Tunele ewakuacyjne
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Tunele ewakuacyjne
Wiodły z licznych fabryk, przewidziane na wypadek konieczności szybkiej ucieczki. Obecnie stanowią istny labirynt, w którym orientują się nieliczni. Na wysoko-sklepionych skrzyżowaniach, które mogą zmieścić nawet setkę ludzi, odbywają się przyjęcia, o których istnieniu i dokładnej lokalizacji wiedzą tylko zaproszeni. Tematyka imprez jest przeróżna, od słuchania mugolskiej muzyki, po wiece poparcia dla idei czystości krwi. Czasem nawet takie spotkania potrafią odbywać się jednocześnie, w dwóch różnych częściach tuneli. Łączy je zwykle jedno - duża ilość alkoholu i dym papierosów, który snuje się pod sufitami. A także brak możliwości, by trafił na nie ktoś przypadkowy. A gdyby zjawiła się policja, uczestnicy do perfekcji opanowali znikanie w setce korytarzy, które prowadzą we wszystkich możliwych kierunkach.
Tak często patrzyli na nie mężczyźni. Piękne twarze, smukłe ciała – tym dla nich były, może nie dla wszystkich, ale nadal tych oceniających ją przez pryzmat wyglądu i płci było zbyt wielu jak na jej gust, choć w niektórych przypadkach się to przydawało, bo niewielu mogłoby ją podejrzewać o coś złego, wielu ją lekceważyło, a potem przekonywało się, że wcale nie była słodka i bezbronna. Ale naprawdę trudno było jej zaistnieć w gronie runistów i to, że w ogóle miała start w to środowisko po odejściu z ministerstwa zawdzięczała starszemu bratu. Pierwszych klientów zdobyła dzięki niemu, korzystając z braterskiej protekcji. Jednak jakiś czas temu starszy Zabini wyjechał za granicę, a Lyanna została sama i musiała sobie radzić bez niczyjej pomocy, bo brat był jedyną jej życzliwą osobą w rodzinie. Z biegiem czasu radziła sobie coraz lepiej, była coraz bardziej niezależna, w czym pomagało jej to, że nigdy nie była kochana i rozpieszczana, zawsze musiała zatroszczyć się o swój tyłek sama.
Gdy skończyły się anomalie znów zaczęła intensywniej działać jako łamacz klątw, a także, nieoficjalnie, jako zaklinaczka, o czym wiedzieli tylko nieliczni, głównie wśród rycerzy Walpurgii i na Nokturnie. To dzięki ich protekcji mogła nadal bywać na Nokturnie nawet po wyjeździe brata, mogła zgłębiać czarną magię i odkrywać prawdziwą potęgę, o jakiej wcześniej nie mogła śnić, ale miało to swoją cenę.
Ale, jak mawiano, apetyt rósł w miarę jedzenia, a Lyanna chciała więcej i więcej. Chciała rozwijać się bardziej, stawać się silniejsza, nie tylko psychicznie, ale także pod względem swoich umiejętności. Miała wielkie ambicje, choć z tyłu głowy wciąż czaiło się to uporczywe poczucie niższości wyniesione z rodzinnego domu, gdzie zawsze była traktowana jak coś gorszego. Z tym też próbowała walczyć, bo nie chciała więcej czuć się gorszą.
Podszkolenie się w pojedynkach nie miało jednak zaspokoić tylko ambicji i pragnienia wybicia się. Nie miało nawet służyć tylko odstraszaniu namolnych adoratorów, którzy czasem pozwalali sobie na zbyt wiele. Wiedziała, że musi się podszkolić również dlatego, że jej poprzednie misje dla rycerzy nie poszły dokładnie tak, jak oczekiwała, a Czarny Pan nie tolerował porażek. Nie mogła znów zawieść, dlatego do kolejnego starcia musiała być przygotowana lepiej, by znów nie dać się pokonać byle szlamolubom. Nie chciała nigdy więcej wracać na tarczy zamiast z tarczą, uciekać jak tchórz bądź żałośnie pełzać po oberwaniu kilkoma zaklęciami. Musiała być lepsza, mocniejsza. To miłośnicy szlamu mieli się bać, to oni mieli uciekać przed nią, nie odwrotnie.
Nawet taki amatorski pojedynek z inną czarownicą mógł ją czegoś nauczyć. Skoro nie było już anomalii, każda okazja do treningu była dobra, choć liczyła się z tym, że czarnej magii dziś nie potrenuje. Nie chciała skrzywdzić Philippy mocniej niż to konieczne, nie miała interesu w czynieniu jej faktycznej krzywdy, ale uroki i magia obronna również były bardzo użyteczne i nad nimi też musiała popracować. Dlatego, wbrew ustaleniom, musiała się jednak hamować i odpuścić sobie najgroźniejszą, najbardziej niebezpieczną dziedzinę magii, tym bardziej że nie chwaliła się wszem i wobec jej znajomością, i przed większością ludzi udawała zwykłą czarownicę trudniącą się jak najbardziej legalnym zajęciem, choć kto wie, może biorąc pod uwagę to, z kim Lyanna czasem spotykała się w Parszywym Pasażerze, Philippa mogła podejrzewać, że piękna panna Zabini miała swoje brudne sekrety. Wydawała się inteligentna i potrafiąca kojarzyć fakty, ale i tak Lyanna postanowiła nie ujawniać pełni swojego potencjału. Nie ufała Moss na tyle, by odsłonić przed nią wszystkie karty, choć kto wie, co przyniesie przyszłość.
- Umowa stoi – powiedziała więc, a kącik jej ust lekko drgnął, spodobała jej się ta feministyczna przemowa. Gdyby nie skaza na krwi, od dobrych kilku lat byłaby żoną jakiegoś syna któregoś z czystokrwistych znajomków ojca. Może więc jednak zabrudzona krew na coś się przydała i kupiła jej wolność od zobowiązań, których, jak wierzyła, nie chciała i nie potrzebowała? – Zgadzam się, choć mniemam, że obie wolałybyśmy opuścić to miejsce o własnych siłach i nie obudzić się w jakimś rynsztoku. – Zabini tego nie chciała, w takim miejscu jak to lepiej było nie tracić przytomności, bo to oznaczało też utratę kontroli i to, że ktoś później będzie mógł zrobić z jej nieprzytomnym ciałem co tylko zechce. – Poza tym nie mam zastrzeżeń. Niech to przypomina prawdziwą walkę, bez dawania forów – dodała jeszcze, leniwie pieszcząc dłonią drewno swojej różdżki. Oby dziś jej nie zawiodła. – Czasem miewam. Zdarza mi się odwiedzać klub pojedynków, ale czasem krzyżuję różdżki i poza nim. – W jakich jednak okolicznościach miało to miejsce, tego już Philippa wiedzieć nie musiała. Służba Czarnemu Panu była wymagająca, zaś jego przeciwnicy coraz bardziej bezczelni, więc Zabini zdarzało się już stawać do walki podczas misji i kilkukrotnie przy anomaliach. – Nigdy jednak za wiele okazji do nauki i rozwinięcia się jeszcze bardziej.
Znowu się uśmiechnęła. Miała apetyt na zwycięstwo, choć nie wiedziała jeszcze, jakimi zdolnościami dysponowała panna Moss.
Gdy skończyły się anomalie znów zaczęła intensywniej działać jako łamacz klątw, a także, nieoficjalnie, jako zaklinaczka, o czym wiedzieli tylko nieliczni, głównie wśród rycerzy Walpurgii i na Nokturnie. To dzięki ich protekcji mogła nadal bywać na Nokturnie nawet po wyjeździe brata, mogła zgłębiać czarną magię i odkrywać prawdziwą potęgę, o jakiej wcześniej nie mogła śnić, ale miało to swoją cenę.
Ale, jak mawiano, apetyt rósł w miarę jedzenia, a Lyanna chciała więcej i więcej. Chciała rozwijać się bardziej, stawać się silniejsza, nie tylko psychicznie, ale także pod względem swoich umiejętności. Miała wielkie ambicje, choć z tyłu głowy wciąż czaiło się to uporczywe poczucie niższości wyniesione z rodzinnego domu, gdzie zawsze była traktowana jak coś gorszego. Z tym też próbowała walczyć, bo nie chciała więcej czuć się gorszą.
Podszkolenie się w pojedynkach nie miało jednak zaspokoić tylko ambicji i pragnienia wybicia się. Nie miało nawet służyć tylko odstraszaniu namolnych adoratorów, którzy czasem pozwalali sobie na zbyt wiele. Wiedziała, że musi się podszkolić również dlatego, że jej poprzednie misje dla rycerzy nie poszły dokładnie tak, jak oczekiwała, a Czarny Pan nie tolerował porażek. Nie mogła znów zawieść, dlatego do kolejnego starcia musiała być przygotowana lepiej, by znów nie dać się pokonać byle szlamolubom. Nie chciała nigdy więcej wracać na tarczy zamiast z tarczą, uciekać jak tchórz bądź żałośnie pełzać po oberwaniu kilkoma zaklęciami. Musiała być lepsza, mocniejsza. To miłośnicy szlamu mieli się bać, to oni mieli uciekać przed nią, nie odwrotnie.
Nawet taki amatorski pojedynek z inną czarownicą mógł ją czegoś nauczyć. Skoro nie było już anomalii, każda okazja do treningu była dobra, choć liczyła się z tym, że czarnej magii dziś nie potrenuje. Nie chciała skrzywdzić Philippy mocniej niż to konieczne, nie miała interesu w czynieniu jej faktycznej krzywdy, ale uroki i magia obronna również były bardzo użyteczne i nad nimi też musiała popracować. Dlatego, wbrew ustaleniom, musiała się jednak hamować i odpuścić sobie najgroźniejszą, najbardziej niebezpieczną dziedzinę magii, tym bardziej że nie chwaliła się wszem i wobec jej znajomością, i przed większością ludzi udawała zwykłą czarownicę trudniącą się jak najbardziej legalnym zajęciem, choć kto wie, może biorąc pod uwagę to, z kim Lyanna czasem spotykała się w Parszywym Pasażerze, Philippa mogła podejrzewać, że piękna panna Zabini miała swoje brudne sekrety. Wydawała się inteligentna i potrafiąca kojarzyć fakty, ale i tak Lyanna postanowiła nie ujawniać pełni swojego potencjału. Nie ufała Moss na tyle, by odsłonić przed nią wszystkie karty, choć kto wie, co przyniesie przyszłość.
- Umowa stoi – powiedziała więc, a kącik jej ust lekko drgnął, spodobała jej się ta feministyczna przemowa. Gdyby nie skaza na krwi, od dobrych kilku lat byłaby żoną jakiegoś syna któregoś z czystokrwistych znajomków ojca. Może więc jednak zabrudzona krew na coś się przydała i kupiła jej wolność od zobowiązań, których, jak wierzyła, nie chciała i nie potrzebowała? – Zgadzam się, choć mniemam, że obie wolałybyśmy opuścić to miejsce o własnych siłach i nie obudzić się w jakimś rynsztoku. – Zabini tego nie chciała, w takim miejscu jak to lepiej było nie tracić przytomności, bo to oznaczało też utratę kontroli i to, że ktoś później będzie mógł zrobić z jej nieprzytomnym ciałem co tylko zechce. – Poza tym nie mam zastrzeżeń. Niech to przypomina prawdziwą walkę, bez dawania forów – dodała jeszcze, leniwie pieszcząc dłonią drewno swojej różdżki. Oby dziś jej nie zawiodła. – Czasem miewam. Zdarza mi się odwiedzać klub pojedynków, ale czasem krzyżuję różdżki i poza nim. – W jakich jednak okolicznościach miało to miejsce, tego już Philippa wiedzieć nie musiała. Służba Czarnemu Panu była wymagająca, zaś jego przeciwnicy coraz bardziej bezczelni, więc Zabini zdarzało się już stawać do walki podczas misji i kilkukrotnie przy anomaliach. – Nigdy jednak za wiele okazji do nauki i rozwinięcia się jeszcze bardziej.
Znowu się uśmiechnęła. Miała apetyt na zwycięstwo, choć nie wiedziała jeszcze, jakimi zdolnościami dysponowała panna Moss.
Wracamy z szafki zniknięć
Zabolało. Zapiekło. Zadrapało.
Wiele przykrych bodźców roztańczyło się na jej ciele, tnąc skórę, uderzając, wywołując potworne uczucie mdłości. Leżała ciężko na obrzydliwych, wilgotnych ścieżkach tego starego tunelu, na wargach czuła prócz krwi mdły smak mokrej ziemi. Leżała jak ta ofiara, dla której nie było już żadnej szansy. Ostatni, podwójny!, cios okazał się jednak zbyt mocny dla i tak już pokiereszowanej Moss. Z trudem dźwigała się na łokciach obleczonych w poszatkowane strzępki materiału ciemnego płaszcza. Spodziewała się, że to będzie nieprzyjemne doświadczenie, ale szala zwycięstwa od początku przechylała się na stronę konkurentki, nie pozwalając Philippie uderzyć jej właściwie żadnym porządnym urokiem. Wchłonęła w siebie wiele czarów, rozmaitych, piekielnie okrutnych, choć nie była to największa tortura, jakiej kiedykolwiek spodziewała się doświadczyć. Najpodlejszą była przecież ta psychiczna, a tutaj uderzono tylko w skorupę, próbując złamać i duszę. Zabrakło jednak do tego wiele. Zaciskała usta, przymknięte oczy szukały ukojenia w ciemności. Jeszcze przez chwilę nie była w stanie zebrać się, choć podejmowała jakieś nagłe próby uniesienia wymęczonej sylwetki. Kilka ciężkich, łapczywych oddechów wkroczyło do płuc. Stłumiła bolesny jęk, nie chcąc stać się w oczach kobiety ostateczną porażką. Nie tak miało być.
