Tunele ewakuacyjne
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Tunele ewakuacyjne
Wiodły z licznych fabryk, przewidziane na wypadek konieczności szybkiej ucieczki. Obecnie stanowią istny labirynt, w którym orientują się nieliczni. Na wysoko-sklepionych skrzyżowaniach, które mogą zmieścić nawet setkę ludzi, odbywają się przyjęcia, o których istnieniu i dokładnej lokalizacji wiedzą tylko zaproszeni. Tematyka imprez jest przeróżna, od słuchania mugolskiej muzyki, po wiece poparcia dla idei czystości krwi. Czasem nawet takie spotkania potrafią odbywać się jednocześnie, w dwóch różnych częściach tuneli. Łączy je zwykle jedno - duża ilość alkoholu i dym papierosów, który snuje się pod sufitami. A także brak możliwości, by trafił na nie ktoś przypadkowy. A gdyby zjawiła się policja, uczestnicy do perfekcji opanowali znikanie w setce korytarzy, które prowadzą we wszystkich możliwych kierunkach.
Trudne to było jednocześnie do określenia. Umiejętność wiary i jednocześnie wątpliwość. Dwa byty, walczące ze sobą, wewnątrz niej, niezmiennie. Niezmienne przeświadczenie, że nie zasługiwała na szczęście. Że świadomie zrezygnowała ze swojego domu z niebieskimi drzwiami. Czy miało prawo chcieć jeszcze czegokolwiek? Po wszystkich tych zbrodniach, których się dopuściła?
Przytaknęła krótko, kiedy wskazał jej kierunek w którym powinna prowadzić Allana, rejestrując je już zawczasu. - Serio. - odpowiedziała cicho, dłonią łapiąc go lekko pod łokieć żeby pośpieszyć. Zanurzyła dłonie w magicznej torbie palcami wyczuwając materiał długiej spódnicy. Idealnej, by skryć przed innymi spodnie, które na sobie miała. Choć niektórzy dopuszczali wizję kobiety w spodniach, tak wiedziała, że większość mężczyzn woli, kiedy to oni noszą spodnie. Kiedy wspominał wcześniej o wtopieniu się w tłum, nie sądziła, że rzeczywiście jej użyje. Cóż, szczęśliwie dla siebie w tej chwili nie musiała mamrotać, że mogła jednak ja zabrać ze sobą. Weszła w spódnicę i weszła w nią podciągając na biodra. Upewniła się, że różdżka znajduje się tam, gdzie powinna, kiedy poczuła znajomy dotyk. Uniosła wzrok odnajdując podobne tęczówki. Kąciki jej ust drgnął lekko, ale tylko na krótką chwilę, powaga zatańczyła wokół niej. Skupienie. Musiała pilnować każdego kolejnego kroku, bo każdy był ważny i równie niebezpieczny. Skinęła krótko głową, unoszą dłoń, żeby owinąć cienkimi palcami jego rękę i odjąć od swojej twarzy. Nie zapytała ani o zgodę, ani o pozwolenie na tego typu działanie. Powinna? Właściwie nawet o tym nie pomyślała. Zamiast tego ruszyła - ale nie od razu do niego. On musiał ją sama zauważyć, a ona wyróżnić się, przyciągnąć spojrzenie. Zaplanowany przypadek. Zauważone przyciągnięte specjalnie spojrzenie. Dopiero wtedy reakcja. Wykalkulowana, jednak zdająca się realną. Zaczerwienione policzki, kubek w dłoni, dobrze bawiąca się w kanałach kobieta. Nikt więcej. W końcu stając naprzeciw. Zdążyła już nauczyć się, sprawdzić, wiedzieć, co i jak wykorzystać. Czasem, nie było to nawet trudne. Zwracała spojrzenia, przyjmowała komplementy wyrażane w pociągłych dźwiękach wydobywających się z ust, mające pomóc jej osiągnąć jeden cel. Z sukcesem. Wędrował za nią, skuszony obietnicą rozmowy - choć była pewna, że w jego głowie wyglądała ona inaczej, niż miała. Przesunęła jasne tęczówki tylko raz w kierunku miejsca w którym powinien był Vincent odnajdując go tam spojrzeniem. Niewerbalny sygnał, który miała nadzieję że zrozumie - i zrozumiał. Odwróciła się, stawiając kroki tyłem na przód, unosząc wargi w łagodnym uśmiechu, który znikł, kiedy tylko Vincent przygwoździł mężczyznę. Wyciągnęła własną różdżkę wpatrując się tylko w Rinehearta. W gniew bijący z jego oczu i tą stalową pewność, która tak bardzo ją pociągała. Przeniosła tęczówki na mężczyznę, wyciągając swoją różdżkę, kierując ją w stronę Allana. Rozmowę pozostawiła Cormacowi. A może jemu i sile mięśni. Mimo że ciężko było dostrzec coś pod płaszczem - szczególna szkoda - wiedziała, jak te napinają się przyciskając mocniej do ciała mężczyzny. Słuchała, właściwie nie będąc zdziwioną. Typowe - zastraszanie, groźby, albo przekupstwo. Skrzyżowała tęczówki z Vincentem, widząc jego wzrok. Jedynie przytaknęła lekko głową. Mogli pomóc i wiedziała, że znajdą kupców, jeśli nie wśród nich, to nadal funkcjonowali na kilku hrabstwach w których ludziom potrzeba było ingrediencji.
