znajdował się zdesperowany wilkołak. - Nie musisz się bać, nie mam zamiaru pchać się do walki z tym czymś - burknął, kładąc wyraźny nacisk na ostatnie z wypowiedzianych słów. Dopiero kiedy skończył mówić, spojrzał ku twarzy podążającej obok wiedźmy; miał nadzieję, że wiedziała, co robi. Dostrzegł poufały gest Rookwood, nie był jednak w nastroju do odwzajemniania zaczepnych czułości. - Wolałbym, żeby nie zdążył się przemienić - dodał jeszcze, bezwiednie ściskając mocniej palce na trzonku dzierżonej w dłoni różdżki. Nie był niedoświadczonym chłystkiem, nie poddałby się bez walki, zdawał się jednak na umiejętności towarzyszących mu łowców. - To tutaj, jesteśmy na miejscu - odezwał się po krótkiej chwili upartego milczenia, gdy w końcu przystanął w miejscu, które jedynie zdawało się nie wyróżniać niczym szczególnym. Wyczarowana nie tak dawno kula światła wciąż oświetlała ponure kamienne korytarze, wszelkie załomy i wnęki skrywając w wygodnym dla nich cieniu. - Za tą kolumną znajduje się niewielka nisza, powinniście się tam zmieścić. - Odwrócił się do Sigrun i Harveya twarzą, spoglądając to ku jednemu, to ku drugiemu; różdżką wskazał wspomniany fragment kamiennej ściany. Znajdowali się w miejscu, gdzie spotykały się dwa niemalże prostopadłe względem siebie korytarze - nie była to już niska, nieco klaustrofobiczna odnoga labiryntu, a bardziej przestronne skrzyżowanie. Westchnął cicho i sięgnął do kieszeni płaszcza, by następnie wyciągnąć z niej zegarek z dewizką; spiął się, gdy sprawdził godzinę. - Zaraz tu będzie - mruknął cicho, nie chcąc, by jego słowa poniosły się w głąb któregokolwiek tunelu. Wymienił z czarownicą znaczące spojrzenia; narażał się dla niej, liczył, że nie pozwoli, by choć włos spadł mu z głowy.
Ledwie kilka minut później, gdy Caelan znów zapalił papierosa, w zasięgu łuny światła znalazła się sylwetka nieznajomego mężczyzny. Było to o tyle dziwne, że żeglarz nie dosłyszał kroków, które powinny zwiastować jego nadejście, ba, nawet najdrobniejszego szmeru. Jak długo krył się w mroku? I jak wiele widział czy słyszał? Goyle zachował kamienną twarz, choć coś w zachowaniu wilkołaka sprawiało, że włos jeżył mu się na głowie. - Lefford? - odezwał się głośniej niż uprzednio, siląc się na spokojny, pozbawiony negatywnych emocji ton głosu, nie odrywając oczu od przygarbionego, wyraźnie zgnębionego czarodzieja. Ulokował nadpalonego skręta między spierzchniętymi wargami, nie ruszając się przy tym z miejsca. Nie chciał wdawać się z nim w żadne dyskusje, przeciągać tego spotkania.
Ledwie kilka minut później, gdy Caelan znów zapalił papierosa, w zasięgu łuny światła znalazła się sylwetka nieznajomego mężczyzny. Było to o tyle dziwne, że żeglarz nie dosłyszał kroków, które powinny zwiastować jego nadejście, ba, nawet najdrobniejszego szmeru. Jak długo krył się w mroku? I jak wiele widział czy słyszał? Goyle zachował kamienną twarz, choć coś w zachowaniu wilkołaka sprawiało, że włos jeżył mu się na głowie. - Lefford? - odezwał się głośniej niż uprzednio, siląc się na spokojny, pozbawiony negatywnych emocji ton głosu, nie odrywając oczu od przygarbionego, wyraźnie zgnębionego czarodzieja. Ulokował nadpalonego skręta między spierzchniętymi wargami, nie ruszając się przy tym z miejsca. Nie chciał wdawać się z nim w żadne dyskusje, przeciągać tego spotkania.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świadoma możliwości lykantropów zarówno w ludzkiej, jak i zwierzęcej formie, nie podzielała obaw Caelana, który prowadził ich przez labirynt opuszczonych korytarzy. Nie okazywał tego - z jego twarzy zazwyczaj trudno było cokolwiek wyczytać - z jego słów jednak wyciągnęła wniosek, że obawia się możliwości spotkania wilkołaka twarzą... w pysk. To nic dziwnego. Słuszna reakcja. Jedynie głupcy bez wyobraźni przechwalali się, że nie czują choćby odrobiny lęku - i jak głupcy zazwyczaj ginęli, gdy dochodziło do podobnego spotkania. Wilkołaki, choć budzące obrzydzenie i pogardę, były niebezpieczne. Groźne, silne i krwiożercze. Nie należało ich lekceważyć; jeśli człek nie wiedział jak z nimi walczyć, najrozsądniej było uciec. Na całe szczęście Goyle nie zamierzał zgrywać bohatera, potwierdził to werbalnie, nie będzie jej zmartwieniem; Sigrun musiała się skupić na schwytaniu Lefforda, a nie ratowaniu jego morskiego tyłka. - Świetnie - odparła, a w jej głosie rozbrzmiało zadowolenie. Miała ochotę się z nim podroczyć, zasugerować strach, ale ugryzła się w język - nie chciała prowokować go do czynienia głupstw, by udowodnić coś przekornej wiedźmie. Widziała też, że Goyle nie był w nastroju. Obawiał się czyhającego w ciemnościach wilkołaka, poczuła się w obowiązku, by część wątpliwości rozwiać. - Teraz na pewno nie będzie przemieniony. Pod ludzką postacią jest dużo słabszy niż zwykły mężczyzna, nie ma tyle sił, nie ma też wyczulonych zmysłów - wytłumaczyła mu cichym tonem, na niewiele więcej mieli czas. Dość szybko dotarli na miejsce, w którym Caelan umówił spotkanie z Leffordem. Czarownica podążyła spojrzeniem za różdżką żeglarza, w stronę kamiennej niszy, o której mówił. Posłała krzywy uśmiech nad ramieniem swojemu współpracownikwoi. - Będzie ciasno, ale jakoś damy radę, czyż nie? - Innego wyjścia nie było. Peleryny niewidki nie zdołała zdobyć, Valerij nie miał też na stanie eliksiru kameleona, a zwróciła się do niego z tą prośbą zbyt późno, aby był w stanie go uwarzyć. Musieli uciec się do mnie subtelnych sposób.
Caelan spojrzał na zegarek, sugerując, że to już pora; wiedźma skinęła głową i gestem nakazała Harveyowi, by skrył się pierwszy. Nawet jeśli Lefford zdąży rzucić zaklęcie wykrywające cudzą obecność, to przecież miał czekać na niego Goyle - a w innych odnogach korytarza mogły mieć miejsce inne spotkania, schadzki i nielegalne interesy. Nawet jeśli wyczuje zagrożenie, spodziewała się, że spotka się z Caelanem sądząc, że będzie miał dla niego pracę. Lefford ukrywał się już tak długo, że jego czyny determinowała desperacja.
Sigrun, skryta w mroku, nie słyszała kroków. Dopiero głos Caelana zaalarmował łowców o pojawieniu się tego, na którego czekali. Sigrun zacisnęła palce na różdżce, czekając, aż się odezwie; musieli mieć jakiś dowód, że to on.
- Jesteś sam? - odpowiedział żeglarzowi zachrypnięty, męski głos; jego właściciel po kilku chwilach wyłonił się z mroku korytarza, wchodząc w krąg światła Lumos maximy. Był wysoki, lecz wątły - po policzkach można było rozpoznać, ze sporo schudł w krótkim czasie. Pod oczyma widniały głębokie cienie, na odsłoniętej skórze zadrapania. Szatę też miał nie pierwszej świeżości. - Co to za robota?
Caelan spojrzał na zegarek, sugerując, że to już pora; wiedźma skinęła głową i gestem nakazała Harveyowi, by skrył się pierwszy. Nawet jeśli Lefford zdąży rzucić zaklęcie wykrywające cudzą obecność, to przecież miał czekać na niego Goyle - a w innych odnogach korytarza mogły mieć miejsce inne spotkania, schadzki i nielegalne interesy. Nawet jeśli wyczuje zagrożenie, spodziewała się, że spotka się z Caelanem sądząc, że będzie miał dla niego pracę. Lefford ukrywał się już tak długo, że jego czyny determinowała desperacja.