W tym stanie nie potrafiła jeszcze analizować swych błędów. Więcej w niej było złości na własne tak zawodne zaklęcia, ale ten brak umiejętności przecież przez takie doświadczenia miał być niwelowany. Chciała któregoś dnia móc stanąć do walki i nie skończyć w tak żałosny sposób. Domyślała się, że to przede wszystkim kwestia niezbyt imponującej tarczy, kwestia barier, które nawet w zarysie nie potrafiły się uformować, a co dopiero stać się przeszkodą dla tak silnych uroków. Może później będzie mogła rozbić sobie to starcie na mniejsze elementów, poszukać winy w swojej postawie i sposobie wyprowadzania czarów. Teraz przede wszystkim potrzebowała się podnieść. Echo słów pewnej osoby pieściło jej uszy, ale to była irytująca, upiorna pieszczota i najchętniej uciszyłaby ten głos raz na zawsze. Jego jednak nie dało się tak po prostu zgasić, on czuwał on upominał, on pojawiał się przed jej oczami w chwili, gdy najbardziej zawodziła samą siebie. Znów i znów. Warknęła, nagle odnajdując w sobie tyle energii, by jednak powstać, najpierw podniosła plecy, potem kolana. Trzęsła się. Dostała w kość, piekielnie, ale… – Jestem ci wdzięczna – odpowiedziała nagle. – To było bardzo cenne spotkanie. Twoja magia jest bardzo silna, jestem pełna podziwu, ale wiedz, że gdy następnym razem się spotkamy, będę silniejsza – kontynuowała, niejako podnosząc się w ten sposób na duchu. – Znakomicie sobie poradziłaś, ale któregoś dnia rozegramy rewanż – oświadczyła, jakimś cudem wydobywając skrawki pewności ze swego głosu. Coś błysnęło w ciemnych oczach Philippy Moss. – Ledwo cię drasnęłam, prawda? – zapytała po chwili. Podeszła do kolumny, by się o nią oprzeć. Mimo wszystko trudno jej było ustać na własnych nogach.
– Gdzie się nauczyłaś tak skutecznie bronić? W czym tkwi twój sekret? – zaciekawiła się. Philippie wydawało się, że radziła sobie z wyrzucaniem dobrych zaklęć, ale one zawsze rozpraszały się na tarczach tej bezimiennej kobiety. A może nie powinna o to pytać? Chodziło chyba wciąż bardziej o pozyskanie wskazówek dla samej siebie, niż faktycznie wtrącanie się w jej ciemniejsze i jaśniejsze sprawki. Chociaż… Nawet ranna nie przestawała być sobą. Zawsze czuła potrzebę zdobywania wiedzy o ludziach, bo ta mogła okazać się bardzo przydatna w pewnych chwilach. Mogła ją uratować.
Rękawem przetarła krwawiące usta i spróbowała się uśmiechnąć do własnego, niewidzialnego, ale jakże wyczuwalnego, oblicza bólu.
Zabolało. Zapiekło. Zadrapało.
Wiele przykrych bodźców roztańczyło się na jej ciele, tnąc skórę, uderzając, wywołując potworne uczucie mdłości. Leżała ciężko na obrzydliwych, wilgotnych ścieżkach tego starego tunelu, na wargach czuła prócz krwi mdły smak mokrej ziemi. Leżała jak ta ofiara, dla której nie było już żadnej szansy. Ostatni, podwójny!, cios okazał się jednak zbyt mocny dla i tak już pokiereszowanej Moss. Z trudem dźwigała się na łokciach obleczonych w poszatkowane strzępki materiału ciemnego płaszcza. Spodziewała się, że to będzie nieprzyjemne doświadczenie, ale szala zwycięstwa od początku przechylała się na stronę konkurentki, nie pozwalając Philippie uderzyć jej właściwie żadnym porządnym urokiem. Wchłonęła w siebie wiele czarów, rozmaitych, piekielnie okrutnych, choć nie była to największa tortura, jakiej kiedykolwiek spodziewała się doświadczyć. Najpodlejszą była przecież ta psychiczna, a tutaj uderzono tylko w skorupę, próbując złamać i duszę. Zabrakło jednak do tego wiele. Zaciskała usta, przymknięte oczy szukały ukojenia w ciemności. Jeszcze przez chwilę nie była w stanie zebrać się, choć podejmowała jakieś nagłe próby uniesienia wymęczonej sylwetki. Kilka ciężkich, łapczywych oddechów wkroczyło do płuc. Stłumiła bolesny jęk, nie chcąc stać się w oczach kobiety ostateczną porażką. Nie tak miało być.
W tym stanie nie potrafiła jeszcze analizować swych błędów. Więcej w niej było złości na własne tak zawodne zaklęcia, ale ten brak umiejętności przecież przez takie doświadczenia miał być niwelowany. Chciała któregoś dnia móc stanąć do walki i nie skończyć w tak żałosny sposób. Domyślała się, że to przede wszystkim kwestia niezbyt imponującej tarczy, kwestia barier, które nawet w zarysie nie potrafiły się uformować, a co dopiero stać się przeszkodą dla tak silnych uroków. Może później będzie mogła rozbić sobie to starcie na mniejsze elementów, poszukać winy w swojej postawie i sposobie wyprowadzania czarów. Teraz przede wszystkim potrzebowała się podnieść. Echo słów pewnej osoby pieściło jej uszy, ale to była irytująca, upiorna pieszczota i najchętniej uciszyłaby ten głos raz na zawsze. Jego jednak nie dało się tak po prostu zgasić, on czuwał on upominał, on pojawiał się przed jej oczami w chwili, gdy najbardziej zawodziła samą siebie. Znów i znów. Warknęła, nagle odnajdując w sobie tyle energii, by jednak powstać, najpierw podniosła plecy, potem kolana. Trzęsła się. Dostała w kość, piekielnie, ale… – Jestem ci wdzięczna – odpowiedziała nagle. – To było bardzo cenne spotkanie. Twoja magia jest bardzo silna, jestem pełna podziwu, ale wiedz, że gdy następnym razem się spotkamy, będę silniejsza – kontynuowała, niejako podnosząc się w ten sposób na duchu. – Znakomicie sobie poradziłaś, ale któregoś dnia rozegramy rewanż – oświadczyła, jakimś cudem wydobywając skrawki pewności ze swego głosu. Coś błysnęło w ciemnych oczach Philippy Moss. – Ledwo cię drasnęłam, prawda? – zapytała po chwili. Podeszła do kolumny, by się o nią oprzeć. Mimo wszystko trudno jej było ustać na własnych nogach.
– Gdzie się nauczyłaś tak skutecznie bronić? W czym tkwi twój sekret? – zaciekawiła się. Philippie wydawało się, że radziła sobie z wyrzucaniem dobrych zaklęć, ale one zawsze rozpraszały się na tarczach tej bezimiennej kobiety. A może nie powinna o to pytać? Chodziło chyba wciąż bardziej o pozyskanie wskazówek dla samej siebie, niż faktycznie wtrącanie się w jej ciemniejsze i jaśniejsze sprawki. Chociaż… Nawet ranna nie przestawała być sobą. Zawsze czuła potrzebę zdobywania wiedzy o ludziach, bo ta mogła okazać się bardzo przydatna w pewnych chwilach. Mogła ją uratować.
Rękawem przetarła krwawiące usta i spróbowała się uśmiechnąć do własnego, niewidzialnego, ale jakże wyczuwalnego, oblicza bólu.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pojedynek trwał. Zaklęcia błyskały, a Lyanna ambitnie starała się przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Musiała jednak przyznać Philippie, że radziła sobie naprawdę dobrze, momentami wyprowadzając bardzo mocne ataki lub broniąc się przed silnymi zaklęciami Zabini. Ale kilka kolejnych trafień osłabiło ją, i gdy znów posłała ją na posadzkę, Moss najwyraźniej miała już dość.
Lyanna opuściła różdżkę z poczuciem triumfu. Nie było potrzeby kopać leżącego, tym bardziej że był to pojedynek towarzyski, nie walczyła z prawdziwym wrogiem, a więc nie miała interesu w uczynieniu Philippie poważniejszej krzywdy. Z tego powodu też dała jej fory i nie sięgnęła po czarną magię. To biała w połączeniu z urokami zagwarantowały jej dziś zwycięstwo. Świadomie nie ujawniła pełni swojego potencjału, pozwalając Philippie myśleć, że jej atuty polegały właśnie na umiejętności obrony oraz rzucania uroków.
Moss na pewno była obolała po kilkukrotnym twardym lądowaniu na ziemi, a także poparzeniu i porażeniu zaklęciem Commotio. Duma musiała boleć nie mniej niż ciało. Zabini doskonale pamiętała swoje porażki, zarówno te klubowe, jak i te podczas misji. Te drugie były bardziej brzemienne w skutkach, porażka podczas misji mogła kosztować ją znacznie więcej niż zranioną dumę, dlatego nie mogła dopuścić do sytuacji, żeby znowu ponieść klęskę. Treningi takie jak dzisiejszy miały pomóc jej doszlifować zarówno obronę i atak, jak i refleks i celność rzucanych zaklęć.
- Ty też radziłaś sobie dobrze – powiedziała, patrząc jak Philippa podnosi się z ziemi. Mimo odniesionych obrażeń uparta. To Lyanna szanowała, zawsze ceniła silne kobiety i potrafiła je docenić. Sama też dążyła do tego, by być silną kobietą i utalentowaną czarownicą. – Nie wątpię w to. Ja też będę silniejsza, gdy znów się spotkamy – zapewniła. Bo ona też nie zamierzała poprzestać na tym, co potrafiła już. Nadal wiele było do zrobienia, wiele do nauczenia się. – I ja dziękuję. – Skinęła głową, Philippa dała jej okazję do potrenowania i nauki. Nie była łatwą przeciwniczką, Lyanna musiała się postarać, żeby ją pokonać. – Jesteś dobra w urokach, ale tarcze też wychodziły ci nieźle. To, jak się obroniłaś przed moim Lamino... – kiwnęła z podziwem. Jej czar był naprawdę silny, zdolny podziurawić Philippę jak sito, choć celowała tak, by nie przebić żadnych niezbędnych do przeżycia części ciała. Niemniej jednak po takim zaklęciu i tak nie byłaby w zbyt dobrym stanie. Sama kiedyś oberwała nim w klubie pojedynków, ale tam po zakończonym starciu zawsze pojawiał się ktoś, kto mógł ją poskładać. Przynajmniej ciało, bo dumy nie mogło wyleczyć żadne zaklęcie.
- Nabiłaś mi trochę siniaków, ale za parę dni nie będzie śladu. Gorzej z tobą, znasz kogoś, kto cię poskłada? Bo jeśli nie to wydaje mi się, że mogłabym kogoś polecić – rzekła, przyglądając jej się; wolałaby, żeby Moss nie osunęła się tu nagle bez życia na ziemię, ale wyglądało na to że jakoś trzymała się na nogach. Zabini z racji swojej pracy nie zawsze mogła pokazać się w Mungu, gdy nabywała obrażenia zajmując się akurat czymś nielegalnym, więc znała w Londynie paru uzdrowicieli którzy mogli ją po kryjomu posklejać. Nie wątpiła też, że gdy następny raz się spotkają, ich starcie będzie jeszcze bardziej wymagające dla obu. O ile Philippa będzie chciała się pojedynkować akurat z nią.
- Jestem łamaczem klątw, dobra znajomość obrony przed czarną magią jest kluczowa w mojej pracy – przyznała. Co prawda łamanie klątw to było głównie Finite Incantatem, ale żeby wzmocnić swoją znajomość tej dziedziny musiała ćwiczyć i inne zaklęcia, bo ciągłe używanie tylko jednego nie było rozwojowe ani pasjonujące, a tarcze zawsze się przydawały. Wiedziała, że w pojedynku nie tylko atak się liczy, ale też umiejętność obrony. Mimo zafascynowania czarną magią nigdy nie lekceważyła przydatności tej jasnej, która nie raz uratowała jej skórę. – Poza tym chodzę do klubu pojedynków. I czasem zmierzę się z kimś w miejscu takim jak to – dodała, nie zdradzając jednak całej prawdy. Gdyby tylko Philippa wiedziała, komu Lyanna służyła i w jakich okolicznościach musiała sięgać po różdżkę, że potrafiła rzucać zaklęcia dużo bardziej plugawe i bolesne niż te, którymi poczęstowała ją dziś... Ale niewielu wiedziało, że wycofana, na co dzień zwykle milcząca Lyanna Zabini była zaangażowana w to, co obecnie działo się w kraju i już jakiś czas temu jasno określiła stronę, po której chciała się opowiedzieć. Uśmiechnęła się niemal bezwiednie na myśl o tym, jak niewiele niektórzy ludzie o niej wiedzieli. Dawny szkolny wyrzutek, wzgardzona przez własną rodzinę Ślizgonka półkrwi była dziś dumną członkinią rycerzy Walpurgii i adeptką czarnoksięskich sztuk.
