Kuchnia
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Kuchnia
Macmillanowska kuchnia, głównie oblegana przez skrzaty domowe, które krzątają się i pichcą cały dzień. Akurat to pomieszczenie nie musiało być urządzane z przepychem - jest proste i funkcjonalne, domowe. Meble są głównie z surowego, litego drewna, porządne i ciężkie. Pomimo iż nie jest to pomieszczenie do codziennego użytku dla lordów i lady Puddlemere, to właściciele tego miejsca często tu zaglądają. Choćby po to, żeby podkraść kilka miodowych ciasteczek, z których słynie Skrzatka Quilly - co najczęściej uskuteczniają młodsze latorośle kornwalijskie. Do samej kuchni przylegają dwie spiżarki, z półkami uginającymi się od dobroci.
1.04.1957 r.
Od kilku dni w całym kraju działy się złe rzeczy. Najpierw były walki w Londynie, a właściwie pożary, które opisywał Prorok Codzienny. Potem było zadanie do wykonania ze strony Harolda, które miało na celu ożywienie Gabriela. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, że wrócenie komuś życia było czymś możliwym i całkiem realnym. Nigdy w życiu nie przypuszczałby, że będzie uczestniczyć w podobnym rytuale, ani tym bardziej, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, a on będzie pić alkohol z człowiekiem, który przez pewien czas był martwy.
Był zmartwiony wszystkim tym, co się działo. Nawet nie miał ochoty sięgnąć po alkohol, choć właśnie siedział w kuchni i pochylał swoją głowę nad kieliszkiem drogocennej ognistej. Wyczekiwał jakichkolwiek wieści od osób, które związane były z Macmillanami, a obecnie mieszkały w Londynie. Całe domostwo całą noc było na nogach. Sowy pojawiały się co jakiś czas. Choć wszystkie listy były uspokajające, to mimo wszystko sprawiały, że tym bardziej się martwił.
Wtedy też niespodziewanie pojawiła się koza, której nigdy wcześniej nie widział. Jednak jej głos był mu całkiem znajomy i należał do panny Grey, która przecież w ostatnim czasie służyła Macmillanom. Uniósł się wsłuchując się w wiadomość. Zwierzę się rozpłynęło. Rozumiał doskonale jej strach. Musiał działać, bo kobieta była wyraźnie przestraszona. Westchnął głęboko i nie czekając na nic, założył swój płaszcz, przyniesiony przez skrzata. Zanim jednak zdołał zniknąć, postanowił skierować swoją prośbę w stronę kogoś, kto mógłby mu tutaj pomóc. Ktoś, kogo poznał od dobrej strony przy alkoholu i ktoś, kto był na tyle odważny, żeby włamać się do Gringotta. Ktoś kto mógłby włamać się całkiem skutecznie do Londynu.
Natychmiast przywołał swoje najprzyjemniejsze wspomnienie z dzieciństwa. Mógł mieć tylko nieświadomie nadzieję, że byłoby one wystarczające, by przenieść informację dalej. Gdyby się nie udało, musiałby korzystać z bardziej konwencjonalnej wersji zwracania się o pomoc.
– Expecto Patronum – wyciągnął różdżkę przed siebie i postanowił wyczarować swojego kochanego wrończyka. Wiedział, że zaklęcie był dość trudne i wymagało skupienia… a miał nadzieję, że je posiadał.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Każdy gość został poinformowany o tym, że w dniu ślubu, urodziny obchodzi jeden z najbardziej dzielnych, choć młodszych Macmillanów. Na stole z kolei znajduje się ogromny tort przeznaczony właśnie dla Heatha Macmillana. Służące w pocie czoła ozdabiają go do godziny 15:00. Jedna z nich może poprosić Was o pomoc, jeżeli wyrazicie na to chęć.
Jedno zdarzenie przysługuje na parę. Aby dowiedzieć się jakie jest Wasze zadanie należy rzucić kością k3 i sprawdzić wynik z odpowiednią kością.
- K1:
- Drobniutka służąca, dość zawstydzona swoją prośbą, pyta Cię czy pomożesz jej przy dekoracji tortu. Masz do dyspozycji różne materiały. Jeżeli ktoś wcześniej zdobił tort przed Tobą, uwzględnij jego dekorację w opisie.
- K2:
- Pulchniutka kucharka westchnie ciężko i zacznie (trochę nieprzyjemnym tonem) pytać dlaczego w ogóle tutaj przyszliście… ale po chwili zmieni swoje nastawienie na bardzo przyjazne i zaproponuje wykorzystanie Waszych zdolności do przygotowania prostych słodyczy.
- K3:
- W pewnym momencie jedna z bardzo zapracowanych służących, z pergaminem i piórem w dłoni, poprosi Cię o przygotowanie kartki urodzinowej dla solenizanta. Sporządź piękną kartkę urodzinową i wyślij ją Heathowi Macmillanowi z konta Ain Eingarp.
- JEŻELI TO TWOJA PIERWSZA WIADOMOŚĆ NA PRZYJĘCIU:
- Na każdego z gości czeka z kolei służba lub skrzat, którzy witają ich i wręczają jedną z przygotowanych na ten dzień ozdób. Aby dowiedzieć się co się otrzymało, należy w swoim pierwszym poście w temacie oznaczonym [ślub] rzucić kością k6 i sprawdzić wynik z niniejszą listą:
K1: Służąca lub skrzat podaje Tobie mały kotylion w kolorze rodu Macmillanów albo Weasleyów. Przypina go do Twojego kołnierza lub sukienki. Kotylion niestety nie ma magicznych właściwości i ma tylko funkcję dekoracyjną.
K2: Otrzymujesz małą dekorację. To prawdziwy wrzos. Zostaje on przypięty do twojego ubioru we wskazanym przez ciebie miejscu.
K3: Otrzymujesz ozdobę w postaci małego metalowego lisa, który czasem uśmiecha się do pozostałych gości.
K4: Otrzymujesz kotylion i balon, którego kolor zmienia się w zależności od twojego nastroju. Biały balon oznacza, że czujesz się świetnie; różowy, że jesteś w nastroju do flirtowania; czerwony, że jesteś zły; niebieski, że jesteś smutny; żółty, że jesteś bardzo pijany.
K5: Otrzymujesz stożkowatą czapeczkę w jaskrawych kolorach. Narysowane jest na niej jedno z magicznych stworzeń, które najbardziej odpowiada Twojemu charakterowi. Czasem z czubka wylatuje kolorowe konfetti.
K6: Otrzymujesz kwiat, który najbardziej lubisz. Kwiat ma bardzo intensywny i przyjemny zapach.
Organizatorzy proszą aby liczyć ilość (kieliszków, kufli, etc.) i rodzaj alkoholi, które Wasze postaci piją w trakcie wesela.
Przypominamy, że dzieci nie powinny pić alkoholu! Jeżeli wezmą alkohol - zamieni się on w sok (dyniowy, marchewkowy lub pomidorowy - każdy z nich bez dodatku cukru)!
Oferowane alkohole: Kremowe Piwo, piwo, Porter Starego Sue, czarne ale, wino skrzatów, nalewki, wino, wódka, rakija, rum, Ognista Whisky Macmillanów
I show not your face but your heart's desire
| po poszukiwaniach myślę - wypiłam z dwa kieliszki wina myślę
To było piękne wydarzenie. Widocznym była ilość czasu jaką pochłonę przygotowania. Alkohol i jedzenie, zgodnie z zapewnieniem Anthony’ego było naprawdę smaczne a mimo to od kilku minut, kiedy usiadła przy stole i została sama dziabała widelcem w talerzu nie podnosząc jedzenie do ust. Wpatrywała się jednak w nie z uporem maniaka, jakby była w stanie cokolwiek z niego wyczytać. W końcu westchnęła, odkładając widelec oparty o niego. Odchyliła się się na krześle marszcząc lekko nos i przesuwając spojrzeniem po osobach dobrze bawiących się na parkiecie. Przez większość czasu odsuwała od siebie natrętne myśli zajmując się koljnymi rozmowami, zabawami, tańcami, to jednak wracały do niej niestrudzenie. Sięgnęła po kieliszek wina, powoli go pijąc i marszcząc w zamyśleniu brwi. Od jakiegoś czasu Vincent nie rzucił jej się w oczy, ale chyba nie miała ochoty na niego patrzeć. Chociaż nie chciała tego przyznać przed samą sobą widok z inną kobietą, zabolał ją bardziej niż chciałaby przyznać. Zdążyła do niego przywyknąć. Pozwoliła sobie mieć nadzieję. Trzymała się wypowiedzianych słów pozwalając by dostał czas na przemyślenia o który prosił. A on wykorzystał go, żeby znaleźć sobie za nią zastępstwo. Lepszy model
Westchnęła ciężko, upijając łyk z kieliszka. Nic z tego już nie rozumiała. I z każdą chwilą zdawała rozumieć coraz mniej, a coraz więcej siedziało jej okrutnie na żołądku. Do wszystkiego dochodziła jeszcze sytuacja z Hannah. Doskonale wiedziała, że ignorowanie tego przeczucia dłużej nie ma już sensu żadnego, bo nawet wino nie przechodziło jej przez krtań ani nie łagodziło dziwnego stanu w który coraz głębiej popadała. Była zagubiona i chyba za to wszystko w głównej mierze odpowiadała ona sama. Do tego jeszcze, miała nieodparte wrażenie, że Wright jej unika. Co było całkowitą nowością, bo Hannah zawsze zdawało jej się, nie miała problemów, żeby wyrzucić jej w twarz nawet najtrudniejszą prawdę, czy przynieść krytykę, której czasem nie umiała przyjąć od razu.
Myślała… miała nadzieję może bardziej, że było rzeczywiście tak, jak pisała, że po prostu sporo pracy zwaliło jej się na głowie, ale pierwszym sygnałem ostrzegawczym było to, że mimo że szły razem, to każda z nich szykowała się sama. A tak nie powinno być. Powinny być razem. Wszystkie trzy. I ta myśl sprawiała, że czuła się jeszcze gorzej. Jakby zawiodła i jakby zawodziła niezmiennie nie tylko samą siebie, ale też Jackie i Hannah. Chyba naprawdę była po prostu złą przyjaciółką. Zatrzymując się przy jednym ze stołów, korzystając z okazji że Keat zajął się czymś, kimś innym rozejrzała się z uwagą po sali mrużąc oczy. W końcu postanawiając, że nie odpuści póki jej nie znajdzie. I tym razem nie pozwoli jej uciec, póki nie powie jej tego, co ma jej do powiedzenia. I w końcu ją znalazła mamrocząc coś, że musi ją na trochę pożyczyć zakleszczyła rękę na jej nadgarstku ciągnąc za sobą aż nie został za nimi parkiet i stoliki, a ona nie odnalazła wolnego pomieszczenia, które okazało się kuchnią.
- Ja się nie zgadzam, żeby to tak wyglądało. Ja wiem, że to ty jesteś ta która zna rozwiązania i pomaga, a ja zazwyczaj to ta, która tej pomocy potrzebuje bo głównie jak but jest głupia i jak kret ślepa, i niedomyślna jak troll. No i wiem, że ostatnio jest mnie mniej przez to wszystko, ale Hannah… nie możesz wiecznie robić wszystkiego sama. - zaczęła jeszcze zanim Wright cokolwiek powiedziała. - I siedziałam i myślałam nad tym od kilku dni. I może po prostu wymyślam, ale mam wrażenie, że mnie unikasz. Mnie! - uniosła się może trochę za bardzo. Puściła jej nadgarstek unosząc dłonie w przepraszającym geście. - I myślałam, że dzisiaj będziemy się razem szykować, a potem śmiać się z jakiś głupot i wpadać w te krzaki o których pisałaś. Ale musiałam zrobić coś bardziej nie tak niż zawsze, bo gdy robię coś nie takie jak zawsze to mi po prostu w łeb walisz racjonalnymi argumentami i posypujesz brutalną prawdą, a z tym nie ma jak się kłócić. - wzięła wdech w płuca, a potem kolejny, a później następny. Na jej twarzy pojawiło się trochę zażenowana za ten wybuch, a później uniosła jasne tęczówki na twarz przyjaciółki. - Trochę mnie poniosło. Ale… porozmawiamy? - zapytała czekając na jej decyzję. Ostatni jej kontakt z Jackie był kłótnią, w której cóż jak się własnie okazywało ona miała rację. Bo gdyby wtedy się wycofała, gdyby posłuchała wielkich liter skreślonych na pergaminie nie musiałaby się denerwować na swoją własną głupotę. Jackie zaginęła, ale Hannah była tu i nie zgadzała się na to, żeby ich drogi w jakiś dziwaczny sposób się rozeszły przez nieokreślone coś czego domyślić nie umiała się sama.
To było piękne wydarzenie. Widocznym była ilość czasu jaką pochłonę przygotowania. Alkohol i jedzenie, zgodnie z zapewnieniem Anthony’ego było naprawdę smaczne a mimo to od kilku minut, kiedy usiadła przy stole i została sama dziabała widelcem w talerzu nie podnosząc jedzenie do ust. Wpatrywała się jednak w nie z uporem maniaka, jakby była w stanie cokolwiek z niego wyczytać. W końcu westchnęła, odkładając widelec oparty o niego. Odchyliła się się na krześle marszcząc lekko nos i przesuwając spojrzeniem po osobach dobrze bawiących się na parkiecie. Przez większość czasu odsuwała od siebie natrętne myśli zajmując się koljnymi rozmowami, zabawami, tańcami, to jednak wracały do niej niestrudzenie. Sięgnęła po kieliszek wina, powoli go pijąc i marszcząc w zamyśleniu brwi. Od jakiegoś czasu Vincent nie rzucił jej się w oczy, ale chyba nie miała ochoty na niego patrzeć. Chociaż nie chciała tego przyznać przed samą sobą widok z inną kobietą, zabolał ją bardziej niż chciałaby przyznać. Zdążyła do niego przywyknąć. Pozwoliła sobie mieć nadzieję. Trzymała się wypowiedzianych słów pozwalając by dostał czas na przemyślenia o który prosił. A on wykorzystał go, żeby znaleźć sobie za nią zastępstwo. Lepszy model
Westchnęła ciężko, upijając łyk z kieliszka. Nic z tego już nie rozumiała. I z każdą chwilą zdawała rozumieć coraz mniej, a coraz więcej siedziało jej okrutnie na żołądku. Do wszystkiego dochodziła jeszcze sytuacja z Hannah. Doskonale wiedziała, że ignorowanie tego przeczucia dłużej nie ma już sensu żadnego, bo nawet wino nie przechodziło jej przez krtań ani nie łagodziło dziwnego stanu w który coraz głębiej popadała. Była zagubiona i chyba za to wszystko w głównej mierze odpowiadała ona sama. Do tego jeszcze, miała nieodparte wrażenie, że Wright jej unika. Co było całkowitą nowością, bo Hannah zawsze zdawało jej się, nie miała problemów, żeby wyrzucić jej w twarz nawet najtrudniejszą prawdę, czy przynieść krytykę, której czasem nie umiała przyjąć od razu.
Myślała… miała nadzieję może bardziej, że było rzeczywiście tak, jak pisała, że po prostu sporo pracy zwaliło jej się na głowie, ale pierwszym sygnałem ostrzegawczym było to, że mimo że szły razem, to każda z nich szykowała się sama. A tak nie powinno być. Powinny być razem. Wszystkie trzy. I ta myśl sprawiała, że czuła się jeszcze gorzej. Jakby zawiodła i jakby zawodziła niezmiennie nie tylko samą siebie, ale też Jackie i Hannah. Chyba naprawdę była po prostu złą przyjaciółką. Zatrzymując się przy jednym ze stołów, korzystając z okazji że Keat zajął się czymś, kimś innym rozejrzała się z uwagą po sali mrużąc oczy. W końcu postanawiając, że nie odpuści póki jej nie znajdzie. I tym razem nie pozwoli jej uciec, póki nie powie jej tego, co ma jej do powiedzenia. I w końcu ją znalazła mamrocząc coś, że musi ją na trochę pożyczyć zakleszczyła rękę na jej nadgarstku ciągnąc za sobą aż nie został za nimi parkiet i stoliki, a ona nie odnalazła wolnego pomieszczenia, które okazało się kuchnią.
