Prudence Leach zd. Goshawk
Nazwisko matki: Harlow
Miejsce zamieszkania: Richmond w Londynie
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: teraz już nielegalnie pisze dla Proroka Codziennego
Wzrost: metr i sześćdziesiąt dwa centymetry
Waga: sześćdziesiąt kilogramów
Kolor włosów: złotoblond, ostatnio naliczyła siedem pierwszych siwych włosów
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: głowa wiecznie uniesiona, to nie tylko chęć dodania sobie wzrostu, ale i duma, zapach marcepanu, zawsze nienagannie ułożone włosy, czerwona szminka, złoty medalik na szyi, a na palcu obrączka
11 cali, dość sztywna, drzewo oliwne, igła szpiczaka
Ravenclaw
Jeleń
dwie mahoniowe trumny, zwiędłe białe lilie na ich wierzchu, w nich mój syn i mąż, oczy mają otwarte i puste, są martwi i gdy patrzę na nich, to martwa jestem też
skóra, jaśmin po deszczu, atrament, świeżo zmielona kawa, tytoń i miód
uśmiecham się, trzymam za rękę Nobbiego, a Alexander obejmuje mnie ramieniem, chyba jesteśmy bezpieczni
czarodziejskimi szachami, winylami, czytaniem i rysowaniem po zaparowanych szybach i patrzeniem w gwiazdy
Tajfunom z Tutshile
okazjonalnie jeżdżę na łyżwach po zamarźnięj rzece
pozwalam by porwały mnie dźwięki muzyki z lat 30
i Sinatra, nie mam nic przeciwko, gdy mąż zmusza mnie do wykonania obrotu, a potem kołysze w swoich ramionach
Victoria Beyer
Najwcześniejsze wspomnienia, które jestem w stanie przywołać (a nie lubię zaglądać do myślodsiewni, wolę zniekształcenia powodowane upływem czasu, zawodnością mojej pamięci, zło wydaje się bledsze, a dobro łatwiej wywołuje uśmiech) pochodzą gdzieś z lata roku tysiąc dziewięćset dwudziestego, kiedy to jako sześciolatka spędzałam wakacje u dziadków ze strony matki, poczciwych mugoli. Była nas już wtedy ósemka, a ja potrafiłam pisać, więc gdy siostry wymyślały kolejne zabawy, siedziałam przy zniszczonym biurku dziadka, on naprawiał zegary, a ja spisywałam co widzę, co czuję, dlaczego nie chcę ganiać za tamtą różową wstążką ukradzioną babci. Sielskie to były wakacje, trwały aż do jesieni, złotej i ciepłej, pamiętam też oczy tamtego jelenia, dwanaście sekund przed tym jak uciekł, teraz już wiem, że patrzył na mnie tak, jak ja na świat, kiedy on nie zwraca na mnie uwagi. Przerażony.
Ojciec martwił się, że nie wrodzę się w niego, że już późno, że nic nie pokazałam, choć nie poganiał mnie, szeptał tylko gorączkowo do matki, że nie wie, że koledzy z ministerstwa tak nie mieli (i cały czas powtarzali, Goshawk, ale nie martw się, przyjdzie na nią czas), że długo przed listem pojawiała się magia. Wiedziałam, że muszę coś zrobić, poruszyć w sobie cokolwiek (nawet wielokrotnie ćwiczony na łyżwach piruet nie wzniósł mnie nieco wyżej), co mogło być za to odpowiedzialne, nie mogę go zawieść, jego nieistniejących oczekiwań, siebie. Nie potrafię sobie przypomnieć co takiego się wydarzyło, widocznie nigdy nie uznawałam magii za najistotniejszą w moim życiu, bo długo zmagałam się z zaakceptowaniem części z jakich się składałam. Ale pamiętam, że nim skończyłam lat dziewięć, zapadł się lód pod tą niemiłą blondynką, która próbowała ukraść mój kawałek lodowiska, a jeszcze wcześniej patrzyłam na świat z góry, unosząc się przez chwilę w powietrzu (teraz wspominam to jako coś cudownego, nigdy wcześniej ani potem nie byłam tak wolna). List przyszedł punktualnie, a ja nawet się nie cieszyłam, traktowałam to jako coś, co do mnie należało, miałam wrażenie, że traciłam