Lyanna opuściła różdżkę z poczuciem triumfu. Nie było potrzeby kopać leżącego, tym bardziej że był to pojedynek towarzyski, nie walczyła z prawdziwym wrogiem, a więc nie miała interesu w uczynieniu Philippie poważniejszej krzywdy. Z tego powodu też dała jej fory i nie sięgnęła po czarną magię. To biała w połączeniu z urokami zagwarantowały jej dziś zwycięstwo. Świadomie nie ujawniła pełni swojego potencjału, pozwalając Philippie myśleć, że jej atuty polegały właśnie na umiejętności obrony oraz rzucania uroków.
Moss na pewno była obolała po kilkukrotnym twardym lądowaniu na ziemi, a także poparzeniu i porażeniu zaklęciem Commotio. Duma musiała boleć nie mniej niż ciało. Zabini doskonale pamiętała swoje porażki, zarówno te klubowe, jak i te podczas misji. Te drugie były bardziej brzemienne w skutkach, porażka podczas misji mogła kosztować ją znacznie więcej niż zranioną dumę, dlatego nie mogła dopuścić do sytuacji, żeby znowu ponieść klęskę. Treningi takie jak dzisiejszy miały pomóc jej doszlifować zarówno obronę i atak, jak i refleks i celność rzucanych zaklęć.
- Ty też radziłaś sobie dobrze – powiedziała, patrząc jak Philippa podnosi się z ziemi. Mimo odniesionych obrażeń uparta. To Lyanna szanowała, zawsze ceniła silne kobiety i potrafiła je docenić. Sama też dążyła do tego, by być silną kobietą i utalentowaną czarownicą. – Nie wątpię w to. Ja też będę silniejsza, gdy znów się spotkamy – zapewniła. Bo ona też nie zamierzała poprzestać na tym, co potrafiła już. Nadal wiele było do zrobienia, wiele do nauczenia się. – I ja dziękuję. – Skinęła głową, Philippa dała jej okazję do potrenowania i nauki. Nie była łatwą przeciwniczką, Lyanna musiała się postarać, żeby ją pokonać. – Jesteś dobra w urokach, ale tarcze też wychodziły ci nieźle. To, jak się obroniłaś przed moim Lamino... – kiwnęła z podziwem. Jej czar był naprawdę silny, zdolny podziurawić Philippę jak sito, choć celowała tak, by nie przebić żadnych niezbędnych do przeżycia części ciała. Niemniej jednak po takim zaklęciu i tak nie byłaby w zbyt dobrym stanie. Sama kiedyś oberwała nim w klubie pojedynków, ale tam po zakończonym starciu zawsze pojawiał się ktoś, kto mógł ją poskładać. Przynajmniej ciało, bo dumy nie mogło wyleczyć żadne zaklęcie.
- Nabiłaś mi trochę siniaków, ale za parę dni nie będzie śladu. Gorzej z tobą, znasz kogoś, kto cię poskłada? Bo jeśli nie to wydaje mi się, że mogłabym kogoś polecić – rzekła, przyglądając jej się; wolałaby, żeby Moss nie osunęła się tu nagle bez życia na ziemię, ale wyglądało na to że jakoś trzymała się na nogach. Zabini z racji swojej pracy nie zawsze mogła pokazać się w Mungu, gdy nabywała obrażenia zajmując się akurat czymś nielegalnym, więc znała w Londynie paru uzdrowicieli którzy mogli ją po kryjomu posklejać. Nie wątpiła też, że gdy następny raz się spotkają, ich starcie będzie jeszcze bardziej wymagające dla obu. O ile Philippa będzie chciała się pojedynkować akurat z nią.
- Jestem łamaczem klątw, dobra znajomość obrony przed czarną magią jest kluczowa w mojej pracy – przyznała. Co prawda łamanie klątw to było głównie Finite Incantatem, ale żeby wzmocnić swoją znajomość tej dziedziny musiała ćwiczyć i inne zaklęcia, bo ciągłe używanie tylko jednego nie było rozwojowe ani pasjonujące, a tarcze zawsze się przydawały. Wiedziała, że w pojedynku nie tylko atak się liczy, ale też umiejętność obrony. Mimo zafascynowania czarną magią nigdy nie lekceważyła przydatności tej jasnej, która nie raz uratowała jej skórę. – Poza tym chodzę do klubu pojedynków. I czasem zmierzę się z kimś w miejscu takim jak to – dodała, nie zdradzając jednak całej prawdy. Gdyby tylko Philippa wiedziała, komu Lyanna służyła i w jakich okolicznościach musiała sięgać po różdżkę, że potrafiła rzucać zaklęcia dużo bardziej plugawe i bolesne niż te, którymi poczęstowała ją dziś... Ale niewielu wiedziało, że wycofana, na co dzień zwykle milcząca Lyanna Zabini była zaangażowana w to, co obecnie działo się w kraju i już jakiś czas temu jasno określiła stronę, po której chciała się opowiedzieć. Uśmiechnęła się niemal bezwiednie na myśl o tym, jak niewiele niektórzy ludzie o niej wiedzieli. Dawny szkolny wyrzutek, wzgardzona przez własną rodzinę Ślizgonka półkrwi była dziś dumną członkinią rycerzy Walpurgii i adeptką czarnoksięskich sztuk.
Nie wątpiła w słuszność tego bólu. Był niezbędny, był prawdziwy, choć ciosy zostały w porę zatrzymane i tak nie poległa, oddając się totalnej agonii. Wymagająca przeciwniczka nie oszczędzała swej mocy, ale dzięki niej Philippa zdołała dobitnie poczuć dziurawość swej obrony, nieudolność wielu czarów rzucanych z dość poważną pewnością. Kapryśna magia dostarczyła jej jednak mnóstwo niespodzianek. Należało walczyć z hamulcami siniejącego ciała, z okrutnym posmakiem krwi na poparzonym języku. Tylko tak, tylko w ten sposób zbliży się do siły, jaka mogłaby ją w końcu w pełni usatysfakcjonować. Trudno było przyjąć ze spokojem ewidentną porażkę, ale dawno minęła pora na dziecięce grymaszenie. To poważne starcie, tak szczere jak porażone ciało wciąż godzone elektrycznymi iskrami, wciąż jeszcze drżące. Wyrywające się z umierania. Tym razem zderzyła się brutalnie z ziemią. Nie kwestionowała jej zaskakujących umiejętności. Mogła się tylko uczyć.
Kiwnęła nieznacznie na tą drobną pochwałę. Nie potrzebowała tego, choć była to dość spodziewana reakcja konkurentki. Pora uprzejmości musiała się pojawić. Nie miała mocy podnoszenia Moss na duchu. To sama w sobie podnosiła się raz za razem - czysto fizycznie, ale przede wszystkim mentalnie. Wielu jest silniejszych, o imponujących ruchach posłusznej różdżki, o potędze zwalającej z nóg, ujawnianej już przy najprostszej czarodziejskiej formule. Nie była bezmyślnie zapatrzona we własne wyolbrzymione doświadczenie. Tak naprawdę dopiero zaczynała. Pierwsze ambitniejsze starcia poza murami starego zamku. Głupotą byłoby porównanie tamtych durnych podrygów do pojedynku, który naprawdę bolał. - Ale to ty okazałaś się mocniejsza, jestem pełna podziwu - dokończyła jakby jej słowa. Lubiła patrzeć na silne kobiety, lubiła się nimi otaczać. Pani Boyle podburzała świat do ewolucji, zakrzepiając w przerażonych dziewczątkach ducha groźnej lwicy. Dziś Moss miała pazury znacznie ostrzejszej niż kiedyś i czuła się z tym niewymownie dobrze. Teraz też, mimo wszystko, błysnął cień satysfakcji w jej ciemnych oczach. - Wyobrażam sobie, jak zabolałoby to lamino. Jak wiele zależy od tarcz. Równie dobrze mogłabyś zdrapywać ze ścian moje resztki - parsknęła ponuro, choć mimo wszystko był to żart. Dość czarny, przyznajmy. Moss jednak nie od dziś igrała ze światem - na wielu płaszczyznach. Proste uroki przyczyniły się do tego, że w ustach wciąż czuła posmak śmierci. Smakował metalicznie, był dość nachalny, nie dało się go przeoczyć.
- Jest ktoś, kto mógłby się mną zająć - potwierdziła, ciężej opierając się o przyjemnie chłodną ścianę. Aż dziwne, że kobieta się zaoferowała, choć przecież cały pojedynek był dość partnerski, może trudno przy dwóch niemal obcych osobach mówić o koleżeństwie, ale przecież chciały ćwiczyć, nie zabijały. Jeśli zaś o uzdrawianie chodzi, to mogła liczyć na przyjaciółkę, bardzo zdolną w magii leczniczej, znakomitą też alchemiczkę. Moss była pewna, że ta poradzi sobie z tym dość szybko, choć możliwe, że nie obejdzie się bez karcącego spojrzenia. Cóż, znały się nie od dziś. Wolała pomoc zaufanej osoby od ewentualnego nazwiska poleconego przez tę kobietę. - Łamacze klątw. Czy to za każdym razem jest dreszcz niepewności? Dotykasz czegoś, co bywa nieprzewidywalne, jesteś odważna, ale i ryzykujesz - mówiła, dopełniając słowa powolnym kiwnięciem głowy. Gwałtownych ruchów wciąż unikała, pozwalając mięśniom na regenerację po wyczerpującym starciu. Znała kilku łamaczy. Niektórzy wydawali się niepozorni, inni budzili respekt i zaufanie od pierwszego spojrzenia. - Zabawa z klątwami to jak igranie z ogniem, nie? Ale pociąga. Czy się mylę? - zapytała, próbując skupić się na tym temacie. Tak łatwiej było zapomnieć o bólu. Właściwie to klątwami nie interesowała się wcale, nic też o nich nie wiedziała, choć wyraźnie trzymała się pewnego wyobrażenia. Być może mylnego.
- Może przyjdzie nam więc wkrótce stanąć razem na arenie. Też tam bywam - zdradziła, w pamięci przywołując ostatnie tak pomyślne starcie. Tym razem mierzyła się z dużo silniejszą jednostką. Pokonana przez kobietę czuła jednak wielki respekt i dumę. O wiele trudniej byłoby pogodzić się z porażką w pojedynku z mężczyzną. Chciała móc się im z powodzeniem przeciwstawić. Robiła to, ale uciekała do nieco innych, starych metod. Dobra różdżka jednak wydawała jej się niebywale potrzeba w obliczu rosnącego niepokoju, w obliczu nasilających się pod dachami tawerny konfliktów. - Czy czujesz, że doświadczenia klubowe są faktycznie dobrą lekcją? - dopytała, dusząc na twarzy bolesny grymas. Nie chciała roztapiać się. Trzymanie się twardej postawy uważała za konieczność. Przecież któregoś dnia może się znaleźć w dużo gorszym stanie. - Trafiłaś kiedyś na jakiegoś.. intrygującego przeciwnika?
Kiwnęła nieznacznie na tą drobną pochwałę. Nie potrzebowała tego, choć była to dość spodziewana reakcja konkurentki. Pora uprzejmości musiała się pojawić. Nie miała mocy podnoszenia Moss na duchu. To sama w sobie podnosiła się raz za razem - czysto fizycznie, ale przede wszystkim mentalnie. Wielu jest silniejszych, o imponujących ruchach posłusznej różdżki, o potędze zwalającej z nóg, ujawnianej już przy najprostszej czarodziejskiej formule. Nie była bezmyślnie zapatrzona we własne wyolbrzymione doświadczenie. Tak naprawdę dopiero zaczynała. Pierwsze ambitniejsze starcia poza murami starego zamku. Głupotą byłoby porównanie tamtych durnych podrygów do pojedynku, który naprawdę bolał. - Ale to ty okazałaś się mocniejsza, jestem pełna podziwu - dokończyła jakby jej słowa. Lubiła patrzeć na silne kobiety, lubiła się nimi otaczać. Pani Boyle podburzała świat do ewolucji, zakrzepiając w przerażonych dziewczątkach ducha groźnej lwicy. Dziś Moss miała pazury znacznie ostrzejszej niż kiedyś i czuła się z tym niewymownie dobrze. Teraz też, mimo wszystko, błysnął cień satysfakcji w jej ciemnych oczach. - Wyobrażam sobie, jak zabolałoby to lamino. Jak wiele zależy od tarcz. Równie dobrze mogłabyś zdrapywać ze ścian moje resztki - parsknęła ponuro, choć mimo wszystko był to żart. Dość czarny, przyznajmy. Moss jednak nie od dziś igrała ze światem - na wielu płaszczyznach. Proste uroki przyczyniły się do tego, że w ustach wciąż czuła posmak śmierci. Smakował metalicznie, był dość nachalny, nie dało się go przeoczyć.