Sigrun, skryta w mroku, nie słyszała kroków. Dopiero głos Caelana zaalarmował łowców o pojawieniu się tego, na którego czekali. Sigrun zacisnęła palce na różdżce, czekając, aż się odezwie; musieli mieć jakiś dowód, że to on.
- Jesteś sam? - odpowiedział żeglarzowi zachrypnięty, męski głos; jego właściciel po kilku chwilach wyłonił się z mroku korytarza, wchodząc w krąg światła Lumos maximy. Był wysoki, lecz wątły - po policzkach można było rozpoznać, ze sporo schudł w krótkim czasie. Pod oczyma widniały głębokie cienie, na odsłoniętej skórze zadrapania. Szatę też miał nie pierwszej świeżości. - Co to za robota?
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Słowa Sigrun niosły ukojenie, dopóki się nie przemieni, Lefford nie powinien stanowić większego zagrożenia - mimo to wciąż wyobrażał go sobie jako owłosioną bestię o rzędach ostrych jak brzytwa zębów. Jak wiele potrzeba, by zarażony czarodziej obudził w sobie zwierzę...? Papieros pomagał się zrelaksować, a przynajmniej sprawiał, że żeglarz zajął czymś rękę i skupił się na znajomej, mechanicznie powtarzanej czynności. Widok zmizerniałego, wygłodniałego lykantropa o desperackim, pobłyskującym szaleństwem spojrzeniu zjeżył mu włos na głowie. Mimo to robił dobrą minę do złej gry, nie zmieniając wyrazy twarzy choćby o jotę, wciąż paląc przygotowanego wcześniej skręta.
- Jestem sam - zełgał jak z nut, nie odrywając wzroku od posiadacza zachrypniętego głosu. Nawet nie zerknął w kierunku skrytej w mroku wnęki, choć wolałby, by Sigrun i jej towarzysz wychynęli już z ukrycia i zajęli się pacyfikowaniem wilkołaka. - A ty? - dodał, nie ruszając się z miejsca. Nie zmniejszał dzielącej ich odległości, mając nadzieję, że i Lefford nie postanowi podejść bliżej. Nigdy nie przykładał się do opieki nad magicznymi stworzeniami, nie interesowały go magiczne schorzenia, nie wiedział więc, co mógłby począć, gdyby został zarażony, czy byłby dla niego ratunek - dlatego też wybrał najrozsądniejsze z możliwych rozwiązań i po prostu trzymał się na dystans. Leniwie wypuścił z płuc chmurę siwego dymu, mając nadzieję, że łowcy wybawią go z opresji i położą kres ich rozmowie. - Chciałbym, żebyś popłynął ze mną i z moją załogą do Norwegii. Potrzeba nam dodatkowej pary rąk do pomocy. Odpowiadałbyś za rozładunek i załadunek towaru, zaś na morzu pełniłbyś rolę majtka. W grę wchodzi, oczywiście, przemyt. Muszę więc mieć pewność, że będziesz trzymać gębę na kłódkę i nikomu nie wygadasz się z tym, co będzie naszym najcenniejszym ładunkiem. - Mówił stosunkowo cicho, lecz rozmówca nie powinien mieć problemu z dosłyszeniem jego słów; tembr Caelana wybrzmiewał stanowczo i pewnie, nawet jeśli nie podnosił głosu. - Zajmowałeś się już czymś takim, nie mylę się? - dopytał po krótkiej chwili, zyskując w ten sposób nieco więcej czasu. Twarz Lefforda wyglądała doprawdy upiornie, skąpana w bladym świetle Lumos Maximy, wychudzona i obdrapana. Starał się przypomnieć sobie słowa Rookwood o sile nieprzemienionego wilkołaka, mimo to obdartus wzbudzał w nim w pełni uzasadnioną obawę.
Gdyby mógł, spojrzałby z wyrzutem i złością na kryjących się w bezpiecznym mroku Sigrun i Harveya, ile jeszcze miał tu tak stać i rozmawiać z tym potworem, mimo to nie spoglądał w ich kierunku, wytrwale udając zainteresowanego współpracą.
- Jestem sam - zełgał jak z nut, nie odrywając wzroku od posiadacza zachrypniętego głosu. Nawet nie zerknął w kierunku skrytej w mroku wnęki, choć wolałby, by Sigrun i jej towarzysz wychynęli już z ukrycia i zajęli się pacyfikowaniem wilkołaka. - A ty? - dodał, nie ruszając się z miejsca. Nie zmniejszał dzielącej ich odległości, mając nadzieję, że i Lefford nie postanowi podejść bliżej. Nigdy nie przykładał się do opieki nad magicznymi stworzeniami, nie interesowały go magiczne schorzenia, nie wiedział więc, co mógłby począć, gdyby został zarażony, czy byłby dla niego ratunek - dlatego też wybrał najrozsądniejsze z możliwych rozwiązań i po prostu trzymał się na dystans. Leniwie wypuścił z płuc chmurę siwego dymu, mając nadzieję, że łowcy wybawią go z opresji i położą kres ich rozmowie. - Chciałbym, żebyś popłynął ze mną i z moją załogą do Norwegii. Potrzeba nam dodatkowej pary rąk do pomocy. Odpowiadałbyś za rozładunek i załadunek towaru, zaś na morzu pełniłbyś rolę majtka. W grę wchodzi, oczywiście, przemyt. Muszę więc mieć pewność, że będziesz trzymać gębę na kłódkę i nikomu nie wygadasz się z tym, co będzie naszym najcenniejszym ładunkiem. - Mówił stosunkowo cicho, lecz rozmówca nie powinien mieć problemu z dosłyszeniem jego słów; tembr Caelana wybrzmiewał stanowczo i pewnie, nawet jeśli nie podnosił głosu. - Zajmowałeś się już czymś takim, nie mylę się? - dopytał po krótkiej chwili, zyskując w ten sposób nieco więcej czasu. Twarz Lefforda wyglądała doprawdy upiornie, skąpana w bladym świetle Lumos Maximy, wychudzona i obdrapana. Starał się przypomnieć sobie słowa Rookwood o sile nieprzemienionego wilkołaka, mimo to obdartus wzbudzał w nim w pełni uzasadnioną obawę.
Gdyby mógł, spojrzałby z wyrzutem i złością na kryjących się w bezpiecznym mroku Sigrun i Harveya, ile jeszcze miał tu tak stać i rozmawiać z tym potworem, mimo to nie spoglądał w ich kierunku, wytrwale udając zainteresowanego współpracą.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była przekonana, że Caelanowi Goyle nic nie grozi ze strony Lefforda i włos mu spod jego cylindra póki co nie spadnie. To nie pełnia, wilkołak nie przemieni się sam z siebie, jeśli zaś zaatakuje go przy pomocy różdżki - choć ku temu nie miał żadnego powodu - to z pewnością sobie poradzi. Nie był przecież bezbronnym, zielonym w pojedynkowaniu się uczniakiem, by potrzebował pomocy. Zwróciła się do niego z tym zleceniem, bo wiedziała, że ma jaja i nie przelęknie się nieprzemienionego wilkołaka. Prawdopodobieństwo, że ujrzy go w nieludzkiej formie, rzecz jasna, istniało, lecz to miało stać się dopiero wówczas, gdy go zaatakują - a wtedy Goyle będzie miał czas, aby bezpiecznie się wycofać.
Harvey i Sigrun trwali te kilka minut w bezpiecznej kryjówce, niewidoczni i milczący, wiedźma niemal wstrzymywała oddech, by nie wydać żadnego dźwięku, choć wiedziała, że w ludzkiej formie Lefford bynajmniej nie ma wyczulonych zmysłów. Harvey miał uszczypnąć ją w dłoń, gdy uda mu się rzucić zaklęcie, które nikomu nie pozwoli opuścić korytarza, dopóki nie schwytają wilkołaka. Trwało to trochę za długo. Słyszała każde słowo Caelana, który z łatwością wszedł w swoją rolę i przedstawiał Leffordowi ofertę współpracy. Byle tylko się na nich nie obejrzał, byle nie zdradził, że tak naprawdę wcale nie jest sam. Nie mogli też zaatakować od razu - Sigrun chciała, aby stracił czujność, poczuł się swobodniej, opuścił różdżkę.