czas przez te jedenaście lat, chciałam działać, chciałam patrzeć i nie zapominać, nauczyć się wszystkiego od razu. Ravenclaw wcale nie wydawał mi się najlepszym wyborem, ale nie kłóciłam się z nim, nie pasowałam chyba nigdzie indziej, zdecydował pewnie o tym głód wiedzy. W Hogwarcie dużo czasu poświęcałam na czytanie, wszystkiego i niczego, literatury pięknej i tej niższych lotów, podręczników i poradników, koleżanek nie potrafiłam zdobyć przez swój dystans i szczerość, gdy zadawały pytania, oczekując fałszywych pochlebstw. Z biegiem lat nic się nie zmieniło, granatowo-brązowy szalik gryzł mnie w szyje, marzłam na wieży astronomicznej, bo tylko tam byłam sama, nie towarzyszyły mi listy od rodziców ani żadna z sióstr, nikt nie pytał kim chce zostać i dlaczego nie jestem wybitna w czymś, we wszystkim byłam nieskromnie mówiąc dobra, przeciętnie dobrze ważyłam eliksiry, rzucałam uroki i zamieniałam wodę w rum. Nie umiałam skupić się na jednej rzeczy, całkowicie się jej poświęcić, żeby być najlepszą. To pozwoliło wszystkim na skreślenie mnie, nikt nie oczekiwał po mnie rzeczy wielkich i sławiących moje nazwisko, nie musiałam się starać by im zaimponować, a nawet nie chciałam, bo ludzie rozczarowali mnie, odsunęłam ich od siebie, widziałam w nich zło, ich kłamstwa, ludzie pachną fałszem i zagubieniem.
Ukończyłam szkołę praktycznie w samotności, nie bardzo potrafiąc wpasować się w jakiekolwiek środowisko - nie uśmiechało mi się wspólne siedzenie i uczenie się (bo zawsze najlepiej myślało mi się tylko ze sobą, w ciszy, nie przerywanej skrobaniem obcego pióra) z uczniami z mojego domu, Gryfoni wydawali mi się zbyt głośni, a Puchoni zbyt uśmiechnięci i nie miałam nic przeciwko, kiedy Ślizgoni mijali mnie bez słowa, zupełnie jak ja ich. Gdy teraz o tym myślę, to najpewniej wynikało z tej ilości sióstr jaką mam, byłam sama i nie-sama, bo zawsze miałam komu zapleść warkocze i zabandażować spuchniętą kostkę, nawet jeśli próbowałam od tego uciekać.
Dychotomicznie potrzebowałam ludzi i ich nie chciałam, nie spełniali moich oczekiwań, byli zawodni i nie potrafili pokazywać prawdziwych uczuć, których ja chyba nie miałam, chyba zostawiałam je w tej wieży i nad jeziorem, utopiłam w czarnym atramencie i łzach, zadusiłam światłem księżyca i bałam się, że nigdy ich nie odszukam, nigdy ich nie ożywię, że zawsze będę pusta i sama. Pierwszy rok dorosłości minął mi na uczeniu się, tym razem uśmiechu, bo uprzejma była zawsze, tak mi się zdaje, pracowałam w księgarni, rodzice z rozczarowaniem kręcili głową, nie miałam aspiracji do wysokich stanowisk w Ministerstwie, ani nie czułam powołania do bycia uzdrowicielem, łamanie klątw też średnio mnie interesowało, wolałam pisać, przelewać żale i wylewać do zlewu wino, odpalać i gasić czarodziejskie papierosy. Odsyłałam do domów kolejnych kandydatów, ojcu skończyli się koledzy z pracy, którzy mieli porządnych synów, wszyscy byli nijacy, bezbarwni, żaden nie chciał wyjść ze mną na deszcz i poszukać moich pochowanych emocji. Następny rok okazał się lepszy, dostałam się na staż do Proroka Codziennego, gdzie nawet zdobyłam wąskie, ale zawsze jakieś, grono przyjaciół, spotykaliśmy się wieczorami, dyskutowaliśmy o polityce (więc chcąc nie chcąc, musiałam się nią interesować) i okazało się, że mam poczucie humoru, praca nauczyła mnie miliona pięknych słów i prowadzenia dialogu, zaczęłam się uśmiechać, mniej w tym było wystudiowanej życzliwości, a więcej