- Jest ktoś, kto mógłby się mną zająć - potwierdziła, ciężej opierając się o przyjemnie chłodną ścianę. Aż dziwne, że kobieta się zaoferowała, choć przecież cały pojedynek był dość partnerski, może trudno przy dwóch niemal obcych osobach mówić o koleżeństwie, ale przecież chciały ćwiczyć, nie zabijały. Jeśli zaś o uzdrawianie chodzi, to mogła liczyć na przyjaciółkę, bardzo zdolną w magii leczniczej, znakomitą też alchemiczkę. Moss była pewna, że ta poradzi sobie z tym dość szybko, choć możliwe, że nie obejdzie się bez karcącego spojrzenia. Cóż, znały się nie od dziś. Wolała pomoc zaufanej osoby od ewentualnego nazwiska poleconego przez tę kobietę. - Łamacze klątw. Czy to za każdym razem jest dreszcz niepewności? Dotykasz czegoś, co bywa nieprzewidywalne, jesteś odważna, ale i ryzykujesz - mówiła, dopełniając słowa powolnym kiwnięciem głowy. Gwałtownych ruchów wciąż unikała, pozwalając mięśniom na regenerację po wyczerpującym starciu. Znała kilku łamaczy. Niektórzy wydawali się niepozorni, inni budzili respekt i zaufanie od pierwszego spojrzenia. - Zabawa z klątwami to jak igranie z ogniem, nie? Ale pociąga. Czy się mylę? - zapytała, próbując skupić się na tym temacie. Tak łatwiej było zapomnieć o bólu. Właściwie to klątwami nie interesowała się wcale, nic też o nich nie wiedziała, choć wyraźnie trzymała się pewnego wyobrażenia. Być może mylnego.
- Może przyjdzie nam więc wkrótce stanąć razem na arenie. Też tam bywam - zdradziła, w pamięci przywołując ostatnie tak pomyślne starcie. Tym razem mierzyła się z dużo silniejszą jednostką. Pokonana przez kobietę czuła jednak wielki respekt i dumę. O wiele trudniej byłoby pogodzić się z porażką w pojedynku z mężczyzną. Chciała móc się im z powodzeniem przeciwstawić. Robiła to, ale uciekała do nieco innych, starych metod. Dobra różdżka jednak wydawała jej się niebywale potrzeba w obliczu rosnącego niepokoju, w obliczu nasilających się pod dachami tawerny konfliktów. - Czy czujesz, że doświadczenia klubowe są faktycznie dobrą lekcją? - dopytała, dusząc na twarzy bolesny grymas. Nie chciała roztapiać się. Trzymanie się twardej postawy uważała za konieczność. Przecież któregoś dnia może się znaleźć w dużo gorszym stanie. - Trafiłaś kiedyś na jakiegoś.. intrygującego przeciwnika?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Żeby stawać się coraz lepszą musiała ćwiczyć. Umiejętności nieużywane zanikały, więc musiała wynajdować sobie okazje do tego, by próbować swoich sił. Nie trzeba jej było długo namawiać do takiego pojedynku, zwłaszcza teraz, gdy już nie było anomalii i sięganie po magię nie kończyło się przykrymi konsekwencjami. Wiedziała też, że to nie tylko kwestia jej ambicji i chęci zrekompensowania sobie wrodzonego wybrakowania, jakim był brak czystej krwi, że to nie tylko chęć zdobycia większego respektu w środowiskach, w których się obracała. Skoro zaangażowała się w przynależność do rycerzy Walpurgii, musiała być na każde skinienie Czarnego Pana i jego najwierniejszych popleczników, a to oznaczało ryzykowanie, czasem starcia z tymi, którzy byli przeciwni szlachetnej idei czystości krwi. Musiała być na nie gotowa i dość mocna, by wychodzić z nich zwycięsko.
Skinęła głową, zadowolona z tego, że dziś zwycięstwo było po jej stronie, że to ona okazała się mocniejsza. Głupio byłoby przegrać z barmanką, a więc kimś, kto nie parał się magią zawodowo. Niemniej jednak i ona bardziej nie lubiła przegrywać z mężczyznami, a jeszcze bardziej – ze szlamami. Przegrana ze szlamą lub miłośnikiem szlam była czymś najbardziej uwłaczającym godności.
- Nigdy nie można lekceważyć znaczenia obrony – rzekła. Rzeczywiście bardzo wiele zależało od tarcz. Nie tylko atak był ważny, kiedy przeciwnik posyłał w jej stronę zaklęcie musiała się bronić, by nie dać się osłabić. Nawet jej pierwszy nauczyciel czarnej magii ją przed tym przestrzegał i uczulał na to, że przeciwwaga mrocznej mocy wcale nie jest bezużyteczna, a może ocalić skórę.
I gdyby chciała, gdyby Moss była jej wrogiem, to nie ograniczyłaby się dziś tylko do uroków, jednak Philippa nie musiała wiedzieć o tym, że Lyanna rzeczywiście dała jej fory i użyła normalnych zaklęć, takich jak w klubie pojedynków. Z jej ust nie padła dziś żadna czarnomagiczna inkantacja, jej atut nadal pozostawał ukryty.
- To dobrze – przytaknęła, zadowolona że nie musiała się w żaden sposób kłopotać. Nie była instytucją charytatywną, na ogół dbała przede wszystkim o własną skórę, ale jednak nie chciałaby tu zostawić na pastwę losu innej kobiety, nie będącej jej wrogiem. Poza tym zapytanie jej o to było w dobrym tonie, a miała sprawiać wrażenie jak najbardziej normalnej obywatelki.
- Przy łamaniu klątw potencjalnie każde zlecenie może być twoim ostatnim, jeśli nie docenisz siły klątwy, z jaką się mierzysz – powiedziała, nieco bezwiednie się uśmiechając. Od początku, kiedy zainteresowała się tą dziedziną, zdawała sobie sprawę że to ryzykowne, ale jednocześnie zapewniające stałą dawkę wrażeń, a także podróży, nawet jeśli najczęściej w obrębie kraju, bo jej oceny z owutemów nie pozwoliły na ubieganie się o miejsce w Gringottcie, wystarczyły jedynie na ministerstwo. Zawaliła sprawę z eliksirami i transmutacją, których wymagano u Gringotta na wyższym poziomie. – To praca pełna wrażeń, zwłaszcza odkąd odeszłam z ministerstwa – dodała; w ministerstwie marnowano jej potencjał, dawano wiele nudnych i trywialnych zadań tylko dlatego, że była kobietą. Cóż, widocznie miała pecha trafić pod pieczę seksisty, dlatego już kilka miesięcy po zdobyciu licencji odeszła i zaczęła pracować z bratem, a potem sama. – Ale tak, to pociąga, zwłaszcza gdy natrafi się na coś konkretnego.
Nie zawsze tak było, czasem pogłoski okazywały się błędne i w spodziewanym miejscu nie zastawała nic nadzwyczajnego. Nie wspomniała jednak, że równie ciekawe jak zdejmowanie klątw było ich nakładanie. O tym, że umiała je też nakładać wiedziało niewielu. Znów tylko uśmiechnęła się do swoich myśli, do kolejnego sekretu, który w jej mniemaniu czynił ją silniejszą, bardziej potężną, skoro dzierżyła w dłoniach groźną i złowieszczą moc zaklinania. Nadal się uczyła, ale radziła sobie coraz lepiej.
- Bardzo możliwe – kiwnęła głową. Niewykluczone, że kiedyś mogą na siebie trafić na klubowej arenie. – Na pewno lepszą niż żadna. Kiedy trafiasz na słabeusza to żadne wyzwanie, ale starcie z silnym przeciwnikiem zawsze czegoś uczy. Nawet, jeśli to tylko klub, a nie prawdziwe życie. A w prawdziwym życiu trzeba liczyć się z tym, że często nie ma żadnych zasad – dodała. Tak naprawdę sądziła, że klub pojedynków nie umywa się do sytuacji prawdziwego zagrożenia, gdzie nikt nie stawia ograniczeń i nie zabrania sięgania po czarną magię ani rzucania zaklęć tak, by poważnie zranić, a nawet zabić. Ale z tym się nie zdradzała, więc całkowicie pominęła tę kwestię. A także to, że w tym prawdziwym życiu nie zawsze tak ochoczo sięgała po różdżkę, jak wtedy, gdy znalazła się sama na przeciwko liczniejszych przeciwników o nieznanych zdolnościach. Wtedy postawiła na inną strategię i zamiast lekkomyślnie rzucić się do walki, którą z bardzo dużym prawdopodobieństwem mogła przegrać, postawiła na grę i manipulację, by przeciwnicy uwierzyli, że mają przed sobą osobę całkowicie niegroźną, i pozwolili jej ruszyć dalej i kontynuować misję. Był to jednak zwykły instynkt samozachowawczy i świadomość tego, że nie była wszechmocna, a jeśli da się zabić lub zamknąć to niczego już w życiu nie osiągnie ani nie przyda się sprawie. Nie była jak ci głupi Gryfoni, którzy brawurowo i bezmyślnie rzucali się w paszczę niebezpieczeństwa, strugając bohaterów. Lyanna Zabini nie była bohaterką, bardziej ceniła sobie własną skórę i wolność, a także bezpieczeństwo swoich sekretów, łącznie z tajemnicami organizacji, które nie powinny trafić w ręce plugawych szlamolubów ani aurorów.
- Niektórzy bywali intrygujący – przyznała. Patrząc na Philippę dostrzegała, że ta wyraźnie cierpi i zapewne zmusza się do mówienia, by zachować większą przytomność umysłu. – Właściwie to chyba już nic tu po nas, powinnyśmy się zbierać – rzuciła. Nie chciała żeby Moss tu przy niej zemdlała. Lepiej niech ich drogi rozejdą się kiedy trzymała się na nogach na tyle, by samej pofatygować się do kogoś kto ją uleczy, by Zabini nie musiała się kłopotać i wlec jej przez pół Doków. Planowała zaraz ulotnić się stąd i wrócić prosto do domu, gdzie czekały intrygujące księgi traktujące o zaklinaniu.
Skinęła głową, zadowolona z tego, że dziś zwycięstwo było po jej stronie, że to ona okazała się mocniejsza. Głupio byłoby przegrać z barmanką, a więc kimś, kto nie parał się magią zawodowo. Niemniej jednak i ona bardziej nie lubiła przegrywać z mężczyznami, a jeszcze bardziej – ze szlamami. Przegrana ze szlamą lub miłośnikiem szlam była czymś najbardziej uwłaczającym godności.
- Nigdy nie można lekceważyć znaczenia obrony – rzekła. Rzeczywiście bardzo wiele zależało od tarcz. Nie tylko atak był ważny, kiedy przeciwnik posyłał w jej stronę zaklęcie musiała się bronić, by nie dać się osłabić. Nawet jej pierwszy nauczyciel czarnej magii ją przed tym przestrzegał i uczulał na to, że przeciwwaga mrocznej mocy wcale nie jest bezużyteczna, a może ocalić skórę.
I gdyby chciała, gdyby Moss była jej wrogiem, to nie ograniczyłaby się dziś tylko do uroków, jednak Philippa nie musiała wiedzieć o tym, że Lyanna rzeczywiście dała jej fory i użyła normalnych zaklęć, takich jak w klubie pojedynków. Z jej ust nie padła dziś żadna czarnomagiczna inkantacja, jej atut nadal pozostawał ukryty.
- To dobrze – przytaknęła, zadowolona że nie musiała się w żaden sposób kłopotać. Nie była instytucją charytatywną, na ogół dbała przede wszystkim o własną skórę, ale jednak nie chciałaby tu zostawić na pastwę losu innej kobiety, nie będącej jej wrogiem. Poza tym zapytanie jej o to było w dobrym tonie, a miała sprawiać wrażenie jak najbardziej normalnej obywatelki.
- Przy łamaniu klątw potencjalnie każde zlecenie może być twoim ostatnim, jeśli nie docenisz siły klątwy, z jaką się mierzysz – powiedziała, nieco bezwiednie się uśmiechając. Od początku, kiedy zainteresowała się tą dziedziną, zdawała sobie sprawę że to ryzykowne, ale jednocześnie zapewniające stałą dawkę wrażeń, a także podróży, nawet jeśli najczęściej w obrębie kraju, bo jej oceny z owutemów nie pozwoliły na ubieganie się o miejsce w Gringottcie, wystarczyły jedynie na ministerstwo. Zawaliła sprawę z eliksirami i transmutacją, których wymagano u Gringotta na wyższym poziomie. – To praca pełna wrażeń, zwłaszcza odkąd odeszłam z ministerstwa – dodała; w ministerstwie marnowano jej potencjał, dawano wiele nudnych i trywialnych zadań tylko dlatego, że była kobietą. Cóż, widocznie miała pecha trafić pod pieczę seksisty, dlatego już kilka miesięcy po zdobyciu licencji odeszła i zaczęła pracować z bratem, a potem sama. – Ale tak, to pociąga, zwłaszcza gdy natrafi się na coś konkretnego.
Nie zawsze tak było, czasem pogłoski okazywały się błędne i w spodziewanym miejscu nie zastawała nic nadzwyczajnego. Nie wspomniała jednak, że równie ciekawe jak zdejmowanie klątw było ich nakładanie. O tym, że umiała je też nakładać wiedziało niewielu. Znów tylko uśmiechnęła się do swoich myśli, do kolejnego sekretu, który w jej mniemaniu czynił ją silniejszą, bardziej potężną, skoro dzierżyła w dłoniach groźną i złowieszczą moc zaklinania. Nadal się uczyła, ale radziła sobie coraz lepiej.