Lefford wpatrywał się w Caelana uważnie, trochę aż zbyt natarczywie, ale to mogło wiązać się z nadziejami na rychły zarobek. Oblizał spierzchnięte usta. - Tak. Zajmowałem. Umiem trzymać gębę na kłódkę. Zaliczka zawsze mi w tym pomaga... - odpowiedział zachrypniętym głosem, wyraźnie mając nadzieję, że część pieniędzy dostanie jeszcze przed wkroczeniem na pokład statku.
Grube, jakby wyciosane z dębu palce Harveya zacisnęły się na skórze dłoni Rookwood boleśnie; niewerbalne rzucanie zaklęć nie było proste, zajęło mu to dłużej niż zwykle, ale w końcu się udało. Mogli działać. Czarownica wychyliła się lekko z niszy, w której się ukrywali, jeszcze nie na tyle, by dostrzec Lefforda, uważając, żeby nie stuknąć obcasem o posadzkę; widziała już Caelana i uniosła różdżkę, szepcząc: Expulso. Siła zaklęcia odrzuciła do tyłu zarówno żeglarza, jak i Lefforda; pierwszy mógł mieć jej to za złe, ale przemyślała to. Zwiększyła dystans pomiędzy nim, a wilkołakiem, odleciał do tyłu, ale jednocześnie znalazł się bliżej niszy, w której mógł się skryć na wypadek, gdyby Lefford się przemienił.
Ich podejrzany wpadł na ścianę i osunął się po niej lekko plecami, natychmiast podrywając różdżkę do góry i szepcząc inkantację zaklęcia. Nie wiedziała czym było, ale nakreśliła w powietrzu tarczę; nie była na tyle silna, by odbić w stronę wilkołaka jego własne zaklęcie, ale obroniła ją przed nim. Wszystko działo się bardzo szybko - obok niej pojawił się Harvey i cisnął w Lefforda zaklęciem, tamten znów się obronił i przez kilka chwil w całym korytarzu błyskały zaklęcia. Niektóre, chybione promienie trafiły w ściany, żłobiąc w nich dziury; wilkołak próbował się wycofać, ale nie mógł przejść do korytarza, dzięki zaklęciu Harveya.
Chyba próbował skupić się na rzuceniu Finite, bo wtedy najpierw trafiło go Petryficus Totalus Sigrun, a później Expelliarmus Harveya - wystarczyło jeszcze tylko Esposas, a Lefford leżał na ziemi, nieruchomo, z oczyma pełnymi przerażenia i skutymi rękami i nogami.
- Musimy szybko go stąd zabrać. Może przełamać działanie zaklęcia - odezwała się do Harveya, łapiąc głębszy oddech po intensywnej potyczce; miała świadomość,że jej zaklęcie petryfikujące nie było nie do przełamania. - A wtedy z nerwów się przemienić - dodała mając w pamięci, że Caelan wszystko słyszał - tak naprawdę Lefford mógł zacząć się przemieniać w każdej chwili. - Goyle, rozliczymy się, gdy wrócę - zwróciła się do żeglarza, odwracając w stronę, w której sądziła, że się schronił - nie całkiem, na wypadek, gdyby jej obawy jednak się potwierdziły.
Harvey i Sigrun trwali te kilka minut w bezpiecznej kryjówce, niewidoczni i milczący, wiedźma niemal wstrzymywała oddech, by nie wydać żadnego dźwięku, choć wiedziała, że w ludzkiej formie Lefford bynajmniej nie ma wyczulonych zmysłów. Harvey miał uszczypnąć ją w dłoń, gdy uda mu się rzucić zaklęcie, które nikomu nie pozwoli opuścić korytarza, dopóki nie schwytają wilkołaka. Trwało to trochę za długo. Słyszała każde słowo Caelana, który z łatwością wszedł w swoją rolę i przedstawiał Leffordowi ofertę współpracy. Byle tylko się na nich nie obejrzał, byle nie zdradził, że tak naprawdę wcale nie jest sam. Nie mogli też zaatakować od razu - Sigrun chciała, aby stracił czujność, poczuł się swobodniej, opuścił różdżkę.
Lefford wpatrywał się w Caelana uważnie, trochę aż zbyt natarczywie, ale to mogło wiązać się z nadziejami na rychły zarobek. Oblizał spierzchnięte usta. - Tak. Zajmowałem. Umiem trzymać gębę na kłódkę. Zaliczka zawsze mi w tym pomaga... - odpowiedział zachrypniętym głosem, wyraźnie mając nadzieję, że część pieniędzy dostanie jeszcze przed wkroczeniem na pokład statku.
Grube, jakby wyciosane z dębu palce Harveya zacisnęły się na skórze dłoni Rookwood boleśnie; niewerbalne rzucanie zaklęć nie było proste, zajęło mu to dłużej niż zwykle, ale w końcu się udało. Mogli działać. Czarownica wychyliła się lekko z niszy, w której się ukrywali, jeszcze nie na tyle, by dostrzec Lefforda, uważając, żeby nie stuknąć obcasem o posadzkę; widziała już Caelana i uniosła różdżkę, szepcząc: Expulso. Siła zaklęcia odrzuciła do tyłu zarówno żeglarza, jak i Lefforda; pierwszy mógł mieć jej to za złe, ale przemyślała to. Zwiększyła dystans pomiędzy nim, a wilkołakiem, odleciał do tyłu, ale jednocześnie znalazł się bliżej niszy, w której mógł się skryć na wypadek, gdyby Lefford się przemienił.
Ich podejrzany wpadł na ścianę i osunął się po niej lekko plecami, natychmiast podrywając różdżkę do góry i szepcząc inkantację zaklęcia. Nie wiedziała czym było, ale nakreśliła w powietrzu tarczę; nie była na tyle silna, by odbić w stronę wilkołaka jego własne zaklęcie, ale obroniła ją przed nim. Wszystko działo się bardzo szybko - obok niej pojawił się Harvey i cisnął w Lefforda zaklęciem, tamten znów się obronił i przez kilka chwil w całym korytarzu błyskały zaklęcia. Niektóre, chybione promienie trafiły w ściany, żłobiąc w nich dziury; wilkołak próbował się wycofać, ale nie mógł przejść do korytarza, dzięki zaklęciu Harveya.
Chyba próbował skupić się na rzuceniu Finite, bo wtedy najpierw trafiło go Petryficus Totalus Sigrun, a później Expelliarmus Harveya - wystarczyło jeszcze tylko Esposas, a Lefford leżał na ziemi, nieruchomo, z oczyma pełnymi przerażenia i skutymi rękami i nogami.
- Musimy szybko go stąd zabrać. Może przełamać działanie zaklęcia - odezwała się do Harveya, łapiąc głębszy oddech po intensywnej potyczce; miała świadomość,że jej zaklęcie petryfikujące nie było nie do przełamania. - A wtedy z nerwów się przemienić - dodała mając w pamięci, że Caelan wszystko słyszał - tak naprawdę Lefford mógł zacząć się przemieniać w każdej chwili. - Goyle, rozliczymy się, gdy wrócę - zwróciła się do żeglarza, odwracając w stronę, w której sądziła, że się schronił - nie całkiem, na wypadek, gdyby jej obawy jednak się potwierdziły.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wciąż nie zmieniał przybranej na czas trwania rozmowy pozy, powoli paląc papierosa, z pozorną uwagą słuchając oszczędnych słów Lefforda - tak naprawdę skupiał się przede wszystkim na obserwowaniu jego ruchów, kontrolowaniu dzielącej ich odległości. Nie miał zamiaru dać się zaskoczyć, gdyby lykantrop zwietrzył spisek i próbował mu zagrozić, wyglądało jednak na to, że połknął haczyk. Roztoczona przed nim wizja rychłej wyprawy, przemytu cennych towarów, zdawała się pochłonąć go bez reszty. Zapuszczony, obdrapany wyrzutek był zdesperowany, próbował wymusić na swym dobrodzieju zaliczkę - a skoro nigdy nie miało dojść do dobicia targu, Caelan nie miał oporów przed obiecaniem mu wszystkiego, co tylko chciał usłyszeć. - Naturalnie, otrzymasz jedną trzecią szacowanej zapłaty jako zaliczkę i ewentualną premię po powrocie do Londynu, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem - odpowiedział cicho, rzucając wypalonego papierosa na skąpane w blasku Lumos Maximy podłoże. Następnie zgniótł go obcasem, nie odrywając wzroku od zwabionego w pułapkę wilkołaka. Nie współczuł mu, nie miał dla niego choćby krztyny litości - zamiast tego zastanawiał się, ile to jeszcze potrwa, nim chowający się w załomie łowcy wkroczą do akcji...