serca, ale nadal czułam, że nie umiem sobie pomóc, że ubrana jestem wciąż w trzecioroczną szatę niepewnej dziewczynki. Poznałam też wtedy Norberta, Leach wybawił mnie od napuszonego pseudoartysty (przecież sama wiem, czyj to obraz i że to olej na płótnie), a ja nie lubię mieć długów wdzięczności, dlatego też, po wielu jego pytaniach zgodziłam się wyjść na kawę, kawa zamieniła się w wino, winem i gorzką czekoladą smakowało pierwsze kocham cię i dziesięć następnych, pozwalałam by trzymał mnie za rękę i choć nie mówiłam mu nic, to chciał szukać ze mną tamtych uczuć i skrupulatnie przycinał mój dystans do ludzi. Wzięliśmy ślub, mimo moich obaw, zamieszkaliśmy razem i wszystko było idealnie, ja i on, udało mi się nawet przejść z bycia prawie nikim, na pisanie reportaży (najpierw małych i niewiele znaczących, czasem był to wywiad z kimś, kto dopiero kiedyś będzie kimś, a teraz jest tylko trochę znany), Nobby chciał rozwijać się w Ministerstwie, a ja wspierałam go całym sercem. Tylko potem zaszłam w ciążę i bałam się tak przeraźliwie i milcząco, że nawet nie ustaliliśmy wcześniej imienia dla dziecka, nie dlatego, że go nie kochałam, tylko nie wiedziałam czy będę go kochała wystarczająco?
Życie potem było typowe, niczym nie wyróżniające się, wychowywaliśmy wspólnie dziecko, pięknego synka, bardziej podobnego do Norberta niż do mnie, gotowałam, a Nobby sprzątał, dopiero kiedy Alexander podrósł (trafił do Griffindoru, z dumą patrzyłam na jego złoto-bordowy szalik i kiedy opowiadał z taką pasją o transmutacji, nadal tak na niego patrzę, bez względu na to co robi, bo wiem, że wychowaliśmy go dobrze, najlepiej jak potrafiliśmy), mogliśmy sobie pozwolić na więcej. Droczyliśmy się tak, jakbyśmy mieli zawsze po 19 lat, choć z czasem, młodość była daleko stąd, wieczorami patrzyłam to na niego, to na cerowaną koszulę, zdobyłam znów stałą posadę w Proroku (bo porzuciłam to na chwilę, żeby próbować nauczyć się kolejnej rzeczy, bycia matką), szukałam w ciemności nocy dłoni męża, siebie w mglistych porankach i próbowałam budować nas, spokojnych i szczęśliwych, nie umieszczając nas w przestrzeni i czasie, układając dzień po dniu porządek dnia, pierwszą kawę wlewając do porcelanowych filiżanek. Udało mi się odnaleźć tę wewnętrzną dumę, wydobyć ją z siebie, pokazać, że nie jestem nijaka, przeciętnie dobra, tylko ambitna w tym, na czym mi zależy. Tylko potem, gdy nastał mrok, zrobiło się zimno i inaczej i musieliśmy budować wszystko od nowa, wygrzebywać się z gruzu, perfumami maskować strach. To był chyba początek roku 56 ktoś próbował zabić Norberta i już wtedy czułam, że to tylko ponury wstęp. Do tej pory nie wiem kto podniósł na niego różdżkę, dlaczego, czy zrobił to sam, czy ktoś mu to zlecił, śledztwo potrwało krótką chwilę, ja też mogę wzruszyć ramionami i powiedzieć nie wiadomo, ale nie mieliśmy nawet czas zastanowić się co może być dalej, co szykuje dla nas los (i tylko w nocy czasem się budziłam i sprawdzałam czy jest, czy leży obok mnie i oddycha spokojnie). W kwietniu przyszli i go zabrali (to pewnie przez to, co mówił, przez krytykę pani Minister Tuft, dziwne, że mnie nie zabrali, za samo wyznawanie tych samych wartości, bo mimo, że niejednokrotnie się ze sobą nie zgadzaliśmy, to poglądy polityczne nigdy nas nie dzieliły, krytykowaliśmy filozofię dla wyższego dobra, a oboje nie cechowaliśmy się czystą krwią), nawet nie było słychać kroków, dzień dopiero się budził, ubrany w gazety