Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Ulica Zapomnianych Córek
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ulica Zapomnianych Córek
Ulica wybrukowana prymitywnymi pragnieniami marynarzy, przybijających do londyńskiego portu. To tutaj udają się najbiedniejsi ludzie morza, marzący o zaznaniu kobiecego ciepła - boczna ulica w dokach za dnia wydaje się opuszczonym śmietniskiem, dopiero po zapadnięciu zmroku tętni życiem oraz blaskiem setek lewitujących pomiędzy kamienicami świec. Budynki po obydwu stronach niezwykle wąskiej i stosunkowo krótkiej ulicy, kończącej się ślepym zaułkiem, zajęte są przez wątpliwej jakości domy publiczne. Nie znajdzie się tutaj wyrafinowanych kurtyzan, a podrzędne ladacznice, ceny są jednak przystępne a na parterach niemoralnych przybytków często można dobrze pojeść i wypić. Spotkanie tutaj kogoś z rangą kapitana jest niezwykle rzadkie, równie nieczęsto zapędzają się tutaj służby prawa, więc okolica sprzyja nielegalnym rozrywkom niskiego poziomu.
Tak naprawdę ulica nie ma swej nazwy - przydomek zyskała dzięki pracującym tu dziewczętom, które na zawsze porzuciły swoje rodziny i nazwiska (lub zostały ich pozbawione).
Tak naprawdę ulica nie ma swej nazwy - przydomek zyskała dzięki pracującym tu dziewczętom, które na zawsze porzuciły swoje rodziny i nazwiska (lub zostały ich pozbawione).
Przez czerwień ulicy utkanej z niewygórowanych pragnień przemykał chłód; zwyczajowa mgła spowijająca Londyn zdawała się osiadać wilgotną powłoką na odkrytych skrawkach skóry, dlatego najrozsądniej było każde takowe zakrywać szczelnym materiałem płaszcza, swetra bądź rękawiczek otulających dłonie. Te wykonane ze skóry, skrywające smukłe palce spływały wraz z czernią odzienia wzdłuż sylwetki, wykonującej kolejne, nieco przyspieszone kroki. Płaszcz chronił ciało przed wyziębieniem, obszerny kaptur chronił twarz przez rozpoznaniem – nie martwiłaby się nadto o własną reputację gdyby ktoś ujrzał ją w tym miejscu; mimo upływu kilkunastu miesięcy wciąż nie należała do naczelnych oblicz angielskiej socjety, by ktoś miałby rzeczywiście przypisać lico w szarudze popołudnia do konkretnego nazwiska.
Bo choć przybywało jej – i faktycznej rozpoznawalności, wygód i uznania – nic tak nie chroniło w Londynie jak słodka anonimowość. Na ulicy zapomnianych córek większość chciała takimi być – marzenia formowane były na pokładach wstydu, niewypowiedzianych słów i zakutych w kajdany konwenansów myśli – paradoksalnie wszystko było jawne, choć nikt nie był tutaj faktycznie sobą.
Dolohov nie obawiała się tutaj czegoś, co mogłoby niepokoić kobietę o jej statusie; jedyne zagrożenie, jakie tutaj czyhało to zwyczajna próba kradzieży bądź niechybne pomylenie z jedną z mieszkanek; ciemne odzienie wykonane z drogiego futra wyróżniało ją jednak znacząco od kobiet, które kręciły się po okolicy.
Zewsząd roztaczała się woń ciężkich perfum, potu, brudu i szlamu bulgoczącego w ciemnej wodzie rzeki; port był wystarczająco blisko, by go czuć; wystarczająco blisko by faktycznie wzięła pod uwagę to miejsce w poszukiwaniach kolejnych śladów. Kent wciąż pozostawało pod znakiem zapytania; rzekoma przeprawa mugolskich uciekinierów i zdrajców krwi miała odbyć się końcem miesiąca, pod przewodnictwem kapitana, który lojalność ślubował Rosierom, różdżkę oddał jednak przegranej sprawie. Wciąż nie mieli dostatecznych dowodów, a zwiad mógł dostarczyć jej odpowiednich informacji. Wszystko wskazywało jednak na to, że samego kapitana nie ma wśród uroków portowych dziwek, roiło się jednak od tych, którzy dzielili z nim ściśle mniej lub bardziej zawiłe interesy; od importu alkoholu po przemyt brudnych zdrajców. Londyn wciąż potrafił zaskakiwać.
Koło ucha świsnęło jej szczebiotanie jednej z mijanych panienek; niektóre z nich wydawały się być w stanie amoku, ledwo stojąc na własnych nogach wychylały się zza drzwi wnętrz, z których wylewało się światło – od żółtego, przez pomarańczowe, po głęboką czerwień i purpurę - nawołując przechodniów jednoznacznymi słówkami, nie zwracając nawet uwagi do kogo faktycznie ów zaproszenie dochodzą.
Dolohov nie zwracała na nie uwagi; wciąż skupiona na celu w postaci pleców skrytych za skórzaną kurtką; młody chłopak, którego śledziła szedł krokiem, który na myśl przywodził tylko jedno – spłoszona zwierzyna.
Zbyt proste, jednocześnie dziwnie irytujące – podążanie za młokosem, być może powiązanym ze sprawą nie było zajęciem idealnym na popołudnie, a okolica zdecydowanie odbiegała od komfortu własnego mieszkania; kolejne skaranie od losu nadeszło wraz z ciężkim zderzeniem się z czyjąś sylwetką; mieląc w ustach ciche przekleństwo podniosła spojrzenie prędko – nim jeszcze wzrok wyłapał sprawcę, do nozdrzy dotarł specyficzny zapach, zdecydowanie nietutejszy.
Kilka kolejnych mrugnięć później stała już przed nią lady doyenne.
– Wanda? – wyrzuciła z siebie, prędko jednak ściszając głos – Do cholery, co ty... – co tu robiła, po co zapuszczała w to miejsce, ryzykowała? Ktoś jej pokroju wyróżniał się na tle ulicy niczym jasno świecąca latarnia morska – Chodź – zawyrokowała, nie czekając na odpowiedź kobiety, wchodząc zaraz potem w jedną z uliczek, która przecinała główny deptak; jeśli dobrze pamiętała, powinny wyjść po drugiej stronie, w miejscu, w którym potencjalnie powinien pojawić się mężczyzna – Jesteś tutaj sama?