Wtedy też poczuł jak niewidzialna siła odrzuca go do tyłu; odruchowo zacisnął mocniej palce na drewienku różdżki, by przypadkiem nie wypadła mu z ręki. Przez krótką chwilę myślał, że to jakaś sztuczka Lefforda, lecz i on został wyrzucony w powietrze, do tego skończył na jednej ze ścian podziemnego korytarza. Zaklął pod nosem, spoglądając to ku wynurzającym się z ciemności Sigrun i Harveyowi, to ku wystawionemu marynarzowi. Przez krótką chwilę nie wiedział, czy zbierać się z zakurzonych kamieni korytarza, czy raczej atakować zagonionego w kozi róg wilkołaka; był zaskoczony i zły, nie spodziewał się takiego obrotu sytuacji. W końcu jednak zostawił walkę bardziej doświadczonym czarodziejom; nie spuszczając Lefforda z oka wstał z twardego podłoża, zwiększając dzielącą ich odległość. Nie chciał oberwać żadnym zbłąkanym zaklęciem, ani oderwanym od ściany kamieniem.
Adrenalina wciąż krążyła w jego żyłach, tym samym przyśpieszając bicie serca czy oddech, lecz widok spętanego, unieruchomionego lykantropa pozwolił mu odzyskać pozorny spokój. Opuścił dotychczasową kryjówkę, zbliżając się do zmęczonych walką towarzyszy; dotrzymali słowa, włos nie spadł mu z głowy, choć potraktowanie go Expulso, o ile się nie mylił, było całkowicie zbędne. Wciąż trzymał różdżkę w pogotowiu. - Mam nadzieję - warknął niezbyt uprzejmie, towarzystwo wilkołaka stale wzbudzało w nim niepokój, co znowu objawiało się zdenerwowaniem. - Chyba i tak muszę wskazać wam drogę powrotną - dodał tym samym tonem głosu; nie sądził, by przebywający tu prawdopodobnie po raz pierwszy łowcy zapamiętali, którymi korytarzami powinni kierować się do wyjścia. Tunele były prawdziwym labiryntem, zaś sama Rookwood zaznaczyła, że muszą go stąd szybko zabrać.
Wtedy też poczuł jak niewidzialna siła odrzuca go do tyłu; odruchowo zacisnął mocniej palce na drewienku różdżki, by przypadkiem nie wypadła mu z ręki. Przez krótką chwilę myślał, że to jakaś sztuczka Lefforda, lecz i on został wyrzucony w powietrze, do tego skończył na jednej ze ścian podziemnego korytarza. Zaklął pod nosem, spoglądając to ku wynurzającym się z ciemności Sigrun i Harveyowi, to ku wystawionemu marynarzowi. Przez krótką chwilę nie wiedział, czy zbierać się z zakurzonych kamieni korytarza, czy raczej atakować zagonionego w kozi róg wilkołaka; był zaskoczony i zły, nie spodziewał się takiego obrotu sytuacji. W końcu jednak zostawił walkę bardziej doświadczonym czarodziejom; nie spuszczając Lefforda z oka wstał z twardego podłoża, zwiększając dzielącą ich odległość. Nie chciał oberwać żadnym zbłąkanym zaklęciem, ani oderwanym od ściany kamieniem.
Adrenalina wciąż krążyła w jego żyłach, tym samym przyśpieszając bicie serca czy oddech, lecz widok spętanego, unieruchomionego lykantropa pozwolił mu odzyskać pozorny spokój. Opuścił dotychczasową kryjówkę, zbliżając się do zmęczonych walką towarzyszy; dotrzymali słowa, włos nie spadł mu z głowy, choć potraktowanie go Expulso, o ile się nie mylił, było całkowicie zbędne. Wciąż trzymał różdżkę w pogotowiu. - Mam nadzieję - warknął niezbyt uprzejmie, towarzystwo wilkołaka stale wzbudzało w nim niepokój, co znowu objawiało się zdenerwowaniem. - Chyba i tak muszę wskazać wam drogę powrotną - dodał tym samym tonem głosu; nie sądził, by przebywający tu prawdopodobnie po raz pierwszy łowcy zapamiętali, którymi korytarzami powinni kierować się do wyjścia. Tunele były prawdziwym labiryntem, zaś sama Rookwood zaznaczyła, że muszą go stąd szybko zabrać.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pewnie istniało wiele innych sposobów jak odsunąć Caelana od wilkołaka, jednocześnie unieszkodliwiając drugiego, które nie równały się bolesnemu upadkowi, gdyby tak się nad tym dłużej zastanowić. Na to nie miała czasu. Zadziałała instynktownie. To jako pierwsze wpadło jej do głowy, wydawało się dobrą opcją, dlatego zdecydowała się rzucić to zaklęcie - zadziałało tak jak powinno. Przyniosło oczekiwany skutek, nie żałowała, właściwie wcale się już nad tym nie zastanawiała. Walka całkowicie ją pochłonęła, a później nie wracała do tego myślami, święcie przekonana, że Goyle nie będzie miał jej za złe wylądowania na zadku - przecież nie był ze szkła, by od tego się rozkruszyć.
Jasne brwi wiedźmy uniosły się w zdziwionym wyrazie, gdy warknął do niej w odpowiedzi. Tym razem to ona zachodziła w głowę o co mu chodziło. To przez wilkołaka, który teraz leżał na posadzce spetryfikowany i unieszkodliwiony, czy o coś innego?
Pstryknęła palcami, wskazała na niego serdecznym w geście mówiącym masz rację, gdy przypomniał jej, że wciąż jest im potrzebny. Na kilka chwil zapomniała, że znaleźli się w labiryncie korytarzy i nie znała drogi wyjścia. Harvey skuł kostki i nadgarstki Lefforda srebrnymi łańcuchami, oplótł nimi także jego klatkę piersiową, obchodząc się z nim przy tym dość brutalnie. To na wszelki wypadek - gdyby przełamał działanie zaklęcia, przebudził się i w silnych emocjach przemienił.
- Prowadź więc - poleciła, w przeciwieństwie do żeglarza, beznamiętnym tonem, zerkając na niego z ukosa. Nie zamierzała pytać o powody jego złości, bo nie sądziła, by ku niej takowe istniały - a przynajmniej rozsądne (w jej mniemaniu rozsądne rzecz jasna). Włos nie spadł mu z głowy, nie był zmuszony do walki z krwiożerczą bestią, wszystko poszło zgodnie z planem i nie migała się od przekazania mu wynagrodzenia za pomoc w ujęciu podejrzanego o wilkołactwo.
Harvey czarem uniósł nieruchome ciało wychudzonego Lefforda; uniosło się kilka cali nad ziemią i polewitowało posłusznie przed nimi, gdy Caelan prowadził ich przez pogrążone w mroku, wilgotne i cuchnące tunele na zewnątrz. Dobrze było złapać trochę świeżego powietrza po tej stęchliźnie.
- Ukryj się z nim gdzieś i wezwij Daniela. Zaraz do ciebie dojdę - zwróciła się do drugiego łowcy, gdy zdołali wyjść już na zewnątrz. Był późny wieczór, w pobliżu nikt się nie kręcił, ale musieli być ostrożni. Nie mogli plątać się tu wlokąc za sobą nieruchome ciało spętane srebrnym łańcuchem.
Czarodziej kiwnął głową i, wciąż trzymając różdżkę, przelewitował ciało Lefforda dalej, skręcając w najbliższy zaułek. Gdy zniknął im z oczu Sigrun obróciła się w stronę Caelana; chyba nie był w nastroju do rozmowy, a jej się śpieszyło, wyjątkowo więc odpuściła sobie uszczypliwe komentarze i ironiczne uwagi.