- Ochronimy też magazyny - albo zajmiemy się zorganizowaniem takiego. Koniec z niszczeniem dostaw. - powiedziała tylko to jedno. Nie wchodząc więcej w słowa mężczyźnie. Sam sobie radził dostatecznie, by próbowała wnikać w to głębiej. Tym razem zawierzając męskiemu wizerunkowi, jego weźmie na poważniej, niż nią. I jego znał. Ostatnie z poleceń wysunęło mężczyznę na przód. Prowadził, a oni wędrowali za nim do miejsc, którego nie minęli wcześniej. Kiedy jej oczom ukazało się składowisko mimowolnie brwi uniosły się do góry. Przeniosła wzrok na Vincenta. - Będziemy musieli wrócić. - powiedziała do niego, zerkając na mężczyznę. Powinien wrócić i na razie udawać że nie odbył tej rozmowy. Przesunęła się, oczekując kolejnych słów Vincenta, nie wiedziała nawet co powinni zabrać jako pierwsze. Może on lepiej się orientował. W końcu Allan zniknął, odprawiony krótkim słowem Rinehearta i obietnicą kontaktu. A oni zaczęli zgarniać to, co wskazywał. Wykonywała instrukcje, dopasowując się do tempa, które narzucił. Krople potu pojawiły się na czole mimo zimowej pory. Pracowali w ciszy, bo cisza pozwalała usłyszeć kroki odbijające sie w podziemnych tunelach.
Kroki, które zbliżały się ku nim.
Przytaknęła krótko, kiedy wskazał jej kierunek w którym powinna prowadzić Allana, rejestrując je już zawczasu. - Serio. - odpowiedziała cicho, dłonią łapiąc go lekko pod łokieć żeby pośpieszyć. Zanurzyła dłonie w magicznej torbie palcami wyczuwając materiał długiej spódnicy. Idealnej, by skryć przed innymi spodnie, które na sobie miała. Choć niektórzy dopuszczali wizję kobiety w spodniach, tak wiedziała, że większość mężczyzn woli, kiedy to oni noszą spodnie. Kiedy wspominał wcześniej o wtopieniu się w tłum, nie sądziła, że rzeczywiście jej użyje. Cóż, szczęśliwie dla siebie w tej chwili nie musiała mamrotać, że mogła jednak ja zabrać ze sobą. Weszła w spódnicę i weszła w nią podciągając na biodra. Upewniła się, że różdżka znajduje się tam, gdzie powinna, kiedy poczuła znajomy dotyk. Uniosła wzrok odnajdując podobne tęczówki. Kąciki jej ust drgnął lekko, ale tylko na krótką chwilę, powaga zatańczyła wokół niej. Skupienie. Musiała pilnować każdego kolejnego kroku, bo każdy był ważny i równie niebezpieczny. Skinęła krótko głową, unoszą dłoń, żeby owinąć cienkimi palcami jego rękę i odjąć od swojej twarzy. Nie zapytała ani o zgodę, ani o pozwolenie na tego typu działanie. Powinna? Właściwie nawet o tym nie pomyślała. Zamiast tego ruszyła - ale nie od razu do niego. On musiał ją sama zauważyć, a ona wyróżnić się, przyciągnąć spojrzenie. Zaplanowany przypadek. Zauważone przyciągnięte specjalnie spojrzenie. Dopiero wtedy reakcja. Wykalkulowana, jednak zdająca się realną. Zaczerwienione