Bo choć przybywało jej – i faktycznej rozpoznawalności, wygód i uznania – nic tak nie chroniło w Londynie jak słodka anonimowość. Na ulicy zapomnianych córek większość chciała takimi być – marzenia formowane były na pokładach wstydu, niewypowiedzianych słów i zakutych w kajdany konwenansów myśli – paradoksalnie wszystko było jawne, choć nikt nie był tutaj faktycznie sobą.
Dolohov nie obawiała się tutaj czegoś, co mogłoby niepokoić kobietę o jej statusie; jedyne zagrożenie, jakie tutaj czyhało to zwyczajna próba kradzieży bądź niechybne pomylenie z jedną z mieszkanek; ciemne odzienie wykonane z drogiego futra wyróżniało ją jednak znacząco od kobiet, które kręciły się po okolicy.
Zewsząd roztaczała się woń ciężkich perfum, potu, brudu i szlamu bulgoczącego w ciemnej wodzie rzeki; port był wystarczająco blisko, by go czuć; wystarczająco blisko by faktycznie wzięła pod uwagę to miejsce w poszukiwaniach kolejnych śladów. Kent wciąż pozostawało pod znakiem zapytania; rzekoma przeprawa mugolskich uciekinierów i zdrajców krwi miała odbyć się końcem miesiąca, pod przewodnictwem kapitana, który lojalność ślubował Rosierom, różdżkę oddał jednak przegranej sprawie. Wciąż nie mieli dostatecznych dowodów, a zwiad mógł dostarczyć jej odpowiednich informacji. Wszystko wskazywało jednak na to, że samego kapitana nie ma wśród uroków portowych dziwek, roiło się jednak od tych, którzy dzielili z nim ściśle mniej lub bardziej zawiłe interesy; od importu alkoholu po przemyt brudnych zdrajców. Londyn wciąż potrafił zaskakiwać.
Koło ucha świsnęło jej szczebiotanie jednej z mijanych panienek; niektóre z nich wydawały się być w stanie amoku, ledwo stojąc na własnych nogach wychylały się zza drzwi wnętrz, z których wylewało się światło – od żółtego, przez pomarańczowe, po głęboką czerwień i purpurę - nawołując przechodniów jednoznacznymi słówkami, nie zwracając nawet uwagi do kogo faktycznie ów zaproszenie dochodzą.
Dolohov nie zwracała na nie uwagi; wciąż skupiona na celu w postaci pleców skrytych za skórzaną kurtką; młody chłopak, którego śledziła szedł krokiem, który na myśl przywodził tylko jedno – spłoszona zwierzyna.
Zbyt proste, jednocześnie dziwnie irytujące – podążanie za młokosem, być może powiązanym ze sprawą nie było zajęciem idealnym na popołudnie, a okolica zdecydowanie odbiegała od komfortu własnego mieszkania; kolejne skaranie od losu nadeszło wraz z ciężkim zderzeniem się z czyjąś sylwetką; mieląc w ustach ciche przekleństwo podniosła spojrzenie prędko – nim jeszcze wzrok wyłapał sprawcę, do nozdrzy dotarł specyficzny zapach, zdecydowanie nietutejszy.
Kilka kolejnych mrugnięć później stała już przed nią lady doyenne.
– Wanda? – wyrzuciła z siebie, prędko jednak ściszając głos – Do cholery, co ty... – co tu robiła, po co zapuszczała w to miejsce, ryzykowała? Ktoś jej pokroju wyróżniał się na tle ulicy niczym jasno świecąca latarnia morska – Chodź – zawyrokowała, nie czekając na odpowiedź kobiety, wchodząc zaraz potem w jedną z uliczek, która przecinała główny deptak; jeśli dobrze pamiętała, powinny wyjść po drugiej stronie, w miejscu, w którym potencjalnie powinien pojawić się mężczyzna – Jesteś tutaj sama?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Znalazłszy się w nowym, zupełnie obcym sobie miejscu poczuła się zagubiona. Pozostawiona sama sobie, z narastającym uczuciem niepewności oraz strachu nie miała okazji, by dobrze się rozejrzeć. Nie trzeba jednak być wielkim znawcą, by dochodzące z pobliskich budynków dźwięki i pozy ustawionych pod murami kobiet pozostawiały wątpliwości. Do trzeźwości umysłu było jej daleko, ale instynkt podpowiadał, że powinna czym prędzej opuścić to miejsce. Jeśli znajdowała się w Londynie, teleportacja nie będzie możliwa. Nie chcąc dopuścić do potencjalnego zaburzenia zaklęcia, szła pospiesznym krokiem, nawet nie próbując uspokoić zaburzonego oddechu.
Zdziwiła się obecnością Dolohov, mimo wszystko oddychając z pewną ulgą, że trafiła na dobrą, znaną sobie duszę. Tym większe poczuła zdziwienie, gdy okazało się że Tatiana nie podziela jej losu i nie zgubiła się w zawiłościach uliczek, najwidoczniej będąc tu z własnej woli. Nie widziały się od kilku długich miesięcy, od dnia w którym Rosjanka pożegnała się z Evandrą, oświadczając że musi wyruszyć do Skandynawii. Nie pojawiła się na rozdaniu odznaczeń, co wzbudziło wątpliwości doyenne, lecz skoro została wyczytana, musiała pozostawać w świecie żywych, a przynajmniej tak się łudziła.
- Trafiłam tu przez przypadek, sieć chyba nie została naprawiona, albo to… - urwała zaraz, nie widząc sensu w rozwlekaniu się nad powodem swojej obecności. Zwłaszcza na widok zdumionej twarzy Dolohov. Wydawała się być nadzwyczaj zaskoczona, choć nie tak bardzo jak sama doyenne. Nieznoszący sprzeciwu ton rzucił polecenie, półwila bez żadnego zastanowienia usłuchała i podążyła za nią we wskazanym kierunku do głównego deptaku, który nadal niezbyt różnił się od pozostawionej za sobą ślepej uliczki.