- Dziesięć galeonów, tak jak się umawialiśmy - powiedziała twardym tonem, wsuwając dłoń do kieszeni płaszcza i wyciągając z niej skórzaną sakiewkę, którą wręczyła swemu informatorowi bez zbędnych cyrków. - Pozbądź się tych much z nosa i przyjdź do mnie jutro - dodała, a jej ton głosu nie zmienił się choćby odrobinę, choć zapraszała go w progi swego domu już prywatnie - i to nie na herbatę.
Nie podziękowała i nie pożegnała się uprzejmie, nie miała takiego zwyczaju, nie była to zresztą przyjacielska przysługa. Prędko podążyła za Harveyem, mając nadzieję, że Daniel zjawi się niebawem i zabierze stąd Lefforda.
| zt
Jasne brwi wiedźmy uniosły się w zdziwionym wyrazie, gdy warknął do niej w odpowiedzi. Tym razem to ona zachodziła w głowę o co mu chodziło. To przez wilkołaka, który teraz leżał na posadzce spetryfikowany i unieszkodliwiony, czy o coś innego?
Pstryknęła palcami, wskazała na niego serdecznym w geście mówiącym masz rację, gdy przypomniał jej, że wciąż jest im potrzebny. Na kilka chwil zapomniała, że znaleźli się w labiryncie korytarzy i nie znała drogi wyjścia. Harvey skuł kostki i nadgarstki Lefforda srebrnymi łańcuchami, oplótł nimi także jego klatkę piersiową, obchodząc się z nim przy tym dość brutalnie. To na wszelki wypadek - gdyby przełamał działanie zaklęcia, przebudził się i w silnych emocjach przemienił.
- Prowadź więc - poleciła, w przeciwieństwie do żeglarza, beznamiętnym tonem, zerkając na niego z ukosa. Nie zamierzała pytać o powody jego złości, bo nie sądziła, by ku niej takowe istniały - a przynajmniej rozsądne (w jej mniemaniu rozsądne rzecz jasna). Włos nie spadł mu z głowy, nie był zmuszony do walki z krwiożerczą bestią, wszystko poszło zgodnie z planem i nie migała się od przekazania mu wynagrodzenia za pomoc w ujęciu podejrzanego o wilkołactwo.
Harvey czarem uniósł nieruchome ciało wychudzonego Lefforda; uniosło się kilka cali nad ziemią i polewitowało posłusznie przed nimi, gdy Caelan prowadził ich przez pogrążone w mroku, wilgotne i cuchnące tunele na zewnątrz. Dobrze było złapać trochę świeżego powietrza po tej stęchliźnie.
- Ukryj się z nim gdzieś i wezwij Daniela. Zaraz do ciebie dojdę - zwróciła się do drugiego łowcy, gdy zdołali wyjść już na zewnątrz. Był późny wieczór, w pobliżu nikt się nie kręcił, ale musieli być ostrożni. Nie mogli plątać się tu wlokąc za sobą nieruchome ciało spętane srebrnym łańcuchem.
Czarodziej kiwnął głową i, wciąż trzymając różdżkę, przelewitował ciało Lefforda dalej, skręcając w najbliższy zaułek. Gdy zniknął im z oczu Sigrun obróciła się w stronę Caelana; chyba nie był w nastroju do rozmowy, a jej się śpieszyło, wyjątkowo więc odpuściła sobie uszczypliwe komentarze i ironiczne uwagi.
- Dziesięć galeonów, tak jak się umawialiśmy - powiedziała twardym tonem, wsuwając dłoń do kieszeni płaszcza i wyciągając z niej skórzaną sakiewkę, którą wręczyła swemu informatorowi bez zbędnych cyrków. - Pozbądź się tych much z nosa i przyjdź do mnie jutro - dodała, a jej ton głosu nie zmienił się choćby odrobinę, choć zapraszała go w progi swego domu już prywatnie - i to nie na herbatę.
Nie podziękowała i nie pożegnała się uprzejmie, nie miała takiego zwyczaju, nie była to zresztą przyjacielska przysługa. Prędko podążyła za Harveyem, mając nadzieję, że Daniel zjawi się niebawem i zabierze stąd Lefforda.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Z niesłabnącą złością obserwował Harveya oplatającego ciało wilkołaka ciężkimi srebrnymi łańcuchami; lepiej było zapobiegać niż pluć sobie w brodę, niewątpliwie, żeglarz wolał jednak wierzyć, że do przemiany w ogóle nie dojdzie, a więc palące pęta okażą się zbędne. Myśl tę zachował jednak dla siebie - nie był w nastroju do przyjacielskich pogawędek, wciąż nie mogąc pozbyć się poddenerwowania, które pojawiło się wraz z nadejściem Lefforda. Przelotnie spojrzał ku twarzy wiedźmy, z powodu której się tu znalazł, by w końcu bez słowa ruszyć w drogę powrotną. Nie uszli nawet kilku kroków, a Caelan odpalił kolejnego papierosa, próbując w ten sposób przynieść sobie choć odrobinę ukojenia. Następnie zajął się oświetlaniem ginących w mroku, zatęchłych korytarzy, które ciągnęły się pod powierzchnią londyńskiej wyspy kilometrami. Nie dbał już o to, czy jego - ich - kroki odbijają się echem od kamiennych ścian tunelów, ważniejszym było, by jak najszybciej opuścić podziemia i przekazać spętanego lykantropa we właściwe ręce.
Odetchnął pełną piersią dopiero wtedy, gdy chłodne zimowe powietrze uderzyło go w twarz, a oczom ukazało się upstrzone gwiazdami niebo. Odczuwane do tej pory napięcie stało się wyraźnie mniejsze, a już zwłaszcza wtedy, gdy Harvey odłączył się od niego i Rookwood, by poczekać na jakiegoś Daniela. Jak zakładał - innego łowcę wilkołaków. Czekał, aż wiedźma powie to, co jej ślina na język przyniesie, uszczypliwy komentarz czy kpinę, zawiódł się jednak - zamiast na obrażaniu go skupiła się na dopełnianiu formalności, najwyraźniej równie przejęta bliską obecnością groźnego wilkołaka. - Dziękuję - odpowiedział już spokojniej, lecz w jego głosie nie pobrzmiewała wdzięczność ani radość. Przejął od niej odpowiednio ciężki mieszek, by chwilę później wsunąć go do kieszeni zakurzonego, naderwanego w jednym miejscu płaszcza; upadając na kamienie musiał się o coś zaczepić. Zmarszczył brwi, gdy czarownica uraczyła go kolejnymi słowami, tym razem dotyczącymi ich prywatnych relacji, lecz wypowiedzianymi takim samym tonem głosu; znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie chodzi jej o pogawędkę na temat Rycerzy czy pracy. - Zobaczę, co da się zrobić - mruknął bez większych emocji, choć przecież doskonale wiedział, że jutrzejszy wieczór ma wolny, zaś Rookwood lepiej nie odmawiać.
Obserwował ją jeszcze przez chwilę, jak odchodzi w kierunku najbliższego zaułka kręcąc biodrami, by w końcu samemu ruszyć w swoją stronę, planując przy tym, gdzie i jak bardzo będzie musiał się spić, by zapomnieć o nieprzyjemnościach tej nocy. Może jednak kupno Mantykory nie było takim złym pomysłem.
| zt
Odetchnął pełną piersią dopiero wtedy, gdy chłodne zimowe powietrze uderzyło go w twarz, a oczom ukazało się upstrzone gwiazdami niebo. Odczuwane do tej pory napięcie stało się wyraźnie mniejsze, a już zwłaszcza wtedy, gdy Harvey odłączył się od niego i Rookwood, by poczekać na jakiegoś Daniela. Jak zakładał - innego łowcę wilkołaków. Czekał, aż wiedźma powie to, co jej ślina na język przyniesie, uszczypliwy komentarz czy kpinę, zawiódł się jednak - zamiast na obrażaniu go skupiła się na dopełnianiu formalności, najwyraźniej równie przejęta bliską obecnością groźnego wilkołaka. - Dziękuję - odpowiedział już spokojniej, lecz w jego głosie nie pobrzmiewała wdzięczność ani radość. Przejął od niej odpowiednio ciężki mieszek, by chwilę później wsunąć go do kieszeni zakurzonego, naderwanego w jednym miejscu płaszcza; upadając na kamienie musiał się o coś zaczepić. Zmarszczył brwi, gdy czarownica uraczyła go kolejnymi słowami, tym razem dotyczącymi ich prywatnych relacji, lecz wypowiedzianymi takim samym tonem głosu; znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie chodzi jej o pogawędkę na temat Rycerzy czy pracy. - Zobaczę, co da się zrobić - mruknął bez większych emocji, choć przecież doskonale wiedział, że jutrzejszy wieczór ma wolny, zaś Rookwood lepiej nie odmawiać.