policzki, kubek w dłoni, dobrze bawiąca się w kanałach kobieta. Nikt więcej. W końcu stając naprzeciw. Zdążyła już nauczyć się, sprawdzić, wiedzieć, co i jak wykorzystać. Czasem, nie było to nawet trudne. Zwracała spojrzenia, przyjmowała komplementy wyrażane w pociągłych dźwiękach wydobywających się z ust, mające pomóc jej osiągnąć jeden cel. Z sukcesem. Wędrował za nią, skuszony obietnicą rozmowy - choć była pewna, że w jego głowie wyglądała ona inaczej, niż miała. Przesunęła jasne tęczówki tylko raz w kierunku miejsca w którym powinien był Vincent odnajdując go tam spojrzeniem. Niewerbalny sygnał, który miała nadzieję że zrozumie - i zrozumiał. Odwróciła się, stawiając kroki tyłem na przód, unosząc wargi w łagodnym uśmiechu, który znikł, kiedy tylko Vincent przygwoździł mężczyznę. Wyciągnęła własną różdżkę wpatrując się tylko w Rinehearta. W gniew bijący z jego oczu i tą stalową pewność, która tak bardzo ją pociągała. Przeniosła tęczówki na mężczyznę, wyciągając swoją różdżkę, kierując ją w stronę Allana. Rozmowę pozostawiła Cormacowi. A może jemu i sile mięśni. Mimo że ciężko było dostrzec coś pod płaszczem - szczególna szkoda - wiedziała, jak te napinają się przyciskając mocniej do ciała mężczyzny. Słuchała, właściwie nie będąc zdziwioną. Typowe - zastraszanie, groźby, albo przekupstwo. Skrzyżowała tęczówki z Vincentem, widząc jego wzrok. Jedynie przytaknęła lekko głową. Mogli pomóc i wiedziała, że znajdą kupców, jeśli nie wśród nich, to nadal funkcjonowali na kilku hrabstwach w których ludziom potrzeba było ingrediencji.
- Ochronimy też magazyny - albo zajmiemy się zorganizowaniem takiego. Koniec z niszczeniem dostaw. - powiedziała tylko to jedno. Nie wchodząc więcej w słowa mężczyźnie. Sam sobie radził dostatecznie, by próbowała wnikać w to głębiej. Tym razem zawierzając męskiemu wizerunkowi, jego weźmie na poważniej, niż nią. I jego znał. Ostatnie z poleceń wysunęło mężczyznę na przód. Prowadził, a oni wędrowali za nim do miejsc, którego nie minęli wcześniej. Kiedy jej oczom ukazało się składowisko mimowolnie brwi uniosły się do góry. Przeniosła wzrok na Vincenta. - Będziemy musieli wrócić. - powiedziała do niego, zerkając na mężczyznę. Powinien wrócić i na razie udawać że nie odbył tej rozmowy. Przesunęła się, oczekując kolejnych słów Vincenta, nie wiedziała nawet co powinni zabrać jako pierwsze. Może on lepiej się orientował. W końcu Allan zniknął, odprawiony krótkim słowem Rinehearta i obietnicą kontaktu. A oni zaczęli zgarniać to, co wskazywał. Wykonywała instrukcje, dopasowując się do tempa, które narzucił. Krople potu pojawiły się na czole mimo zimowej pory. Pracowali w ciszy, bo cisza pozwalała usłyszeć kroki odbijające sie w podziemnych tunelach.