- Ja się nie zgadzam, żeby to tak wyglądało. Ja wiem, że to ty jesteś ta która zna rozwiązania i pomaga, a ja zazwyczaj to ta, która tej pomocy potrzebuje bo głównie jak but jest głupia i jak kret ślepa, i niedomyślna jak troll. No i wiem, że ostatnio jest mnie mniej przez to wszystko, ale Hannah… nie możesz wiecznie robić wszystkiego sama. - zaczęła jeszcze zanim Wright cokolwiek powiedziała. - I siedziałam i myślałam nad tym od kilku dni. I może po prostu wymyślam, ale mam wrażenie, że mnie unikasz. Mnie! - uniosła się może trochę za bardzo. Puściła jej nadgarstek unosząc dłonie w przepraszającym geście. - I myślałam, że dzisiaj będziemy się razem szykować, a potem śmiać się z jakiś głupot i wpadać w te krzaki o których pisałaś. Ale musiałam zrobić coś bardziej nie tak niż zawsze, bo gdy robię coś nie takie jak zawsze to mi po prostu w łeb walisz racjonalnymi argumentami i posypujesz brutalną prawdą, a z tym nie ma jak się kłócić. - wzięła wdech w płuca, a potem kolejny, a później następny. Na jej twarzy pojawiło się trochę zażenowana za ten wybuch, a później uniosła jasne tęczówki na twarz przyjaciółki. - Trochę mnie poniosło. Ale… porozmawiamy? - zapytała czekając na jej decyzję. Ostatni jej kontakt z Jackie był kłótnią, w której cóż jak się własnie okazywało ona miała rację. Bo gdyby wtedy się wycofała, gdyby posłuchała wielkich liter skreślonych na pergaminie nie musiałaby się denerwować na swoją własną głupotę. Jackie zaginęła, ale Hannah była tu i nie zgadzała się na to, żeby ich drogi w jakiś dziwaczny sposób się rozeszły przez nieokreślone coś czego domyślić nie umiała się sama.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Dzięki Państwu Młodym w powietrzu unosił się słodki zapach miłości. Za każdym razem, kiedy zerkała w ich kierunku, uśmiechała się szeroko, nie mogąc przestać się wzruszać tym, jak wiele mieli szczęścia, że na siebie trafili; że nie było przeciwności losu, które utrudniały im osiągnięcie tego, czego oboje pragnęli, a w końcu, że w tym ponurym czasie dopięli swego, dzieląc się własną radością z rodziną i przyjaciółmi. Robiła wszystko, by nie być markotna — z szacunku dla gospodarzy, którym zależało, by goście bawili się doskonale, z powodu balonika, który jeszcze bardziej ostentacyjnie (jakby jej twarz to za mało) obwieszczał jej aktualny stan ducha. Bywało i tak, że nastrój mimowolnie się pogarszał i nie była w stanie nic z tym zrobić. Brakowało jej tu Jackie, a myśl o tym, że gdzieś tam może być teraz sama mroziła jej serce. Brakowało jej też Tonks, z którą wcale nie chciała się dziś konfrontować, a unikanie jej towarzystwa sprawiało, że czuła się tak, jakby nie było tu też jej. Zarówno Ben, jak i Percival byli wspaniałymi towarzyszami zabawy. Podejrzliwie spoglądała na nich raz po raz, upewniając się, że ponad jej głową nie wymieniają się zbyt czułymi spojrzeniami, a gdy tylko oddala się na moment ich dłonie nie stykają się ze sobą w zbyt romantycznym uścisku. Zaczynała być tym zmęczona; pilnowaniem dwóch dorosłych facetów, których pomimo wieku i zdobytego doświadczenia uważała za wielce nieodpowiedzialnych — to wszystko w ogóle nie powinno było się nigdy zdarzyć, a oni nigdy nie powinni mieć się ku sobie. A jednak zdarzyło, a oni byli w końcu szczęśliwi i pod całym tym rozgoryczeniem sytuacją to było dla niej najważniejsze. Nie bała o to, co pomyślą inni, obserwując ją u boku Blake'a. Co uznają za jedyne słuszne, co dopowiedzą sobie sami. Nie miała wpływu na rozchodzące się plotki, zresztą czy nie zgodziła się na ich tworzenie dobrowolnie, w chwili, gdy podjęła decyzję o wkroczeniu między ich dwoje? Tak musiało być, a ona musiała za wszelką cenę wejść w rolę. Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze Tonks ze swoim partnerem, których dotąd udawało się skutecznie unikać. Dławiło ją dziwne uczucie żalu, nękały ją nieuzasadnione pretensje do nich dwoje, ale próby przemówienia sobie samej do rozsądku nie zdawały się na nic. Na szczęście dwór był duży, niełatwo było na siebie wpaść zupełnym przypadkiem.
Alkohol wydawał się być idealnym rozwiązaniem na wszystko. Skrzaty zdawały się pojawiać dokładnie wtedy, kiedy trzeba. Ledwie zgarnęła szklankę z ognistą od jednego z nich, dziękując mu szybkim uśmiechem, niepewna, jak wobec nich powinna się w ogóle zachować, gdy czyjaś ręka chwyciła ją nagle i gwałtownie. Zerknęła tylko na Benjamina i Percivala przepraszająco, a może błagalnie, licząc, że jednak powstrzymają złodzieja i skupiła się na tym, by nie potknąć o własne nogi i sukienkę, która beznadziejnie plątała się między nimi w tym szybkim kroku. Użyłaby do tego dłoni, ta jednak zajęta była trzymaniem szklanki z ognistą.
— Just— wypowiedziała jej imię licząc na to, że w końcu się zatrzyma, ale ta z uporem buchorożca parła przed siebie, póki nie znalazły się na jakimś uboczu, które okazało się być kuchnią. Przez chwilę pustą. Zaniechała prób przerwania jej, kiedy posypały się pierwsze słowa gęstym, pełnym emocji monologiem. Spojrzała w głąb swojej szklanki i zakołysała nią w milczeniu. — Ja się nie chcę z tobą kłócić — powiedziała w końcu, gdy skończyła, odpowiadając jej tym samym na wątpliwość co do tego całego unikania jej osoby. — Nie ma o co się kłócić, więc po co. — Wzruszyła ramionami, opuszczając w końcu dłoń ze szklanką. Milczała jeszcze przez chwilę, rozglądając się dookoła, choć nie po to, by upewnić się, że nikt ich nie słyszy. Zaraz bowiem weszła do środka jakaś kobieta, która zdawała się ich nie zauważyć, wzięła tacę z czymś co pewnie miało wylądował na stole i wyszła. — Jasne — mruknęła, spoglądając na Tonks. — Więc...? Vincent? Widziałam — skwitowała krótko, biorąc głęboki wdech. — Wiesz kto to jest, czy mam iść go spytać? — Piękna kobieta, która mu towarzyszyła wydawała mu się być bardzo bliska. Trzymała go przy sobie, jakby bała się, że gdy zostawi ją na moment już do niej nie wróci. Trudno było o bardziej jednoznaczne sygnały. — Porozmawiam z nim, ale może później. Chyba, że będziesz w pobliżu, bo rozwalony nadgarstek w trakcie wesela to wyjątkowa słaba opcja. — Bo ani pić, ani tańczyć, ani nic.
Alkohol wydawał się być idealnym rozwiązaniem na wszystko. Skrzaty zdawały się pojawiać dokładnie wtedy, kiedy trzeba. Ledwie zgarnęła szklankę z ognistą od jednego z nich, dziękując mu szybkim uśmiechem, niepewna, jak wobec nich powinna się w ogóle zachować, gdy czyjaś ręka chwyciła ją nagle i gwałtownie. Zerknęła tylko na Benjamina i Percivala przepraszająco, a może błagalnie, licząc, że jednak powstrzymają złodzieja i skupiła się na tym, by nie potknąć o własne nogi i sukienkę, która beznadziejnie plątała się między nimi w tym szybkim kroku. Użyłaby do tego dłoni, ta jednak zajęta była trzymaniem szklanki z ognistą.
— Just— wypowiedziała jej imię licząc na to, że w końcu się zatrzyma, ale ta z uporem buchorożca parła przed siebie, póki nie znalazły się na jakimś uboczu, które okazało się być kuchnią. Przez chwilę pustą. Zaniechała prób przerwania jej, kiedy posypały się pierwsze słowa gęstym, pełnym emocji monologiem. Spojrzała w głąb swojej szklanki i zakołysała nią w milczeniu. — Ja się nie chcę z tobą kłócić — powiedziała w końcu, gdy skończyła, odpowiadając jej tym samym na wątpliwość co do tego całego unikania jej osoby. — Nie ma o co się kłócić, więc po co. — Wzruszyła ramionami, opuszczając w końcu dłoń ze szklanką. Milczała jeszcze przez chwilę, rozglądając się dookoła, choć nie po to, by upewnić się, że nikt ich nie słyszy. Zaraz bowiem weszła do środka jakaś kobieta, która zdawała się ich nie zauważyć, wzięła tacę z czymś co pewnie miało wylądował na stole i wyszła. — Jasne — mruknęła, spoglądając na Tonks. — Więc...? Vincent? Widziałam — skwitowała krótko, biorąc głęboki wdech. — Wiesz kto to jest, czy mam iść go spytać? — Piękna kobieta, która mu towarzyszyła wydawała mu się być bardzo bliska. Trzymała go przy sobie, jakby bała się, że gdy zostawi ją na moment już do niej nie wróci. Trudno było o bardziej jednoznaczne sygnały. — Porozmawiam z nim, ale może później. Chyba, że będziesz w pobliżu, bo rozwalony nadgarstek w trakcie wesela to wyjątkowa słaba opcja. — Bo ani pić, ani tańczyć, ani nic.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Udało się. Przynajmniej połowicznie. Bo udało jej się znaleźć Hannah, a potem korzystając z momentu zaskoczenia Ben i Percivala - chyba rozmyślnie zrobiła sobie z nich coś w rodzaju obstawy - umknęła, nim zdążyli zareagować. Posyłając machnięcie w ich stronę - w jej odczuciu uspokajające i krótkie słowa, które miały tylko jeszcze to potwierdzić Nie zatrzymywała się wzrokiem poszukując miejsca w którym mógłby się zatrzymać i przy okazji otrzymać też trochę spokoju, a może i prywatności, chociaż ta druga akurat dla Justine była jedynie opcjonalna. Musiała to wyjaśnić. Teraz, już, zaraz i od razu, bo nie chciała tak dalej trwać zatracając się w kolejnych myślach, które nie prowadziły jej donikąd. Właściwie odbijała się od domysłów i jakiś wniosków, które stawiała w ogóle bez podstaw i czegokolwiek racjonalnego robiąc się od tego coraz bardziej chora. Do wszystkiego dochodził jeszcze Vincent, który szlajał się gdzieś z jakąś piękną blondynką kilka tygodni po tym, kiedy wyznał jej te wszystkie słowa. No i kwestia tych całych zamiarów. Pytania zadane przez Keatona jej same chodził po głowie. Miała zbyt wiele pytań i wątpliwości z którymi pozostawała sama. I normalnie była w stanie znieść kiedy nie pasowała komuś, dlaczegoś. Ale to nie było normalnie bo w tym wypadku chodziło o Wright. Nie zatrzymała się, kiedy Hannah po raz pierwszy wypowiedziała jej imię ciągnąć ją dalej za sobą. Może zareagowała trochę chaotycznie, ale nie wymyśliła sobie tego, przynajmniej sądziła, że nie. W końcu znalazła miejsce, które choć pozornie zdawało się nie posiadać w sobie nikogo, poza nimi samymi. Jej wzrok prześlizgnął się po torcie ustawionym na stole, ale nie poświęciła mu zbyt dużo uwagi, puszczając w końcu rękę przyjaciółki i odwracając się w jej stronę. Cienkie wargi rozwarły się, żeby za chwilę wypuścić z nich plątaninę słów. Chyba trochę nakręciła się, bo oddech jej przyspieszył w końcu zamilkła biorąc wdech w klatkę oczekiwała na reakcję stojącej naprzeciw niej kobiety. Obserwowała jak nie patrzy na nią, uwagę skupiając na wirującym w szkle alkoholu. Milczała, pozwalając jej odebrać tyle czasu ile potrzebuje i chce. Jej brew uniosła się odrobinę ku górze, kiedy w końcu z jej ust wypłynęło zdanie. Nie chciała się kłócić i nie było o co? Wzruszenie ramionami, opuszczenie dłoni, rozejrzenie się po sali. Sama ledwie zerknęła na kobietę nie przejmując się nią za bardzo. I nagła zmiana tematu, na którą jej nos zmarszczył się bardziej.
- Ty się nie chcesz kłócić, ale może powinniśmy. - powiedziała zaraz po tym jak temat zszedł na inne tory. - Jak to po co? - zapytała unosząc drugą z brwi do góry. - To czasem trochę oczyścić się pozwala. Z wątroby zrzucić to co ci tam leży. Czy jest czy nie ma o co. Coś cię trapi i to widzę. I to też tak trochę nie tak, że nie możesz zrzucić tego. Bo możesz, przecież jakoś czy krzykiem czy piskiem dojdziemy tam gdzie zawsze. - chyba? Prawda? Znały się tyle lat. Tyle nocy przesiedziały na dachu, który tak dobrze znała. Rozmawiały o wszystkim... dosłownie o wszystkim. Budowały tą relacje latami, we trzy i nadal wierzyła, że nadal są trzy. Nie odpuszczała tej myśli. Uczepiała się jej, licząc, że nie wydarzyło się najgorsze. Brakowało jednak na to potwierdzeń i to trzymało ją w nadziei.
- Vincent- srincet. - powiedziała wywracając oczami, widocznie zła. - Napisał, że potrzebuje czasu żeby pomyśleć i widocznie zakończył swoje myślenie. - zamilkła na chwilę, przypominając sobie, że padło też drugie pytanie. Wzruszyła ramionami. - Kojarzę ją, ale nie interesuje mnie to. - ani trochę, wcale, jak dla niej, może nawet być królową, albo córką Ministra Magii. Kogo to obchodziło? Przecież nie ją. Przestąpiła z nogi na nogę, unosząc odrobinę kącik ust ku górze na kolejne słowa Hannah. Zaraz pokręciła energicznie głową wypuszczając powietrze z płuc. Zmarszczyła brwi, wykrzywiła usta, wzięła wdech. - Porozmawiać o tobie chciałam i z tobą. - stwierdziła jeszcze nie odejmując jasnego spojrzenia od twarzy przyjaciółki. - To jak, powiesz mi co na tej wątrobie czy nerce ci siedzi? - zapytała łagodniej, przecież mogła jej powiedzieć o wszystkim, przecież jakoś były w stanie sobie poradzić, a ona mogła pomóc. - I o co właściwie chodzi z Blake’iem? - bo to też wątpliwość i nowość, której nie dostrzegła nigdzie i trochę nie bardzo wiedziała, co powinna o tym myśleć.
- Ty się nie chcesz kłócić, ale może powinniśmy. - powiedziała zaraz po tym jak temat zszedł na inne tory. - Jak to po co? - zapytała unosząc drugą z brwi do góry. - To czasem trochę oczyścić się pozwala. Z wątroby zrzucić to co ci tam leży. Czy jest czy nie ma o co. Coś cię trapi i to widzę. I to też tak trochę nie tak, że nie możesz zrzucić tego. Bo możesz, przecież jakoś czy krzykiem czy piskiem dojdziemy tam gdzie zawsze. - chyba? Prawda? Znały się tyle lat. Tyle nocy przesiedziały na dachu, który tak dobrze znała. Rozmawiały o wszystkim... dosłownie o wszystkim. Budowały tą relacje latami, we trzy i nadal wierzyła, że nadal są trzy. Nie odpuszczała tej myśli. Uczepiała się jej, licząc, że nie wydarzyło się najgorsze. Brakowało jednak na to potwierdzeń i to trzymało ją w nadziei.
- Vincent- srincet. - powiedziała wywracając oczami, widocznie zła. - Napisał, że potrzebuje czasu żeby pomyśleć i widocznie zakończył swoje myślenie. - zamilkła na chwilę, przypominając sobie, że padło też drugie pytanie. Wzruszyła ramionami. - Kojarzę ją, ale nie interesuje mnie to. - ani trochę, wcale, jak dla niej, może nawet być królową, albo córką Ministra Magii. Kogo to obchodziło? Przecież nie ją. Przestąpiła z nogi na nogę, unosząc odrobinę kącik ust ku górze na kolejne słowa Hannah. Zaraz pokręciła energicznie głową wypuszczając powietrze z płuc. Zmarszczyła brwi, wykrzywiła usta, wzięła wdech. - Porozmawiać o tobie chciałam i z tobą. - stwierdziła jeszcze nie odejmując jasnego spojrzenia od twarzy przyjaciółki. - To jak, powiesz mi co na tej wątrobie czy nerce ci siedzi? - zapytała łagodniej, przecież mogła jej powiedzieć o wszystkim, przecież jakoś były w stanie sobie poradzić, a ona mogła pomóc. - I o co właściwie chodzi z Blake’iem? - bo to też wątpliwość i nowość, której nie dostrzegła nigdzie i trochę nie bardzo wiedziała, co powinna o tym myśleć.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wiedziała, że prędzej czy później palnie coś, czego będzie żałować. Wcale nie chciała z nią rozmawiać i wbrew temu, na co namawiała ją Tonks, kłócić się. Jakby aktualnie mało miały problemów, powodów do smutku, gniewu. Złość mogły spożytkować w inny sposób, zamiast drąc ze sobą koty; po tylu latach przyjaźni, jeszcze z błahego powodu. Nie była pewna, czy wciąż wierzy w oczyszczającą aurę kłótni.