- Bardzo możliwe – kiwnęła głową. Niewykluczone, że kiedyś mogą na siebie trafić na klubowej arenie. – Na pewno lepszą niż żadna. Kiedy trafiasz na słabeusza to żadne wyzwanie, ale starcie z silnym przeciwnikiem zawsze czegoś uczy. Nawet, jeśli to tylko klub, a nie prawdziwe życie. A w prawdziwym życiu trzeba liczyć się z tym, że często nie ma żadnych zasad – dodała. Tak naprawdę sądziła, że klub pojedynków nie umywa się do sytuacji prawdziwego zagrożenia, gdzie nikt nie stawia ograniczeń i nie zabrania sięgania po czarną magię ani rzucania zaklęć tak, by poważnie zranić, a nawet zabić. Ale z tym się nie zdradzała, więc całkowicie pominęła tę kwestię. A także to, że w tym prawdziwym życiu nie zawsze tak ochoczo sięgała po różdżkę, jak wtedy, gdy znalazła się sama na przeciwko liczniejszych przeciwników o nieznanych zdolnościach. Wtedy postawiła na inną strategię i zamiast lekkomyślnie rzucić się do walki, którą z bardzo dużym prawdopodobieństwem mogła przegrać, postawiła na grę i manipulację, by przeciwnicy uwierzyli, że mają przed sobą osobę całkowicie niegroźną, i pozwolili jej ruszyć dalej i kontynuować misję. Był to jednak zwykły instynkt samozachowawczy i świadomość tego, że nie była wszechmocna, a jeśli da się zabić lub zamknąć to niczego już w życiu nie osiągnie ani nie przyda się sprawie. Nie była jak ci głupi Gryfoni, którzy brawurowo i bezmyślnie rzucali się w paszczę niebezpieczeństwa, strugając bohaterów. Lyanna Zabini nie była bohaterką, bardziej ceniła sobie własną skórę i wolność, a także bezpieczeństwo swoich sekretów, łącznie z tajemnicami organizacji, które nie powinny trafić w ręce plugawych szlamolubów ani aurorów.
- Niektórzy bywali intrygujący – przyznała. Patrząc na Philippę dostrzegała, że ta wyraźnie cierpi i zapewne zmusza się do mówienia, by zachować większą przytomność umysłu. – Właściwie to chyba już nic tu po nas, powinnyśmy się zbierać – rzuciła. Nie chciała żeby Moss tu przy niej zemdlała. Lepiej niech ich drogi rozejdą się kiedy trzymała się na nogach na tyle, by samej pofatygować się do kogoś kto ją uleczy, by Zabini nie musiała się kłopotać i wlec jej przez pół Doków. Planowała zaraz ulotnić się stąd i wrócić prosto do domu, gdzie czekały intrygujące księgi traktujące o zaklinaniu.
Moss dawno temu nauczyła się radzić w nawet w najpodlejszych warunkach. Nic sobie zatem nie robiła z gniotącego ciało bólu, chociaż mogłaby się popłakać jak byle dziewka, na którą ktoś po raz pierwszy podniósł rękę. Mogłaby, ale nie było mowy o tego typu reakcjach. Sama tego chciała, więc i liczyła się z poważniejszymi obrażeniami, strużkami krwi wsiąkającymi w ciemne materiały jej stroju. Marudzenie niczego nie zmieniało, a tresowanie własnej odporności było niezbędne, jeśli chciała wciąż wzmacniać się w kierunku magicznych starć.
Dotąd nie miała do czynienia w bezpośrednim spotkaniu z czarnomagicznymi formułami i nawet nie podejrzewałaby o to swojej przeciwniczki. Choć kojarzyła parę pomarszczonych gęb, które ewidentnie w temacie tych mrocznych praktyk mogłyby mieć całkiem dużo do powiedzenia. Przez port przewijali się różni ludzie, a za nimi ciągnęły się czarne peleryny – nie objawiające się nawet w dotykalnych tkaninach, a specyficznej aurze. Niektóre oczy po prostu musiały kryć w sobie zło, choć Phils dawno temu przestała wierzyć, że łatwo można było pogrupować ludzi na słusznych i niesłusznych. Konflikty nie brały się wiecznie z czystych złośliwości, niepohamowanych zazdrości czy z powykrzywianych nienormalnie umysłów. Medal najczęściej miał dwie strony. Lubiła tkwić pośrodku. Środek pozwalał jej wniknąć do obydwu światów. Mogła próbować je pojąć, a gdyby stanęła pod jednym sztandarem, ten drugi na zawsze pozostałby już nieosiągalny. A przecież i on miał racje, które zasługiwały na uwagę. Świat był już dostatecznie gówniany, ludzie dbali o swoje rodziny, swoje interesy, które miały ratować ich tyłek. Upadało wiele idei i w kościach czuła, że i dziś nasilał się zapach końca. Jak jednak miał wyglądać? Nie obchodziło ją to, bo cokolwiek się stanie, port dalej będzie trwał, nikt nie zburzy świętej tawerny, nikt nie uciszy syrenich pieśni. Nie da się zignorować znaczenia statków – znaczenia ludzi dzień za dniem przepływających długie mile. Parszywy służył ludziom morza, a nie ludziom wojennych stron. Przyjmował zabłąkanych, pielęgnował swoich i, choć grzeszył, wciąż stał. Philippa nawet nie próbowała się zastanawiać, co musiałoby się stać, aby to miejsce przestało istnieć.
Szanowała tajemnice, o ile ktoś na ten szacunek zasłużył. Jej sekretów nie znała, więc nie było o czym mówić, choć nie miała też powodu, by działać przeciw tej, która zachowała dobre zasady pojedynkowe i została jeszcze przy przegranej, choć mogła się zmyć z chwilą, kiedy Moss wyjąkała prośbę o koniec tej rozgrywki. Kilka wymienionych zdań przynosiło ulgę skutecznie, lepiej pewnie od niejednego uzdrowicielskiego czaru. Magicznie znikające obrażenia wydawały się piękną wizją, ale jednak daleką. Podejrzewała, że za chwilę zdoła wydostać się z tuneli i jakoś dojdzie do domu. Psia wyspa znajdowała się przecież w jej dzielnicy, to tylko parę kroków.
– Podchodzisz do tego poważnie, skoro wciąż masz wszystkie cztery kończyny i gładką buzię – stwierdziła, na koniec siląc się na uśmiech. – Domyślam się, że jesteś niezła w tym fachu. Chyba bym nie zniosła wiecznego igrania z morderczymi tajemnicami zamkniętymi w dziwnych przedmiotach. Co innego ludzie. Oni, choć całkowicie nieobliczalni i często mocni, wydają się być ciekawszym wyzwaniem. Są klątwą nawet i bez klątwy – podzieliła się z nią swoimi rozważaniami. Siedem przeklętych lat to najlepsze momenty w jej marnym życiu, ale i najbardziej niebezpieczne. Wychodziła z opresji zwykle bez szwanku, więc czy mogła już mówić o szczęściu? A może stawała się mistrzem w tym barmańskim zawodzie, który wcale nie kończył się na polewaniu drinków? Niejedną księgę mogłaby napisać o podsłuchanych historiach, niejedną gębę mogłaby sprzedać łasym na przestępstwo aurorom. Tylko wciąż powielało się pytanie…. Po co?
– Dusiła cię ta biurokracja, co? – podpytała, unosząc przedartą czerwoną smugą brew. Trochę zdusiła śmiech. Obolałe żebra nie byłby zachwycone tak nagłym poruszeniem klatki piersiowej. – Wyobrażam sobie, jak tam jest. Krok po kroczku, wszystko pod kontrolą, wszystko z dobrze znanymi procedurami…. Niejeden ucieka. Tu… – wzniosła dłonie, jakby chciała podkreślić okolicę, w której się znajdowały. – Masz chyba lepsze możliwości, działasz po swojemu – stwierdziła, trzymając się własnych wizji. Ostatecznie gdyby miała nalewać drinki w operze czy jakimś innym grzecznym miejscu pewnie też nie byłoby jej wolno robić rzeczy, które w tawernie nie budziły już niczyich wątpliwości. Tam chodziła po stole, czasem tańczyła, tam darła się po klienteli i nie wahała się rozbić butelki na czyjej durnej łepetynie. A świat? Wzruszał ramionami i pił dalej zadowolony że delikwent wreszcie się zamknął. Nie umiała być grzeczna i o tym wiedział każdy znajomy Philippy.
– Zbierajmy się – kiwnęła głową. Pozwoliła sobie nawet na krok w przód, trochę niestabilnie postawiła stopę, ale zdołała unormować oddech i czuła, że poradzi sobie z powrotem. – Dobrze było móc się z tobą spotkać i powalczyć. Możesz być pewna, że długo nie zapomnę o twojej różdżce – oznajmiła, niejako dziękując jej za to spotkanie. Niedługo później jednak pożegnała się i powoli ruszyła w stronę wyjścia z tunelu. A może jeszcze przez chwilę szły razem? Niemniej rozstały się: triumfująca Lyanna i przegrana Philippa. Do następnego razu.
zt
Dotąd nie miała do czynienia w bezpośrednim spotkaniu z czarnomagicznymi formułami i nawet nie podejrzewałaby o to swojej przeciwniczki. Choć kojarzyła parę pomarszczonych gęb, które ewidentnie w temacie tych mrocznych praktyk mogłyby mieć całkiem dużo do powiedzenia. Przez port przewijali się różni ludzie, a za nimi ciągnęły się czarne peleryny – nie objawiające się nawet w dotykalnych tkaninach, a specyficznej aurze. Niektóre oczy po prostu musiały kryć w sobie zło, choć Phils dawno temu przestała wierzyć, że łatwo można było pogrupować ludzi na słusznych i niesłusznych. Konflikty nie brały się wiecznie z czystych złośliwości, niepohamowanych zazdrości czy z powykrzywianych nienormalnie umysłów. Medal najczęściej miał dwie strony. Lubiła tkwić pośrodku. Środek pozwalał jej wniknąć do obydwu światów. Mogła próbować je pojąć, a gdyby stanęła pod jednym sztandarem, ten drugi na zawsze pozostałby już nieosiągalny. A przecież i on miał racje, które zasługiwały na uwagę. Świat był już dostatecznie gówniany, ludzie dbali o swoje rodziny, swoje interesy, które miały ratować ich tyłek. Upadało wiele idei i w kościach czuła, że i dziś nasilał się zapach końca. Jak jednak miał wyglądać? Nie obchodziło ją to, bo cokolwiek się stanie, port dalej będzie trwał, nikt nie zburzy świętej tawerny, nikt nie uciszy syrenich pieśni. Nie da się zignorować znaczenia statków – znaczenia ludzi dzień za dniem przepływających długie mile. Parszywy służył ludziom morza, a nie ludziom wojennych stron. Przyjmował zabłąkanych, pielęgnował swoich i, choć grzeszył, wciąż stał. Philippa nawet nie próbowała się zastanawiać, co musiałoby się stać, aby to miejsce przestało istnieć.
Szanowała tajemnice, o ile ktoś na ten szacunek zasłużył. Jej sekretów nie znała, więc nie było o czym mówić, choć nie miała też powodu, by działać przeciw tej, która zachowała dobre zasady pojedynkowe i została jeszcze przy przegranej, choć mogła się zmyć z chwilą, kiedy Moss wyjąkała prośbę o koniec tej rozgrywki. Kilka wymienionych zdań przynosiło ulgę skutecznie, lepiej pewnie od niejednego uzdrowicielskiego czaru. Magicznie znikające obrażenia wydawały się piękną wizją, ale jednak daleką. Podejrzewała, że za chwilę zdoła wydostać się z tuneli i jakoś dojdzie do domu. Psia wyspa znajdowała się przecież w jej dzielnicy, to tylko parę kroków.
– Podchodzisz do tego poważnie, skoro wciąż masz wszystkie cztery kończyny i gładką buzię – stwierdziła, na koniec siląc się na uśmiech. – Domyślam się, że jesteś niezła w tym fachu. Chyba bym nie zniosła wiecznego igrania z morderczymi tajemnicami zamkniętymi w dziwnych przedmiotach. Co innego ludzie. Oni, choć całkowicie nieobliczalni i często mocni, wydają się być ciekawszym wyzwaniem. Są klątwą nawet i bez klątwy – podzieliła się z nią swoimi rozważaniami. Siedem przeklętych lat to najlepsze momenty w jej marnym życiu, ale i najbardziej niebezpieczne. Wychodziła z opresji zwykle bez szwanku, więc czy mogła już mówić o szczęściu? A może stawała się mistrzem w tym barmańskim zawodzie, który wcale nie kończył się na polewaniu drinków? Niejedną księgę mogłaby napisać o podsłuchanych historiach, niejedną gębę mogłaby sprzedać łasym na przestępstwo aurorom. Tylko wciąż powielało się pytanie…. Po co?
– Dusiła cię ta biurokracja, co? – podpytała, unosząc przedartą czerwoną smugą brew. Trochę zdusiła śmiech. Obolałe żebra nie byłby zachwycone tak nagłym poruszeniem klatki piersiowej. – Wyobrażam sobie, jak tam jest. Krok po kroczku, wszystko pod kontrolą, wszystko z dobrze znanymi procedurami…. Niejeden ucieka. Tu… – wzniosła dłonie, jakby chciała podkreślić okolicę, w której się znajdowały. – Masz chyba lepsze możliwości, działasz po swojemu – stwierdziła, trzymając się własnych wizji. Ostatecznie gdyby miała nalewać drinki w operze czy jakimś innym grzecznym miejscu pewnie też nie byłoby jej wolno robić rzeczy, które w tawernie nie budziły już niczyich wątpliwości. Tam chodziła po stole, czasem tańczyła, tam darła się po klienteli i nie wahała się rozbić butelki na czyjej durnej łepetynie. A świat? Wzruszał ramionami i pił dalej zadowolony że delikwent wreszcie się zamknął. Nie umiała być grzeczna i o tym wiedział każdy znajomy Philippy.