Podobne aleje miała przyjemność oglądać w Wiedniu, gdzie jako młoda, nastoletnia dziewczyna poznawała swoiste podziemie pod pieczą Schmidta. U jego boku czuła się bezpieczna, traktując ich spacery jako pewne wycieczki krajoznawcze. Pewnie sam Friedrich szukał wtedy co ładniejszych okolic pozbawionych gnijących w studzienkach szczurów czy otulonej warstwami brudnych, podartych ubrań biedoty, by nie piętrzyć w dziewczęciu traum. Zdołał ją jednak przyzwyczaić do obrzydliwości, choćby we własnej pracowni taksydermicznej. Gdziekolwiek czarodziej teraz był, Evandra mogła złożyć na jego ręce słowa wdzięczności za niechęć do stania w szeregu i trzymania dziewczyny pod szczelnym kloszem. Gdyby nie on, zapewne nigdy nie odkryłaby drzemiącego w sobie potencjału. Trzymając wciąż palce na rękojeści różdżki pobieżnie rozejrzała się wokół, nie znajdując w otoczeniu żadnych konkretnych wskazówek.
- Co to za miejsce? - zapytała równie ściszonym tonem, choć czując wdzierający się w nozdrza zapach mogła domyślić się odpowiedzi. Nie pierwszy raz była w dzielnicy portowej, lecz po raz pierwszy miała okazję doświadczyć jej wątpliwych uroków od drugiej, mniej oszlifowanej pod szlacheckie gusta strony. - I co ty tutaj robisz? - Kolejne pytanie miało już wkrótce doczekać się odpowiedzi. Czarownica wyprostowała się, szybkim gestem poprawiając kaptur, by przesłaniał większą część jasnych włosów. Ściągnęła brwi, wiodąc za czujnym spojrzeniem przyjaciółki. - Szukasz czegoś - bardziej stwierdziła, niż zapytała. W jednej chwili paniczny strach znalazł się gdzieś z tyłu głowy. Sprawa Tatiany okazała się być ważniejsza, jak i ciekawsza od wizyty w bibliotece. Schowana w głębi kieszeni płaszcza książka o numerologii nie zawierała w sobie dreszczyku ekscytacji, jaki nagle ścisnął żołądek półwili. Już nawet zdążyła przyzwyczaić się do zapachu zdolnego wyciskać z oczu łzy; zamrugawszy kilkakrotnie osadziła wyczekujące spojrzenie w Dolohov.
Zdziwiła się obecnością Dolohov, mimo wszystko oddychając z pewną ulgą, że trafiła na dobrą, znaną sobie duszę. Tym większe poczuła zdziwienie, gdy okazało się że Tatiana nie podziela jej losu i nie zgubiła się w zawiłościach uliczek, najwidoczniej będąc tu z własnej woli. Nie widziały się od kilku długich miesięcy, od dnia w którym Rosjanka pożegnała się z Evandrą, oświadczając że musi wyruszyć do Skandynawii. Nie pojawiła się na rozdaniu odznaczeń, co wzbudziło wątpliwości doyenne, lecz skoro została wyczytana, musiała pozostawać w świecie żywych, a przynajmniej tak się łudziła.
- Trafiłam tu przez przypadek, sieć chyba nie została naprawiona, albo to… - urwała zaraz, nie widząc sensu w rozwlekaniu się nad powodem swojej obecności. Zwłaszcza na widok zdumionej twarzy Dolohov. Wydawała się być nadzwyczaj zaskoczona, choć nie tak bardzo jak sama doyenne. Nieznoszący sprzeciwu ton rzucił polecenie, półwila bez żadnego zastanowienia usłuchała i podążyła za nią we wskazanym kierunku do głównego deptaku, który nadal niezbyt różnił się od pozostawionej za sobą ślepej uliczki.
Podobne aleje miała przyjemność oglądać w Wiedniu, gdzie jako młoda, nastoletnia dziewczyna poznawała swoiste podziemie pod pieczą Schmidta. U jego boku czuła się bezpieczna, traktując ich spacery jako pewne wycieczki krajoznawcze. Pewnie sam Friedrich szukał wtedy co ładniejszych okolic pozbawionych gnijących w studzienkach szczurów czy otulonej warstwami brudnych, podartych ubrań biedoty, by nie piętrzyć w dziewczęciu traum. Zdołał ją jednak przyzwyczaić do obrzydliwości, choćby we własnej pracowni taksydermicznej. Gdziekolwiek czarodziej teraz był, Evandra mogła złożyć na jego ręce słowa wdzięczności za niechęć do stania w szeregu i trzymania dziewczyny pod szczelnym kloszem. Gdyby nie on, zapewne nigdy nie odkryłaby drzemiącego w sobie potencjału. Trzymając wciąż palce na rękojeści różdżki pobieżnie rozejrzała się wokół, nie znajdując w otoczeniu żadnych konkretnych wskazówek.
- Co to za miejsce? - zapytała równie ściszonym tonem, choć czując wdzierający się w nozdrza zapach mogła domyślić się odpowiedzi. Nie pierwszy raz była w dzielnicy portowej, lecz po raz pierwszy miała okazję doświadczyć jej wątpliwych uroków od drugiej, mniej oszlifowanej pod szlacheckie gusta strony. - I co ty tutaj robisz? - Kolejne pytanie miało już wkrótce doczekać się odpowiedzi. Czarownica wyprostowała się, szybkim gestem poprawiając kaptur, by przesłaniał większą część jasnych włosów. Ściągnęła brwi, wiodąc za czujnym spojrzeniem przyjaciółki. - Szukasz czegoś - bardziej stwierdziła, niż zapytała. W jednej chwili paniczny strach znalazł się gdzieś z tyłu głowy. Sprawa Tatiany okazała się być ważniejsza, jak i ciekawsza od wizyty w bibliotece. Schowana w głębi kieszeni płaszcza książka o numerologii nie zawierała w sobie dreszczyku ekscytacji, jaki nagle ścisnął żołądek półwili. Już nawet zdążyła przyzwyczaić się do zapachu zdolnego wyciskać z oczu łzy; zamrugawszy kilkakrotnie osadziła wyczekujące spojrzenie w Dolohov.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Urwana w połowie myśl, krótki zryw instynktu i jedynie odrobina zaplanowanego działania – nie wiedziała ile chłopak będzie w stanie jej powiedzieć, o ile w ogóle miał powiedzieć cokolwiek. Ile z tego co powie będzie miało sens, będzie spajało się w całość i łączyło z sytuacją w portowym miasteczku Kent. Ale kiedy wzrok utkwiony był szczegółowo w samotnej sylwetce przemierzającej pozornie znane tereny, jakże jednak utkanej ze strachu i niepewności, gdzieś w środku wiedziała, że to ona będzie górą. Samotny chłopiec uwikłany w sieć beznadziei i przegranej strony, ukrywający się w oparach portu i ciemnych światłach ulicy stworzonej z niespełnionych marzeń, prostytucji i pogrzebanych ambicji. Chciał się ukryć, jednocześnie jaśniejąc jak świeżo wymieniona żarówka w głównej latarni przez pałacem Buckingham.