— Mam wrażenie, że kłócę się ze wszystkimi. Jestem tym zmęczona — ciągłym tłumaczeniem się i wyrywaniem siłą wyjaśnień, które jak sądziła, jej się należały. Jak każdemu. Może nie inaczej było w przypadku Tonks. Sama nie wiedziała, dlaczego zmieniła front, skąd przekonanie, że to w końcu się ustabilizuje i tak będzie dla nich lepiej.
— Nie kłam — zarzuciła jej, spoglądając na nią z przekrzywioną głową i spojrzeniem wwiercającym się w jej głowę. Znała ją za dobrze, by mogła udawać, że cała ta sytuacja spływa po niej, jak po kaczce. Ta kobieta ją interesowała, choć tylko pośrednio. Wynikała bowiem z wyboru, jaki Vincent podjął. A pytanie skierowane do niego dlaczego odbijało się w jej oczach, choć opanowała sztukę emocjonalnego kamuflażu już całkiem dobrze. — Mam go spytać, czy zrobisz to sama?— ponowiła pytanie, unosząc brwi wyczekująco. Nie naciskałaby, gdyby nie widziała, że ją to ubodło. Decyzja o tym, by udać się na tamto spotkanie sporo ją kosztowała, szargały nią wątpliwości — dotyczące Vincenta i własnych uczuć wobec Skamandera. Zaryzykowała, a teraz swojej decyzji żałuje, bo znów bolało. I coś trzeba było z tym zrobić.
— Po prostu potrzebuję czasu, żeby — właściwie co? Przywyknąć? Oswoić się z tą sytuacją? Nie pierwszy raz musiała, wiedziała, że jest w stanie to zrobić. — nadążyć za całą tą sytuacją. Za tobą, Just — spojrzała na nią, wypuszczając powietrze z płuc. — Zgubiłam się gdzieś po drodze. Benjamin, Joseph, Samuel, Vincent, a teraz Keat. I kto wie, kto jeszcze po drodze. — Zogniskowała na niej spojrzenie.— Myślałam po prostu, że może być jednym z tych nielicznych, którzy nie mają z tobą nic wspólnego. Jest jednym z tych do następnego razu, do czasu, aż zatęsknisz?— Nie wiedziała kiedy to pytanie wyrwało jej się z ust, przeszło jej przez gardło jak bezkształtne dziecko, parafrazując słowa przyjaciółki z tamtej intymnej rozmowy w grocie.— Nieważne, nie odpowiadaj.— Zmieniła nagle zdanie, usłyszawszy samą siebie. Uniosła szklankę i upiła z niej dwa łyki, tym sposobem opróżniając połowę nalanego trunku. Lód zdążył się już rozpuścić, rozcieńczając whisky. Wzięła kilka głębszych wdechów, przestąpiła z nogi na nogę i oparła się ramieniem o ścianę, zwalając na nią swój ciężar, ale nonszalancka poza była tylko pozorna. — Co z nim?— spytała w pierwszej chwili, unosząc brwi. Irytacja powoli zaczęła się zbierać, kiedy tylko pojawił się ten temat. Bo była zapędzona w kozi róg. — To nie tak, jak wygląda — nie tak, jak pisała w liście. Wtedy jeszcze nawet o tym nie myślała. Pojęła w końcu do czego zmierzało pytanie Tonks.— Ja go nawet nie lubię — burknęła usprawiedliwiająco, pocierając czoło. — Nie w ten sposób— dodała po chwili, uzmysławiając sobie, że w przeciągu ostatnich miesięcy, pomimo ogólnej awersji do byłego Notta, ten jak na złość udowadniał jej, że jest zwyczajnie w porządku. Niesnaski i uprzedzenia schodziły na dalszy plan. Wydawał się rozsądny, miły, sympatyczny — jak ktoś kogo przecież da się lubić. Może nawet tak się stanie, gdy oswoi się z myślą, że zdegenerował jej brata. Dziś był też szarmancki, dokładnie taki, jak powinien być chyba dobry partner. A taniec z nim to była przyjemność, choć nie chciała tego przyznać przed samą sobą. Pomyślała chwilę nad tym wszystkim, robiąc krótką pauzę, żeby spojrzeć na tort. — Moja mama tu jest — zaczęła więc, intensywnie główkując. — Pomyślałam, że będzie jej miło, czy coś, jak ktoś tu przyjdzie. Ze mną — sprostowała, szukając w głowie najbardziej prawdopodobnego scenariusza, najmniejszego kłamstwa. — W sensie, że będzie ze mnie zadowolona, że z kimś przyszłam.— Nigdy by o tym nie pomyślała i pewnie dziś nie zrobiłaby czegoś podobnego, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę, że jednym z większych zmartwień jej matki był jej stan cywilny. Nie była w stanie zliczyć ile razy jej powtarzała, że w jej wieku miała już Benjamina, a zbliżała się do momentu, w którym na świecie pojawił się Joseph. Przygryzła wargę, wciąż patrząc gdzieś w bok, bo gdyby tylko spojrzała na przyjaciółkę posypałaby się jak domek z kart. Ale ta tajemnica była cenniejsza niż cokolwiek.
— Mam wrażenie, że kłócę się ze wszystkimi. Jestem tym zmęczona — ciągłym tłumaczeniem się i wyrywaniem siłą wyjaśnień, które jak sądziła, jej się należały. Jak każdemu. Może nie inaczej było w przypadku Tonks. Sama nie wiedziała, dlaczego zmieniła front, skąd przekonanie, że to w końcu się ustabilizuje i tak będzie dla nich lepiej.
— Nie kłam — zarzuciła jej, spoglądając na nią z przekrzywioną głową i spojrzeniem wwiercającym się w jej głowę. Znała ją za dobrze, by mogła udawać, że cała ta sytuacja spływa po niej, jak po kaczce. Ta kobieta ją interesowała, choć tylko pośrednio. Wynikała bowiem z wyboru, jaki Vincent podjął. A pytanie skierowane do niego dlaczego odbijało się w jej oczach, choć opanowała sztukę emocjonalnego kamuflażu już całkiem dobrze. — Mam go spytać, czy zrobisz to sama?— ponowiła pytanie, unosząc brwi wyczekująco. Nie naciskałaby, gdyby nie widziała, że ją to ubodło. Decyzja o tym, by udać się na tamto spotkanie sporo ją kosztowała, szargały nią wątpliwości — dotyczące Vincenta i własnych uczuć wobec Skamandera. Zaryzykowała, a teraz swojej decyzji żałuje, bo znów bolało. I coś trzeba było z tym zrobić.
— Po prostu potrzebuję czasu, żeby — właściwie co? Przywyknąć? Oswoić się z tą sytuacją? Nie pierwszy raz musiała, wiedziała, że jest w stanie to zrobić. — nadążyć za całą tą sytuacją. Za tobą, Just — spojrzała na nią, wypuszczając powietrze z płuc. — Zgubiłam się gdzieś po drodze. Benjamin, Joseph, Samuel, Vincent, a teraz Keat. I kto wie, kto jeszcze po drodze. — Zogniskowała na niej spojrzenie.— Myślałam po prostu, że może być jednym z tych nielicznych, którzy nie mają z tobą nic wspólnego. Jest jednym z tych do następnego razu, do czasu, aż zatęsknisz?— Nie wiedziała kiedy to pytanie wyrwało jej się z ust, przeszło jej przez gardło jak bezkształtne dziecko, parafrazując słowa przyjaciółki z tamtej intymnej rozmowy w grocie.— Nieważne, nie odpowiadaj.— Zmieniła nagle zdanie, usłyszawszy samą siebie. Uniosła szklankę i upiła z niej dwa łyki, tym sposobem opróżniając połowę nalanego trunku. Lód zdążył się już rozpuścić, rozcieńczając whisky. Wzięła kilka głębszych wdechów, przestąpiła z nogi na nogę i oparła się ramieniem o ścianę, zwalając na nią swój ciężar, ale nonszalancka poza była tylko pozorna. — Co z nim?— spytała w pierwszej chwili, unosząc brwi. Irytacja powoli zaczęła się zbierać, kiedy tylko pojawił się ten temat. Bo była zapędzona w kozi róg. — To nie tak, jak wygląda — nie tak, jak pisała w liście. Wtedy jeszcze nawet o tym nie myślała. Pojęła w końcu do czego zmierzało pytanie Tonks.— Ja go nawet nie lubię — burknęła usprawiedliwiająco, pocierając czoło. — Nie w ten sposób— dodała po chwili, uzmysławiając sobie, że w przeciągu ostatnich miesięcy, pomimo ogólnej awersji do byłego Notta, ten jak na złość udowadniał jej, że jest zwyczajnie w porządku. Niesnaski i uprzedzenia schodziły na dalszy plan. Wydawał się rozsądny, miły, sympatyczny — jak ktoś kogo przecież da się lubić. Może nawet tak się stanie, gdy oswoi się z myślą, że zdegenerował jej brata. Dziś był też szarmancki, dokładnie taki, jak powinien być chyba dobry partner. A taniec z nim to była przyjemność, choć nie chciała tego przyznać przed samą sobą. Pomyślała chwilę nad tym wszystkim, robiąc krótką pauzę, żeby spojrzeć na tort. — Moja mama tu jest — zaczęła więc, intensywnie główkując. — Pomyślałam, że będzie jej miło, czy coś, jak ktoś tu przyjdzie. Ze mną — sprostowała, szukając w głowie najbardziej prawdopodobnego scenariusza, najmniejszego kłamstwa. — W sensie, że będzie ze mnie zadowolona, że z kimś przyszłam.— Nigdy by o tym nie pomyślała i pewnie dziś nie zrobiłaby czegoś podobnego, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę, że jednym z większych zmartwień jej matki był jej stan cywilny. Nie była w stanie zliczyć ile razy jej powtarzała, że w jej wieku miała już Benjamina, a zbliżała się do momentu, w którym na świecie pojawił się Joseph. Przygryzła wargę, wciąż patrząc gdzieś w bok, bo gdyby tylko spojrzała na przyjaciółkę posypałaby się jak domek z kart. Ale ta tajemnica była cenniejsza niż cokolwiek.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Rozejrzała się po kuchni, cofając się o krok, by za chwilę przesunąć się tak, żeby oprzeć się pośladkami o stół, dłonie opierając na blacie po bokach. Uspokoiła się trochę i odpuściła gotową do pojmania pozę, kiedy zauważyła, że Wright nie planuje przed nią uciekać, tylko zostać i może w końcu rzeczywiście porozmawiać.
- Mogę ci jakoś pomóc? - zapytała, patrząc na nią już spokojniej. Może rozwiązać któreś sprawy, może po prostu być obok. Nie była pewna. Rozumiała ten sposób zmęczenia, choć jej ostatnio doskwierał inny. Ciągłe uczucie niedostateczności, niezależnie w której dziedzinie życia. W Zakonie co chwilę musiała udowadniać, że nie znalazła się przypadkiem tam gdzie była słuchając, że jednak nie wie nikt. W miłości, po raz kolejny parzyła sobie boleśnie dłonie. Wzięła wdech w płuca, dopiero kiedy Hannah odezwała się ponownie uświadomiła sobie, że wpatrywała się w punkt na szafce, a nie w nią. Rozejrzała się po stole odnajdując na nim tacę z alkoholami odepchnęła się od stołu nie spoglądając na nią, kiedy zarzuciła jej kłamstwo, odciągając moment odpowiedzi. Milczała, biorąc jeden z pasztecików, który obróciła w dłoniach i włożyła do ust, mocniej rozciągając moment. Dopiero kolejne słowa sprawiły, że uniosła na nią wzrok zgarniając kieliszek wina.
- Nie zamierzam go o nic pytać już. - odpowiedziała odnajdując swoje wcześniejsze miejsce. Teraz ona spojrzała w naczynie, którym poruszała wprawiając alkohol w ruch. - Po tych wszystkich słowach, po tym jak ściągnęłam z siebie tyle ile potrafiłam. Po tym jak powiedziałam mu, że wszystko tak naprawdę leży w jego rękach, bo ja będę nas sabotować, uciekać i potrzebuję jego zapewnień, że jestem tym, czego potrzebuje. I cierpliwości, żebym poradziła sobie z tym co czuje do Skamandera. Po całej ten randce, pomimo krzyków i łez, chyba najlepszej na jakiej byłam. On się wyprowadził, racząc mnie jedynie listem w którym zapewniał, że planował to wcześniej. Mówił, że potrzebuje czasu, żeby to przemyśleć. Więc go dostał. Skoro nie napisał, ani nie przyszedł wiedząc że czekam na jego ruch - daję mu ten czas którego chciał - bo mu o tym napisałam, to znaczy że się już ponamyślał. - uniosła kieliszek do ust, i wypiła z niego trochę odkładając go na bok i wsuwając się na stół. W końcu spojrzała na Hannah. - Nie potrzebuje wiedzieć, dlaczego wybrał ją. I nie muszę usłyszeć jak mówi mi to prosto w twarz. To się zdaje dość jasne, nie każdy jest w stanie udźwignąć mnie. - a może nikt. Wzruszyła lekko ramionami. Nie była już trzpiotką jak kiedyś, niosła na ramionach ciężar większy, niż sama kiedykolwiek przypuszczała. Zmieniła się, poświęciła wiele i miała świadomość ceny jaką przyjdzie jej zapłacić. Ręka pociągnęła jeden z rękawów sukienki, który podniósł się, odsłaniając kawałek ciemnej blizny. Zapomni o nim, lepiej było uciąć to teraz, zanim jeszcze zaczęło być jakieś - choć to chyba akurat było kłamstwem. Ale bez niego u boku, może zapomni, że cokolwiek zostało między nimi powiedziane. Zamilkła, słuchając kolejnych słów wypowiadanych przez przyjaciółkę. Jej brwi uniosły się trochę do góry. Nadążyć za nią? Milczała słuchając dalej wyliczanych przez nią mężczyzn, jej brew drgnęła lekko na ostatnie imię przy którym zatrzymała się na dłużej. Zmarszczyła brwi, kiedy jej głowa rozpoczęła wędrówkę myśli, kolejne pytanie sprawiło, że już otwierała usta żeby odpowiedzieć, żeby ze chwilę je zamknąć, kiedy Hannah powiedziała jej, żeby myśleć. Jasne brwi zmarszczyły się jeszcze bardziej.
- Trochę sama to sobie komplikujesz, chyba. - odpowiedziała spoglądając za siebie, czy nic za nią nie ma i oparła się na dłoniach, kawałek dalej, wygodniej. - Nie sypiam z każdym, kto obok mnie stanie. Właściwie to nie sypiam z nikim od kiedy wyznałam Skamanderowi co czuję. - wzruszyła ramionami. - Jesteśmy dorośli. I ja i Ben tego chcieliśmy. Joe czasem ze mną flirtuje. Skamander odpychał mnie. A Vincent właśnie to zrobił. Nie zamierzam wskakiwać dzisiaj Keatowi do łóżka, bo Vincent znalazł sobie za mnie zastępstwo. - splotła nogi w kostkach poruszając nimi. - Przyszłam z nim, bo wyszło że idziemy sami i myślałam, że to żadna różnica. Zresztą Borruoughs ma minusa, bo jak mu próbowałam wyjaśnić to całe partnerowanie na poważnie, to uznał to za dobry motyw do żartu. - mruknęła wywracając oczami, przypominając sobie pytania, które padły na poszukiwaniu skarbów.
Przekrzywiła głowę unosząc brew, kiedy temat skręcił na Percivala. Zmrużyła oczy, teraz to ona wwiercając spojrzenie w przyjaciółkę. Nie tak, jak wygląda? Brew uniosła się ku górze. Nawet go nie lubiła. Niezrozumienie przemknęło przez twarz.
- Zaczekaj. - mruknęła marszcząc do brwi nos. - Dobrze rozumiem, przyszłaś tutaj z nim, żeby mamka była zadowolona? - to w sumie nie było aż tak głupie, bo nie tylko Hannah ale i ona, słyszała od niej pytania o to, kiedy się w końcu ustatkują. - Na rodzinny obiad też go weźmiesz, żeby nie zadawała standardowego zestawu pytań? Czy chcesz sprawdzić jaki ma kolejny? - zapytała wzdychając lekko, na chwilę milknąc. Poruszała nogami. Odepchnęła się rękami, siadając prosto, łapiąc za kieliszek.
- To dziwne. - stwierdziła nagle. - Znaczy nie mówię o Blake’u. Chociaż to też dziwne. - wyjaśniła, ale milczała jeszcze przez chwilę, wzrokiem przesuwając po niczym konkretnym, jakby o czymś myśląc. Uniosła kieliszek do ust, napiła się z niego i położyła obok siebie. - W grocie powiedziałaś że Keat, Michał i Billy przychodzili - przychodzą? - ci pomagać w sklepie i wtedy nie zwróciłam na to uwagi. Ale o co chodzi z tym pomaganiem. Jak przychodzą, to co tak wyrażają swoje zainteresowanie? Myślałam, że z Billy, no wiesz… I że właściwie nie znasz Keatona. - uniosła wzrok na Hannah, ułożyła łokcie na nogach i oparła na nich głowę. Wypuściła powietrze przez usta marszcząc na nowo nos.