– Zbierajmy się – kiwnęła głową. Pozwoliła sobie nawet na krok w przód, trochę niestabilnie postawiła stopę, ale zdołała unormować oddech i czuła, że poradzi sobie z powrotem. – Dobrze było móc się z tobą spotkać i powalczyć. Możesz być pewna, że długo nie zapomnę o twojej różdżce – oznajmiła, niejako dziękując jej za to spotkanie. Niedługo później jednak pożegnała się i powoli ruszyła w stronę wyjścia z tunelu. A może jeszcze przez chwilę szły razem? Niemniej rozstały się: triumfująca Lyanna i przegrana Philippa. Do następnego razu.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Lyanna może nigdy nie wylądowała na ulicy, ale w swojej karierze klątwołamaczki bywała w różnych miejscach i stykała się z bardzo różnymi ludźmi. Musiała szybko dorosnąć, skoro nigdy nie zaznała miłości rodziców i była na świecie w zasadzie sama, jeśli nie liczyć brata. Musiała też umieć sobie radzić w świecie, gdzie było jej trudniej, bo otrzymała gorszy start: nie tylko była kobietą, ale na dodatek była ledwie półkrwi. Żadne z jej rodziców nie było szlamą, w jej żyłach nie płynął zatem mugolski brud, ale i tak półkrew nie równała się krwi czystej, zawsze miała być czarownicą gorszej kategorii – przynajmniej krwią, bo przecież jej magii nic nie pętało, mogła rozwijać umiejętności i być lepszą niż niejeden czarodziej krwi szlachetnej. Mimo uprzywilejowanego urodzenia wielu z nich wcale nie było dobrymi czarodziejami, byli przyzwyczajeni do tego, że ktoś i tak zrobi wszystko za nich.
Ale za Lyannę nikt nic nie robił, wszystko co miała musiała wywalczyć sobie sama. To, co potrafiła, zawdzięczała przede wszystkim sobie, nie urodzeniu, nie rodzinie, nie mężczyźnie. Brat pokazał jej kiedyś drogę, ale dalej ruszyła sama. I jeśli obrała ją źle, to ewentualne konsekwencje będą wyłącznie jej własną winą. Wierzyła jednak, że wybrała dobrze, że poparła właśnie tą stronę, którą powinna poprzeć.
Zdawała sobie sprawę z tego, że ilu ludzi tyle racji. Ale jej światopogląd był na tyle wyrazisty, że nie miała problemu z wybraniem jednej strony. Wiedziała, że nie mogłaby popierać szlam i zdrajców krwi, zbyt silnie tkwiły w niej konserwatywne wartości wpojone przez ojca, przekonanie że najważniejsza jest czysta krew, że czarodzieje nie powinni jej rozrzedzać i mieszać się z mugolami. Idea rycerzy Walpurgii zafascynowała ją, podobnie jak sylwetka Czarnego Pana, potężnego maga mogącego zmienić świat, władającego magią o jakiej nie śniło się nikomu. I skoro nastała wojna, to ona wolała być po tej stronie, która miała większe szanse na zwycięstwo, a przy okazji mogła uszczknąć trochę potęgi dla siebie, rzecz jasna nie za darmo, bo od podjętej decyzji nie było odwrotu, nie można było tak po prostu złożyć rezygnacji na ręce Czarnego Pana. Zresztą nie zamierzała rezygnować, skoro ta nowa droga była tak pociągająca, podobnie jak przesuwanie coraz dalej własnych granic. Najpierw smakowała czarnej magii ostrożnie, a potem coraz odważniej. Co prawda jeszcze nigdy nie zabiła człowieka, ale kiedyś musiał przyjść ten pierwszy raz. Nadejdzie dzień, kiedy w błysku zielonego promienia czyjeś oczy zgasną... z jej winy. Czy poczuje wtedy jeszcze większą moc? Większą niż wtedy, kiedy po raz pierwszy wkroczyła na Nokturn, kiedy nałożyła z sukcesem klątwę lub rzuciła udane czarnomagiczne zaklęcie na kogoś, kto próbował napaść ją w ciemnych alejkach? Większą niż wtedy, kiedy pierwszy raz zabiła zaklęciem zwierzę w okolicy swego domu, w ramach ćwiczeń?
Dla poczucia mocy warto było wybrać stronę. A to, że na pierwszy rzut oka nie budziła podejrzeń, niejednokrotnie jej się przydało, dlatego mimo tego, że przez wygląd czasem nie traktowano jej poważnie, pielęgnowała tę fasadę, która miała odsuwać od niej podejrzenia i ułatwiać jej pozostawanie w cieniu.
- To kwestia umiejętności, ale czasem też szczęścia, wypowiedzenia zaklęcia w odpowiedniej chwili lub potknięcia przeciwnika. No i dobrych uzdrowicieli, którzy mogą doprowadzić zszargane ciało do porządku – uśmiechnęła się kątem ust. Do tej pory nie odniosła szczególnie poważnych obrażeń przy pojedynkach, ale z klątwami bywało różnie. Czarna magia także była bardzo wymagającą kochanką, zachłannie biorącą co jej i nie znającą litości nawet dla swoich adeptów.
- Och, ludzi także spotykam na swej drodze różnych – zapewniła, nie bagatelizując tego, jak groźnymi przeciwnikami bywali inni czarodzieje. – Za każdą klątwą także stoi jakiś człowiek, działający z konkretnym zamysłem zaszkodzenia komuś.
Wiedziała o tym doskonale zwłaszcza odkąd sama zaczęła zaklinać. Klątwy jednak nie miały tylko szkodzić lub być złośliwe, często stanowiły zabezpieczenie czegoś.
- Dokładnie tak. Biurokracja, męski szowinizm... To wszystko sprawiło że polubiłam działanie niezależnie. – Dodatkowo dochodziła kwestia ograniczeń, ministerstwo nie pozwalało jej poznać czarnej magii, ograniczało się tylko do jednej strony medalu, a gdzie ta druga? No i ile mogła odczarowywać graty przynoszone przez aurorów zamiast zajmować się czymś ciekawszym? Philippa zdawała się to rozumieć. Z tak śliczną buźką pewnie mogłaby pracować w dużo lepszym miejscu, a jednak wybrała Parszywego Pasażera, który dawał jej większą wolność. Może czasem musiała opędzać się od lepkich łapsk portowych pijaczków, ale nikt nie stawiał przed nią wydumanych ograniczeń.
Po chwili zaczęły się zbierać. Zabini skinęła głową na słowa Philippy, dla niej również było to wartościowe starcie, nie zawiodła się. Pożegnała ją krótko, po czym także rozpłynęła się w półmroku korytarzy tego miejsca, wracając do swoich spraw.
| zt.
Ale za Lyannę nikt nic nie robił, wszystko co miała musiała wywalczyć sobie sama. To, co potrafiła, zawdzięczała przede wszystkim sobie, nie urodzeniu, nie rodzinie, nie mężczyźnie. Brat pokazał jej kiedyś drogę, ale dalej ruszyła sama. I jeśli obrała ją źle, to ewentualne konsekwencje będą wyłącznie jej własną winą. Wierzyła jednak, że wybrała dobrze, że poparła właśnie tą stronę, którą powinna poprzeć.
Zdawała sobie sprawę z tego, że ilu ludzi tyle racji. Ale jej światopogląd był na tyle wyrazisty, że nie miała problemu z wybraniem jednej strony. Wiedziała, że nie mogłaby popierać szlam i zdrajców krwi, zbyt silnie tkwiły w niej konserwatywne wartości wpojone przez ojca, przekonanie że najważniejsza jest czysta krew, że czarodzieje nie powinni jej rozrzedzać i mieszać się z mugolami. Idea rycerzy Walpurgii zafascynowała ją, podobnie jak sylwetka Czarnego Pana, potężnego maga mogącego zmienić świat, władającego magią o jakiej nie śniło się nikomu. I skoro nastała wojna, to ona wolała być po tej stronie, która miała większe szanse na zwycięstwo, a przy okazji mogła uszczknąć trochę potęgi dla siebie, rzecz jasna nie za darmo, bo od podjętej decyzji nie było odwrotu, nie można było tak po prostu złożyć rezygnacji na ręce Czarnego Pana. Zresztą nie zamierzała rezygnować, skoro ta nowa droga była tak pociągająca, podobnie jak przesuwanie coraz dalej własnych granic. Najpierw smakowała czarnej magii ostrożnie, a potem coraz odważniej. Co prawda jeszcze nigdy nie zabiła człowieka, ale kiedyś musiał przyjść ten pierwszy raz. Nadejdzie dzień, kiedy w błysku zielonego promienia czyjeś oczy zgasną... z jej winy. Czy poczuje wtedy jeszcze większą moc? Większą niż wtedy, kiedy po raz pierwszy wkroczyła na Nokturn, kiedy nałożyła z sukcesem klątwę lub rzuciła udane czarnomagiczne zaklęcie na kogoś, kto próbował napaść ją w ciemnych alejkach? Większą niż wtedy, kiedy pierwszy raz zabiła zaklęciem zwierzę w okolicy swego domu, w ramach ćwiczeń?
Dla poczucia mocy warto było wybrać stronę. A to, że na pierwszy rzut oka nie budziła podejrzeń, niejednokrotnie jej się przydało, dlatego mimo tego, że przez wygląd czasem nie traktowano jej poważnie, pielęgnowała tę fasadę, która miała odsuwać od niej podejrzenia i ułatwiać jej pozostawanie w cieniu.
- To kwestia umiejętności, ale czasem też szczęścia, wypowiedzenia zaklęcia w odpowiedniej chwili lub potknięcia przeciwnika. No i dobrych uzdrowicieli, którzy mogą doprowadzić zszargane ciało do porządku – uśmiechnęła się kątem ust. Do tej pory nie odniosła szczególnie poważnych obrażeń przy pojedynkach, ale z klątwami bywało różnie. Czarna magia także była bardzo wymagającą kochanką, zachłannie biorącą co jej i nie znającą litości nawet dla swoich adeptów.
- Och, ludzi także spotykam na swej drodze różnych – zapewniła, nie bagatelizując tego, jak groźnymi przeciwnikami bywali inni czarodzieje. – Za każdą klątwą także stoi jakiś człowiek, działający z konkretnym zamysłem zaszkodzenia komuś.
Wiedziała o tym doskonale zwłaszcza odkąd sama zaczęła zaklinać. Klątwy jednak nie miały tylko szkodzić lub być złośliwe, często stanowiły zabezpieczenie czegoś.
- Dokładnie tak. Biurokracja, męski szowinizm... To wszystko sprawiło że polubiłam działanie niezależnie. – Dodatkowo dochodziła kwestia ograniczeń, ministerstwo nie pozwalało jej poznać czarnej magii, ograniczało się tylko do jednej strony medalu, a gdzie ta druga? No i ile mogła odczarowywać graty przynoszone przez aurorów zamiast zajmować się czymś ciekawszym? Philippa zdawała się to rozumieć. Z tak śliczną buźką pewnie mogłaby pracować w dużo lepszym miejscu, a jednak wybrała Parszywego Pasażera, który dawał jej większą wolność. Może czasem musiała opędzać się od lepkich łapsk portowych pijaczków, ale nikt nie stawiał przed nią wydumanych ograniczeń.
Po chwili zaczęły się zbierać. Zabini skinęła głową na słowa Philippy, dla niej również było to wartościowe starcie, nie zawiodła się. Pożegnała ją krótko, po czym także rozpłynęła się w półmroku korytarzy tego miejsca, wracając do swoich spraw.
| zt.
| 31 marca
Ostatni dzień miesiąca przyniósł Gwen niemiłe rozczarowanie.
Miała spotkać się z klientem na psiej wyspie. O ile Londyn znała dobrze, o tyle w rejony portu zapuszczała się rzadko, a tym bardziej raczej nie odwiedzała tego magicznego miejsca. Jej rodzice z oczywistych powodów o nim nie wiedzieli, a Gwen samotnie wolała nie zapuszczać się w takie lokacje. To mogło być co najmniej niebezpieczne dla młodej dziewczyny, prawda? Powinna się pilnować i uważać, szczególnie w tych czasach.
Ale klient nasz pan. Została poproszona o przybycie do jednej z kamienic, do której miała pomóc wybrać obrazy. Stary, zrujnowany budynek miał zostać poddany gwałtownej renowacji i Gwen miała spotkać się po raz pierwszy z właścicielem, aby omówić detale i zobaczyć miejsce, które miała pomóc ozdabiać. Odziana w lekki, ale nieco za duży, beżowy płaszcz i wygodne spodnie, ruszyła na spotkanie z klientem, gotowa, aby długo chodzić i rozmawiać. Włosy miała związane i upięte na czubku głowy, którą przykryła kapeluszem.
Problem polegał na tym, że została wystawiona. Wystawiona i zostawiona na pastwę nieznanej wyspy. Klient nie przyszedł, kamienica była opuszczona, a Gwen sama i zestresowana, pozbawiona możliwości wezwania Błędnego Rycerza. Bo teleportacji wolała nie ryzykować. Przynajmniej nie dopóki się nie uspokoi. Ostatnio za dobrze przekonała się, jak źle może się skończyć teleportacja.
Aby dostać się w umówione miejsce, korzystał ze świstoklika. Niestety, jednorazowego użytku. Nie miała więc jak nim wrócić i właściwie tymczasowo utknęła. Chyba że znajdzie jakąś łódź, która przetransportuje ją do portu. Ale nawet nie miała pojęcia, w którą stronę powinna pójść. Nie znała tego nieco opustoszałego miejsca, a krążący wokół, pojedynczy ludzie, nie wyglądali na przyjemnych.