To było jak podążanie po okruszkach za spłoszonym dzieckiem.
Do czasu, bo kiedy sylwetka spotkała się z drugą – pierw Dolohov była pewna, że zderzyła się z kolejnym pijakiem, ćpunem czy dziwkarzem zbłąkanym na drodze od jednej do drugiej panny – ale siła uderzenia było dużo mniejsza. A potem, ot tak, jak w jakimś abstrakcyjnym śnie opartym na kontraście, wyrosła przed nią lady doyenne.
Jasne pasma włosów wyglądały jak nitki światłości w miejscu porównywalnym do piekielnej czeluści, spojrzenie, które nie powinno było w ogóle oglądać Ulicy Zapomnianych Córek wydawało się balansować między strachem a spłoszeniem.
– Och, no oczywiście – mruknęła krótko kiedy lady Rosier wspomniała o przypadku; to było jedyne wytłumaczenie, które Tatiana byłaby w stanie przyjąć i które spajało w całość dziwaczne spotkanie. Ciągnąc wraz za sobą dłoń szlachcianki podążyła w stronę bocznej uliczki, pozornie bezpieczniejszej niż główny deptak. Tutaj prawdopodobieństwo, że ktoś w końcu rozpozna Evandrę, było dużo niższe – A jak ci się zdaje? – rzuciła na pytanie kobiety, dość ostro i ironicznie, czując się tak, jakby znalazła zagubione dziecię w miejscu całkowicie dla dziecka nieodpowiednim. Zaraz potem odetchnęła jednak ciężko, po raz kolejny obrzucając okolicę spojrzeniem, nim znów spojrzała na Rosier, tym razem łagodniej – Wyjątkowo ci się nie-poszczęściło z tym Fiuu – dodała, lustrując Evandrę spojrzeniem, jak gdyby chciała się upewnić, że wszystkie kończyny są na swoim miejscu, suknia wciąż zachwycająca, a ona sama cała i zdrowa. Były wprawdzie gorsze miejsca, ale to było wystarczająco specyficzne.
– Powinnaś wracać do domu, Wandziu – teleportacja nie wchodziła w grę, Fiuu zawodziło, miała odprowadzić ją do własnego mieszkania żeby mogła skorzystać z potencjalnie bezpieczniejszego kominka? Ciężkie westchnienie wydostało się spomiędzy warg ponownie, kiedy unosząc głowę ponad otaczający ich zaułek starała się na nowo dostrzec sylwetkę śledzonego chłopaka.
– Kogoś – naprostowała gdy Rosier trafnie odkryła jej intencje. Niemal zabawny był fakt, że całą historię zapoczątkował list jej męża. Nim powiedziała coś jeszcze, skupiła się na oględzinach okolicy; ulicy która wciąż była widoczna z miejsca, które zajęły. Dopiero po kilkunastu, może kilkudziesięciu sekundach odnalazła barwę kurtki, którą nosił młodzieniec, gdzieś przy straganie handlarza, który handlował wszystkim co tylko się dało.
– Utraconej miłości czy uciekiniera kochanka, nazwij to jak chcesz – w skrócie kogoś, kto wybrał bardzo złą drogę – chłoptaś nie miał nic wspólnego z miłością, Dolohov nawet go nie znała. Ale to niekoniecznie przeszkadzało.
Przeszkadzało to, że lady Rosier powinna wracać do domu, ale Tatianie wcale na tym nie zależało – Chcesz pobawić się w kotka i myszkę? A raczej koty i małą, biedną mysz?
Jej mąż by tego nie pochwalał, ale to co pochwał Tristan Rosier interesowało ją wtedy tyle, co nic.
Nie czekała na odpowiedź; wprawdzie nie dała jej nawet dłuższej chwili na zastanowienie, prędko wyciągając różdżkę i szykując się do wyjścia z zaułka – Czekaj tutaj, za bardzo rzucasz się w oczy.
To było jak podążanie po okruszkach za spłoszonym dzieckiem.
Do czasu, bo kiedy sylwetka spotkała się z drugą – pierw Dolohov była pewna, że zderzyła się z kolejnym pijakiem, ćpunem czy dziwkarzem zbłąkanym na drodze od jednej do drugiej panny – ale siła uderzenia było dużo mniejsza. A potem, ot tak, jak w jakimś abstrakcyjnym śnie opartym na kontraście, wyrosła przed nią lady doyenne.
Jasne pasma włosów wyglądały jak nitki światłości w miejscu porównywalnym do piekielnej czeluści, spojrzenie, które nie powinno było w ogóle oglądać Ulicy Zapomnianych Córek wydawało się balansować między strachem a spłoszeniem.
– Och, no oczywiście – mruknęła krótko kiedy lady Rosier wspomniała o przypadku; to było jedyne wytłumaczenie, które Tatiana byłaby w stanie przyjąć i które spajało w całość dziwaczne spotkanie. Ciągnąc wraz za sobą dłoń szlachcianki podążyła w stronę bocznej uliczki, pozornie bezpieczniejszej niż główny deptak. Tutaj prawdopodobieństwo, że ktoś w końcu rozpozna Evandrę, było dużo niższe – A jak ci się zdaje? – rzuciła na pytanie kobiety, dość ostro i ironicznie, czując się tak, jakby znalazła zagubione dziecię w miejscu całkowicie dla dziecka nieodpowiednim. Zaraz potem odetchnęła jednak ciężko, po raz kolejny obrzucając okolicę spojrzeniem, nim znów spojrzała na Rosier, tym razem łagodniej – Wyjątkowo ci się nie-poszczęściło z tym Fiuu – dodała, lustrując Evandrę spojrzeniem, jak gdyby chciała się upewnić, że wszystkie kończyny są na swoim miejscu, suknia wciąż zachwycająca, a ona sama cała i zdrowa. Były wprawdzie gorsze miejsca, ale to było wystarczająco specyficzne.