- Mogę ci jakoś pomóc? - zapytała, patrząc na nią już spokojniej. Może rozwiązać któreś sprawy, może po prostu być obok. Nie była pewna. Rozumiała ten sposób zmęczenia, choć jej ostatnio doskwierał inny. Ciągłe uczucie niedostateczności, niezależnie w której dziedzinie życia. W Zakonie co chwilę musiała udowadniać, że nie znalazła się przypadkiem tam gdzie była słuchając, że jednak nie wie nikt. W miłości, po raz kolejny parzyła sobie boleśnie dłonie. Wzięła wdech w płuca, dopiero kiedy Hannah odezwała się ponownie uświadomiła sobie, że wpatrywała się w punkt na szafce, a nie w nią. Rozejrzała się po stole odnajdując na nim tacę z alkoholami odepchnęła się od stołu nie spoglądając na nią, kiedy zarzuciła jej kłamstwo, odciągając moment odpowiedzi. Milczała, biorąc jeden z pasztecików, który obróciła w dłoniach i włożyła do ust, mocniej rozciągając moment. Dopiero kolejne słowa sprawiły, że uniosła na nią wzrok zgarniając kieliszek wina.
- Nie zamierzam go o nic pytać już. - odpowiedziała odnajdując swoje wcześniejsze miejsce. Teraz ona spojrzała w naczynie, którym poruszała wprawiając alkohol w ruch. - Po tych wszystkich słowach, po tym jak ściągnęłam z siebie tyle ile potrafiłam. Po tym jak powiedziałam mu, że wszystko tak naprawdę leży w jego rękach, bo ja będę nas sabotować, uciekać i potrzebuję jego zapewnień, że jestem tym, czego potrzebuje. I cierpliwości, żebym poradziła sobie z tym co czuje do Skamandera. Po całej ten randce, pomimo krzyków i łez, chyba najlepszej na jakiej byłam. On się wyprowadził, racząc mnie jedynie listem w którym zapewniał, że planował to wcześniej. Mówił, że potrzebuje czasu, żeby to przemyśleć. Więc go dostał. Skoro nie napisał, ani nie przyszedł wiedząc że czekam na jego ruch - daję mu ten czas którego chciał - bo mu o tym napisałam, to znaczy że się już ponamyślał. - uniosła kieliszek do ust, i wypiła z niego trochę odkładając go na bok i wsuwając się na stół. W końcu spojrzała na Hannah. - Nie potrzebuje wiedzieć, dlaczego wybrał ją. I nie muszę usłyszeć jak mówi mi to prosto w twarz. To się zdaje dość jasne, nie każdy jest w stanie udźwignąć mnie. - a może nikt. Wzruszyła lekko ramionami. Nie była już trzpiotką jak kiedyś, niosła na ramionach ciężar większy, niż sama kiedykolwiek przypuszczała. Zmieniła się, poświęciła wiele i miała świadomość ceny jaką przyjdzie jej zapłacić. Ręka pociągnęła jeden z rękawów sukienki, który podniósł się, odsłaniając kawałek ciemnej blizny. Zapomni o nim, lepiej było uciąć to teraz, zanim jeszcze zaczęło być jakieś - choć to chyba akurat było kłamstwem. Ale bez niego u boku, może zapomni, że cokolwiek zostało między nimi powiedziane. Zamilkła, słuchając kolejnych słów wypowiadanych przez przyjaciółkę. Jej brwi uniosły się trochę do góry. Nadążyć za nią? Milczała słuchając dalej wyliczanych przez nią mężczyzn, jej brew drgnęła lekko na ostatnie imię przy którym zatrzymała się na dłużej. Zmarszczyła brwi, kiedy jej głowa rozpoczęła wędrówkę myśli, kolejne pytanie sprawiło, że już otwierała usta żeby odpowiedzieć, żeby ze chwilę je zamknąć, kiedy Hannah powiedziała jej, żeby myśleć. Jasne brwi zmarszczyły się jeszcze bardziej.
- Trochę sama to sobie komplikujesz, chyba. - odpowiedziała spoglądając za siebie, czy nic za nią nie ma i oparła się na dłoniach, kawałek dalej, wygodniej. - Nie sypiam z każdym, kto obok mnie stanie. Właściwie to nie sypiam z nikim od kiedy wyznałam Skamanderowi co czuję. - wzruszyła ramionami. - Jesteśmy dorośli. I ja i Ben tego chcieliśmy. Joe czasem ze mną flirtuje. Skamander odpychał mnie. A Vincent właśnie to zrobił. Nie zamierzam wskakiwać dzisiaj Keatowi do łóżka, bo Vincent znalazł sobie za mnie zastępstwo. - splotła nogi w kostkach poruszając nimi. - Przyszłam z nim, bo wyszło że idziemy sami i myślałam, że to żadna różnica. Zresztą Borruoughs ma minusa, bo jak mu próbowałam wyjaśnić to całe partnerowanie na poważnie, to uznał to za dobry motyw do żartu. - mruknęła wywracając oczami, przypominając sobie pytania, które padły na poszukiwaniu skarbów.
Przekrzywiła głowę unosząc brew, kiedy temat skręcił na Percivala. Zmrużyła oczy, teraz to ona wwiercając spojrzenie w przyjaciółkę. Nie tak, jak wygląda? Brew uniosła się ku górze. Nawet go nie lubiła. Niezrozumienie przemknęło przez twarz.
- Zaczekaj. - mruknęła marszcząc do brwi nos. - Dobrze rozumiem, przyszłaś tutaj z nim, żeby mamka była zadowolona? - to w sumie nie było aż tak głupie, bo nie tylko Hannah ale i ona, słyszała od niej pytania o to, kiedy się w końcu ustatkują. - Na rodzinny obiad też go weźmiesz, żeby nie zadawała standardowego zestawu pytań? Czy chcesz sprawdzić jaki ma kolejny? - zapytała wzdychając lekko, na chwilę milknąc. Poruszała nogami. Odepchnęła się rękami, siadając prosto, łapiąc za kieliszek.
- To dziwne. - stwierdziła nagle. - Znaczy nie mówię o Blake’u. Chociaż to też dziwne. - wyjaśniła, ale milczała jeszcze przez chwilę, wzrokiem przesuwając po niczym konkretnym, jakby o czymś myśląc. Uniosła kieliszek do ust, napiła się z niego i położyła obok siebie. - W grocie powiedziałaś że Keat, Michał i Billy przychodzili - przychodzą? - ci pomagać w sklepie i wtedy nie zwróciłam na to uwagi. Ale o co chodzi z tym pomaganiem. Jak przychodzą, to co tak wyrażają swoje zainteresowanie? Myślałam, że z Billy, no wiesz… I że właściwie nie znasz Keatona. - uniosła wzrok na Hannah, ułożyła łokcie na nogach i oparła na nich głowę. Wypuściła powietrze przez usta marszcząc na nowo nos.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie zamierzała uciekać. Skoro już przyszło, co do czego nie miała wyjścia, unikanie Tonks mogło się źle skończyć, a nie zamierzała sprawdzać autorskich technik poszukiwania zbiegłych, czy czego tam ją uczyli na kursie póki jeszcze istniał. Westchnęła głośno i uniosła brew, ledwie powstrzymując się przed bezradnym wydymaniem ust.
— Sama muszę sobie pomóc — coś ze sobą widocznie zrobić, byli dorośli, za starzy na podobną upartość. Każdy z nich miał własne życie, może nadeszła pora, by nauczyła się odpuszczać. Tak innym, jak i sobie. Może należało przestać kurczowo trzymać się wszystkiego, pozwolić temu płynąć, żyć własnym życiem. — O ile się da. Ale dzięki.— Nie próbowała za wszelką cenę jej odtrącić, ani jej oferty pomocy. Nie miała zwyczajnie pojęcia, co innego można było zrobić. Zamilkła więc razem z nią, nie popędzając jej do udzielenia odpowiedzi, czekając cierpliwie, aż w końcu wydusi to wszystko — co pewnie zrobiłaby już dawno, opisując jej to w liście, gdyby tylko spytała. Powinna była. Obchodziło ją to. Interesowało. Chciała wiedzieć. Ale te wszystkie natrętne myśli, emocje i mylne wrażenia nie dawały jej spokoju, kiedy go potrzebowała, by na spokojnie wszystko sobie poukładać w głowie.
Spuściła wzrok, kiedy Tonks wyjawiła jej całą prawdę dotyczącą tamtego spotkania. Jej słowa brzmiały gorzko; zdecydowanie jak coś, co potrafiła sobie wyobrazić, a przed czym chciałaby ją uchronić. To nie tak miało wyglądać. Miała iść i cieszyć się z tego spotkania, zaryzykować i wygrać. Myślała, że Rineheart da jej to, czego nie dostała od dawna i teraz była na siebie wściekła, że ją namówiła.
— Nie powinnam była cię namawiać na to spotkanie — powiedziała w końcu, czując, że tym samym dołożyła kilka wersów do całego dramatu. Vincent, którego opisywała w swojej relacji nie był gotowy na nią. Na to, by ją przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza; by się nią zaopiekować, bo przecież każda kobieta, nawet najsilniejsza, potrzebuje znaleźć się w męskich ramionach czasem po to, by wiedzieć, że jest ktoś, kto o nią zadba, kiedy już sama nie da rady. A czasem po to, by po prostu powiedział, że nie musi. Tonks też tego potrzebowała. Gnała do przodu i tylko czekała aż ktoś ją zatrzyma, lub ruszy z nią jednym tempem. — Gdyby spróbował nieprzygotowany, runęlibyście oboje z tym ciężarem. Może dobrze się stało.— Nie potrzebowała kogoś, kogo musiałaby składać, lecz kogoś silnego i pewnego, czego chce - jej. I niczego więcej. — Przepraszam, że nie spytałam wcześniej— przyznała w końcu cicho, zatrzymując na niej wzrok. Nie powinna była ucinać listów, wymiany korespondencji. Być może była jej wtedy potrzebna, może miała wtedy przyjść po to, by napić się znów wina i wyrzucić z siebie to wszystko. Cóż, przepadło. Dziś jest dziś.
Zmoczyła usta w szklance, wzdychając ciężko. Palcami drugiej dłoni dotknęła regału, na którym poustawiane były różnego rodzaju słoiki. Drewno pod jej palcami było płaskie i śliskie, polerowane. Służyło tu przez lata, a wciąż miała wrażenie, że doskonale czuje jego stary zapach.
— Komplikuję? Ja?— spytała nagle, patrząc na nią z mieszaniną niedowierzania i oburzenia. Wyjaśnienie jednak nadeszło po chwili więc westchnęła i przetarła oczy palcami, przesuwając je na skroń. — Nie to miałam na myśli, Just. Po prostu wszyscy dookoła mnie są z tobą związani. Mniej lub bardziej. W prostszych lub bardziej pokrętnych relacjach.— Billy nie był, o dziwo. Może jednak coś w tym spostrzeżeniu było prawdziwego.— Nie musisz się z tego tłumaczyć. Chciałaś wiedzieć, więc ci powiedziałam. — Dopiła to, co znajdowało się w szkle i odłożyła je na bok, czując jak ostry alkohol gwałtownie rozpala jej przełyk i żołądek. Niczym lustrzane odbicie Tonks sprzed chwili, obróciła się o dwoma rękami wsparła się o ścianę za sobą. Wiedziała, że cokolwiek powie na temat Percivala wyjdzie idiotycznie, ale nie mogła się wycofać. Nie wiedziała nawet co jej odpowiedzieć, więc wzruszyła bezradnie ramionami, licząc, że wyjdzie to na coś w rodzaju: tak, wiem, to idiotyczne. Oddychała głęboko i powoli przez chwilę, zanim zdecydowała się znów odezwać.
— Nie będzie żadnego rodzinnego obiadu, Just. Ja i Percy nie funkcjonujemy w jednym zdaniu. Mówiłaś, że to nic nie znaczy, więc nic nie znaczy. Ja przyszłam z nim, on przyszedł ze mną — podkreśliła jeszcze, odsuwając podejrzenia od Bena. — I to wszystko. To tak jakbyśmy przyszli sami, tylko tak wiesz. Obok siebie. On tu, ja tu. Więc nie będzie drugiego zestawu pytań. Dzisiaj jakoś to zniosę.— Do kuchni weszła skrzatka, która zmierzyła je uważnie wzrokiem i zajęła się czymś, co chwilę pstrykając palcami, przez co nieustannie coś pojawiało się i znikał na blacie przed nią. — Co? Jakie zainteresowanie?— Zmarszczyła brwi, spoglądając na przyjaciółkę, próbując wychwycić kierunek, w którym myślała.— Z Billym, no wiem-co?— spytała, piorunując ją spojrzeniem. — Przyjaźnimy się odkąd pamiętam. — I zdawało jej się, że to wyjaśnia wszystko. To, że bywał, to, że jej pomagał, niezależnie, czy chodziło o rozmowę, spacer, czy przykręcenie opadającej szafki. A nawet to, że go kochała. — Twój brat zaczął wpadać, kiedy wyjechał. — Billy. Ale to był zupełny przypadek. Wzruszyła ramionami. — Myślę, że potrzebował towarzystwa. Czuł się samotny. — Zerknęła na nią, wydawało jej się wtedy, że relacje Michaela z Just są co najwyżej poprawne. — Miał do siebie żal, że nie było go przy tobie, kiedy mama... A do ciebie, że nie powiedziałaś mu o Zakonie. I pomagał mi z ciężkimi ładunkami, żeby nie używać magii przy anomaliach. A Keat...— nabrała powietrza w płuca i zbliżyła się do niej, żeby sięgnąć po drugą szklankę z ognistą. — Znamy się jeszcze z Hogwartu. — Gdy ona była panną, a on małym szczylem. — Później pomógł mi, wstawiając się za mną u swojego wuja w dokach, od którego pożyczyłam sporo pieniędzy na ratowanie sklepu. I pomagał mi stanąć na nogi, gdy myślałam, że nic mnie już nie czeka. My... — zawahała się, nie wiedząc nawet jak to nazwać. — Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Razem.— Odsunęła się znów na swoje miejsce, upijając kolejny łyk. Tym też była już zmęczona. Tajemnicą sklepu, jego zasłużenia, tej znajomości. Tym bardziej teraz, gdy wszystko było na ostatniej prostej, by to wyprostować.— To było pięć lat temu.— Rozłożyła ręce na boki, spoglądając na nią. Ot cała historia z tym pomaganiem. W wielkim uproszczeniu, olbrzymim skrócie, ale z pewnością wyłamująca całą trójkę z jednego schematu. Każdy z nich był inny. Inne były też losy uparcie związane ze sklepem.
— Sama muszę sobie pomóc — coś ze sobą widocznie zrobić, byli dorośli, za starzy na podobną upartość. Każdy z nich miał własne życie, może nadeszła pora, by nauczyła się odpuszczać. Tak innym, jak i sobie. Może należało przestać kurczowo trzymać się wszystkiego, pozwolić temu płynąć, żyć własnym życiem. — O ile się da. Ale dzięki.— Nie próbowała za wszelką cenę jej odtrącić, ani jej oferty pomocy. Nie miała zwyczajnie pojęcia, co innego można było zrobić. Zamilkła więc razem z nią, nie popędzając jej do udzielenia odpowiedzi, czekając cierpliwie, aż w końcu wydusi to wszystko — co pewnie zrobiłaby już dawno, opisując jej to w liście, gdyby tylko spytała. Powinna była. Obchodziło ją to. Interesowało. Chciała wiedzieć. Ale te wszystkie natrętne myśli, emocje i mylne wrażenia nie dawały jej spokoju, kiedy go potrzebowała, by na spokojnie wszystko sobie poukładać w głowie.
Spuściła wzrok, kiedy Tonks wyjawiła jej całą prawdę dotyczącą tamtego spotkania. Jej słowa brzmiały gorzko; zdecydowanie jak coś, co potrafiła sobie wyobrazić, a przed czym chciałaby ją uchronić. To nie tak miało wyglądać. Miała iść i cieszyć się z tego spotkania, zaryzykować i wygrać. Myślała, że Rineheart da jej to, czego nie dostała od dawna i teraz była na siebie wściekła, że ją namówiła.