Nie wiedząc, co ma robić, po prostu ruszyła przed siebie. Krok dziewczyny był niespokojny, a spojrzenie cały czas krążyło po okolicy, w poszukiwaniu ewentualnego zagrożenia. Dłoń Gwen spoczęła zaś na trzymanej w kieszeni różdżce. Jeśli ktokolwiek ją zaatakuje, będzie gotowa. Może dalej nie była mistrzynią uroków, ale przecież… przecież coś tam już potrafiła. Chyba. Zdarzało już jej się czarować w stresowych sytuacjach.
Nie wiedząc nawet kiedy, dotarła do tuneli. Nie miała pojęcia, jaką trasą do nich trafiła, wiedziała jedynie, czemu zdecydowała się wejść do środka. Miała jakieś dziwne wrażenie, że na końcu musi być jakiś… dok, port, cokolwiek. Podziemne przejścia zawsze do czegoś prowadziły… prawda? Gdy jednak wyjście stopniowo zaczęło się zmniejszać, Gwen czuła się coraz mniej pewnie. To chyba nie był mądry pomysł. Powinna zawracać. Oj, powinna…
Ostatni dzień miesiąca przyniósł Gwen niemiłe rozczarowanie.
Miała spotkać się z klientem na psiej wyspie. O ile Londyn znała dobrze, o tyle w rejony portu zapuszczała się rzadko, a tym bardziej raczej nie odwiedzała tego magicznego miejsca. Jej rodzice z oczywistych powodów o nim nie wiedzieli, a Gwen samotnie wolała nie zapuszczać się w takie lokacje. To mogło być co najmniej niebezpieczne dla młodej dziewczyny, prawda? Powinna się pilnować i uważać, szczególnie w tych czasach.
Ale klient nasz pan. Została poproszona o przybycie do jednej z kamienic, do której miała pomóc wybrać obrazy. Stary, zrujnowany budynek miał zostać poddany gwałtownej renowacji i Gwen miała spotkać się po raz pierwszy z właścicielem, aby omówić detale i zobaczyć miejsce, które miała pomóc ozdabiać. Odziana w lekki, ale nieco za duży, beżowy płaszcz i wygodne spodnie, ruszyła na spotkanie z klientem, gotowa, aby długo chodzić i rozmawiać. Włosy miała związane i upięte na czubku głowy, którą przykryła kapeluszem.
Problem polegał na tym, że została wystawiona. Wystawiona i zostawiona na pastwę nieznanej wyspy. Klient nie przyszedł, kamienica była opuszczona, a Gwen sama i zestresowana, pozbawiona możliwości wezwania Błędnego Rycerza. Bo teleportacji wolała nie ryzykować. Przynajmniej nie dopóki się nie uspokoi. Ostatnio za dobrze przekonała się, jak źle może się skończyć teleportacja.
Aby dostać się w umówione miejsce, korzystał ze świstoklika. Niestety, jednorazowego użytku. Nie miała więc jak nim wrócić i właściwie tymczasowo utknęła. Chyba że znajdzie jakąś łódź, która przetransportuje ją do portu. Ale nawet nie miała pojęcia, w którą stronę powinna pójść. Nie znała tego nieco opustoszałego miejsca, a krążący wokół, pojedynczy ludzie, nie wyglądali na przyjemnych.
Nie wiedząc, co ma robić, po prostu ruszyła przed siebie. Krok dziewczyny był niespokojny, a spojrzenie cały czas krążyło po okolicy, w poszukiwaniu ewentualnego zagrożenia. Dłoń Gwen spoczęła zaś na trzymanej w kieszeni różdżce. Jeśli ktokolwiek ją zaatakuje, będzie gotowa. Może dalej nie była mistrzynią uroków, ale przecież… przecież coś tam już potrafiła. Chyba. Zdarzało już jej się czarować w stresowych sytuacjach.
Nie wiedząc nawet kiedy, dotarła do tuneli. Nie miała pojęcia, jaką trasą do nich trafiła, wiedziała jedynie, czemu zdecydowała się wejść do środka. Miała jakieś dziwne wrażenie, że na końcu musi być jakiś… dok, port, cokolwiek. Podziemne przejścia zawsze do czegoś prowadziły… prawda? Gdy jednak wyjście stopniowo zaczęło się zmniejszać, Gwen czuła się coraz mniej pewnie. To chyba nie był mądry pomysł. Powinna zawracać. Oj, powinna…
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
31.03
Ostatni dzień miesiąca przyniósł Wrońskiemu niemiłe rozczarowanie. Ostro zabalował na jednej z nielegalnych imprez w tunelach ewakuacyjnych, a gdy się obudził, skacowany, spędziwszy noc w jednym z tutejszych hamaków - zrozumiał, że nie ma przy sobie sakiewki z pieniędzmi. Na szczęście nie stracił dużo, bo wziął z domu niewielką sumę, a sporo przehulał na alkohol, ale liczył się sam fakt! Wiedział, że nikt nie okradł go podczas snu - był zbyt czujny i miał lekki sen. Odtwarzając w głowie wydarzenia minionej nocy, przypomniał sobie za to jakiegoś chuderlawego szczyla w kapeluszu, który siedział obok niego gdy pili. Wroński był już wtedy po entej kolejce, więc młodzian bez trudu mógł dobrać się do jego płaszcza. Wrrr. To na pewno on sięgnął do jego kieszeni i ukradł jego ulubiony portfel, którego stratę Daniel przeżywał bardziej niż utratę paru knutów i sykli. Musiał liczyć się z drobnymi kradzieżami w takich miejscach, a jednak był niemiło zirytowany. Ból głowy wcale nie pomagał!
Nie miał zamiaru puścić takiej zniewagi płazem i przysiągł sobie, że chłopak pożałuje własnej bezczelności. Nie miał jednak pojęcia jak znaleźć nieznajomego. Miejsce opustoszało po imprezie, więc przeklinając pod nosem, Daniel zebrał się i ruszył krętymi tunelami w stronę wyjścia.
Wtem ujrzał za zakrętem szczupłą sylwetkę, odwróconą tyłem. Nieznajoma osoba miała płaszcz tego samego koloru, co złodziej z imprezy, śmieszny kapelusz, no i wyglądała z postury jak chudy chłopak. Skacowany umysł Daniela szybko powiązał postać z poszukiwanym szczylem, a żądza zemsty i odzyskania swej własności kazała mu zareagować impulsywnie.
-Ej, ty! Oddawaj mój portfel, smarkaczu! AERIS! - ryknął, chcąc dać młodemu nauczkę. Wycelował w postać różdzkę, mimo że z bliska nie widział jej twarzy i starannie wycelował. Był twardy, więc jego zdaniem potłuczenie się przez powiew wiatru nie było nawet solidną nauczką (choć pamiętał ból tylnej części ciała po tym, jak oberwał tym samym zaklęciem kilka tygodni temu, od jakiejś małej szlamy), a pomoże mu zatrzymać złodzieja i odzyskać swoją własność!
Ostatni dzień miesiąca przyniósł Wrońskiemu niemiłe rozczarowanie. Ostro zabalował na jednej z nielegalnych imprez w tunelach ewakuacyjnych, a gdy się obudził, skacowany, spędziwszy noc w jednym z tutejszych hamaków - zrozumiał, że nie ma przy sobie sakiewki z pieniędzmi. Na szczęście nie stracił dużo, bo wziął z domu niewielką sumę, a sporo przehulał na alkohol, ale liczył się sam fakt! Wiedział, że nikt nie okradł go podczas snu - był zbyt czujny i miał lekki sen. Odtwarzając w głowie wydarzenia minionej nocy, przypomniał sobie za to jakiegoś chuderlawego szczyla w kapeluszu, który siedział obok niego gdy pili. Wroński był już wtedy po entej kolejce, więc młodzian bez trudu mógł dobrać się do jego płaszcza. Wrrr. To na pewno on sięgnął do jego kieszeni i ukradł jego ulubiony portfel, którego stratę Daniel przeżywał bardziej niż utratę paru knutów i sykli. Musiał liczyć się z drobnymi kradzieżami w takich miejscach, a jednak był niemiło zirytowany. Ból głowy wcale nie pomagał!
Nie miał zamiaru puścić takiej zniewagi płazem i przysiągł sobie, że chłopak pożałuje własnej bezczelności. Nie miał jednak pojęcia jak znaleźć nieznajomego. Miejsce opustoszało po imprezie, więc przeklinając pod nosem, Daniel zebrał się i ruszył krętymi tunelami w stronę wyjścia.
Wtem ujrzał za zakrętem szczupłą sylwetkę, odwróconą tyłem. Nieznajoma osoba miała płaszcz tego samego koloru, co złodziej z imprezy, śmieszny kapelusz, no i wyglądała z postury jak chudy chłopak. Skacowany umysł Daniela szybko powiązał postać z poszukiwanym szczylem, a żądza zemsty i odzyskania swej własności kazała mu zareagować impulsywnie.
-Ej, ty! Oddawaj mój portfel, smarkaczu! AERIS! - ryknął, chcąc dać młodemu nauczkę. Wycelował w postać różdzkę, mimo że z bliska nie widział jej twarzy i starannie wycelował. Był twardy, więc jego zdaniem potłuczenie się przez powiew wiatru nie było nawet solidną nauczką (choć pamiętał ból tylnej części ciała po tym, jak oberwał tym samym zaklęciem kilka tygodni temu, od jakiejś małej szlamy), a pomoże mu zatrzymać złodzieja i odzyskać swoją własność!
Self-made man
The member 'Daniel Wroński' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 33
'k100' : 33
Dobiegające z boku kroku dotarły do jej uszu w ostatniej chwili, tuż przed słowami wypowiedzianymi przez Wrońskiego. Zamarła w przerażeniu, niczym ofiara, na którą właśnie poluje drapieżnik. Może w ten sposób jej nie dojrzy, może da jej spokój? W tych tunelach nie może przecież się kryć nic dobrego.
Och, to był absurdalnie zły pomysł, absurdalnie zły… Powinna poczekać na miejscu, uspokoić się, teleportować… Albo po prostu kogoś zapytać! Przecież nie wszyscy mieszkańcy tej wyspy musieli być od razu złymi ludźmi. Frances też przecież mieszkała w dokach!
Ale ona wyglądała inaczej, niż większość mieszkańców portowej okolicy. Była elegancka, miła, wykształcona, zdolna i… i w ogóle. Daleko jej było do tych brudnych, często starych i schorowanych ludzi, których mijała przed chwilą na ulicy. Oni śmierdzieli alkoholem i potem już z kilometra, jakby niemo krzycząc „nie zbliżaj się do nas, głupia dziewczynko!”. Choć starała się nie oceniać ludzi w ten sposób, okolica nie sprzyjała i dziewczyna ze wszelkich miar starała się zachować ostrożność.
Co, mimo wszystko, wcale jej nie wyszło. I tak postąpiła lekkomyślnie.
Przeszył ją dreszcz, gdy do jej uszu dotarł znajomy głos. Czy to… czy ona naprawdę mogła mieć takiego pecha? Odwróciła się w stronę Daniela z przerażeniem. Czego ten człowiek chciał? Czy znów ją śledził? Czemu ponownie celował w nią różdżką? Przecież dała mu wtedy tego, czego chciał!
Jednocześnie odruchowo wyciągnęła z kieszeni różdżkę. W końcu trzymała cały czas na niej dłoń – to zajęło jej jedynie ułamki sekund. Była gotowa do odparcia ewentualnego ataku. Szczególnie, że niemal w tym samym momencie do jej uszu dotarły słowa dobrze znanego jej zaklęcia.
Nie bacząc na to, czy czar Wrońskiego się udał, czy nie, panna Grey sięgnęła po jeden z uroków. Obrona przed czarną magią wciąż niekoniecznie jej wychodziła, nie czuła się w tej dziedzinie najpewniej. Choć wciąż wiele brakowało w jej umiejętnościach, jeśli chodziło o czary ofensywne, to jednak po prostu udawały się jej częściej. Atak był, w jej przypadku, lepszą formą obrony.
– Commotio! – krzyknęła. Dobrze znała ten czar, używała go nie raz w trakcie pojedynków. Być może więc, mimo prędko bijącego serca, uda jej się go rzucić.
Och, to był absurdalnie zły pomysł, absurdalnie zły… Powinna poczekać na miejscu, uspokoić się, teleportować… Albo po prostu kogoś zapytać! Przecież nie wszyscy mieszkańcy tej wyspy musieli być od razu złymi ludźmi. Frances też przecież mieszkała w dokach!
Ale ona wyglądała inaczej, niż większość mieszkańców portowej okolicy. Była elegancka, miła, wykształcona, zdolna i… i w ogóle. Daleko jej było do tych brudnych, często starych i schorowanych ludzi, których mijała przed chwilą na ulicy. Oni śmierdzieli alkoholem i potem już z kilometra, jakby niemo krzycząc „nie zbliżaj się do nas, głupia dziewczynko!”. Choć starała się nie oceniać ludzi w ten sposób, okolica nie sprzyjała i dziewczyna ze wszelkich miar starała się zachować ostrożność.
Co, mimo wszystko, wcale jej nie wyszło. I tak postąpiła lekkomyślnie.