– Powinnaś wracać do domu, Wandziu – teleportacja nie wchodziła w grę, Fiuu zawodziło, miała odprowadzić ją do własnego mieszkania żeby mogła skorzystać z potencjalnie bezpieczniejszego kominka? Ciężkie westchnienie wydostało się spomiędzy warg ponownie, kiedy unosząc głowę ponad otaczający ich zaułek starała się na nowo dostrzec sylwetkę śledzonego chłopaka.
– Kogoś – naprostowała gdy Rosier trafnie odkryła jej intencje. Niemal zabawny był fakt, że całą historię zapoczątkował list jej męża. Nim powiedziała coś jeszcze, skupiła się na oględzinach okolicy; ulicy która wciąż była widoczna z miejsca, które zajęły. Dopiero po kilkunastu, może kilkudziesięciu sekundach odnalazła barwę kurtki, którą nosił młodzieniec, gdzieś przy straganie handlarza, który handlował wszystkim co tylko się dało.
– Utraconej miłości czy uciekiniera kochanka, nazwij to jak chcesz – w skrócie kogoś, kto wybrał bardzo złą drogę – chłoptaś nie miał nic wspólnego z miłością, Dolohov nawet go nie znała. Ale to niekoniecznie przeszkadzało.
Przeszkadzało to, że lady Rosier powinna wracać do domu, ale Tatianie wcale na tym nie zależało – Chcesz pobawić się w kotka i myszkę? A raczej koty i małą, biedną mysz?
Jej mąż by tego nie pochwalał, ale to co pochwał Tristan Rosier interesowało ją wtedy tyle, co nic.
Nie czekała na odpowiedź; wprawdzie nie dała jej nawet dłuższej chwili na zastanowienie, prędko wyciągając różdżkę i szykując się do wyjścia z zaułka – Czekaj tutaj, za bardzo rzucasz się w oczy.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ostry ton czarownicy wcale nie przestraszył półwili, choć z pewnością był pewnym zaskoczeniem. Nic zresztą dziwnego, zaskoczyła ją podczas czegoś, sama także byłaby nie w sosie, gdyby ktoś pokrzyżował jej plany, tylko co mogło być tak szalenie istotne?
”Wandziu”, wybrzmiało w ustach Dolohov, a lady Rosier poczuła, jak w jednej chwili jej serce zamiera i podchodzi do gardła, a oczy wilgotnieją od łez. Ostatnia osoba, która zwracała się do niej w ten sposób zginęła pół roku wcześniej (to już pół roku?!). Sylwetka brata natychmiast nasunęła się na myśl, wywołując lawinę sprzecznych odczuć, których miała już przecież więcej nie doświadczać. Pogodziła się z jego odejściem, z jego nieistnieniem. Został wymazany z kart historii, rodzinnych kronik, zawieszonych w rodowej rezydencji portretów. Zapomniany, jakby nigdy nie istniał, pomimo usilnych starań nigdy nie opuścił Evandrowego serca. Przyjaciółka nie dostrzegła przecinającego jasną twarz półwili przestrachu, odwracając się już w innym kierunku, zupełnie nieświadoma swojego czynu i wywołanych w niej emocji.
Utraconej miłości, kochanka? Czarownica potrząsnęła lekko głową, jakby miało jej to pomóc z wyrzuceniem z głowy niechcianych myśli. Powiodła wzrokiem za spojrzeniem Tatiany, kiedy ta wyglądała zza rogu w kierunku alejki. Kilka sylwetek błąkało się po uliczce, w większości jednak pospiesznym krokiem brnąc przed siebie, co nie było wcale takie dziwne, biorąc pod uwagę, że mało kto udałby się tu na spacer. Zacisnęła wargi w wąską linijkę, nie chcąc dopytywać o szczegóły tej całej relacji. Czy zareagowałaby podobnie, gdyby chodziło o nią samą? Nie miała wielu kochanków, nie było kogo szukać ani za kim gnać. Po tą całą zemstę sięgnęła raz i prędko zorientowała się, że nie jest to coś, czego chce, co przyniesie wymierny skutek i sprosta oczekiwaniom. Gdyby chciała takiego delikwenta w jakiś sposób ukarać, szukałaby wysoce dotkliwego rozwiązania, ale żeby biegać za nim po podłej, portowej dzielnicy?
Zachowała milczenie, czekając na dalszy ciąg wydarzeń, nie wiedząc kogo szukać ani na co zwracać uwagę. W jaki sposób mogła jej pomóc i czego miała tyczyć się rzeczona zabawa? Tatiana widziała jak wzbudzić zainteresowanie i stopniować napięcie. Na policzkach półwili pojawiły się już niecierpliwe wypieki, przygryzła lekko karminową wargę.
- Że co, proszę? - wyrwało jej się, gdy Dolohov sięgała po różdżkę. Zaciskając wciąż palce na własnej, wyjęła ją z kieszeni. - Najpierw proponujesz mi zabawę, a teraz każesz czekać? - Uniosła jasne brwi i pokręciła głową. Nie godzi się wszak machać przed nosem smakołykiem, by zaraz go zabrać i pokazać figę z makiem. O tym, że Tatiana lubiła się droczyć wiedziała nie od dziś, sama zresztą zachowywała się podobnie, wodząc za nos wedle tylko sobie znanych warunków, jednak w chwili takiej jak ta mogła sobie odpuścić. Nie czekanie na odpowiedź było ich cechą wspólną; półwila cofnęła się pół kroku i machnęła różdżką, śpiewnym tonem wypowiadając inkantację. Oczami wyobraźni sięgnęła do spotkanej w tamtym pokoju z kominkiem kobiety, do wątłych ramion i brudnych tkanin. Kiedy przy za pierwszym razem zaklęcie nie wyszło, rzuciła je ponownie, osiągając niemal kompletny wynik. W jednej chwili elegancki płaszcz o błyszczących zdobieniach został zastąpiony smętnym, poszarzałym materiałem, jego brzeg nosił postrzępione przetarcia, lecz guziki nie zmatowiały wedle zamiaru, pozostając wciąż błyszczącymi. Prędkim ruchem dłoni odgarnęła jasne włosy z twarzy i mocniej naciągnęła kaptur płaszcza. - Idę z tobą. Który ci podpadł i co chcemy z nim zrobić? - posłała pytające spojrzenie Tatianie, czekając na dalsze instrukcje. Celowo użyła liczby mnogiej, będąc już w pełni przekonana, że chce jej pomóc. Powrót do domu nie wchodził w grę, nie teraz, gdy była już zdeterminowana do podjęcia działania.