i sen, nie padły żadne pytania, po prostu zniknęli, płakałam długo i głośno, potem zabrakło łez, próbowałam zrobić cokolwiek, ale żadne groźne spojrzenia nie pomogły. Miałam pozycję po tylu latach pracy, miałam uznanie, siłę i determinację, nie miałam męża. Przez kilka tygodni zajęta byłam wspominkami, o pierwszych krokach Alexandra, o moich próbach nauczenia go latania na miotle, o wieczorach, kiedy Nobby czytał mu mugolskie bajki, o uśmiechach jakie wymieniałam z mężem każdego, sennego poranka, serce pękało mi na pół, choć wiedziałam, że to anatomicznie niemożliwe. A potem wrócił, tak nagle jak go zabrakło, zbiegło się to w czasie z majowymi anomaliami i pomyślałam, że oboje umarliśmy, że tak to wygląda, że serca nam stanęły, a płuca zapadły, że już nie było nas na tamtym świecie. Trzymał mnie długo w objęciach, dawał nadzieję samym milczeniem i pozwalałam sobie być przy nim słaba, choć nie powinnam. Po przejęciu władzy przez Tufta koszmar powrócił, tylko tym razem uciekliśmy oboje, z tego mieszkania, w którym więcej było świstoklików niż mebli (Nobby po tamtym aresztowaniu dostał jakiejś obsesji na punkcie bezpieczeństwa i choć chciałabym, to nie mogę go winić), Patrol Antymugolski nie zdążył nas dopaść, zniknęliśmy w akompaniamencie użytych przez Norberta fajerwerków, zniknął nasz dom, ale nie wolność.
Siedzimy teraz razem, tu, w tym nowym domu, który jest wciąż obcy i tak mało nasz, chronieni zaklęciami, piszę jeszcze coś czasem dla zdelegalizowanego Proroka, już bardziej cokolwiek o co mnie poproszą, bez względu na to, czy to redagowanie ogłoszenia, czy wiadomości ze świata, ale skończyły się już czasy krytycznych esejów, które pisywałam wieczorami, teraz tylko jest strach, ukrywa się we mnie, a ja chowam się nocami między łóżkiem a ścianą, bojąc się, że znów przyjdą i go zabiorą, a potem zabiorą mnie i przypomina mi się ten biedny jeleń, przerażony i sam. I piszę te listy do syna, wysyłane z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, piszę, że go kocham i tęsknię, że musi nas odwiedzić, choć już jest taki dorosły i układa sobie swoje życie, on i Nobby pachną tytoniem i mają takie same uśmiechy i nie wyobrażam sobie, że kiedyś mogę stracić ich obu, a przecież nigdy nie byłam rodzinna.
Statystyki i biegłości | |||
Statystyka | Wartość | Bonus | |
OPCM: | 15 | 3 (różdżka) | |
Zaklęcia i uroki: | 0 | 0 | |
Czarna magia: | 0 | 0 | |
Magia lecznicza: | 0 | 0 | |
Transmutacja: | 15 | 2 (różdżka) | |
Eliksiry: | 0 | 0 | |
Sprawność: | 3 | Brak | |
Zwinność: | 7 | Brak | |
Język | Wartość | Wydane punkty | |
Język ojczysty: angielski | II | 0 | |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty | |
Historia Magii | I | 2 | |
Kłamstwo | II | 10 | |
Retoryka | II | 10 | |
Spostrzegawczość | II | 10 | |
Ukrywanie się | II | 10 | |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty | |
Brak | - | 0 | |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty | |
Brak | - | 0 | |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty | |
Literatura (tworzenie ) | III | 25 | |
Literatura (wiedza) | I | ½ | |
Malarstwo (wiedza) | I | ½ | |
Gotowanie | I | ½ | |
Krawiectwo | I | ½ | |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty | |
Łyżwiarstwo | I | 1 | |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty | |
Brak | - | (+0) | |
Reszta: 0 |
różdżka, sowa
Ostatnio zmieniony przez Prudence Leach dnia 17.08.19 21:45, w całości zmieniany 7 razy