Obserwował ją jeszcze przez chwilę, jak odchodzi w kierunku najbliższego zaułka kręcąc biodrami, by w końcu samemu ruszyć w swoją stronę, planując przy tym, gdzie i jak bardzo będzie musiał się spić, by zapomnieć o nieprzyjemnościach tej nocy. Może jednak kupno Mantykory nie było takim złym pomysłem.
| zt
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
4 lutego
Nie był to długi spacer. Ledwie kilka kroków od dokowego gniazda i już czuła wdzierającą się wiatrem między poskręcane włosy mieszankę zapachu wiekowej rdzy i konającej w płytkim bajorze ryby. Psia Wyspa, ulubiona miejscówka lokalnej melinażeii. Oczywiście zaraz po Parszywym Pasażerze. Cały teren dziś wydawał się suchy, jakby od kilku dni wszelka fala omijała te poniszczone kawałki budynków, choć ponad najdłuższym kominem starej fabryki zbierały się ciemne chmury. Nie zdziwiła jej pustka, nie wystraszył odgłos skrzypienia metalu, jakby gdzieś niedaleko skrawek przeżartej blachy uderzał o mur niesiony mocą pełniejszego porywu powietrza. Lubiła to miejsce, chociaż nocą gromadziły się tutaj niespodzianki, o które chyba wolała się nie ocierać. Nieraz jednak załatwiała jakaś brudną sprawę, odbierając coś dla pani Boyle lub też przekazując tajemną wieść, która nie nadawała się dla żadnego skrzydlatego posłańca. Wiele dusz błąkających się bez celu po londyńskich ulicach ostatecznie trafiało tutaj. Wielu mugoli, czarodziejów i wiele dzieci pozbawionych miękkiego okrycia, wołających niemo o jedyną miskę zupy. Szczególnie te obrazy mroziły jej ciało, przyciągały dusze zbyt zespoloną z wizerunkami portowych sierot. Niemniej zwykle nie spotykało się tutaj nikogo. Skryta w długim płaszczu z wysoko postawionym kołnierzem mknęła, dobrze orientując się między oswojonymi punktami wyspy. Obcy mógł łatwo wejść i nigdy się stąd nie wydostać, ale Phils myszkowała już między starym kościołem, wędrowała wzdłuż opuszczonych wagonów i zwiedziła kiedyś tunele, do których właśnie zmierzała, spodziewając się spotkać tam pewną kobietę.
Nieoczywisty punkt, bezduszny labirynt zatruty oparami taniego tytoniu i ścieżka z alkoholowego szkła chrupiącego przy każdym mocnym kroku. Obydwie znały to miejsce, ryzyko pojawienia się kogokolwiek w środku tygodnia o tej porze było niewielkie. Mało osób zapuszczało się w gąszcz poplątanych dróg w obawie przed zagubieniem. Moss wiedziała, gdzie zwykle gromadzą się młodzi, paląc nielegalne substancje i oddając się nieprzyzwoitym rytuałom. Gdy mieszkała na ulicy, przesiadywała na tej wyspie często, gdy zamieszkała nad Parszywym, nie porzuciła dawnych twarzy i nie zapomniała o miejscach, które dawały jej kawałek schronienia. Do umówionego zakrętu dotarła szybko. Zaraz za nim znajdowało się większe pomieszczenie, idealne dla celu tego spotkania. Powiadają, że kiedyś znajdowały się tutaj jakieś kotłownie, ale dziś ze ścian zdążyły spłynąć resztki rdzy, a po jakimkolwiek urządzeniu nie było żadnego śladu. Gdy opustoszała wyspa, złomiarze rzucili się na resztki jak tygodniami głodzone psy.
Skryła się za szerszym filarem, nie opierając się jednak o niepewny kawałek tej murowanej ściany. W dłoni ściskała różdżkę, wciąż pachnącą nowością, choć już złączoną z jej duszą. Oby i teraz okazała posłuszeństwo wobec jej woli. Powinna ćwiczyć, rzucać sobie jak najwięcej wyzwań, dążyć do wzmocnienia, swoistej potęgi, która uczyni ją odporną na niewygodne niespodzianki od losu. Kobiety też mogły sięgnąć po wielką moc, jeśli tylko się odważyły. Wypływająca z ciała magia zdolna była do powalenia najtwardszych mięśni i Philippa dobrze o tym wiedziała. Dlatego zapisała się do pojedynkowego klubu, dlatego regularnie ćwiczyła zaklęcia. Każda kolejna próba oznaczała większą szansę na powodzenie. Może i dziś jej się poszczęści, choć czuła, że nie ma do czynienia z przypadkową, lichą nowicjuszką. Dziewczyna może cicha, niezbyt wylewana, ale Phils spodziewała się, że jednak zna się na rzeczy. Złożyła jej propozycję, dziś nadeszła godzina próby. Między tunelami zaklęcia mogły względnie bezpiecznie błyskać. Przynajmniej z dala od wścibskich ocząt. Zdarzało się, że męska drwina próbowała zadusić jej kipiącą pewność siebie, dając chamski wyraz swoich durnych wątpliwości. Moss czuła jednak, że obydwie są dość mocne. Dość mocne, aby niejednego tyłek zapiekł boleśnie, gdy następnym razem odważy się zbliżyć za bardzo.
– Więc jednak nie zapomniałaś… – zaczęła, słysząc kroki. Jednocześnie też wyszła jej naprzeciw, dłonią mocno obejmując różdżkę. Cień uśmiechu prześlizgnął się przez jej nieco wysuszone usta. Migająca lampka rozświetliła kawałek przestrzeni między nimi. To nie było pierwsze jej starcie, choć dalej nie określiłaby siebie jako zaprawioną w bojach. A jeśli przeciwniczka ma w sobie o wiele więcej mocy? Tym bardziej będzie musiała się starać, aby własna magia postawiła skuteczny opór.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
I ona znała to miejsce. Bo chociaż miała pewne ciągotki do rzeczy dobrych, do tego niedostępnego dla niej wyższego świata czarodziejów krwi czystej i nieskalanej mugolstwem, to nie dało się ukryć, że ciągnęło ją również do miejsc, które grzeczne dziewczynki omijały szerokim łukiem. Nokturn, dzielnica portowa czy Wyspa Psów, każde z tych miejsc miało w sobie coś, co sprawiało, że Zabini tam wracała. Niekoniecznie tylko w interesach, czasem pojawiała się tak po prostu, szukając wrażeń, dreszczyku przygody. Może brakowało jej tego odkąd osiadła w kraju i przestała podróżować za granicę, by eksplorować przeklęte grobowce i inne tego typu miejsca.
W miejscach takich jak Parszywy Pasażer można było dyskretnie się z kimś spotkać i omówić interesy, ale było też miejscem dobrym do obserwacji. Lyanna nie należała do osób szczególnie towarzyskich i rozgadanych, ale lubiła obserwować ludzi, analizować ich zachowania a gdy się udawało, dyskretnie przysłuchiwać się rozmowom. Wypatrywała nie tylko potencjalnych informacji o jakichś ciekawych przedmiotach lub przeklętych miejscach, ale też potencjalnych zdrajców krwi, szlamolubów lub ludzi mówiących źle o Czarnym Panu i obecnej polityce ministerstwa.
Bywała tam może nie codziennie, ale na tyle regularnie, by zdążyć poznać pracowników, w tym barmankę, jej rówieśnicę, którą zdaje się bardzo mgliście kojarzyła z Hogwartu, ale było to na tyle dawno, że nie przykładała do tego większej wagi, ostatecznie po szkole raczej nie podtrzymywała relacji, a już na pewno nie z uczniami innych domów. Tak czy inaczej obie były atrakcyjnymi kobietami obracającymi się w niezbyt przyjaznym środowisku, co sprawiło, że któregoś dnia w końcu zamieniły ze sobą więcej zdań niż tylko wymiana formalności przy zamawianiu przez Lyannę alkoholu. I z biegiem czasu jakoś tak wyszło, że okazało się, iż obie były kobietami posiadającymi ambicje, chcącymi rozwijać się magicznie.