”Wandziu”, wybrzmiało w ustach Dolohov, a lady Rosier poczuła, jak w jednej chwili jej serce zamiera i podchodzi do gardła, a oczy wilgotnieją od łez. Ostatnia osoba, która zwracała się do niej w ten sposób zginęła pół roku wcześniej (to już pół roku?!). Sylwetka brata natychmiast nasunęła się na myśl, wywołując lawinę sprzecznych odczuć, których miała już przecież więcej nie doświadczać. Pogodziła się z jego odejściem, z jego nieistnieniem. Został wymazany z kart historii, rodzinnych kronik, zawieszonych w rodowej rezydencji portretów. Zapomniany, jakby nigdy nie istniał, pomimo usilnych starań nigdy nie opuścił Evandrowego serca. Przyjaciółka nie dostrzegła przecinającego jasną twarz półwili przestrachu, odwracając się już w innym kierunku, zupełnie nieświadoma swojego czynu i wywołanych w niej emocji.
Utraconej miłości, kochanka? Czarownica potrząsnęła lekko głową, jakby miało jej to pomóc z wyrzuceniem z głowy niechcianych myśli. Powiodła wzrokiem za spojrzeniem Tatiany, kiedy ta wyglądała zza rogu w kierunku alejki. Kilka sylwetek błąkało się po uliczce, w większości jednak pospiesznym krokiem brnąc przed siebie, co nie było wcale takie dziwne, biorąc pod uwagę, że mało kto udałby się tu na spacer. Zacisnęła wargi w wąską linijkę, nie chcąc dopytywać o szczegóły tej całej relacji. Czy zareagowałaby podobnie, gdyby chodziło o nią samą? Nie miała wielu kochanków, nie było kogo szukać ani za kim gnać. Po tą całą zemstę sięgnęła raz i prędko zorientowała się, że nie jest to coś, czego chce, co przyniesie wymierny skutek i sprosta oczekiwaniom. Gdyby chciała takiego delikwenta w jakiś sposób ukarać, szukałaby wysoce dotkliwego rozwiązania, ale żeby biegać za nim po podłej, portowej dzielnicy?
Zachowała milczenie, czekając na dalszy ciąg wydarzeń, nie wiedząc kogo szukać ani na co zwracać uwagę. W jaki sposób mogła jej pomóc i czego miała tyczyć się rzeczona zabawa? Tatiana widziała jak wzbudzić zainteresowanie i stopniować napięcie. Na policzkach półwili pojawiły się już niecierpliwe wypieki, przygryzła lekko karminową wargę.
- Że co, proszę? - wyrwało jej się, gdy Dolohov sięgała po różdżkę. Zaciskając wciąż palce na własnej, wyjęła ją z kieszeni. - Najpierw proponujesz mi zabawę, a teraz każesz czekać? - Uniosła jasne brwi i pokręciła głową. Nie godzi się wszak machać przed nosem smakołykiem, by zaraz go zabrać i pokazać figę z makiem. O tym, że Tatiana lubiła się droczyć wiedziała nie od dziś, sama zresztą zachowywała się podobnie, wodząc za nos wedle tylko sobie znanych warunków, jednak w chwili takiej jak ta mogła sobie odpuścić. Nie czekanie na odpowiedź było ich cechą wspólną; półwila cofnęła się pół kroku i machnęła różdżką, śpiewnym tonem wypowiadając inkantację. Oczami wyobraźni sięgnęła do spotkanej w tamtym pokoju z kominkiem kobiety, do wątłych ramion i brudnych tkanin. Kiedy przy za pierwszym razem zaklęcie nie wyszło, rzuciła je ponownie, osiągając niemal kompletny wynik. W jednej chwili elegancki płaszcz o błyszczących zdobieniach został zastąpiony smętnym, poszarzałym materiałem, jego brzeg nosił postrzępione przetarcia, lecz guziki nie zmatowiały wedle zamiaru, pozostając wciąż błyszczącymi. Prędkim ruchem dłoni odgarnęła jasne włosy z twarzy i mocniej naciągnęła kaptur płaszcza. - Idę z tobą. Który ci podpadł i co chcemy z nim zrobić? - posłała pytające spojrzenie Tatianie, czekając na dalsze instrukcje. Celowo użyła liczby mnogiej, będąc już w pełni przekonana, że chce jej pomóc. Powrót do domu nie wchodził w grę, nie teraz, gdy była już zdeterminowana do podjęcia działania.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Absolutnie nie powinno jej tu być.
Nie powinna była się tu pojawić, nie powinna była chodzić tą samą ulicą, nie powinna wpaść na Dolohov – nie z faktu jakiegokolwiek wstydu, ale pewnych rzeczy oczy arystokratki nie miały nigdy doświadczyć. A przynajmniej tak sobie wmawiała, tak jej się wydawało, tak napisane były dzieje ludzi jej statusu, których Tatiana wciąż postrzegała w obrazie sylwetek zamkniętych w złotej klatce, mogących jedynie spacerować wzdłuż i wszerz jasno wytyczonych obszarów. Wandziu wybrzmiało odrobinę protekcjonalnie, ale wciąż traktowała ją tak, jak gdyby sprawowała nad nią opiekę, rozpoczętą wiele miesięcy temu, kiedy na drobne barki spadło małżeństwo, czyniące z niej lady doyenne.