Przeszył ją dreszcz, gdy do jej uszu dotarł znajomy głos. Czy to… czy ona naprawdę mogła mieć takiego pecha? Odwróciła się w stronę Daniela z przerażeniem. Czego ten człowiek chciał? Czy znów ją śledził? Czemu ponownie celował w nią różdżką? Przecież dała mu wtedy tego, czego chciał!
Jednocześnie odruchowo wyciągnęła z kieszeni różdżkę. W końcu trzymała cały czas na niej dłoń – to zajęło jej jedynie ułamki sekund. Była gotowa do odparcia ewentualnego ataku. Szczególnie, że niemal w tym samym momencie do jej uszu dotarły słowa dobrze znanego jej zaklęcia.
Nie bacząc na to, czy czar Wrońskiego się udał, czy nie, panna Grey sięgnęła po jeden z uroków. Obrona przed czarną magią wciąż niekoniecznie jej wychodziła, nie czuła się w tej dziedzinie najpewniej. Choć wciąż wiele brakowało w jej umiejętnościach, jeśli chodziło o czary ofensywne, to jednak po prostu udawały się jej częściej. Atak był, w jej przypadku, lepszą formą obrony.
– Commotio! – krzyknęła. Dobrze znała ten czar, używała go nie raz w trakcie pojedynków. Być może więc, mimo prędko bijącego serca, uda jej się go rzucić.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 91
'k100' : 91
Z jego różdżki uleciał podmuch wiatru, ale o wiele za słaby, by przewrócić przeciwnika. Wroński zaklął pod nosem, zirytowany na nieposłuszną magię, której słabość odebrała mu efekt zaskoczenia. Może był zbyt skacowany i rozgoryczony utratą portfela, by poprawnie rzucić Aeris?
Przecież to prosta misja - odzyskać portfel od jakiegoś smarkacza. Jedynym, czego obawiał się Daniel było to, że młody zna te tunele lepiej od niego i szybko zniknie w ich gąszczu. Dlatego chciał go powalić na ziemię. Nie chciał go przecież krzywdzić... chyba! Był wściekły z powodu kradzieży, ale odpowiednią konsekwencją dla złodziejaszka będzie fanga w nos, a nie atak ciężką magią.
Nie spodziewał się nawet, że działał tak pochopnie, że źle rozpoznał młodego złodzieja. Że pomylił małą szlamę z poszukiwanym kieszonkowcem.
Rozpoznał ją dopiero, gdy odwróciła się w jego stronę i wypowiedziała pierwsze sylaby inkantancji ofensywnego zaklęcia - z taką mieszaniną przerażenia i złości, że Wroński odruchowo zaczął się zastanawiać, czy coś jej zrobił. Przecież to nieadekwatna reakcja na niesłuszne oskarżenie i nieudane zaklęcie!
-Co... - zmarszczył brwi, w ułamku sekundy powracając pamięcią do pewnego zlecenia w British Museum.
Ach, tak. Tak to jest, gdy życie zawodowe dopada człowieka po godzinach. Nie miał nic do rudej szlamy. Ostatnio to zresztą ona cisnęła w niego Aeris. Jego praca wymagała zastraszania, ale przecież jej nie skrzywdził ani nic. Nawet mając okazję okraść ją ze wszystkich pieniędzy, wspaniałomyślnie zostawił jej galeona i sięgnął tylko po kilka sykli. Ukradł jej tylko nieco więcej niż to, co sam stracił dzisiejszej nocy. Pokrętna sprawiedliwość. Był jednak pewien, że to nie młoda dziewczyna zwinęła mu portfel na imprezie i gotów zawiesić broń. Nie miał pojęcia, że Gwen skończyła wtedy z zakrwawionym skalpem i że bała się go do dnia dzisiejszego. Nadal trzymając różdżkę, uniósł więc dłonie w górę w pojednawczym geście, chcąc zatrzymać Gwen w pół słowa.
-CZEKAJ, TO POMYŁKA, NIC DO CIEBIE NIE MAM! - krzyknął, wybałuszając oczy, ale za późno - albo zareagował niedostatecznie szybko, albo mała szlama była zdeterminowana w swoim poczuciu krzywdy i chęci "samoobrony."
Ostatnia sylaba Commotio wybrzmiała w powietrzu, a w stronę Wrońskiego poleciało wyładowanie elektryczne - potężne i szybkie, zaskakujące go na tyle, że nie podjął obrony.
-Ty mała dziwko! - jęknął, porażony prądem. -LANCEA! - porywczo, w poczuciu krzywdy, rzucił ofensywny urok. Niech ta mała ma za swoje!
212/242
-5 do kostek
Przecież to prosta misja - odzyskać portfel od jakiegoś smarkacza. Jedynym, czego obawiał się Daniel było to, że młody zna te tunele lepiej od niego i szybko zniknie w ich gąszczu. Dlatego chciał go powalić na ziemię. Nie chciał go przecież krzywdzić... chyba! Był wściekły z powodu kradzieży, ale odpowiednią konsekwencją dla złodziejaszka będzie fanga w nos, a nie atak ciężką magią.
Nie spodziewał się nawet, że działał tak pochopnie, że źle rozpoznał młodego złodzieja. Że pomylił małą szlamę z poszukiwanym kieszonkowcem.
Rozpoznał ją dopiero, gdy odwróciła się w jego stronę i wypowiedziała pierwsze sylaby inkantancji ofensywnego zaklęcia - z taką mieszaniną przerażenia i złości, że Wroński odruchowo zaczął się zastanawiać, czy coś jej zrobił. Przecież to nieadekwatna reakcja na niesłuszne oskarżenie i nieudane zaklęcie!
-Co... - zmarszczył brwi, w ułamku sekundy powracając pamięcią do pewnego zlecenia w British Museum.
Ach, tak. Tak to jest, gdy życie zawodowe dopada człowieka po godzinach. Nie miał nic do rudej szlamy. Ostatnio to zresztą ona cisnęła w niego Aeris. Jego praca wymagała zastraszania, ale przecież jej nie skrzywdził ani nic. Nawet mając okazję okraść ją ze wszystkich pieniędzy, wspaniałomyślnie zostawił jej galeona i sięgnął tylko po kilka sykli. Ukradł jej tylko nieco więcej niż to, co sam stracił dzisiejszej nocy. Pokrętna sprawiedliwość. Był jednak pewien, że to nie młoda dziewczyna zwinęła mu portfel na imprezie i gotów zawiesić broń. Nie miał pojęcia, że Gwen skończyła wtedy z zakrwawionym skalpem i że bała się go do dnia dzisiejszego. Nadal trzymając różdżkę, uniósł więc dłonie w górę w pojednawczym geście, chcąc zatrzymać Gwen w pół słowa.
-CZEKAJ, TO POMYŁKA, NIC DO CIEBIE NIE MAM! - krzyknął, wybałuszając oczy, ale za późno - albo zareagował niedostatecznie szybko, albo mała szlama była zdeterminowana w swoim poczuciu krzywdy i chęci "samoobrony."
Ostatnia sylaba Commotio wybrzmiała w powietrzu, a w stronę Wrońskiego poleciało wyładowanie elektryczne - potężne i szybkie, zaskakujące go na tyle, że nie podjął obrony.
-Ty mała dziwko! - jęknął, porażony prądem. -LANCEA! - porywczo, w poczuciu krzywdy, rzucił ofensywny urok. Niech ta mała ma za swoje!
212/242
-5 do kostek
Self-made man
The member 'Daniel Wroński' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
| wracamy z lusterka, 153/206 (-18 odmrożenie, -15 kąsane, -10 psychiczne, -10 oparzenia), -10 do rzutu
Czuła się osłabiona, ale koniec końców, miała wrażenie, że to Wroński oberwał mocniej. Początkowo wprawdzie mężczyzna radził sobie lepiej, ale zdecydowanie, uroki nie były jego mocną stroną. Szczególnie po tym, jak początkowo osłabiła go skutecznym zaklęciem.
Już dawno nie była aż tak zdenerwowana. Adrenalina sprawiała, że Gwen oddychała szybciej niż zazwyczaj, ale jednocześnie była bezustannie gotowa do walki i dalszego ataku. Zgłaszała Wrońskiego młodszemu z Tonksów, ale ta wąsata szuja dalej chodziła wolno. Stanowiła zagrożenie – dla niej i innych. No i zaatakowała ją jako pierwsza. Miała pełne prawo do kontrataku, a przy tak niebezpiecznym typie lepiej było nie odwracać się tyłem, dopóki dychał.
No albo przynajmniej dopóki był przytomny. Mimo wszystko, lepiej nikogo nie zabijać, prawda, że lepiej?
Może nie zawsze. Ale lepiej nie w tym przypadku.
Zbir ochronił się przed jej zaklęciem, a następnie (dość nieudolnie) próbował ją rozbroić. Gwen nie miała jednak zamiaru ani opuszczać różdżki, ani dać mu się zastraszyć. Nie teraz, nie tutaj. Była górą i nie miała zamiaru dawać sobą pomiatać jakiemuś wąsatemu cwelowi.
Zaśmiała się w głos, słysząc jego słowa.
– Nie szukasz ZWADY?! Naprawdę!? To NATYCHMIAST rzuć różdżkę! I dobrowolnie oddaj się w ręce policji! – powiedziała, a następnie ponownie machnęła w jego stronę różdżką po raz kolejny: – Pedes Pueriles!
Zmniejszenie stóp mężczyzny było w odczuciu Gwen świetnym pomysłem, ale przecież do tego musiała wezwać jeszcze kogoś, kto nieznajomym-znajomym zbirem się zajmie. Na wyspie nie widziała ani jednego magicznego policjanta. Nic dziwnego, skoro chodzili ubrani w cywilu, ale… cóż, nie miała do kogo prędko zgłosić się osobiście. Wpadła więc na inny pomysł. Nigdy tego nie robiła, nie w ten sposób i nie sądziła, by wyszło, ale… chyba warto spróbować? Czuła się pewnie, a jeśli czar się uda to… po prostu oszczędzi sobie roboty i ryzyka.
Wzięła więc głęboki oddech, przywołując pierwsze wspomnienie, które przyszło jej do głowy: to sprzed wielu lat, to ze wsi, gdy z koleżanką ujrzały wspinającą się na drzewo kozę. Myśl o tym momencie niosła ze sobą ukojenie i nostalgię z lat dziecinnych. Poczucie bezpieczeństwa i przyjaźni. Może więc…?
Wycelowała różdżkę w stronę wyjścia z tunelu.
– Expecto Patronum!
| pierwsza kość: Pedes Pueriles, druga: Expecto Patronum
Czuła się osłabiona, ale koniec końców, miała wrażenie, że to Wroński oberwał mocniej. Początkowo wprawdzie mężczyzna radził sobie lepiej, ale zdecydowanie, uroki nie były jego mocną stroną. Szczególnie po tym, jak początkowo osłabiła go skutecznym zaklęciem.
Już dawno nie była aż tak zdenerwowana. Adrenalina sprawiała, że Gwen oddychała szybciej niż zazwyczaj, ale jednocześnie była bezustannie gotowa do walki i dalszego ataku. Zgłaszała Wrońskiego młodszemu z Tonksów, ale ta wąsata szuja dalej chodziła wolno. Stanowiła zagrożenie – dla niej i innych. No i zaatakowała ją jako pierwsza. Miała pełne prawo do kontrataku, a przy tak niebezpiecznym typie lepiej było nie odwracać się tyłem, dopóki dychał.
No albo przynajmniej dopóki był przytomny. Mimo wszystko, lepiej nikogo nie zabijać, prawda, że lepiej?
Może nie zawsze. Ale lepiej nie w tym przypadku.
Zbir ochronił się przed jej zaklęciem, a następnie (dość nieudolnie) próbował ją rozbroić. Gwen nie miała jednak zamiaru ani opuszczać różdżki, ani dać mu się zastraszyć. Nie teraz, nie tutaj. Była górą i nie miała zamiaru dawać sobą pomiatać jakiemuś wąsatemu cwelowi.
Zaśmiała się w głos, słysząc jego słowa.
– Nie szukasz ZWADY?! Naprawdę!? To NATYCHMIAST rzuć różdżkę! I dobrowolnie oddaj się w ręce policji! – powiedziała, a następnie ponownie machnęła w jego stronę różdżką po raz kolejny: – Pedes Pueriles!
Zmniejszenie stóp mężczyzny było w odczuciu Gwen świetnym pomysłem, ale przecież do tego musiała wezwać jeszcze kogoś, kto nieznajomym-znajomym zbirem się zajmie. Na wyspie nie widziała ani jednego magicznego policjanta. Nic dziwnego, skoro chodzili ubrani w cywilu, ale… cóż, nie miała do kogo prędko zgłosić się osobiście. Wpadła więc na inny pomysł. Nigdy tego nie robiła, nie w ten sposób i nie sądziła, by wyszło, ale… chyba warto spróbować? Czuła się pewnie, a jeśli czar się uda to… po prostu oszczędzi sobie roboty i ryzyka.
Wzięła więc głęboki oddech, przywołując pierwsze wspomnienie, które przyszło jej do głowy: to sprzed wielu lat, to ze wsi, gdy z koleżanką ujrzały wspinającą się na drzewo kozę. Myśl o tym momencie niosła ze sobą ukojenie i nostalgię z lat dziecinnych. Poczucie bezpieczeństwa i przyjaźni. Może więc…?
Wycelowała różdżkę w stronę wyjścia z tunelu.
– Expecto Patronum!
| pierwsza kość: Pedes Pueriles, druga: Expecto Patronum
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Tunele ewakuacyjne
Szybka odpowiedź