Kroki, które zbliżały się ku nim.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zmarszczył brwi gdy nakazała odwrócić się na moment. Czekał, aż zaprzeczy, zaśmieje się zwodniczo. Wyciągnął nogę do przodu i praktycznie zawieszał ramiona na klatce piersiowej gdy pociągnęła go za łokieć. Znów przekręcił oczami i jęknął cicho z niezadowolenia i niesprawiedliwości. Przesunął się o kilka centymetrów dalej i wykonał polecenie. Nie wnikał co takiego nosiła w tej niepozornej, maleńkiej torbie, lecz już po raz kolejny wyławiała jakiś zaskakujący przedmiot. Westchnął przeciągle i zerknął przez ramię sprawdzając postępy. Gdy była już gotowa, podszedł do niej wyrażając obawę, troskę wylewającą się z każdego milimetra ciała. Najchętniej nie puściłby jej wcale zważywszy na zazdrość rozgoszczoną na wszystkich wnętrznościach, strach podpowiadający, że coś wymknie się spod kontroli. Szczere uczucie brało nad nim górę. Czasami nie potrafił nad nim zapanować. Złapał bliźniacze spojrzenie, poczuł lekkie muśnięcie na chłodnej skórze dłoni. Odsunęła ją od siebie dbając o koncentrację i powagę sytuacji. Kiwnął głową dla potwierdzenia własnych, skłębionych myśli i wsunął się za kolumnę obserwując każdy krok, niewinny gest, a nawet słowo wyrzucone na zadymioną powierzchnię. Opary tytoniu wzmagały nałóg powodujący drżenie rąk i coraz większy niepokój. Wyszła naprzeciw, lawirowała między deskami, skrzynkami używanymi jako siedzenie, albo stół na puste szkła. Przyciągała zamglony wzrok, wiedziała jak zadziałać, rozbudzić pragnienie. Ta nietypowa sytuacja podniosła mu ciśnienie, lecz był twardy, nie spuszczał szeroko rozwartych powiek. Jeszcze bardziej zawzięcie, gniewnie czekał na swoją ofiarę zwabioną na piękno kobiety, jego kobiety. Handlarz szybko połknął haczyk motywowany gromkimi pokrzykiwaniami, przymiotnikami krzyczanymi w kierunku zmienionej Tonks. Głogowa broń zadrżała pomiędzy palcami; mógłby posłać w ich stronę nieświadome zaklęcie, które na dobre zamknęłoby zapijaczone jadaczki. Podli niewdzięcznicy. Znajomy ledwo trzymał się na nogach, choć sylaby mamrotane przez uchylone usta zdawały się nabierać konkretnego sensu. Wychylił się ze swojej kryjówki łapiąc wymowne, sygnalizujące spojrzenie. Znalazł się przy nich niespodziewanie, szybko przypierając przemytnika całą siłą mięśni skrytych pod ciemnym płaszczem. Oczy zasnuły się stalową mgłą, przedramię oparło się na jego klatce piersiowej zwężając oddech. Dwie różdżki pilnowały każdej, gwałtownej reakcji, która mogła zdradzić ich położenie, zawieść, wydać. Doszukiwał się, pytał, chciał poznać szczerą odpowiedzieć. To wszystko nie miało sensu… Z każdym wyzwaniem trwożył się jeszcze bardziej – wstrętne polityczne szumowiny chciały dobrać się do wszystkiego, do każdego. Pokiwał głową twierdząco na wstawkę Justine i dodał: – Masz postarać się również o listę nazwisk, która rzekomo krąży wokół handlarzy. Chcemy wiedzieć kto znajduje się na tym piśmie. – dodał jeszcze, gdyż ten aspekt wydawał mu się niezwykle ważny. – Dobrze, dobrze, ale… – jęczał dalej, jednakże sprawny ruch klątwołamacza oszczędził miałkich narzekań. Głowa przesunęła się w górę i w dół, mógł oddać swobodę i upragniony oddech. Złapał go pod ramię gdy skręcał między korytarzami. Czuł jak osuwa się na obie strony, wiedział też, że nie spróbuje ucieczki. Hamował lęk kołatający w piersi. Składowania towarów wyrosła przed nimi niczym szczyt wysokich gór. Jasne tęczówki rozszerzyły się nagle nie mogąc pojąć ów ogromu składników; jak wiele dni spędziły między chłodnymi ścianami?