Lyanna wiedziała, że nigdy nie zdobędzie szacunku i pozycji pochodzeniem i krwią, że jeśli chodzi o status krwi zawsze będzie stać niżej, zawsze będzie tylko mieszańcem mimo przywileju noszenia czystokrwistego nazwiska. Pozostawało jej tylko jedno – zostać silną czarownicą, dążyć do potęgi, a żeby to osiągnąć, musiała swoje magiczne zdolności szlifować i doskonalić.
Ostatni raz była tu może kilka tygodni temu, ale pamiętała, którędy dojść do miejsca wskazanego przez Philippę. Cicho przesuwała się alejkami zapuszczonej wyspy, która niegdyś była we władaniu mugoli, zaś później została opuszczona i zaczęli ją zagarniać czarodzieje, głównie ci, którym nie powiodło się w życiu lub którzy szukali dyskretnego miejsca dla różnych podejrzanych sprawek.
Była ubrana na czarno, tak jak lubiła najbardziej, ale burza gęstych włosów była dziś zapleciona w gruby warkocz, który schowała pod kapturem. Długi do ziemi płaszcz był starannie dopasowany w talii, podkreślając smukłość i gibkość sylwetki Lyanny. Miejsce było ciche i opuszczone, lata jego świetności minęły dawno temu i teraz otaczające ją ściany coraz bardziej niszczały, zaś metalowe elementy pokrywały się nalotem rdzy.
Philippa już na nią czekała.
- Nie zapomniałam – zapewniła, zrzucając z głowy kaptur i odsłaniając twarz o pięknych rysach, z zarysowanymi kośćmi policzkowymi i dużymi, błękitnymi oczami, a także pełnymi ustami. – Po prostu musiałam przypomnieć sobie, którędy dokładnie się tu dostać – odrzekła. Tych tuneli trochę było, musiała zlokalizować w nich odpowiednie miejsce, dość szeroki, rzadko uczęszczany korytarz, gdzie błyski zaklęć nie powinny przyciągnąć niczyjej uwagi, chyba że jakieś pijaczki postanowią skryć się i oddać swym nałogom właśnie tu. Ale znalazła to miejsce i obie stały teraz naprzeciwko siebie, gotowe się sprawdzić.
- Niech wygra lepsza – dodała, choć miała nadzieję, że to będzie ona. Ale nie wiedziała też, jakie asy w rękawie mogła skrywać barmanka. Naprawdę śliczne dziewczę, ale Lyanna wiedziała na swoim przykładzie, że piękne kobiety też mogą być zdolne, ambitne, a nawet niebezpieczne. I obie musiały udowadniać to także mężczyznom, którzy tylko to w nich widzieli, śliczne buźki i smukłe ciała. – Ustalamy zasady, czy idziemy na żywioł? – spytała jeszcze, wyciągając z kieszeni szaty swoją różdżkę wykonaną z amboiny, która wiernie służyła jej od niemal piętnastu lat.
W miejscach takich jak Parszywy Pasażer można było dyskretnie się z kimś spotkać i omówić interesy, ale było też miejscem dobrym do obserwacji. Lyanna nie należała do osób szczególnie towarzyskich i rozgadanych, ale lubiła obserwować ludzi, analizować ich zachowania a gdy się udawało, dyskretnie przysłuchiwać się rozmowom. Wypatrywała nie tylko potencjalnych informacji o jakichś ciekawych przedmiotach lub przeklętych miejscach, ale też potencjalnych zdrajców krwi, szlamolubów lub ludzi mówiących źle o Czarnym Panu i obecnej polityce ministerstwa.
Bywała tam może nie codziennie, ale na tyle regularnie, by zdążyć poznać pracowników, w tym barmankę, jej rówieśnicę, którą zdaje się bardzo mgliście kojarzyła z Hogwartu, ale było to na tyle dawno, że nie przykładała do tego większej wagi, ostatecznie po szkole raczej nie podtrzymywała relacji, a już na pewno nie z uczniami innych domów. Tak czy inaczej obie były atrakcyjnymi kobietami obracającymi się w niezbyt przyjaznym środowisku, co sprawiło, że któregoś dnia w końcu zamieniły ze sobą więcej zdań niż tylko wymiana formalności przy zamawianiu przez Lyannę alkoholu. I z biegiem czasu jakoś tak wyszło, że okazało się, iż obie były kobietami posiadającymi ambicje, chcącymi rozwijać się magicznie.
Lyanna wiedziała, że nigdy nie zdobędzie szacunku i pozycji pochodzeniem i krwią, że jeśli chodzi o status krwi zawsze będzie stać niżej, zawsze będzie tylko mieszańcem mimo przywileju noszenia czystokrwistego nazwiska. Pozostawało jej tylko jedno – zostać silną czarownicą, dążyć do potęgi, a żeby to osiągnąć, musiała swoje magiczne zdolności szlifować i doskonalić.
Ostatni raz była tu może kilka tygodni temu, ale pamiętała, którędy dojść do miejsca wskazanego przez Philippę. Cicho przesuwała się alejkami zapuszczonej wyspy, która niegdyś była we władaniu mugoli, zaś później została opuszczona i zaczęli ją zagarniać czarodzieje, głównie ci, którym nie powiodło się w życiu lub którzy szukali dyskretnego miejsca dla różnych podejrzanych sprawek.
Była ubrana na czarno, tak jak lubiła najbardziej, ale burza gęstych włosów była dziś zapleciona w gruby warkocz, który schowała pod kapturem. Długi do ziemi płaszcz był starannie dopasowany w talii, podkreślając smukłość i gibkość sylwetki Lyanny. Miejsce było ciche i opuszczone, lata jego świetności minęły dawno temu i teraz otaczające ją ściany coraz bardziej niszczały, zaś metalowe elementy pokrywały się nalotem rdzy.
Philippa już na nią czekała.
- Nie zapomniałam – zapewniła, zrzucając z głowy kaptur i odsłaniając twarz o pięknych rysach, z zarysowanymi kośćmi policzkowymi i dużymi, błękitnymi oczami, a także pełnymi ustami. – Po prostu musiałam przypomnieć sobie, którędy dokładnie się tu dostać – odrzekła. Tych tuneli trochę było, musiała zlokalizować w nich odpowiednie miejsce, dość szeroki, rzadko uczęszczany korytarz, gdzie błyski zaklęć nie powinny przyciągnąć niczyjej uwagi, chyba że jakieś pijaczki postanowią skryć się i oddać swym nałogom właśnie tu. Ale znalazła to miejsce i obie stały teraz naprzeciwko siebie, gotowe się sprawdzić.
- Niech wygra lepsza – dodała, choć miała nadzieję, że to będzie ona. Ale nie wiedziała też, jakie asy w rękawie mogła skrywać barmanka. Naprawdę śliczne dziewczę, ale Lyanna wiedziała na swoim przykładzie, że piękne kobiety też mogą być zdolne, ambitne, a nawet niebezpieczne. I obie musiały udowadniać to także mężczyznom, którzy tylko to w nich widzieli, śliczne buźki i smukłe ciała. – Ustalamy zasady, czy idziemy na żywioł? – spytała jeszcze, wyciągając z kieszeni szaty swoją różdżkę wykonaną z amboiny, która wiernie służyła jej od niemal piętnastu lat.