— Nie powinnam była cię namawiać na to spotkanie — powiedziała w końcu, czując, że tym samym dołożyła kilka wersów do całego dramatu. Vincent, którego opisywała w swojej relacji nie był gotowy na nią. Na to, by ją przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza; by się nią zaopiekować, bo przecież każda kobieta, nawet najsilniejsza, potrzebuje znaleźć się w męskich ramionach czasem po to, by wiedzieć, że jest ktoś, kto o nią zadba, kiedy już sama nie da rady. A czasem po to, by po prostu powiedział, że nie musi. Tonks też tego potrzebowała. Gnała do przodu i tylko czekała aż ktoś ją zatrzyma, lub ruszy z nią jednym tempem. — Gdyby spróbował nieprzygotowany, runęlibyście oboje z tym ciężarem. Może dobrze się stało.— Nie potrzebowała kogoś, kogo musiałaby składać, lecz kogoś silnego i pewnego, czego chce - jej. I niczego więcej. — Przepraszam, że nie spytałam wcześniej— przyznała w końcu cicho, zatrzymując na niej wzrok. Nie powinna była ucinać listów, wymiany korespondencji. Być może była jej wtedy potrzebna, może miała wtedy przyjść po to, by napić się znów wina i wyrzucić z siebie to wszystko. Cóż, przepadło. Dziś jest dziś.
Zmoczyła usta w szklance, wzdychając ciężko. Palcami drugiej dłoni dotknęła regału, na którym poustawiane były różnego rodzaju słoiki. Drewno pod jej palcami było płaskie i śliskie, polerowane. Służyło tu przez lata, a wciąż miała wrażenie, że doskonale czuje jego stary zapach.
— Komplikuję? Ja?— spytała nagle, patrząc na nią z mieszaniną niedowierzania i oburzenia. Wyjaśnienie jednak nadeszło po chwili więc westchnęła i przetarła oczy palcami, przesuwając je na skroń. — Nie to miałam na myśli, Just. Po prostu wszyscy dookoła mnie są z tobą związani. Mniej lub bardziej. W prostszych lub bardziej pokrętnych relacjach.— Billy nie był, o dziwo. Może jednak coś w tym spostrzeżeniu było prawdziwego.— Nie musisz się z tego tłumaczyć. Chciałaś wiedzieć, więc ci powiedziałam. — Dopiła to, co znajdowało się w szkle i odłożyła je na bok, czując jak ostry alkohol gwałtownie rozpala jej przełyk i żołądek. Niczym lustrzane odbicie Tonks sprzed chwili, obróciła się o dwoma rękami wsparła się o ścianę za sobą. Wiedziała, że cokolwiek powie na temat Percivala wyjdzie idiotycznie, ale nie mogła się wycofać. Nie wiedziała nawet co jej odpowiedzieć, więc wzruszyła bezradnie ramionami, licząc, że wyjdzie to na coś w rodzaju: tak, wiem, to idiotyczne. Oddychała głęboko i powoli przez chwilę, zanim zdecydowała się znów odezwać.
— Nie będzie żadnego rodzinnego obiadu, Just. Ja i Percy nie funkcjonujemy w jednym zdaniu. Mówiłaś, że to nic nie znaczy, więc nic nie znaczy. Ja przyszłam z nim, on przyszedł ze mną — podkreśliła jeszcze, odsuwając podejrzenia od Bena. — I to wszystko. To tak jakbyśmy przyszli sami, tylko tak wiesz. Obok siebie. On tu, ja tu. Więc nie będzie drugiego zestawu pytań. Dzisiaj jakoś to zniosę.— Do kuchni weszła skrzatka, która zmierzyła je uważnie wzrokiem i zajęła się czymś, co chwilę pstrykając palcami, przez co nieustannie coś pojawiało się i znikał na blacie przed nią. — Co? Jakie zainteresowanie?— Zmarszczyła brwi, spoglądając na przyjaciółkę, próbując wychwycić kierunek, w którym myślała.— Z Billym, no wiem-co?— spytała, piorunując ją spojrzeniem. — Przyjaźnimy się odkąd pamiętam. — I zdawało jej się, że to wyjaśnia wszystko. To, że bywał, to, że jej pomagał, niezależnie, czy chodziło o rozmowę, spacer, czy przykręcenie opadającej szafki. A nawet to, że go kochała. — Twój brat zaczął wpadać, kiedy wyjechał. — Billy. Ale to był zupełny przypadek. Wzruszyła ramionami. — Myślę, że potrzebował towarzystwa. Czuł się samotny. — Zerknęła na nią, wydawało jej się wtedy, że relacje Michaela z Just są co najwyżej poprawne. — Miał do siebie żal, że nie było go przy tobie, kiedy mama... A do ciebie, że nie powiedziałaś mu o Zakonie. I pomagał mi z ciężkimi ładunkami, żeby nie używać magii przy anomaliach. A Keat...— nabrała powietrza w płuca i zbliżyła się do niej, żeby sięgnąć po drugą szklankę z ognistą. — Znamy się jeszcze z Hogwartu. — Gdy ona była panną, a on małym szczylem. — Później pomógł mi, wstawiając się za mną u swojego wuja w dokach, od którego pożyczyłam sporo pieniędzy na ratowanie sklepu. I pomagał mi stanąć na nogi, gdy myślałam, że nic mnie już nie czeka. My... — zawahała się, nie wiedząc nawet jak to nazwać. — Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Razem.— Odsunęła się znów na swoje miejsce, upijając kolejny łyk. Tym też była już zmęczona. Tajemnicą sklepu, jego zasłużenia, tej znajomości. Tym bardziej teraz, gdy wszystko było na ostatniej prostej, by to wyprostować.— To było pięć lat temu.— Rozłożyła ręce na boki, spoglądając na nią. Ot cała historia z tym pomaganiem. W wielkim uproszczeniu, olbrzymim skrócie, ale z pewnością wyłamująca całą trójkę z jednego schematu. Każdy z nich był inny. Inne były też losy uparcie związane ze sklepem.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Trochę odetchnęła, kiedy zaczęły rozmawiać, wiedząc, czy może nabierając pewności, że Hannah nie wymknie się, czy też nie ucieknie znów zostawiając ją sama. Przyjęła już wiele ciosów - fizycznych i psychicznych, przyjęła wiele krytyki i wiele trudnej prawdy i potrafiła ją znieść. Nie umiała jednak znieść milczenia przyjaciółek. Doksiwerał jej brak krzykliwej Jackie i mówiąc szczerze, w tej chwili oddałaby by wszystko, żeby mogła jej wykrzyczeć, że mówiła, żeby zostawiła jej brata. Milczenie Wright było całkowicie niespodziewane i nagle poczuła się jeszcze bardziej… samotna. Mimo pełnego domu, ludzi, którzy ją kochali. Wypadające słowa nie potrzebowały komentarza. Posłał jej jedynie łagodny uśmiech i skinęła głową w zgodzie. Były takie rzeczy, które trzeba było zrobić samemu. Rozumiała to, więc nie naciskała bardziej.
Może trochę skałamała z tym, że nie interesowało jej to, na kogo ją wymienił i Hannah odczytała to od razu. Wiedziała o niej więcej, niż wiedziała sama Just, dlatego tylko chwilę odciągała, nim odezwała się wyjaśniając pokrótce to, co stało się w Wiśniowej Dolinie, chociaż tego wszystkiego nie dało się wyjaśniać w tak krótkich słowach - tylko jaki sens miało rozwodzenie się nad wszystkimi słowami, które padły, skoro nie miały one już żadnego znaczenia. Tylko głowa sama wrednie przesuwała je, jakby mogły jakieś mieć. Wsunęła się bez problemu na stół mówiąc dalej. Uniosła rękę i machnęła nią, kiedy Hannah się odezwała.
- Nie żałuję, że tam poszłam. - przyznała zgodnie z prawdą. Bo nie żałowała, nie tego, że dała sobie szansę. Nawet nie tego, że w nią uwierzyła. Wiedziała, że zapada się całkowicie, albo w ogóle. Wchodzi po czubek głowy, albo nie zamaczała nawet kostek. Taka była. - A gdybym się uparła, nawet ty byś mnie nie namówiła. - bo to też było prawdą. Potrzebowała, a może chciała usłyszeć, że może tam pójść. Że ma do tego prawo, tak jak każdy inny - mimo że od jakiegoś czasu nie była już każdym innym. I w Dolinie po tym całym huraganie, bo wirach i brutalnych słowach na chwilę zajaśniało słońce. Wtedy w tamtej chwili pomyślała, że będzie w stanie dotrzymać jej kroku. Kolejne słowa sprawiły że zerknęła w kierunku Wright z uniesioną brwią. Zaraz jej kącik ust drgnął. - Spróbował nieprzygotowany? - zaśmiała się, jeszcze trochę ciężko, kiedy jej głowa uformowała dziwaczny obraz którego wolała niewerbalizować. Kolejne słowa sprawiły, że opuściła odrzuconą do góry głowę i przeniosła spojrzenie, które skierowane było wcześniej na sufit spoglądając na nią poważnie, wzruszyła ramionami. - Rozmawiamy teraz. - stwierdziła po prostu, nie mając jej za złe milczenia. Wiedziała, że czasem może być… ciężkostrawna.
Niewiele zrobiła sobie z oburzonego spojrzenia, przytakując głową. Kolejne słowa, które padły po jej wyjaśnieniach sprawiły, że zmarszczyła jasne brwi. Nie bardzo rozumiejąc.
- Chciałabyś żeby ktoś nie był? - zapytała do kompletu marszcząc nos. Nie konkretnie ktoś. Bezosobowy, jeszcze nie istniejący, nie znający jej, tylko samą ją. - Ze mną związany. W sensie, żeby mnie nie znał? Nie rozumiem. Znamy się tyle lat, ty chyba też jesteś związana ze wszystkimi wokół mnie. - powiedziała trochę nie nadążając. Większość jej znajomych, należała też do Hanki. Kiedy próbowała pomyśleć kogo Wright nie znała, nie potrafiła tak na szybko nawet znaleźć przykładu.
- Myślisz, że Ginny odpuści, jak cię zobaczy u jego boku? - zapytała unosząc lekko brew. Wypowiadając zdrobniale imię mamy Wright, jak zawsze, kiedy nie słyszała. - Znaczy. - wzruszyła lekko ramionami. - Rozumiem, przyszłaś z nim, tak jak ja z Keatonem. - zerknęła ze swojego miejsca na skrzatkę, ale odwróciła od niej spojrzenie równie szybko.
- No wiesz jakie. - odpowiedziała jej, na kolejne słowa unosząc w przepraszającym geście dłonie. Ale naprawdę trochę się pogubiła i wiele nie rozumiała. Nie miała nawet pojęcia jak wiele. Zamilkła słuchając kolejno padających słów, próbując nadążyć za relacją. Odwróciła na chwilę wzrok, uciekła spojrzeniem trochę zawstydzona. Póki Hannah jej nie napisała, nie miała pojęcia, że Michael czuł się wykluczony przez nią. Kolejne imię, przyciągnęło jej tęczówki na nowo. Obserwowała jak podchodzi i bierze szklankę. Sama sięgnęła po swój kieliszek. Uniosła go, jednak ten zamarł w połowie drogi. Jej twarz wyrażała kompletnie zaskoczenie. Usta rozwarły się, kiedy padały kolejny słowa. Pomógł jej wziąć pożyczkę, żeby ratować sklep. Na jej twarz wpełzł smutek. Myśli przemykały przez głowę, a tęczówki tylko patrzyły. Ale kolejne słowa były jeszcze bardziej zaskakujące.
Razem. Próbowała wrócić myślami do tego czasu? Gdzie wtedy była? Dlaczego nie obok? Wzięła wdech, odkładając na bok kieliszek. W jej oczach zatańczyły łzy. Jak wiele musiała przejść sama? Zsunęła się ze stołu, żeby podejść i przyciągnąć ją do siebie. Jej dłoń uniosła się, żeby przenieść na głowę.
- Byłaś z tym wszystkim sama. - szepnęła, odnosząc się do sklepu, do pożyczki, do tego o czym ona dowiadywała się dopiero teraz, po tylu latach. Była zła, na siebie, że nie zauważyła, przecież powinna była - Ale jakbyś mogła, to nie zapożyczaj się więcej u jakiegoś typa w dokach, dobra? - zapytała odsuwając się, ręce przenosząc na jej ramiona. Odchyliła się trochę. - Ile ci zostało? Tego długu. - zapytała, nadal jej nie puszczając. - Dlaczego nie powiedziałaś, Hann? - musiała o to zapytać, nie żeby zrobić jej wyrzut. Potrzebowała zrozumieć. Jasne brwi, lekko zmarszczone wpatrywały się w nią. Była jej siostrą, oddałaby jej wszystko, co miała. Nie wiedziała o tym?
- Ty i Keat? Ale tak, poważniej? - zapytała opuszczając dłonie, by zaraz odetchnąć lekko. - Bo mówisz o nim, a nie o tym jego wujku? - upewniła się jeszcze, chociaż w tym momencie po prostu żartowała. - To niego chodziło? Możemy się wymienić, Blake na bank się ucieszy. - zaproponowała na rozluźnienie. Już widziała minę Percivala, któremu Hannah oznajmia, że od teraz Just zostaje jego partnerką.
Może trochę skałamała z tym, że nie interesowało jej to, na kogo ją wymienił i Hannah odczytała to od razu. Wiedziała o niej więcej, niż wiedziała sama Just, dlatego tylko chwilę odciągała, nim odezwała się wyjaśniając pokrótce to, co stało się w Wiśniowej Dolinie, chociaż tego wszystkiego nie dało się wyjaśniać w tak krótkich słowach - tylko jaki sens miało rozwodzenie się nad wszystkimi słowami, które padły, skoro nie miały one już żadnego znaczenia. Tylko głowa sama wrednie przesuwała je, jakby mogły jakieś mieć. Wsunęła się bez problemu na stół mówiąc dalej. Uniosła rękę i machnęła nią, kiedy Hannah się odezwała.
- Nie żałuję, że tam poszłam. - przyznała zgodnie z prawdą. Bo nie żałowała, nie tego, że dała sobie szansę. Nawet nie tego, że w nią uwierzyła. Wiedziała, że zapada się całkowicie, albo w ogóle. Wchodzi po czubek głowy, albo nie zamaczała nawet kostek. Taka była. - A gdybym się uparła, nawet ty byś mnie nie namówiła. - bo to też było prawdą. Potrzebowała, a może chciała usłyszeć, że może tam pójść. Że ma do tego prawo, tak jak każdy inny - mimo że od jakiegoś czasu nie była już każdym innym. I w Dolinie po tym całym huraganie, bo wirach i brutalnych słowach na chwilę zajaśniało słońce. Wtedy w tamtej chwili pomyślała, że będzie w stanie dotrzymać jej kroku. Kolejne słowa sprawiły że zerknęła w kierunku Wright z uniesioną brwią. Zaraz jej kącik ust drgnął. - Spróbował nieprzygotowany? - zaśmiała się, jeszcze trochę ciężko, kiedy jej głowa uformowała dziwaczny obraz którego wolała niewerbalizować. Kolejne słowa sprawiły, że opuściła odrzuconą do góry głowę i przeniosła spojrzenie, które skierowane było wcześniej na sufit spoglądając na nią poważnie, wzruszyła ramionami. - Rozmawiamy teraz. - stwierdziła po prostu, nie mając jej za złe milczenia. Wiedziała, że czasem może być… ciężkostrawna.
Niewiele zrobiła sobie z oburzonego spojrzenia, przytakując głową. Kolejne słowa, które padły po jej wyjaśnieniach sprawiły, że zmarszczyła jasne brwi. Nie bardzo rozumiejąc.
- Chciałabyś żeby ktoś nie był? - zapytała do kompletu marszcząc nos. Nie konkretnie ktoś. Bezosobowy, jeszcze nie istniejący, nie znający jej, tylko samą ją. - Ze mną związany. W sensie, żeby mnie nie znał? Nie rozumiem. Znamy się tyle lat, ty chyba też jesteś związana ze wszystkimi wokół mnie. - powiedziała trochę nie nadążając. Większość jej znajomych, należała też do Hanki. Kiedy próbowała pomyśleć kogo Wright nie znała, nie potrafiła tak na szybko nawet znaleźć przykładu.
- Myślisz, że Ginny odpuści, jak cię zobaczy u jego boku? - zapytała unosząc lekko brew. Wypowiadając zdrobniale imię mamy Wright, jak zawsze, kiedy nie słyszała. - Znaczy. - wzruszyła lekko ramionami. - Rozumiem, przyszłaś z nim, tak jak ja z Keatonem. - zerknęła ze swojego miejsca na skrzatkę, ale odwróciła od niej spojrzenie równie szybko.
- No wiesz jakie. - odpowiedziała jej, na kolejne słowa unosząc w przepraszającym geście dłonie. Ale naprawdę trochę się pogubiła i wiele nie rozumiała. Nie miała nawet pojęcia jak wiele. Zamilkła słuchając kolejno padających słów, próbując nadążyć za relacją. Odwróciła na chwilę wzrok, uciekła spojrzeniem trochę zawstydzona. Póki Hannah jej nie napisała, nie miała pojęcia, że Michael czuł się wykluczony przez nią. Kolejne imię, przyciągnęło jej tęczówki na nowo. Obserwowała jak podchodzi i bierze szklankę. Sama sięgnęła po swój kieliszek. Uniosła go, jednak ten zamarł w połowie drogi. Jej twarz wyrażała kompletnie zaskoczenie. Usta rozwarły się, kiedy padały kolejny słowa. Pomógł jej wziąć pożyczkę, żeby ratować sklep. Na jej twarz wpełzł smutek. Myśli przemykały przez głowę, a tęczówki tylko patrzyły. Ale kolejne słowa były jeszcze bardziej zaskakujące.