– Woreczki nie są podpisane. Bierz wszystko, nie mamy czasu żeby sprawdzać jakie ingrediencje znajdują się w środku. – poradził zaczynając pakować ile tylko mógł. Nie mógł jednak powstrzymać się, aby nie zajrzeć choć do kilku z nich. Ostatnie towary, zaraz przed ucieczką wskazywał palcem, dyktował konkretne instrukcje. Allan stał pod ścianą walcząc z grawitacją. Mruczał coś pod nosem, udawał, że nie widzi podziemnych złodziejaszków: – Bryson! - zaczął przyciągając jego uwagę. - Zadbaj o to, aby do jutra nikt nie postawił tutaj nogi i nie zorientował się, że coś zniknęło. Wrócimy tu po resztę rzeczy, ale musisz nam pomóc i współpracować. – przypomniał po raz kolejny, aby wiedział, że nie kłamali. – My pomożemy tobie oraz innym, przemyśl te propozycję… – nie wiedział ile czasu spędzili w prowizorycznej magazynowni. Stres obezwładniał jego ruchy, stracił rachubę czasu. Nie mieli już miejsca, ale nadal upychał lniane woreczki wystające nawet z głębokich kieszeni. Czyjeś głośnie kroki przywróciły ciężkie omamy rzeczywistości. Podniósł głowę i pospiesznie stanął na czterech nogach. Złapał Justine pod ramię gotowy do walki, lecz znajmy uczestnik imprezy włączył się do akcji: – Zatrzymam ich, uciekajcie tamtym korytarzem. – nie musieli wiedzieć już nic więcej, biegiem puścili się przez wskazany tunel, który po kilku minutach złączył się z głównym, pełnym maleńkich bukiecików. Odetchnął z ulgą uważając na towar. Przemieszczali się ile sił w nogach. Wątłe światło ulicy było coraz bliżej. Musieli jedynie odnaleźć schowane miotły i wydostać się z Londynu. Wybiegając z tunelu zastawił przejście w ten sam sposób. Mknęli między uliczkami, jednakże nie obyło się bez kłopotów. Oślepiające światło różdżki zatrzymało się na ich sylwetkach. Gwizdek, gromkie krzyki; policyjny pościg ruszył ich śladem, puszczając wiązankę zaklęć: – Protego! – krzyknął widząc jak czerwony błysk, mknie prosto w jego stronę. – Commotio! – wymamrotał łapiąc dziewczynę za rękę, niknąc w bocznych, równie niebezpiecznych kątach. Pościg nie ustawał, a oni nie mieli możliwości walki. Jakieś zaklęcie uderzyło w blondynkę, krzyknął zachwiał się, stracił kontrolę; oberwał równie potężnie. Przewrócił się, ale zaraz stanął na równe nogi. Pomógł jej, skręcając w kolejne zakątki. Wydawało mu się, iż zna dzielnice portową jak własną kieszeń. Odchylona deska prowadziła do opuszczonego blaszaka. Bez dłuższej kalkulacji, łapiąc uciekający oddech, pociągnął ją za sobą i ukrył w rozklekotanej ruderze. Mieli okropne szczęście. – Jesteś cała? – zapytał cichutko dysząc ze zmęczenia. Bolało go lewe ramię oraz skrawek szyi. Odczucie dyskomfortu było piekące, mrowiące odkrytą skórę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Woreczki nie są podpisane. Bierz wszystko, nie mamy czasu żeby sprawdzać jakie ingrediencje znajdują się w środku. – poradził zaczynając pakować ile tylko mógł. Nie mógł jednak powstrzymać się, aby nie zajrzeć choć do kilku z nich. Ostatnie towary, zaraz przed ucieczką wskazywał palcem, dyktował konkretne instrukcje. Allan stał pod ścianą walcząc z grawitacją. Mruczał coś pod nosem, udawał, że nie widzi podziemnych złodziejaszków: – Bryson! - zaczął przyciągając jego uwagę. - Zadbaj o to, aby do jutra nikt nie postawił tutaj nogi i nie zorientował się, że coś zniknęło. Wrócimy tu po resztę rzeczy, ale musisz nam pomóc i współpracować. – przypomniał po raz kolejny, aby wiedział, że nie kłamali. – My pomożemy tobie oraz innym, przemyśl te propozycję… – nie wiedział ile