Marcus Hector Flint
Nazwisko matki: Crouch
Miejsce zamieszkania: Charnwood
Czystość krwi: czysta szlachetna
Zawód: dostawca składników eliksirów
Wzrost: 198 cm
Waga: 85 kg
Kolor włosów: czarny
Kolor oczu:czekoladowy brąz
Znaki szczególne:
nieruchomy tatuaż na prawym udzie z szybowcem, okazyjnie papieros w ustach, smagła cera i długie kręcone włosy
ośmiocalową, sztywną, z limby, z rdzeniem z pazura nundu
Ravenclaw
sokół
spadający samolot
smarem
rudowłosą kobietę w rozkopanej białej pościeli
mechaniką, samolotami, motocyklami, przestrzenią, centaurami, eliksirami i alchemią
wszystkim po trochu
latam (teraz już tylko na miotle), trenuję boks, bywam wtajemniczany w nauki centaurów, jeżdżę konno, odbyłem rzeszkolenie mugolskie
jazzu
Paraskevas Boubourakas
Często staję przed lustrem – złocone ramy są wyjątkowo twarzowe, musicie przyznać – i szukam śladów tragedii, która rozegrała się ostatnio w moim życiu. Zupełnie jakby fizyczne oznaki miałyby konstytuować sam ból, ujawniając słabość ducha. Nie znajduję ich wcale, oblicze mam przyozdobione kilkoma zmarszczkami (ale były one tam zawsze), oczy głodne i niespokojne (niektórzy widzą w nią odbicie zła ostatecznego, głupcy), a wargi zaciśnięte po pańsku, w geście zupełnej pogardy do wszystkiego, co mnie otacza. Nie znajdziesz tam ani cienia chmury, która powinna wskazywać na wydarzenia, które sprawiły, że wróciłem do rodowej siedziby po latach samodzielnego wygnania. Może i jestem bezuczuciowym draniem, ale muszę przyznać, że śmierć żony i porzucenie mugolskiego życia było mi na rękę… ale po kolei.
Bycie Flintem to bycie człowiekiem niezłomnym, o ogromnej sile fizycznej, która ujawnia się wyjątkowo rzadko. To obcowanie z przyrodą w najwyższym tego słowa znaczeniu, to sztuka radzenia sobie z warunkami najwyższej próby podczas samotnych wędrówek na trasach leśnych i jeszcze nigdy dotąd nie cywilizowanych przez człowieka. To bycie dżentelmenem, a zaraz dzikusem, który musi liczyć się z naturą, jedyną panią tego miejsca. Różdżka jest niezbędna, ale równie konieczny jest zdrowy rozsądek i umiejętność szybkiego decydowania. Nawet centaury, te boskie i pradawne stworzenia są jedynie drogowskazem, nigdy nie niewolnikiem człowieka. Dorastanie w takiej atmosferze było dla mnie utopią.
Jedyną skazą mogła okazać się choroba genetyczna, ale w tym wypadku świniowstręt był dla moich rodziców tylko powodem do dumy. Miałem błękitną krew, to był niezaprzeczalny fakt, dzięki czemu pozwalano mi na więcej. Mój wolny i (tylko nieco) hulaszczy duch doskonale realizował swoje potrzeby na leśnych wojaży, które służyły wzbogacaniu wiedzy o roślinach. Nie muszę mówić, że już od najwcześniejszych miesięcy życia byłem magiczny, ojciec mógł być ze mnie dumny, a ja sam z łatwością pięcioletniego dziecka (skorego do naiwnych marzeń) snułem rojenia o karierze alchemika.
Rojenia, bo jak się okazało wraz z rozpoczęciem nauki w Hogwarcie, owe umiejętności nie były zarezerwowane dla ludzi skorych do podejmowania ryzyka i łamania regulaminu. Wprawdzie w moim krukońskim otoczeniu nauka była królową wszelakiej aktywności szkolnej, ale tacy ludzie jak ja (destrukcyjni, wpadający w gniew, lubiący szukać tego, co nieoczywiste i mało szlachetne) potrafili godzić czas wzmożonego wysiłku umysłowego z żądzą przygody i poznania nieznanego. Ta namiętność – miałem krew czystą, ale wiecznie w stanie wrzenia, zupełnie jakbym nie otrzymał niczego z bogactwa przodków – pozwalała mi odkrywać nowe lądy… i wprawiać rodzinę w stan zakłopotania. Nie lubiłem mioteł, zafascynowałem się za to mugolskimi samolotami. Jako jedyny z mojego rodu uczęszczałem na zajęcia z mugolznastwa, zadręczając starego profesora pytaniami o te osobliwe maszyny.