Teraz była już kimś zupełnie innym, a mimo to specyficzna troska, paradoksalnie nieco podobna do tej, którą otaczał ją Francis, drgała w słowach Dolohov i w jej spojrzeniu, choć ostrym i rozdrażnionym, wciąż noszącym w sobie jakąś dziwną delikatność wobec byłej panny Lestrange.
Nawet w tej sytuacji musiała zachować ostrożność, przekalkulować jak wiele może jej powiedzieć – bo młody mężczyzna, którego śledziła, wcale nie był jej kochankiem. Nie był nawet kimś wartym uwagi, gdyby nie fakt jego powiązań z kapitanem Hythe, portowego miasteczka w Kent. Evandra pewnie o tym nie wiedziała – nie wiedziała o uciekinierach i zdrajcach, którym pies gryzący karmiącą go rękę pomagał, tuż pod nosem nestora, jej męża.
To nie było trudne zadanie, nie kiedy chłopak krążył w popłochu po ulicy, zlękniony i niepewny, zupełnie jak ranna zwierzyna, której zapach intensywnie unosił się w powietrzu. Mugolak ze strachem na twarzy i samobójczą misją w sercu – nawet jeśli miał nie powiedzieć im wiele, przynajmniej się pobawią.
Pobawią, bo Evandra nad wyraz entuzjastycznie przyjęła płynącą z ust Dolohov propozycję; być może tego się spodziewała, choć cichy głos rozsądku nakazywał jednak odprawić kobietę do domu, bez słowa sprzeciwu. W końcu chodziło nie tylko o jej bezpieczeństwo, co... zgorszenie? Jak wiele mogła jej pokazać?
Chęci arystokratki ukazało rzucone na płaszcz zaklęcie; w nowym wydaniu bardziej wtapiała się w tłum, choć jasne pukle wciąż zwracały uwagę – Zwiąż włosy – rzuciła półszeptem, niemo zgadzając się na propozycję Evandry; nie miała teraz czasu prawić jej morałów.
Niedługo później ruszyły w główny plac ulicy, na którym zewsząd rozciągały się ciemne sylwetki, stragany z dziwacznymi przedmiotami, gdzieniegdzie wciąż w kusych spódnicach błyskały kobiece łydki, zachęcając przechodniów do skorzystania z usług rozkoszy.
– Ten przy stoisku, to młody chłopak, szlama – dodała cicho, kiedy skracały dzielący je od śledzonej sylwetki dystans. Ciemnowłosy młodzieniec mógł nawet nie mieć dwudziestu lat; bladą twarz okalały jasne kosmyki włosów, niebieskie spojrzenie wciąż świdrowało spojrzenie. On też czegoś szukał, a handlarz wcale nie chciał mu tego ofiarować. Cicho dyskutowali nad prowizorycznym blatem zagraconym przedmiotami, później głosy podniosły się w coś na kształt słownej przepychanki. Tatiana ruszyła naprzód, dłonią wskazując Evandrze, by została nieco w tyle – Niekoniecznie dobrze ci to wychodzi, mój drogi – kobieca sylwetka stanęła obok tej należącej do chłopaka, który od razu przeniósł swoje spojrzenie na nią – I to nie jest kwestia pieniędzy, po prostu źle się do tego zabierasz – skomentowała, a kącik ust drgnął w górę. Nachyliła się do niego bliżej, wciąż spłoszonego i zdziwionego – Mam wiadomość od kapitana. Pilną – była pewna, że współpracują. Nad czym? Co chłopak chciał kupić? Czy w kieszeni brzęczały między innymi monety Drew, którymi zapłacili za bilet na ucieczkę z Anglii?
– Chodź – szept potoczył się płynnie; wyminęła go, kątem oka zerkając na Evandrę, dając jej znak by cicho dołączyła w kierunku zaułka. Ruszył za nią, zadając ciche pytania, wciąż zdenerwowany – Transport będzie musiał odbyć się szybciej, zdążysz? – była niemal pewna, że i jemu kapitan obiecał przeprawę, która miała ocalić mu życie. Mu i pewnie komuś jeszcze.
- Skąd wiesz? Kim ty...och, ciszej! Na Merlina, na kiedy? Na kiedy ma być transport? Nie zdążę zebrać całej kwoty... - mamrotał, kiedy wchodzili w boczną uliczkę; latarnia w kącie mrugała raz po raz, nad chodnikiem unosiła się specyficzna para.
– Pytanie brzmi, co właśnie próbowałeś sprzedać? – rzuciła, unosząc brew ku górze; w dłoni ukrytej pod ciężkim płaszczem unosząc różdżkę – Mogę ci pomóc, zależy co masz – czysty blef, bo już wiedziała. Wiedziała, że niewiele jej powie, był nieprzydatny, a jednak kusząco bezbronny. Mugolak zapędzony w zaułek, lepiej być nie mogło.
Zaczął się rozglądać, niepewny czy mógł odpowiadać, niepewny czy w ogóle dobrym pomysłem było rozmawianie z obcą kobietą.
Jej natomiast kończyła się cierpliwość.
- Caeruleusio – różdżka wysunęła się z kieszeni płaszcza, ciche, łagodne słowa wypłynęły w przestrzeń, a chwilę później błękitne zaklęcie pomknęło w kierunku chłopaka. Silny lód dosięgnął jego nóg; zaczął piąć się w górę od stóp przez łydki i kolana, dosięgając ud i bioder i mrożąc mięśnie, odcinając mu jakąkolwiek formę odwrotu – Spytałam o coś, nie słyszałeś? Impeta – kolejne silne zaklęcie pomknęło; wrzaskliwy pisk rozbijający się o jego uszy już musiał usłyszeć.
Caeruleusio na 113 (krytyczny sukces <3), Impeta na 111
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie powinna była się tu pojawić, nie powinna była chodzić tą samą ulicą, nie powinna wpaść na Dolohov – nie z faktu jakiegokolwiek wstydu, ale pewnych rzeczy oczy arystokratki nie miały nigdy doświadczyć. A przynajmniej tak sobie wmawiała, tak jej się wydawało, tak napisane były dzieje ludzi jej statusu, których Tatiana wciąż postrzegała w obrazie sylwetek zamkniętych w złotej klatce, mogących jedynie spacerować wzdłuż i wszerz jasno wytyczonych obszarów. Wandziu wybrzmiało odrobinę protekcjonalnie, ale wciąż traktowała ją tak, jak gdyby sprawowała nad nią opiekę, rozpoczętą wiele miesięcy temu, kiedy na drobne barki spadło małżeństwo, czyniące z niej lady doyenne.