czasu spędzili w prowizorycznej magazynowni. Stres obezwładniał jego ruchy, stracił rachubę czasu. Nie mieli już miejsca, ale nadal upychał lniane woreczki wystające nawet z głębokich kieszeni. Czyjeś głośnie kroki przywróciły ciężkie omamy rzeczywistości. Podniósł głowę i pospiesznie stanął na czterech nogach. Złapał Justine pod ramię gotowy do walki, lecz znajmy uczestnik imprezy włączył się do akcji: – Zatrzymam ich, uciekajcie tamtym korytarzem. – nie musieli wiedzieć już nic więcej, biegiem puścili się przez wskazany tunel, który po kilku minutach złączył się z głównym, pełnym maleńkich bukiecików. Odetchnął z ulgą uważając na towar. Przemieszczali się ile sił w nogach. Wątłe światło ulicy było coraz bliżej. Musieli jedynie odnaleźć schowane miotły i wydostać się z Londynu. Wybiegając z tunelu zastawił przejście w ten sam sposób. Mknęli między uliczkami, jednakże nie obyło się bez kłopotów. Oślepiające światło różdżki zatrzymało się na ich sylwetkach. Gwizdek, gromkie krzyki; policyjny pościg ruszył ich śladem, puszczając wiązankę zaklęć: – Protego! – krzyknął widząc jak czerwony błysk, mknie prosto w jego stronę. – Commotio! – wymamrotał łapiąc dziewczynę za rękę, niknąc w bocznych, równie niebezpiecznych kątach. Pościg nie ustawał, a oni nie mieli możliwości walki. Jakieś zaklęcie uderzyło w blondynkę, krzyknął zachwiał się, stracił kontrolę; oberwał równie potężnie. Przewrócił się, ale zaraz stanął na równe nogi. Pomógł jej, skręcając w kolejne zakątki. Wydawało mu się, iż zna dzielnice portową jak własną kieszeń. Odchylona deska prowadziła do opuszczonego blaszaka. Bez dłuższej kalkulacji, łapiąc uciekający oddech, pociągnął ją za sobą i ukrył w rozklekotanej ruderze. Mieli okropne szczęście. – Jesteś cała? – zapytał cichutko dysząc ze zmęczenia. Bolało go lewe ramię oraz skrawek szyi. Odczucie dyskomfortu było piekące, mrowiące odkrytą skórę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 15.07.21 18:43, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 45
--------------------------------
#2 'k100' : 72
#1 'k100' : 45
--------------------------------
#2 'k100' : 72
Nie wtrącała się, bo właściwie nie była potrzebna. Była, żeby wyciągnąć go z tłumu, chociaż - jak sądziła - Vincent znalazłby sposób nawet, gdyby był sam. Nie posiadała żadnych wątpliwości, co do jego umiejętności. Chociaż - właśnie zdała sobie z tego sprawę - pierwszy raz widziała go w praktycznym działaniu. Choć wcześniej każde z nich podejmowała się działania - ona już od wielu miesięcy, on, od kiedy właściwie zdecydował się dołączyć do Zakonu, nie działali razem. Nie wiedziała co dokładnie na to wpłynęło, zwyczajny zbieg okoliczności. Ale teraz to widziała dokładnie. Siłę, którą posiadał. Pewność, którą się odznaczał, kiedy mu na czymś zależało. Nieustępliwość w dopięciu sprawy do końca. Te wszystkie cechy, które zdawały się znikać w świetle dnia. Podczas codziennych czynności i spraw umykały ich i chyba sama nie była ich do końca świadoma. A może pomijała je we własnych rozważaniach? Może nie poszukiwała ich też konkretnie? Nie była pewna, które z powyższych, możliwie że sprawa leżała w ogóle gdzie indziej.
Wiedziała, że miał plan. Prawdopodobnie - znając jego - w głowie przeprowadził już wiele możliwych wersji tej rozmowy, jeszcze zanim w ogóle zeszli do tuneli pod ziemią. Bezsenne noce zbierał na skonstruowanie kolejnych zdań, zapewnień a nawet gróźb. By teraz, znajdując się w tym miejscu po prostu lawirować pomiędzy nimi wybierając te odpowiednie.