Miałem wrażenie (naprawdę wówczas wierzyłem w to mocno), że znalazłem się po złej stronie w świecie i że moim przeznaczeniem jest życie wśród bezróżdżkowych. Pretekstem okazała się druga wojna światowa. Nadal kosztowało mnie to sporo wysiłku. Okazało się, że życie wśród społeczności czarodziejskiej wykorzeniło we mnie zdolności, które dla mugoli są… oczywiste. Po kryjomu uczęszczałem na kursy, na których pokazywano mi, co to jest prąd i jak działa mechanika. Już wtedy wiedziałem, że poza uzdrowicielstwem (które było mi bliskie ze względu na koneksje rodowe) pragnę zająć się czymś pożytecznym. Próbowałem sobie wmawiać, że czarodziejska medycyna jest mi pisana, byłem niezły w eliksirach, transmutacja również od czasów szkolnych nie sprawiała mi trudności, ale to nie było moje powołanie, nawet jeśli czułem radość z dobrze uwarzonego napoju leczniczego. Mogłem być doskonały na kursach, mogłem mieć wiedzę centaurów, którą łaskawie się ze mną dzieliły, ale brakowało mi zafascynowania, powołania. Szukałem innej drogi, zdając sobie sprawę, że jeśli jej nie znajdę, to będę przeklęty na wieki.
Wystarczył impuls, tym moim okazał się fakt, że Anglia przystąpiła do wojny, pragnąc pokazać Hitlerowi, co znaczy królewska potęga. Mogłem rozwijać swoją karierę w szpitalu imienia św. Munga albo… zaczynać od zera w świecie mugoli.
Dla każdego magicznego wybór byłby prosty, ja… chciałem szybować. Nie wiem, dlaczego ród zezwolił mi na te ekscesy, ale podejrzewam, że chodziło o to, że wreszcie schodziłem im z drogi i mogli mieć nadzieję, że zginie śmiercią bezimiennego lotnika gdzieś na obrzeżach państwa, w którym żyliśmy. W lesie, bez obecności czarodziejskich stworzeń, zdany na łaskę różdżki, która przestała mnie słuchać, kiedy ograniczyłem zaklęcia. Zamiast tego zaangażowałem się w Czerwony Krzyż, znowu odbywałem szereg kursów i w pewnej chwili swojego życia miałem wrażenie, że nie starczy czasu na wojnie, żeby wreszcie dopuścili mnie do latania. Moja flintowska znajomość składników eliksirów i wrodzony upór pozwoliły mi jednak na spełnienie marzenia życia. Mogłem zasiąść za sterami i nieść śmierć, zostawiając za sobą świat czarodziejski, choć tak naprawdę czerpałem z niego pełnymi garściami.