Piękno nie musiało oznaczać kruchości, choć łatwo było w to uwierzyć, uparcie trzymając się zasady, że w przyrodzie musi zaistnieć swoista równowaga. To sterta bzdur niesiona w powiewie stereotypu. Moss nie od dziś wędrowała pod prąd, ale lekceważona w ostatnim czasie praktyka owocowała marną wprawą. Nie godziła się na przyznanie do tak niewygodnych słabości, nad którymi mogła przecież pracować. Wymagało to poświęcenia i większego dyskomfortu, ale najpewniej nie było niemożliwe. Zamazane w pamięci formuły czarów, zapomniane dawno ruchy nadgarstka i emocje będące przeszkodą, a nie wsparciem. Tym musiała się zająć, by nigdy więcej nie powtórzyć tak żenującego starcia, jak tamto grudniowe. Postawienia zaczęła realizować poważnie, choć nigdy nie zakładałaby, że przyjdzie jej się znów uczyć. Jako barmanka z nędznej dzielnicy raczej nie grzeszyła ambicjami, nie oczekiwała złotych potoków i luksusów, o których nawet nie chciało jej się fantazjować. Podobała jej się codzienność, w której z roku na rok zatapiała się coraz mocniej, już nie wierząc w jakikolwiek bajkowy scenariusz, już go nie pragnąc. Dorastała, choć właściwie to dorosła tej pierwszej nocy, gdy próbowała usnąć pod starą szmatą w wilgotnym zaułku, gdy zderzyła się z szorstkimi ramionami ulicy, kiedy zrozumiała, że nie ma domu i zapewne nigdy go nie zdobędzie, nigdy na niego nie zasłuży. Pomyślny los ofiarował jej znacznie więcej, niż śmiała prosić w snach. Dziś wiodła dość uporządkowane życie, dalekie od chaosu tamtych dni, ale… ale to za mało.
Dręczona niejednokrotnie przez podpitych roboli wiele razy słuchała obrzydliwości, pozwalała na wkroczenie do jej osobistej przestrzeni, nie potrafiąc powstrzymać wielkiej, tłustej łapy mknącej chętnie do wdzięków w porcie tak rzadkich, w porcie niemal nieosiągalnych. Philippa nie była głupia, wiedziała, że poniekąd jej rolą było rozkwitanie w sztormie rozbestwionych załóg, przyciągać kuszącym obliczem, sprawić, by wybierali Parszywego, a nie jakąś inną, pierwszą lepszą knajpę w porcie. Przywiązanie to nie tylko ulubiony stolik w głośnej sali, to głos, spojrzenia i bliskie oblicza powabnych barmanek. Boyle wymyśliła sobie to bardzo sprytnie, nie stawiając byle praczki za barem, nie stawiając lichego kociątka, które bało się sprzeciwić. Wszystkie miały charakter daleki od gównianej damulki drżącej na widok byle oprycha pojawiającego się już sto metrów od niej. Wszystkie potrafiły lać po pysku, odmówić, wygonić z tawerny i w razie potrzeby machnąć odpowiednim zaklęciem. Pragnienia Philippy w tym względzie rozrosły się, kiedy poczuła, że jest jej nazbyt wygodnie, że mogłaby sięgnąć po więcej. Zwodnicze ciało, tak drobne, tak gładkie nie wydawało się groźne, a przecież mogło się takie stać. Dlatego tutaj była. Dlatego były tutaj obydwie.
O konkurentce nie wiedziała wiele, z zaintrygowaniem przyjmowała tajemnicę, jaką ze sobą przywiodła. Podobnie niepozorna, choć najpewniej zdolna do poradzenia sobie w nieprzyjemnej sytuacji. Chciała, by żadna z nich nie musiała się zbytnio hamować, a w starciu z mężczyzną, w dodatku zaznajomionym, mogłoby być z tym różnie. Tymczasem tutaj, choć bez wrogich nastrojów, stawały przed sobą prawie jak obce. To mogło dopomóc. Chciała być przygotowana na więcej niż zaklęcie ledwo uderzające w jej ciało, pozostawiające po sobie jedynie echo bólu. Strach, adrenalina miały pomóc pozyskać więcej sił, a nie spowalniać i blokować. Minione błędy miały być pozaszywane przez stare nawyki, bo dziurawa postawa nie uratuje jej życia. Skinęła głową, przybierając wygodną pozę. Wyobrażała sobie, jak wielu facetów dałoby się pochlastać za możliwość zobaczenia takiego starcia. Kobiet, niebrzydkich, nie tak bezmyślnych, jak lubili sobie o nich fantazjować.
– Nie powstrzymuj się. Niech to będzie prawdziwy pojedynek, bądźmy równe, bądźmy silne – mówiła niemal jak mentorka, mówiła głosem Dorothei Boyle, choć nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Kobiecości nikt nie powinien lekceważyć. – To jedyna zasada, choć możemy przyjąć tradycyjny regulamin pojedynkowania. Zgodzisz się? Nie wyglądasz mi na amatorkę… – zaczęła, nim ich różdżki zaczęły się rozgrzewać, chyba nieco badała grunt. Lepiej zrobić to teraz, za chwilę mogły nie być w stanie. – A może się mylę i jest to jakaś chwilowa fantazja? Masz dużo okazji do wyciągania różdżki? – podpytywała, przy okazji poprawiają rękawy tak, by nie przeszkadzały jej w przyszłych manewrach nadgarstka.
Dręczona niejednokrotnie przez podpitych roboli wiele razy słuchała obrzydliwości, pozwalała na wkroczenie do jej osobistej przestrzeni, nie potrafiąc powstrzymać wielkiej, tłustej łapy mknącej chętnie do wdzięków w porcie tak rzadkich, w porcie niemal nieosiągalnych. Philippa nie była głupia, wiedziała, że poniekąd jej rolą było rozkwitanie w sztormie rozbestwionych załóg, przyciągać kuszącym obliczem, sprawić, by wybierali Parszywego, a nie jakąś inną, pierwszą lepszą knajpę w porcie. Przywiązanie to nie tylko ulubiony stolik w głośnej sali, to głos, spojrzenia i bliskie oblicza powabnych barmanek. Boyle wymyśliła sobie to bardzo sprytnie, nie stawiając byle praczki za barem, nie stawiając lichego kociątka, które bało się sprzeciwić. Wszystkie miały charakter daleki od gównianej damulki drżącej na widok byle oprycha pojawiającego się już sto metrów od niej. Wszystkie potrafiły lać po pysku, odmówić, wygonić z tawerny i w razie potrzeby machnąć odpowiednim zaklęciem. Pragnienia Philippy w tym względzie rozrosły się, kiedy poczuła, że jest jej nazbyt wygodnie, że mogłaby sięgnąć po więcej. Zwodnicze ciało, tak drobne, tak gładkie nie wydawało się groźne, a przecież mogło się takie stać. Dlatego tutaj była. Dlatego były tutaj obydwie.
O konkurentce nie wiedziała wiele, z zaintrygowaniem przyjmowała tajemnicę, jaką ze sobą przywiodła. Podobnie niepozorna, choć najpewniej zdolna do poradzenia sobie w nieprzyjemnej sytuacji. Chciała, by żadna z nich nie musiała się zbytnio hamować, a w starciu z mężczyzną, w dodatku zaznajomionym, mogłoby być z tym różnie. Tymczasem tutaj, choć bez wrogich nastrojów, stawały przed sobą prawie jak obce. To mogło dopomóc. Chciała być przygotowana na więcej niż zaklęcie ledwo uderzające w jej ciało, pozostawiające po sobie jedynie echo bólu. Strach, adrenalina miały pomóc pozyskać więcej sił, a nie spowalniać i blokować. Minione błędy miały być pozaszywane przez stare nawyki, bo dziurawa postawa nie uratuje jej życia. Skinęła głową, przybierając wygodną pozę. Wyobrażała sobie, jak wielu facetów dałoby się pochlastać za możliwość zobaczenia takiego starcia. Kobiet, niebrzydkich, nie tak bezmyślnych, jak lubili sobie o nich fantazjować.
– Nie powstrzymuj się. Niech to będzie prawdziwy pojedynek, bądźmy równe, bądźmy silne – mówiła niemal jak mentorka, mówiła głosem Dorothei Boyle, choć nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Kobiecości nikt nie powinien lekceważyć. – To jedyna zasada, choć możemy przyjąć tradycyjny regulamin pojedynkowania. Zgodzisz się? Nie wyglądasz mi na amatorkę… – zaczęła, nim ich różdżki zaczęły się rozgrzewać, chyba nieco badała grunt. Lepiej zrobić to teraz, za chwilę mogły nie być w stanie. – A może się mylę i jest to jakaś chwilowa fantazja? Masz dużo okazji do wyciągania różdżki? – podpytywała, przy okazji poprawiają rękawy tak, by nie przeszkadzały jej w przyszłych manewrach nadgarstka.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Tunele ewakuacyjne
Szybka odpowiedź