Razem. Próbowała wrócić myślami do tego czasu? Gdzie wtedy była? Dlaczego nie obok? Wzięła wdech, odkładając na bok kieliszek. W jej oczach zatańczyły łzy. Jak wiele musiała przejść sama? Zsunęła się ze stołu, żeby podejść i przyciągnąć ją do siebie. Jej dłoń uniosła się, żeby przenieść na głowę.
- Byłaś z tym wszystkim sama. - szepnęła, odnosząc się do sklepu, do pożyczki, do tego o czym ona dowiadywała się dopiero teraz, po tylu latach. Była zła, na siebie, że nie zauważyła, przecież powinna była - Ale jakbyś mogła, to nie zapożyczaj się więcej u jakiegoś typa w dokach, dobra? - zapytała odsuwając się, ręce przenosząc na jej ramiona. Odchyliła się trochę. - Ile ci zostało? Tego długu. - zapytała, nadal jej nie puszczając. - Dlaczego nie powiedziałaś, Hann? - musiała o to zapytać, nie żeby zrobić jej wyrzut. Potrzebowała zrozumieć. Jasne brwi, lekko zmarszczone wpatrywały się w nią. Była jej siostrą, oddałaby jej wszystko, co miała. Nie wiedziała o tym?
- Ty i Keat? Ale tak, poważniej? - zapytała opuszczając dłonie, by zaraz odetchnąć lekko. - Bo mówisz o nim, a nie o tym jego wujku? - upewniła się jeszcze, chociaż w tym momencie po prostu żartowała. - To niego chodziło? Możemy się wymienić, Blake na bank się ucieszy. - zaproponowała na rozluźnienie. Już widziała minę Percivala, któremu Hannah oznajmia, że od teraz Just zostaje jego partnerką.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Naprawdę się w tym wszystkim gubiła. Nigdy nie sądziła, by to było tak skomplikowane. Uczucia, relacje, stosunki pomiędzy ludźmi. Wychowała się w świecie prostych zasad, obdartych z niedopowiedzeń rodem z tanich romansów, w których tak namiętnie zaczytywała się babcia. To, co wydarzyło się pomiędzy Vincentem, a Tonks nie mieściło jej się w głowie. Bardziej przypominało gierki, których nie powinni wcale rozgrywać. Palant. Nie znalazłaby innego określenia na niego; a już była bliska temu, by go naprawdę zrozumieć.
— Mężczyźni wszystko komplikują. Świat bez nich byłby prostszy — burknęła pod nosem, zerkając znów do szklanki. — No wiesz, nieprzygotowany na to wszystko— mruknęła ciszej, marszcząc brwi. Na Tonks, na Zakon; w końcu na to, że może któregoś dnia wyjść z domu i nigdy nie wrócić. — Nie zasługujesz na to. By czekać. Ten czas— o który ją poprosił. — niczego nie zmieni. To się wie. Albo człowiek jest gotów zaryzykować albo nie. Jeśli musi nad tym pomyśleć to tylko po to, by rozważyć wszystkie za i przeciw, by podjąć decyzje z rozsądku, a przecież… nie o to w tym wszystkim chodzi. O rozsądek. O całe to myślenie. Od myślenia tylko boli głowa. — Ją bolała, to był świetny powód do tego, by w końcu przestać.— Tylko o działanie. Prawda? — spytała, unosząc brwi. Nawet ona to wiedziała, choć często próbowała się przekonać, że może jednak…. Dopiero, gdy przyłapała się na tym sama, zrozumiała, że czasem trzeba odpuścić. — Nie przejmuj się tym. Będzie tego żałował — stwierdziła z całą pewnością; kiedy już uzna, że całe to myślenie na nic się nie zdało, a coś wyjątkowego przeleciało mu tuż przed nosem.
Wzruszyła ramionami, spoglądając do swojej szklanki na moment.
— Nie wiem. Te wszystkie korelacje, zależności. Połączenia – kłótnie, afery, awantury. Wszechobecny żal, wszystkich do wszystkich i za wszystko. Upiła łyk i odchyliła głowę do tyłu, spoglądając na drewniany sufit. — Może wyjście jest tylko jedno. — Rozwiązania zawsze były proste, należało tylko wiedzieć, gdzie ich szukać. — Zebrać się i wyjechać. Na jakiś czas. Albo na dobre. — Już tak zrobiła. Kiedy przyjechała do Londynu, osiągnąwszy porażkę w kwestii marzeń o zawodowej grze w quidditcha, zajęła się sklepem dziadka, odsuwając stopniowo coraz bardziej od ludzi, których znała i których kochała. To nie było wcale takie trudne, wszyscy dookoła robili to nieustannie. Wystarczyło spakować walizkę, schować do niej najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyć w świat. Zająć się czymś i zaangażować na tyle mocno, że brakowało czasu na całe to myślenie.
— Odpuści? — spytała, unosząc brew. Obie znały ją za dobrze; to było oczywiste, że nie odpuści. — Będzie drążyć temat tak długo, aż się poddam— ale ona nie poddawała się tak łatwo. I tym też była już zmęczona. Odziedziczoną po przodkach upartością, zawziętością, która nie pozwalała jej puścić tego, co i tak wkrótce spadnie. I to też była jedna z tych walk, które musiała stoczyć. Nie dla dobra samej siebie, dla kogoś kto był bliski jej sercu, a to znaczyło, że musiała robić to do samego końca. — Nie — zaprzeczyła zgodnie z prawdą. — To chyba jednak coś innego. — Nie chciała tego jednak sprecyzować. Ją z Percivalem nie łączyła nawet przyjaźń i byłoby to o wiele prostsze, gdyby tylko mogła jej powiedzieć prawdę. O wiele gorzej czuła się z myślą, że Mike, choć niezbyt umiejętnie, dążył do tego, by byli tu razem, a teraz, po tym jak się wymigała od odpowiedzi, musiała zmierzyć się z wizją przypuszczenia, że go okłamała. A też winna była mu wyjaśnienia, których udzielić nie mogła. — Dlatego zastanawiałam się, czy to też jakaś forma klątwy. Ja naprawdę staram się niczego nie komplikować, Just — żadnej z tych relacji. A miała wrażenie, że im dalej próbuje trzymać się kłopotów i tych wszystkich spraw, tym ciaśniej ją otaczają.
Gdy tylko Just stanęła przy niej, spuściła wzrok i westchnęła, milcząc przez chwilę. Wracając na moment myślami do tamtych dni, sprzed paru ładnych lat.
— Na własne życzenie. Nie obwiniaj się.— Podniosła na nią wzrok, szukając jej intensywnie niebieskich oczu. To były lata ciężkiej pracy, nauki rzemiosła. Pracy w sklepie było tak wiele, że nie było życia poza nim, a dni mijały na robieniu bałaganu z trocin i ich sprzątaniu. — Kiedy dziadek wrócił do Szkocji, sięgnęłam dna. A raczej nie ja, po prostu… On był tak zakochany w nim, ale tak zamknięty na zmiany, które zachodziły wokół. Nie chciał słyszeć o dostosowaniu się. Wiesz, prowadził ten sklep tak, jak przed pięćdziesięcioma laty, kiedy czasy były zupełnie inne. I to przestało zdawać egzamin. Wszystko się sypało, a ja nie chciałam patrzeć, jak dzieło jego życia po prostu umiera.— Zaangażowała się, zapomniała o własnych niespełnionych marzeniach, odnalazłszy w tym lokalu lek na wszystko.— By utrzymać sklep musiałam sprzedać wszystko, co dziadek mi zostawił, a to i tak niewiele zmieniło.— Mieszkanie do dziś stało prawie całkiem puste, pozbawione mebli. Nie odczuwała ich braku, a to jedynie udowadniało, że nie były potrzebne. Nie, kiedy była tam sama. — Nie chciałam was okłamywać ani prosić o jałmużnę, Just. — A drogi były przecież dwie. Spotykanie się z przyjaciółmi szybko by ją zdradziło, łatwiej było ich po prostu unikać, by nie musieć zwierzać się z problemów, z którymi się borykała, a z którymi chciała, i wierzyła, że sobie poradzi samodzielnie. — Poza tym nie byłam całkiem sama. — Przecież w końcu pojawił się ktoś, kto nie tylko pomógł jej zdobyć pieniądze, ale i przypomniał, że wciąż była młoda i poza sklepem miała inne życie. Ktoś niemalże obcy, ktoś z zewnątrz, przed kim nie miała czego się wstydzić. I przed kim nie miała oporów się otworzyć, co później skończyło się lawiną niechcianych uczuć. — Jakbym ci powiedziała chciałabyś mi pomóc, a ja nie chciałam tego. Ty, Ben, Joe, Billy, Jackie. Mieliście swoje życie, swoje własne problemy. Nie musieliście zajmować się moimi. Poza tym… też chciałam w końcu odnieść jakiś sukces. Sama. — Pokręciła głową. Znała upór Tonks, była przekonana, że nie wywinęłaby jej się, gdyby tylko wiedziała o tym, że potrzebuje pieniędzy — a chcąc nie tylko utrzymać, ale i rozwijać sklep potrzebowała olbrzymiej sumy. Poczuwszy dłoń przyjaciółki, zerknęła na nią i uśmiechnęła się lekko. — Wiem, że mogłam na ciebie liczyć, nie lubię tego nadużywać, okej?— wyjaśniła jeszcze na koniec, szukając w jej oczach zrozumienia. To nie był jeszcze koniec świata, a już wtedy, w czasach terroru Grindelwalda wokół było wiele znacznie ważniejszych spraw.
— Zdecydowanie nie zamierzam — przyznała, ściskając ją mocno za rękę. — Kilkanaście galeonów. Po prostu muszę w maju zamknąć sprawę i będę to miała z głowy. Nie martw się— poprosiła ją, biorąc głęboki wdech. Poczuła się lżej — teraz, kiedy Just znała prawdę i kiedy mogła jednocześnie jej powiedzieć, że trzyma rękę na pulsie. Ta sprawa zmierzała do końca.
Pytanie o nią i Keatona sprawiło, że otwarła szerzej oczy, a zaraz po tym spuściła wzrok.
— Nie — mruknęła cicho, czując suchość w gardle, ale szczęśliwie Tonks, szybko rozwiała ciężkość atmosfery, która zaczynała się pojawiać. — Jego wuj ma w sobie coś strasznego, uwierz mi. Nie zdziwiłabym się, gdyby sam Voldemort się go obawiał — dodała żartobliwie, a później wzruszyła ramionami. — Nie wiem sama, o co mi chodziło.
Propozycja była wyjątkowo kusząca. Uśmiechnęła się podstępnie i uniosła brew, po chwili upijając łyk ognistej, którą cały czas bawiła się, poruszając szklanką.
— Właśnie dlatego, że by się bardzo ucieszył nie mogę mu tego zrobić. Ktoś musi dbać o ciągłe wrażenie bycia na świeczniku. Byłabyś dla niego za miła. A kto lepiej da popalić byłemu Nottowi, jak nie ja?— odparła w podobnym tonie i stuknęła delikatnie jej kieliszek z winem. — Wiesz, co musisz dziś zrobić, prawda?— spytała jeszcze zaczepnie, dopijając alkohol do końca. — Świetnie się bawić.— A nie tylko pokazać całemu światu, o jednym szczególnym imieniu, że była to prawda.
— Mężczyźni wszystko komplikują. Świat bez nich byłby prostszy — burknęła pod nosem, zerkając znów do szklanki. — No wiesz, nieprzygotowany na to wszystko— mruknęła ciszej, marszcząc brwi. Na Tonks, na Zakon; w końcu na to, że może któregoś dnia wyjść z domu i nigdy nie wrócić. — Nie zasługujesz na to. By czekać. Ten czas— o który ją poprosił. — niczego nie zmieni. To się wie. Albo człowiek jest gotów zaryzykować albo nie. Jeśli musi nad tym pomyśleć to tylko po to, by rozważyć wszystkie za i przeciw, by podjąć decyzje z rozsądku, a przecież… nie o to w tym wszystkim chodzi. O rozsądek. O całe to myślenie. Od myślenia tylko boli głowa. — Ją bolała, to był świetny powód do tego, by w końcu przestać.— Tylko o działanie. Prawda? — spytała, unosząc brwi. Nawet ona to wiedziała, choć często próbowała się przekonać, że może jednak…. Dopiero, gdy przyłapała się na tym sama, zrozumiała, że czasem trzeba odpuścić. — Nie przejmuj się tym. Będzie tego żałował — stwierdziła z całą pewnością; kiedy już uzna, że całe to myślenie na nic się nie zdało, a coś wyjątkowego przeleciało mu tuż przed nosem.
Wzruszyła ramionami, spoglądając do swojej szklanki na moment.
— Nie wiem. Te wszystkie korelacje, zależności. Połączenia – kłótnie, afery, awantury. Wszechobecny żal, wszystkich do wszystkich i za wszystko. Upiła łyk i odchyliła głowę do tyłu, spoglądając na drewniany sufit. — Może wyjście jest tylko jedno. — Rozwiązania zawsze były proste, należało tylko wiedzieć, gdzie ich szukać. — Zebrać się i wyjechać. Na jakiś czas. Albo na dobre. — Już tak zrobiła. Kiedy przyjechała do Londynu, osiągnąwszy porażkę w kwestii marzeń o zawodowej grze w quidditcha, zajęła się sklepem dziadka, odsuwając stopniowo coraz bardziej od ludzi, których znała i których kochała. To nie było wcale takie trudne, wszyscy dookoła robili to nieustannie. Wystarczyło spakować walizkę, schować do niej najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyć w świat. Zająć się czymś i zaangażować na tyle mocno, że brakowało czasu na całe to myślenie.
— Odpuści? — spytała, unosząc brew. Obie znały ją za dobrze; to było oczywiste, że nie odpuści. — Będzie drążyć temat tak długo, aż się poddam— ale ona nie poddawała się tak łatwo. I tym też była już zmęczona. Odziedziczoną po przodkach upartością, zawziętością, która nie pozwalała jej puścić tego, co i tak wkrótce spadnie. I to też była jedna z tych walk, które musiała stoczyć. Nie dla dobra samej siebie, dla kogoś kto był bliski jej sercu, a to znaczyło, że musiała robić to do samego końca. — Nie — zaprzeczyła zgodnie z prawdą. — To chyba jednak coś innego. — Nie chciała tego jednak sprecyzować. Ją z Percivalem nie łączyła nawet przyjaźń i byłoby to o wiele prostsze, gdyby tylko mogła jej powiedzieć prawdę. O wiele gorzej czuła się z myślą, że Mike, choć niezbyt umiejętnie, dążył do tego, by byli tu razem, a teraz, po tym jak się wymigała od odpowiedzi, musiała zmierzyć się z wizją przypuszczenia, że go okłamała. A też winna była mu wyjaśnienia, których udzielić nie mogła. — Dlatego zastanawiałam się, czy to też jakaś forma klątwy. Ja naprawdę staram się niczego nie komplikować, Just — żadnej z tych relacji. A miała wrażenie, że im dalej próbuje trzymać się kłopotów i tych wszystkich spraw, tym ciaśniej ją otaczają.
Gdy tylko Just stanęła przy niej, spuściła wzrok i westchnęła, milcząc przez chwilę. Wracając na moment myślami do tamtych dni, sprzed paru ładnych lat.