Nie przejmowałem się tym jednak wcale, żyłem dla samej idei walki, po raz pierwszy od dawna mój niespokojny duch odnalazł ukojenie. Tymczasowe, wojna okazała się potęgą śmiertelną, ale krótkotrwałą, świat podzieliła żelazna kurtyna, a ja zakochałem się niewłaściwie. Miała na imię Margo, Małgorzata, symbol mojego największego zniewolenia i osoba, która skłoniła mnie do powrotu w tajemne krainy eliksirów. Które warzyłem tylko po to, by zaczęła mnie kochać. Wówczas byłem jeszcze chłopcem – doprawdy nie liczyło się, ilu zabiłem wrogów w czasie powietrznych bitew – i sądziłem, że najbardziej męskim posunięciem z mojej strony będzie oczarowanie jej za pomocą drewnianej różdżki, a ściślej, Eliksiru Miłosnego. Czy ją kochałem? Nauczyłem się być szczęśliwy w jej obecności. Była komunistką, tak nazywało się te szalone i chłodne panie, które wiwatowały Stalinowi, rzucając mu goździki pod stopy i w oparach dymu rozprawiały o śmierci z taką łatwością jak moje ciotki, czarownice o zmianach w Ministerstwie Magii. Porwała mnie ta lekkość, ta śmiałość w kierowaniu swoim życiem i samochodem (ona prowadziła, rozumiecie?!) oraz jej karminowe usta. Mogłem być fanatykiem, mogłem nawet zabijać w imię tej kobiety, ale nie mogłem jej poślubić. Nadal pozostawałem szlachetnie urodzonym czarodziejem, który na wieść o jej ciąży załamał ręce i nakazał jej zająć się problemem. Nie znaczyło to, że nie kochałem córki (to właśnie tę płeć miało zawiniątko, które oddaliśmy do mugolskiego sierocińca), ale byłem świadomy, jakie ryzyko niesie ze sobą bękart w świecie czarodziejskiej arystokracji. Do której teoretycznie nadal należałem, ciągle miałem wrażenie, że moje przywary czarodziejskie ujawniają się z każdym dniem i że w świecie mugoli jestem traktowany jak dziwak. Kupiłem motocykl, zapuściłem włosy, znowu byłem nikim innym jak tylko maszyną do spełnienia czyichś rozkazów. Nie zajmowałem się niczym, co mogłoby się zapisać chwalebnie w historii mojego życia, choć pacjenci londyńskiego szpitala, w którym praktykowałem, pewnie mają na ten temat inne zdanie. Po oddaniu dziecka żyłem ze swoją konkubiną zgodnie i szalenie rozsądnie, zupełnie jakby brak Eliksiru Miłosnego zabił w niej wszelką namiętność. Ożywiała się tylko wówczas, gdy mówiła o zabijaniu antysemitów, ale po raz pierwszy od dawna polityka przestała mnie bawić. Zrozumiałem wtedy, że jestem człowiekiem, który niszczy wszystko wokół siebie, niezależnie od tego jak mu zależy. Był istotą destrukcyjną, siebie nie potrafiłbym skrzywdzić, wszystkich wokół… Cóż, Margo to przewidziała, pamiętam, że miała jasną sukienkę i kok na głowie, gdy prosiła mnie o wyrok śmierci. Zgodziłem się, choć zrobiliśmy to po mugolsku, ukręciłem jej sznur, a ona jak działaczka partyjna weszła bez protestu, rozumiejąc, że to wyższa konieczność. Potem spaliłem dom. Nigdy jej nie zapytałem, czy mnie kochała czy może wybrała śmierć, bo nie mogła znieść życia pod jednym dachem z osobą tak wypraną z poglądów jak ja. Właściwie mogłem być każdym, kiedy nikt nie mieszał się do mojej niezależności. Ta ruda komunistka chciała dać mi tylko wolność, choć przysięgłem jej na łożu – lince śmierci – że przestanę udawać kogoś innego i zadbam o córkę.
Nie wiedziała (naiwna i głupia), że mój ród nigdy nie wybaczyłby mi dziecka o takiej szlamowatej krwi. Znalazłem i na to sposób, wracałem do rodziny jako czarna owca, niosąc w darze obietnicę, że wezmę ślub i stanę się kolejnym Flintem, zaopatrującym świat czarodziejski w najbardziej zmyślne składniki eliksirów.
Ktoś mógłby uznać mnie za człowieka honorowego i wracającego do swojej rodziny z dumnie podniesionym czołem, ale ja wiem, że to chodzi o mój egoizm. Pragnąłem i nadal pragnę być przede wszystkim człowiekiem szczęśliwym i mającym dostatnie życie. Po drodze zboczyłem, zbuntowałem się, ale teraz otwiera się przede mną nowy rozdział – rodzinne dziedzictwo i młoda narzeczona, która jeszcze nie wie, że zrobię wszystko, by uciekła z krzykiem. Nikt nie ma prawa mnie ograniczać i… nikt nie ma prawa deptać pamięci o karminowych i świętych ustach Margo, muskających te moje tak, jakbym naprawdę ją kochał.
3 | |
2 | |
2 | |
6 | |
2 | |
0 | |
5 |
różdżka, sowa, miotła, przeszkolenie mugolskie/p>
Ostatnio zmieniony przez Marcus Hector Flint dnia 27.07.15 21:12, w całości zmieniany 4 razy
Witamy wśród Morsów
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.