Więc po prostu stała, początkowo jeszcze unosząc rękę z różdżką w kierunku mężczyzny, by móc w razie czego zareagować. Tylko raz odezwała się, wspominając o jednej rzeczy, którą jeszcze mogli zapewnić. Lista rzeczywiście mogła okazać się nad wyraz przydatna. W końcu ruszyli, chociaż wiedziała, że ich czas kurczył się coraz bardziej. Im dłużej przebywali tutaj, tym gorzej dla nich oboje.
- Dobrze. - zgodziła się krótko, nie czekając kiedy ją poinstruował. Rzeczywiście, zaczęła zgarniać wszystko. Nie z jednego miejsca a z różnych kupek wciskając do zawieszonej na nim, magicznej torby zgarnięte rzeczy. Miał więcej siły niż ona - to jedno nie pozostawiało wątpliwości. Później zgarniała to, co wskazywał. Nie marnując czasu na mówienie. Odbierała polecenia i wykonywała je możliwie jak najszybciej.
Musieli znikać. Zrozumiała to, kiedy ciszę panującą między nimi zaczęły przecinać odgłosy kroków. Poczuła uścisk palców na ramieniu. Jasne tęczówki zawisły na jego twarzy a brwi uniosły się w zdumieniu kiedy zrozumiała. Chciał ją chronić, nawet mimo, że potrafiła sama. Dłoń powędrowała do kieszeni, palce zacisnęły się na różdżce. Głos Allana doszedł do nich i nie czekali już więcej. Pomknęli wskazanym korytarzem w końcu natrafiając na jeden z pozostawionych bukietów mając nadzieję, że Allan rzeczywiście poradził sobie z nimi i nic mu się nie stanie. Wyszła jako pierwsza, rozglądając się wokół, kiedy on zakrywał przejście którymi weszli. Biegli dalej, próbując ukryć się w cieniu budynków - teraz nie było już czasu. A ona w myślach dziękowała Brendanowi za jego bezlitosne treningi. Czuła, że jeszcze nie wróciła do pełni sił i sprawności. Ale jej kondycja mimo wszystko nie była tak tragiczna jak w momencie w którym zaczynała kurs.
Szlag. Przeklęła w myślach, kiedy za ich plecami pojawił się patrol.
- Nie zatrzymuj się. - poprosiła, a może poleciła, biegnąc dalej. Palce zaciskały się kurczowo na różdżce, ale nie dało się biec jednocześnie czarując. Promienie zaklęć rozbijały się za i przed nimi. Jedno przecięło drogę pomiędzy nimi. Poczuła piekący ból w lewym przedramieniu. Zacisnęła zęby wydychając przez nos. Przystanęła, kiedy Vincent rzucił tarczę, kiedy przemieszczali się między dwoma budynkami. - Murusio. - wybrała, czując jak ciepła krew spływa jej po dłoni. Uniosła ją i przytknęła do ciała, tak, żeby krew wsiąkała w materiał. Mur połączył dwa budynki. - Szybko. - nawet krótka chwila miała im pozwolić umknąć przed spojrzeniem i informacją w którą stronę pobiegli. Skręcała za nim, pozwalając się czasem pociągnąć. Nie orientowała się tak jak on. Przeszła pod odchyloną deską łapiąc powietrze w płuca. Uniosła tęczówki kiedy zadał pytanie. - Powiedzmy. - odpowiedziała spoglądając na rozorany rękaw płaszcza. Zaraz ze zdumieniem odbierając miotłę. - Znikajmy stąd. - poprosiła, mur nie miał zatrzymać ich na długo. Lepiej było skorzystać z chwili w której nie mieli ich na końcach swoich różdżek. Wyszli z drugiej strony, odbijając się stopami od podłoża. Zniknąć w ciemnych chmurach które zbierały się nad miastem. I dolecieć w bezpieczne miejsce. Do domu
Szczęśliwie, udało się im obojgu. Prawie w całości. Zadanie wykonane.
| ztx2
Wiedziała, że miał plan. Prawdopodobnie - znając jego - w głowie przeprowadził już wiele możliwych wersji tej rozmowy, jeszcze zanim w ogóle zeszli do tuneli pod ziemią. Bezsenne noce zbierał na skonstruowanie kolejnych zdań, zapewnień a nawet gróźb. By teraz, znajdując się w tym miejscu po prostu lawirować pomiędzy nimi wybierając te odpowiednie.