— Na własne życzenie. Nie obwiniaj się.— Podniosła na nią wzrok, szukając jej intensywnie niebieskich oczu. To były lata ciężkiej pracy, nauki rzemiosła. Pracy w sklepie było tak wiele, że nie było życia poza nim, a dni mijały na robieniu bałaganu z trocin i ich sprzątaniu. — Kiedy dziadek wrócił do Szkocji, sięgnęłam dna. A raczej nie ja, po prostu… On był tak zakochany w nim, ale tak zamknięty na zmiany, które zachodziły wokół. Nie chciał słyszeć o dostosowaniu się. Wiesz, prowadził ten sklep tak, jak przed pięćdziesięcioma laty, kiedy czasy były zupełnie inne. I to przestało zdawać egzamin. Wszystko się sypało, a ja nie chciałam patrzeć, jak dzieło jego życia po prostu umiera.— Zaangażowała się, zapomniała o własnych niespełnionych marzeniach, odnalazłszy w tym lokalu lek na wszystko.— By utrzymać sklep musiałam sprzedać wszystko, co dziadek mi zostawił, a to i tak niewiele zmieniło.— Mieszkanie do dziś stało prawie całkiem puste, pozbawione mebli. Nie odczuwała ich braku, a to jedynie udowadniało, że nie były potrzebne. Nie, kiedy była tam sama. — Nie chciałam was okłamywać ani prosić o jałmużnę, Just. — A drogi były przecież dwie. Spotykanie się z przyjaciółmi szybko by ją zdradziło, łatwiej było ich po prostu unikać, by nie musieć zwierzać się z problemów, z którymi się borykała, a z którymi chciała, i wierzyła, że sobie poradzi samodzielnie. — Poza tym nie byłam całkiem sama. — Przecież w końcu pojawił się ktoś, kto nie tylko pomógł jej zdobyć pieniądze, ale i przypomniał, że wciąż była młoda i poza sklepem miała inne życie. Ktoś niemalże obcy, ktoś z zewnątrz, przed kim nie miała czego się wstydzić. I przed kim nie miała oporów się otworzyć, co później skończyło się lawiną niechcianych uczuć. — Jakbym ci powiedziała chciałabyś mi pomóc, a ja nie chciałam tego. Ty, Ben, Joe, Billy, Jackie. Mieliście swoje życie, swoje własne problemy. Nie musieliście zajmować się moimi. Poza tym… też chciałam w końcu odnieść jakiś sukces. Sama. — Pokręciła głową. Znała upór Tonks, była przekonana, że nie wywinęłaby jej się, gdyby tylko wiedziała o tym, że potrzebuje pieniędzy — a chcąc nie tylko utrzymać, ale i rozwijać sklep potrzebowała olbrzymiej sumy. Poczuwszy dłoń przyjaciółki, zerknęła na nią i uśmiechnęła się lekko. — Wiem, że mogłam na ciebie liczyć, nie lubię tego nadużywać, okej?— wyjaśniła jeszcze na koniec, szukając w jej oczach zrozumienia. To nie był jeszcze koniec świata, a już wtedy, w czasach terroru Grindelwalda wokół było wiele znacznie ważniejszych spraw.
— Zdecydowanie nie zamierzam — przyznała, ściskając ją mocno za rękę. — Kilkanaście galeonów. Po prostu muszę w maju zamknąć sprawę i będę to miała z głowy. Nie martw się— poprosiła ją, biorąc głęboki wdech. Poczuła się lżej — teraz, kiedy Just znała prawdę i kiedy mogła jednocześnie jej powiedzieć, że trzyma rękę na pulsie. Ta sprawa zmierzała do końca.
Pytanie o nią i Keatona sprawiło, że otwarła szerzej oczy, a zaraz po tym spuściła wzrok.
— Nie — mruknęła cicho, czując suchość w gardle, ale szczęśliwie Tonks, szybko rozwiała ciężkość atmosfery, która zaczynała się pojawiać. — Jego wuj ma w sobie coś strasznego, uwierz mi. Nie zdziwiłabym się, gdyby sam Voldemort się go obawiał — dodała żartobliwie, a później wzruszyła ramionami. — Nie wiem sama, o co mi chodziło.
Propozycja była wyjątkowo kusząca. Uśmiechnęła się podstępnie i uniosła brew, po chwili upijając łyk ognistej, którą cały czas bawiła się, poruszając szklanką.
— Właśnie dlatego, że by się bardzo ucieszył nie mogę mu tego zrobić. Ktoś musi dbać o ciągłe wrażenie bycia na świeczniku. Byłabyś dla niego za miła. A kto lepiej da popalić byłemu Nottowi, jak nie ja?— odparła w podobnym tonie i stuknęła delikatnie jej kieliszek z winem. — Wiesz, co musisz dziś zrobić, prawda?— spytała jeszcze zaczepnie, dopijając alkohol do końca. — Świetnie się bawić.— A nie tylko pokazać całemu światu, o jednym szczególnym imieniu, że była to prawda.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
To była prawda, że pewnie gdyby wtedy nie przestały pisać listów opisała by jej wszystko. Z najdrobniejszymi szczegółami. O różowych płatkach sypiących się z koron drzew, o brązowym kocu zastawionym wszystkim co przygotował. O każdym jednym słowie, które wtedy padło i o każdym wrażeniu i uczuciu, które odniosła. Ale dzisiaj, teraz, nie miało to już już żadnego znaczenia wchodzenie w to tak dokładnie. Zaśmiała się, chociaż trochę ciężko na stwierdzenie Wright.
- Zdajesz sobie sprawę, że oni mówią to samo o nas? - zapytała ściągając z przygotowanej tacy jeden z pasztecików w który się gryzła. Słuchając kolejnych słów przyjaciółki. Nie skomentowała tego nieprzygotowania, wzruszając ramionami na stwierdzenie, że nie zasługiwała na to. Uniosła wzrok kiedy zatoczyła wokół czasu. Ruszyła z powrotem na swoje miejsce, wsuwając się na stół, zaplatając nogi w kostkach. Westchnęła wypuszczając powietrze.
- A może właśnie nic innego na mnie nie czeka, poza czekaniem. - rzuciła, ni to pytaniem nie to stwierdzeniem, wzruszając ramionami. Uniosła szklankę i napiła się z niej znów. - Bądźmy realistkami. Nadal kocham Skamandera chociaż próbuję się od niego uwolnić. Związałam swoją przyszłość z Zakonem. Moje, jest tylko ciało, ale nosi tyle blizn, że sama przestałam nad nimi nadążać. Jakoś nie dziwi mnie, że wolał kogoś kto - uniosła do góry ręce, odginając najpierw jeden palec. - Nie walczy z beznadziejnym uczuciem. - drugi palec odciągnęła tak jak pierwszy. - Nie wybiera obowiązku nad bliskich. - trzeci z palców pociągnęła. - Ma piękne, gładkie ciało. - nie oszpecone cięciami po urokach, magicznych halabardach, czy zmyślnym samobójstwie. Mimowolnie jej prawa dłoń pomknęła do rękawa sukienki, który poprawiła upewniając się, że blizny są zaciśnięte. Odsunęła dłonie za plecy i odchyliła ciało. - W tym wszystkim nie rozumiem w sumie jednego. - wyznała zawieszając tęczówki na przyjaciółce. - Na cholerę rzucał te rozjuszone spojrzenia na Keatona. - mruknęła marszcząc lekko nos. Burroughs określił to jako zazdrość. Ale jak mógł być zazdrosny, mając obok siebie tak delikatną piękność, którą sam tutaj przyprowadził. Westchnęła kręcąc głową. Kolejne jednak słowa wypowiedziane przez Hannah sprawiły, że jej jasne brwi znów się uniosły. Westchnęła raz jeszcze.
- Chciałabym, ale dla mnie ta opcja nie wchodzi w grę. - powiedziała posłając do przyjaciółki coś w kształcie uśmiechu. Nie potrafiłaby wyjechać, teraz nawet nie za bardzo mogła, wybierając walkę do samego końca. Odstawiła szklankę ponownie odchylając się na dłoniach. Zaśmiała się lżej już na słowa dotyczące mamy Wright. To był fakt, Ginny nie odpuszczała, ale Hannah miała podobną ilość uporu. Dopiero kolejne słowa sprawiły, że jasne brwi powędrowały do góry w niemym pytaniu - przynajmniej na razie. Przekrzywiła głowę w lewo i milcząco przesuwała jasnymi tęczówkami po przyjaciółce.
- Cóż, może kiedyś mi powiesz, co to takiego. - i znów wspomniała o klątwie. Odepchnęła się dłońmi układając je już po chwili na swoich kolanach. - A czy to nie ty, a oni komplikują jak powiedziałaś wcześniej? - zapytała, dźwigając kącik ust ku górze nawiązując do wcześniejszych słów.
Nie spodziewała się dzisiaj tego usłyszeć. Nie sądziła, że nie wiedziała czegoś tak ważnego. Jej twarz odrobinę posmutniała, kiedy przyjmowała kolejne słowa wypowiadane przez Hannah. Musiała być bliżej, mimo że nie było jej wtedy kiedy to wszystko się działo. Milczała, nie wchodząc w jej słowo, próbując zrozumieć emocje, które nią kierowały. Jedynie raz, wywróciła odrobinę oczami na stwierdzenie, że nie była całkiem sama. Może nie całkiem, ale też nie tak, jak jej zdaniem powinna. Kiedy odniosła się dalej, do niej, do życia do problemów.
- Durna jesteś czasem. - mruknęła marszcząc w niezadowoleniu nos. - Jesteś częścią tego mojego życia. Nadużywać? - zapytała unosząc brwi - Może na początek, użyj go tak, chociaż czasem. - wytknęła jej, wracając do tego o czym mówiła już w grocie. Hannah zawsze była dla, ale nigdy nie brała. Wolała dawać, ale nawet ona czasem potrzebowała kogoś obok. Odsunęła się, wracając na swoje miejsce. Mówienie o Keatonie, a raczej o tym co ich łączyło - czy nie zdecydowało się być dla niej trudne.
- To może teraz tak? - zapytała poruszając brwiami. - Osobiście wolałabym, żebyś wzięła któregoś z moich braci. Ale Hannah Burroughs też nie brzmi źle. - stwierdziła z udawaną powagą. Zaśmiała się szczerze na kolejne słowa, a następne wyznanie skwitowała jedynie machnięciem głową. Zakręcając wokół Notta nadal uśmiechała się łagodnie. Rozłożyła dłonie na boki poddając się.
- Taki mam zamiar. - stwierdziła, zgadzając się co do dobrej zabawy. - Ale swoją drogą. Przez ciebie i twoje jak się z kimś idzie na wesele to znaczy że ma się poważne zamiary, musiałam odbyć dość żenującą rozmowę z Burruougsem. Chociaż… - zastanowiła się wydymając usta. - Teraz tłumaczy to, czemu z początku zainteresował się Twoim potencjalnym, zbliżającym się ślubem z Blakiem. I to mówienie o wspólnych znajomych. - mruknęła przypominając sobie pierwszą reakcję Keatona na jej słowa. Zsunęła się ze stołu.
- I jeszcze jedno, albo w sumie dwa. Wszystko co jest moje, jest też twoje. To nie jałmużna, pomoc, czy pożyczka. Masz to zapamiętać i brać. - powiedziała do niej, zamierzała jej to wkładać do głowy co jakiś czas. - A dwa, może nie ukrywaj jakiś preferencji tylko je wskaż, wtedy będę wiedziała kogo omijać. - uniosła kącik ust ku górze. Sięgnęła po szklankę, którą szybko opróżniła z resztki alkoholu, który się w niej znajdował. Odetchnęła trochę. - Wracamy? - zapytała zerkając na nią, zdecydowanie lżejsza, ciesząc się, że udało się to wszystko jakoś wyjaśnić.
- Zdajesz sobie sprawę, że oni mówią to samo o nas? - zapytała ściągając z przygotowanej tacy jeden z pasztecików w który się gryzła. Słuchając kolejnych słów przyjaciółki. Nie skomentowała tego nieprzygotowania, wzruszając ramionami na stwierdzenie, że nie zasługiwała na to. Uniosła wzrok kiedy zatoczyła wokół czasu. Ruszyła z powrotem na swoje miejsce, wsuwając się na stół, zaplatając nogi w kostkach. Westchnęła wypuszczając powietrze.
- A może właśnie nic innego na mnie nie czeka, poza czekaniem. - rzuciła, ni to pytaniem nie to stwierdzeniem, wzruszając ramionami. Uniosła szklankę i napiła się z niej znów. - Bądźmy realistkami. Nadal kocham Skamandera chociaż próbuję się od niego uwolnić. Związałam swoją przyszłość z Zakonem. Moje, jest tylko ciało, ale nosi tyle blizn, że sama przestałam nad nimi nadążać. Jakoś nie dziwi mnie, że wolał kogoś kto - uniosła do góry ręce, odginając najpierw jeden palec. - Nie walczy z beznadziejnym uczuciem. - drugi palec odciągnęła tak jak pierwszy. - Nie wybiera obowiązku nad bliskich. - trzeci z palców pociągnęła. - Ma piękne, gładkie ciało. - nie oszpecone cięciami po urokach, magicznych halabardach, czy zmyślnym samobójstwie. Mimowolnie jej prawa dłoń pomknęła do rękawa sukienki, który poprawiła upewniając się, że blizny są zaciśnięte. Odsunęła dłonie za plecy i odchyliła ciało. - W tym wszystkim nie rozumiem w sumie jednego. - wyznała zawieszając tęczówki na przyjaciółce. - Na cholerę rzucał te rozjuszone spojrzenia na Keatona. - mruknęła marszcząc lekko nos. Burroughs określił to jako zazdrość. Ale jak mógł być zazdrosny, mając obok siebie tak delikatną piękność, którą sam tutaj przyprowadził. Westchnęła kręcąc głową. Kolejne jednak słowa wypowiedziane przez Hannah sprawiły, że jej jasne brwi znów się uniosły. Westchnęła raz jeszcze.
- Chciałabym, ale dla mnie ta opcja nie wchodzi w grę. - powiedziała posłając do przyjaciółki coś w kształcie uśmiechu. Nie potrafiłaby wyjechać, teraz nawet nie za bardzo mogła, wybierając walkę do samego końca. Odstawiła szklankę ponownie odchylając się na dłoniach. Zaśmiała się lżej już na słowa dotyczące mamy Wright. To był fakt, Ginny nie odpuszczała, ale Hannah miała podobną ilość uporu. Dopiero kolejne słowa sprawiły, że jasne brwi powędrowały do góry w niemym pytaniu - przynajmniej na razie. Przekrzywiła głowę w lewo i milcząco przesuwała jasnymi tęczówkami po przyjaciółce.
- Cóż, może kiedyś mi powiesz, co to takiego. - i znów wspomniała o klątwie. Odepchnęła się dłońmi układając je już po chwili na swoich kolanach. - A czy to nie ty, a oni komplikują jak powiedziałaś wcześniej? - zapytała, dźwigając kącik ust ku górze nawiązując do wcześniejszych słów.
Nie spodziewała się dzisiaj tego usłyszeć. Nie sądziła, że nie wiedziała czegoś tak ważnego. Jej twarz odrobinę posmutniała, kiedy przyjmowała kolejne słowa wypowiadane przez Hannah. Musiała być bliżej, mimo że nie było jej wtedy kiedy to wszystko się działo. Milczała, nie wchodząc w jej słowo, próbując zrozumieć emocje, które nią kierowały. Jedynie raz, wywróciła odrobinę oczami na stwierdzenie, że nie była całkiem sama. Może nie całkiem, ale też nie tak, jak jej zdaniem powinna. Kiedy odniosła się dalej, do niej, do życia do problemów.
- Durna jesteś czasem. - mruknęła marszcząc w niezadowoleniu nos. - Jesteś częścią tego mojego życia. Nadużywać? - zapytała unosząc brwi - Może na początek, użyj go tak, chociaż czasem. - wytknęła jej, wracając do tego o czym mówiła już w grocie. Hannah zawsze była dla, ale nigdy nie brała. Wolała dawać, ale nawet ona czasem potrzebowała kogoś obok. Odsunęła się, wracając na swoje miejsce. Mówienie o Keatonie, a raczej o tym co ich łączyło - czy nie zdecydowało się być dla niej trudne.
- To może teraz tak? - zapytała poruszając brwiami. - Osobiście wolałabym, żebyś wzięła któregoś z moich braci. Ale Hannah Burroughs też nie brzmi źle. - stwierdziła z udawaną powagą. Zaśmiała się szczerze na kolejne słowa, a następne wyznanie skwitowała jedynie machnięciem głową. Zakręcając wokół Notta nadal uśmiechała się łagodnie. Rozłożyła dłonie na boki poddając się.
- Taki mam zamiar. - stwierdziła, zgadzając się co do dobrej zabawy. - Ale swoją drogą. Przez ciebie i twoje jak się z kimś idzie na wesele to znaczy że ma się poważne zamiary, musiałam odbyć dość żenującą rozmowę z Burruougsem. Chociaż… - zastanowiła się wydymając usta. - Teraz tłumaczy to, czemu z początku zainteresował się Twoim potencjalnym, zbliżającym się ślubem z Blakiem. I to mówienie o wspólnych znajomych. - mruknęła przypominając sobie pierwszą reakcję Keatona na jej słowa. Zsunęła się ze stołu.
- I jeszcze jedno, albo w sumie dwa. Wszystko co jest moje, jest też twoje. To nie jałmużna, pomoc, czy pożyczka. Masz to zapamiętać i brać. - powiedziała do niej, zamierzała jej to wkładać do głowy co jakiś czas. - A dwa, może nie ukrywaj jakiś preferencji tylko je wskaż, wtedy będę wiedziała kogo omijać. - uniosła kącik ust ku górze. Sięgnęła po szklankę, którą szybko opróżniła z resztki alkoholu, który się w niej znajdował. Odetchnęła trochę. - Wracamy? - zapytała zerkając na nią, zdecydowanie lżejsza, ciesząc się, że udało się to wszystko jakoś wyjaśnić.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Spojrzała na Tonks, w pierwszej chwili niepewna tego, co próbowała jej przekazać, a potem westchnęła, świadoma tego, że jednak miała rację. Od zawsze to kobiety wszystko komplikowały. Niezdecydowane, nieokreślone, co do swoich uczuć, niepewne, zwodzące. Jakieś to wszystko w perspektywie ich dwóch było zabawne i tragiczne zarazem. Żadna z nich nie wpasowywała się w ten schemat, każda z nich była pewna. Przynajmniej przez pewien czas.
— Wygodnie zrzucać winę na innych — burknęła niezadowolona i pokręciła głową, ponownie zaglądając do swojej szklanki. Na kolejne słowa Tonks uniosła jednak głowę i pokręciła nią energicznie. — Nie mów tak! — poprosiła ją, a głos jej złagodniał, podobnie jak wyraz twarzy. Chwyciła ją za dłoń i ścisnęła delikatnie jej palce. — Skamander to już przeszłość.— Ustaliły to już. Powtarzała to do znudzenia, chociaż doskonale ją rozumiała i wiedziała, jak trudno jest jej to zrobić. Pewnych rzeczy nie dało się wymazać z dnia na dzień, udać, że nie miały nigdy miejsca. Ignorować uczuć, które rozpalały się za każdym razem, gdy tylko myśli mknęły, ku jednej osobie. Sama chciała ruszyć dalej. Pogodzona z tym, że ktoś, kogo sama kochała nigdy nie odwzajemni jej uczuć. I wiedziała, że tak będzie lepiej. Dla wszystkich, dla niej samej. Należało się skupić na czymś innym, zająć myśli i dłonie czymś pożytecznym, produktywnym, I jeśli Tonks spróbuje przejść przez własny, wewnętrzny opór zrozumie, że to najlepsze, co mogła dla siebie samej zrobić. — Nie wiem, czy twoje słowa odzwierciedlają jego rzeczywiste wybory, czy raczej twoje własne obawy — i przeczuwała, że prawda bliżej miała się ku drugiemu. — Jako gwardzistce nie brakuje ci pewności. Nie trać jej tez jako kobieta. Jesteś błyskotliwa, zabawna, piękna. Kilka blizn, a nawet cała ich siatka tego nie zmieni. Jeśli Vincent tego nie dostrzega to jego problem, nie twój. To on nie potrafi docenić wartości czarownicy, która wyraziła nim zainteresowanie. Nie doszukuj się w sobie błędów, defektów, czy ubytków spowodowanych tym, przez co przeszłaś. To wszystko o czym mówisz jest dowodem, że przetrwałaś. I to jest najważniejsze. — I była silna, dzięki temu, co przeżyła. Odszukała jej spojrzenie i uśmiechnęła się lekko, pokrzepiająco. Chwilę potem przewróciła oczami i westchnęła. Vincent był jak mucha na końskim zadzie.— Cholerny pies ogrodnika — burknęła i pokręciła głową z dezaprobatą. — Jest zazdrosny, to oczywiste.— I nie była pewna, czy sama była z tego faktu zadowolona; że chodziło właśnie o Keatona, a nie jakiegoś przypadkowego czarodzieja. Spuściła wzrok na moment, wzięła głębszy wdech. Może to wszystko też było niewłaściwą ścieżką. Może powinna odpuścić sobie te kwestie. Póki nie poukłada się sama, nie ruszy dalej.
— Ja?!— zdziwiła się urażona. Zmarszczyła brwi chmurnie, a spojrzenie jej pociemniało. — I tak mi się odwdzięczasz? Za to wszystko?— Puściła jej dłoń i splotła ręce na piersi, wydymając usta z niezadowoleniem. Co takiego niby komplikowała? Po chwili nabzdyczyła się jeszcze bardziej. Nie była durna. Nie uważała się za taką. Nie zaprotestowała jednak, gromiąc ją jedynie spojrzeniem. Powrót do tematu Burroughsa, wspomnienie braci Tonks i jeszcze określenie jej obcym nazwiskiem przyprawiło ją o chwilowy zawrót głowy. Złapała się za nią, a po chwili wplotła dłoń we włosy i przeczesała je palcami.
— Cóż, teraz też... nie.— Wzruszyła ramionami i upiła łyk ze swojej szklanki. Powoli dostrzegała dno. — Bo widzisz, ja... Byłoby łatwiej gdyby mnie nienawidził niż ignorował albo zachowywał się jak gdyby nigdy nic, skoro już wiem, że to nie wcale "nic". Bo ja tak jakby urwałam kontakt kiedy... no wiesz... Billy...— To jedno imię zdawało się być odpowiedzią na wszystko i zaskakująco pasowało do każdego pytania, jakie Tonks mogłaby jej zadać. Lecz skoro już podjęła temat Keatona nie mogła pominąć tego istotnego szczegółu. Spojrzała na Tonks niepewnie, a po chwili zamrugała oczami. — Czekaj, co? O jakimś ślubie z Blakiem? Na Merlina, on jest stuknięty — skrzywiła się, łapiąc w mig, że to przekonanie, a później ta rozmowa i wyjaśnienia Just musiały doprowadzić do takiego toku myślenia. Machnęła jednak ręką i dopiła do końca ognistą. Komu, jak komu, jemu nie zamierzała się z tego tłumaczyć. A już na pewno nie teraz.
Pokiwała głową, kiedy przyjaciółka zaproponowała powrót. Odłożyła szkło na blat, poprawiła czerwoną sukienkę i ruszyła razem z Tonks z powrotem. Percival z pewnością na nią nie czekał z utęsknieniem, ale wypadało, by na moment zjawiła się znów u jego boku.
| zt x2
— Wygodnie zrzucać winę na innych — burknęła niezadowolona i pokręciła głową, ponownie zaglądając do swojej szklanki. Na kolejne słowa Tonks uniosła jednak głowę i pokręciła nią energicznie. — Nie mów tak! — poprosiła ją, a głos jej złagodniał, podobnie jak wyraz twarzy. Chwyciła ją za dłoń i ścisnęła delikatnie jej palce. — Skamander to już przeszłość.— Ustaliły to już. Powtarzała to do znudzenia, chociaż doskonale ją rozumiała i wiedziała, jak trudno jest jej to zrobić. Pewnych rzeczy nie dało się wymazać z dnia na dzień, udać, że nie miały nigdy miejsca. Ignorować uczuć, które rozpalały się za każdym razem, gdy tylko myśli mknęły, ku jednej osobie. Sama chciała ruszyć dalej. Pogodzona z tym, że ktoś, kogo sama kochała nigdy nie odwzajemni jej uczuć. I wiedziała, że tak będzie lepiej. Dla wszystkich, dla niej samej. Należało się skupić na czymś innym, zająć myśli i dłonie czymś pożytecznym, produktywnym, I jeśli Tonks spróbuje przejść przez własny, wewnętrzny opór zrozumie, że to najlepsze, co mogła dla siebie samej zrobić. — Nie wiem, czy twoje słowa odzwierciedlają jego rzeczywiste wybory, czy raczej twoje własne obawy — i przeczuwała, że prawda bliżej miała się ku drugiemu. — Jako gwardzistce nie brakuje ci pewności. Nie trać jej tez jako kobieta. Jesteś błyskotliwa, zabawna, piękna. Kilka blizn, a nawet cała ich siatka tego nie zmieni. Jeśli Vincent tego nie dostrzega to jego problem, nie twój. To on nie potrafi docenić wartości czarownicy, która wyraziła nim zainteresowanie. Nie doszukuj się w sobie błędów, defektów, czy ubytków spowodowanych tym, przez co przeszłaś. To wszystko o czym mówisz jest dowodem, że przetrwałaś. I to jest najważniejsze. — I była silna, dzięki temu, co przeżyła. Odszukała jej spojrzenie i uśmiechnęła się lekko, pokrzepiająco. Chwilę potem przewróciła oczami i westchnęła. Vincent był jak mucha na końskim zadzie.— Cholerny pies ogrodnika — burknęła i pokręciła głową z dezaprobatą. — Jest zazdrosny, to oczywiste.— I nie była pewna, czy sama była z tego faktu zadowolona; że chodziło właśnie o Keatona, a nie jakiegoś przypadkowego czarodzieja. Spuściła wzrok na moment, wzięła głębszy wdech. Może to wszystko też było niewłaściwą ścieżką. Może powinna odpuścić sobie te kwestie. Póki nie poukłada się sama, nie ruszy dalej.
— Ja?!— zdziwiła się urażona. Zmarszczyła brwi chmurnie, a spojrzenie jej pociemniało. — I tak mi się odwdzięczasz? Za to wszystko?— Puściła jej dłoń i splotła ręce na piersi, wydymając usta z niezadowoleniem. Co takiego niby komplikowała? Po chwili nabzdyczyła się jeszcze bardziej. Nie była durna. Nie uważała się za taką. Nie zaprotestowała jednak, gromiąc ją jedynie spojrzeniem. Powrót do tematu Burroughsa, wspomnienie braci Tonks i jeszcze określenie jej obcym nazwiskiem przyprawiło ją o chwilowy zawrót głowy. Złapała się za nią, a po chwili wplotła dłoń we włosy i przeczesała je palcami.
— Cóż, teraz też... nie.— Wzruszyła ramionami i upiła łyk ze swojej szklanki. Powoli dostrzegała dno. — Bo widzisz, ja... Byłoby łatwiej gdyby mnie nienawidził niż ignorował albo zachowywał się jak gdyby nigdy nic, skoro już wiem, że to nie wcale "nic". Bo ja tak jakby urwałam kontakt kiedy... no wiesz... Billy...— To jedno imię zdawało się być odpowiedzią na wszystko i zaskakująco pasowało do każdego pytania, jakie Tonks mogłaby jej zadać. Lecz skoro już podjęła temat Keatona nie mogła pominąć tego istotnego szczegółu. Spojrzała na Tonks niepewnie, a po chwili zamrugała oczami. — Czekaj, co? O jakimś ślubie z Blakiem? Na Merlina, on jest stuknięty — skrzywiła się, łapiąc w mig, że to przekonanie, a później ta rozmowa i wyjaśnienia Just musiały doprowadzić do takiego toku myślenia. Machnęła jednak ręką i dopiła do końca ognistą. Komu, jak komu, jemu nie zamierzała się z tego tłumaczyć. A już na pewno nie teraz.
Pokiwała głową, kiedy przyjaciółka zaproponowała powrót. Odłożyła szkło na blat, poprawiła czerwoną sukienkę i ruszyła razem z Tonks z powrotem. Percival z pewnością na nią nie czekał z utęsknieniem, ale wypadało, by na moment zjawiła się znów u jego boku.
| zt x2
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
| 10 sierpnia
Co to był za dzień! Najpierw jedna z guwernantek Heatha sprzeczała się z nią co do wychowania chłopca, więc musiały zasięgnąć porady jednej z ciotek. Owa szlachcianka grzecznie poparła Gwen, ale jednocześnie poskarżyła się na ból pleców i niedobór maści spowodowany brakiem nadwornego alchemika. Panna Grey, jako dziewczę grzeczne i usłużne, natychmiast zaproponowała, że może coś dla kobiety uwarzyć i gdy już jej się to udało, a maść trafiła do nowej właścicielki, ta była tak zachwycona, że poprosiła o więcej. I choć Gwen planowała wycieczkę do Oazy dobrze wiedziała, że kobieta nie będzie zadowolona, jeśli każe jej czekać, a potem...
...okazało się, że choć w swoich zbiorach posiada odpowiednie serce do stworzenia eliksiru to nie ma niemal żadnych innych składników. Nie były trudne do zdobycia, ale przecież nie miała jak natychmiast ich wyczarować. Już miała zrezygnować z alchemii, gdy –ku swojej głupocie – na korytarzu zaczepiła innego Macmillana, pytając, czy może ktoś na dworze takie rzeczy posiada, aby usłyszeć, że najpewniej znajdzie je w kuchni. I tak oto, niezbyt pewnym krokiem, ruszyła do miejsca, w którym raczej nie bywała szczególnie często. Przecież to był rejon skrzatów, które ciężko pracowały. Gwen nie chciała im przeszkadzać.
Gdy weszła do pomieszczenia odziana w jeansy (jeden z ostatnich zakupów, jaki poczyniła w Londynie, to był całkiem ciekawy materiał) oraz prostą koszulkę w delikatny, kwiecisty wzór rozejrzała się niepewnie. Skrzaty właściwie jej nie zauważyły, ale Gwen po prostu nie wiedziała, gdzie powinna szukać. Nie chciała prosić stworzeń o pomoc (przygotowywały właśnie obiad i miały ręce pełne roboty) toteż niepewnie podeszła do jednej z półek, na której stały różnego rodzaju słoiki i słoiczki. Pociągając nosem, aby sprawdzić, co gdzie jest zaczęła stopniowo zaglądać to do jednego, to do drugiego. Mąka, inny rodzaj mąki, sól, znów mąka... Na Merlina, po co tu tyle tego? Te ciasteczka jednej ze skrzatek musiały mieć naprawdę prawdziwe wzięcie.
Aż tu nagle coś trzasnęło, coś spadło... i Gwen odwróciła się gwałtownie, prawie strącając jeden ze słoików. Jej oczy rozszerzyły się szeroko, gdy okazało się, że jeden ze skrzatów, wkładając lub wyciągając coś z pieca, przy okazji podpalił to, co znajdowało się na... o Merlinie... metalowym talerzu. Skrzat odruchowo rozluźnił palce i płonący przedmiot, którego malarka nie potrafiła zidentyfikować runął na ziemię razem z tacą, lądując tuż obok drewnianego regału i...
Wyciągnęła różdżkę.
– Balneo. – Machnęła nią odruchowo, licząc, że to wystarczy, aby ugasić niewielki pożar.
| k1-50 – nie wystarcza, k51-100 – wystarcza
Co to był za dzień! Najpierw jedna z guwernantek Heatha sprzeczała się z nią co do wychowania chłopca, więc musiały zasięgnąć porady jednej z ciotek. Owa szlachcianka grzecznie poparła Gwen, ale jednocześnie poskarżyła się na ból pleców i niedobór maści spowodowany brakiem nadwornego alchemika. Panna Grey, jako dziewczę grzeczne i usłużne, natychmiast zaproponowała, że może coś dla kobiety uwarzyć i gdy już jej się to udało, a maść trafiła do nowej właścicielki, ta była tak zachwycona, że poprosiła o więcej. I choć Gwen planowała wycieczkę do Oazy dobrze wiedziała, że kobieta nie będzie zadowolona, jeśli każe jej czekać, a potem...
...okazało się, że choć w swoich zbiorach posiada odpowiednie serce do stworzenia eliksiru to nie ma niemal żadnych innych składników. Nie były trudne do zdobycia, ale przecież nie miała jak natychmiast ich wyczarować. Już miała zrezygnować z alchemii, gdy –ku swojej głupocie – na korytarzu zaczepiła innego Macmillana, pytając, czy może ktoś na dworze takie rzeczy posiada, aby usłyszeć, że najpewniej znajdzie je w kuchni. I tak oto, niezbyt pewnym krokiem, ruszyła do miejsca, w którym raczej nie bywała szczególnie często. Przecież to był rejon skrzatów, które ciężko pracowały. Gwen nie chciała im przeszkadzać.
Gdy weszła do pomieszczenia odziana w jeansy (jeden z ostatnich zakupów, jaki poczyniła w Londynie, to był całkiem ciekawy materiał) oraz prostą koszulkę w delikatny, kwiecisty wzór rozejrzała się niepewnie. Skrzaty właściwie jej nie zauważyły, ale Gwen po prostu nie wiedziała, gdzie powinna szukać. Nie chciała prosić stworzeń o pomoc (przygotowywały właśnie obiad i miały ręce pełne roboty) toteż niepewnie podeszła do jednej z półek, na której stały różnego rodzaju słoiki i słoiczki. Pociągając nosem, aby sprawdzić, co gdzie jest zaczęła stopniowo zaglądać to do jednego, to do drugiego. Mąka, inny rodzaj mąki, sól, znów mąka... Na Merlina, po co tu tyle tego? Te ciasteczka jednej ze skrzatek musiały mieć naprawdę prawdziwe wzięcie.
Aż tu nagle coś trzasnęło, coś spadło... i Gwen odwróciła się gwałtownie, prawie strącając jeden ze słoików. Jej oczy rozszerzyły się szeroko, gdy okazało się, że jeden ze skrzatów, wkładając lub wyciągając coś z pieca, przy okazji podpalił to, co znajdowało się na... o Merlinie... metalowym talerzu. Skrzat odruchowo rozluźnił palce i płonący przedmiot, którego malarka nie potrafiła zidentyfikować runął na ziemię razem z tacą, lądując tuż obok drewnianego regału i...
Wyciągnęła różdżkę.
– Balneo. – Machnęła nią odruchowo, licząc, że to wystarczy, aby ugasić niewielki pożar.
| k1-50 – nie wystarcza, k51-100 – wystarcza
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Ostatnio zmieniony przez Gwendolyn Grey dnia 02.01.21 1:43, w całości zmieniany 1 raz
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia
Szybka odpowiedź