Więc po prostu stała, początkowo jeszcze unosząc rękę z różdżką w kierunku mężczyzny, by móc w razie czego zareagować. Tylko raz odezwała się, wspominając o jednej rzeczy, którą jeszcze mogli zapewnić. Lista rzeczywiście mogła okazać się nad wyraz przydatna. W końcu ruszyli, chociaż wiedziała, że ich czas kurczył się coraz bardziej. Im dłużej przebywali tutaj, tym gorzej dla nich oboje.
- Dobrze. - zgodziła się krótko, nie czekając kiedy ją poinstruował. Rzeczywiście, zaczęła zgarniać wszystko. Nie z jednego miejsca a z różnych kupek wciskając do zawieszonej na nim, magicznej torby zgarnięte rzeczy. Miał więcej siły niż ona - to jedno nie pozostawiało wątpliwości. Później zgarniała to, co wskazywał. Nie marnując czasu na mówienie. Odbierała polecenia i wykonywała je możliwie jak najszybciej.
Musieli znikać. Zrozumiała to, kiedy ciszę panującą między nimi zaczęły przecinać odgłosy kroków. Poczuła uścisk palców na ramieniu. Jasne tęczówki zawisły na jego twarzy a brwi uniosły się w zdumieniu kiedy zrozumiała. Chciał ją chronić, nawet mimo, że potrafiła sama. Dłoń powędrowała do kieszeni, palce zacisnęły się na różdżce. Głos Allana doszedł do nich i nie czekali już więcej. Pomknęli wskazanym korytarzem w końcu natrafiając na jeden z pozostawionych bukietów mając nadzieję, że Allan rzeczywiście poradził sobie z nimi i nic mu się nie stanie. Wyszła jako pierwsza, rozglądając się wokół, kiedy on zakrywał przejście którymi weszli. Biegli dalej, próbując ukryć się w cieniu budynków - teraz nie było już czasu. A ona w myślach dziękowała Brendanowi za jego bezlitosne treningi. Czuła, że jeszcze nie wróciła do pełni sił i sprawności. Ale jej kondycja mimo wszystko nie była tak tragiczna jak w momencie w którym zaczynała kurs.
Szlag. Przeklęła w myślach, kiedy za ich plecami pojawił się patrol.
- Nie zatrzymuj się. - poprosiła, a może poleciła, biegnąc dalej. Palce zaciskały się kurczowo na różdżce, ale nie dało się biec jednocześnie czarując. Promienie zaklęć rozbijały się za i przed nimi. Jedno przecięło drogę pomiędzy nimi. Poczuła piekący ból w lewym przedramieniu. Zacisnęła zęby wydychając przez nos. Przystanęła, kiedy Vincent rzucił tarczę, kiedy przemieszczali się między dwoma budynkami. - Murusio. - wybrała, czując jak ciepła krew spływa jej po dłoni. Uniosła ją i przytknęła do ciała, tak, żeby krew wsiąkała w materiał. Mur połączył dwa budynki. - Szybko. - nawet krótka chwila miała im pozwolić umknąć przed spojrzeniem i informacją w którą stronę pobiegli. Skręcała za nim, pozwalając się czasem pociągnąć. Nie orientowała się tak jak on. Przeszła pod odchyloną deską łapiąc powietrze w płuca. Uniosła tęczówki kiedy zadał pytanie. - Powiedzmy. - odpowiedziała spoglądając na rozorany rękaw płaszcza. Zaraz ze zdumieniem odbierając miotłę. - Znikajmy stąd. - poprosiła, mur nie miał zatrzymać ich na długo. Lepiej było skorzystać z chwili w której nie mieli ich na końcach swoich różdżek. Wyszli z drugiej strony, odbijając się stopami od podłoża. Zniknąć w ciemnych chmurach które zbierały się nad miastem. I dolecieć w bezpieczne miejsce. Do domu
Szczęśliwie, udało się im obojgu. Prawie w całości. Zadanie wykonane.
| ztx2
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Tunele ewakuacyjne
Szybka odpowiedź