Teraz była już kimś zupełnie innym, a mimo to specyficzna troska, paradoksalnie nieco podobna do tej, którą otaczał ją Francis, drgała w słowach Dolohov i w jej spojrzeniu, choć ostrym i rozdrażnionym, wciąż noszącym w sobie jakąś dziwną delikatność wobec byłej panny Lestrange.
Nawet w tej sytuacji musiała zachować ostrożność, przekalkulować jak wiele może jej powiedzieć – bo młody mężczyzna, którego śledziła, wcale nie był jej kochankiem. Nie był nawet kimś wartym uwagi, gdyby nie fakt jego powiązań z kapitanem Hythe, portowego miasteczka w Kent. Evandra pewnie o tym nie wiedziała – nie wiedziała o uciekinierach i zdrajcach, którym pies gryzący karmiącą go rękę pomagał, tuż pod nosem nestora, jej męża.
To nie było trudne zadanie, nie kiedy chłopak krążył w popłochu po ulicy, zlękniony i niepewny, zupełnie jak ranna zwierzyna, której zapach intensywnie unosił się w powietrzu. Mugolak ze strachem na twarzy i samobójczą misją w sercu – nawet jeśli miał nie powiedzieć im wiele, przynajmniej się pobawią.
Pobawią, bo Evandra nad wyraz entuzjastycznie przyjęła płynącą z ust Dolohov propozycję; być może tego się spodziewała, choć cichy głos rozsądku nakazywał jednak odprawić kobietę do domu, bez słowa sprzeciwu. W końcu chodziło nie tylko o jej bezpieczeństwo, co... zgorszenie? Jak wiele mogła jej pokazać?
Chęci arystokratki ukazało rzucone na płaszcz zaklęcie; w nowym wydaniu bardziej wtapiała się w tłum, choć jasne pukle wciąż zwracały uwagę – Zwiąż włosy – rzuciła półszeptem, niemo zgadzając się na propozycję Evandry; nie miała teraz czasu prawić jej morałów.
Niedługo później ruszyły w główny plac ulicy, na którym zewsząd rozciągały się ciemne sylwetki, stragany z dziwacznymi przedmiotami, gdzieniegdzie wciąż w kusych spódnicach błyskały kobiece łydki, zachęcając przechodniów do skorzystania z usług rozkoszy.
– Ten przy stoisku, to młody chłopak, szlama – dodała cicho, kiedy skracały dzielący je od śledzonej sylwetki dystans. Ciemnowłosy młodzieniec mógł nawet nie mieć dwudziestu lat; bladą twarz okalały jasne kosmyki włosów, niebieskie spojrzenie wciąż świdrowało spojrzenie. On też czegoś szukał, a handlarz wcale nie chciał mu tego ofiarować. Cicho dyskutowali nad prowizorycznym blatem zagraconym przedmiotami, później głosy podniosły się w coś na kształt słownej przepychanki. Tatiana ruszyła naprzód, dłonią wskazując Evandrze, by została nieco w tyle – Niekoniecznie dobrze ci to wychodzi, mój drogi – kobieca sylwetka stanęła obok tej należącej do chłopaka, który od razu przeniósł swoje spojrzenie na nią – I to nie jest kwestia pieniędzy, po prostu źle się do tego zabierasz – skomentowała, a kącik ust drgnął w górę. Nachyliła się do niego bliżej, wciąż spłoszonego i zdziwionego – Mam wiadomość od kapitana. Pilną – była pewna, że współpracują. Nad czym? Co chłopak chciał kupić? Czy w kieszeni brzęczały między innymi monety Drew, którymi zapłacili za bilet na ucieczkę z Anglii?
– Chodź – szept potoczył się płynnie; wyminęła go, kątem oka zerkając na Evandrę, dając jej znak by cicho dołączyła w kierunku zaułka. Ruszył za nią, zadając ciche pytania, wciąż zdenerwowany – Transport będzie musiał odbyć się szybciej, zdążysz? – była niemal pewna, że i jemu kapitan obiecał przeprawę, która miała ocalić mu życie. Mu i pewnie komuś jeszcze.
- Skąd wiesz? Kim ty...och, ciszej! Na Merlina, na kiedy? Na kiedy ma być transport? Nie zdążę zebrać całej kwoty... - mamrotał, kiedy wchodzili w boczną uliczkę; latarnia w kącie mrugała raz po raz, nad chodnikiem unosiła się specyficzna para.
– Pytanie brzmi, co właśnie próbowałeś sprzedać? – rzuciła, unosząc brew ku górze; w dłoni ukrytej pod ciężkim płaszczem unosząc różdżkę – Mogę ci pomóc, zależy co masz – czysty blef, bo już wiedziała. Wiedziała, że niewiele jej powie, był nieprzydatny, a jednak kusząco bezbronny. Mugolak zapędzony w zaułek, lepiej być nie mogło.
Zaczął się rozglądać, niepewny czy mógł odpowiadać, niepewny czy w ogóle dobrym pomysłem było rozmawianie z obcą kobietą.
Jej natomiast kończyła się cierpliwość.
- Caeruleusio – różdżka wysunęła się z kieszeni płaszcza, ciche, łagodne słowa wypłynęły w przestrzeń, a chwilę później błękitne zaklęcie pomknęło w kierunku chłopaka. Silny lód dosięgnął jego nóg; zaczął piąć się w górę od stóp przez łydki i kolana, dosięgając ud i bioder i mrożąc mięśnie, odcinając mu jakąkolwiek formę odwrotu – Spytałam o coś, nie słyszałeś? Impeta – kolejne silne zaklęcie pomknęło; wrzaskliwy pisk rozbijający się o jego uszy już musiał usłyszeć.
Caeruleusio na 113 (krytyczny sukces <3), Impeta na 111
[bylobrzydkobedzieladnie]
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mierzyła się z jej spojrzeniem, czekając na wyrok, decydujący o tym co z półwilą zrobić. Na miejscu Dolohov zapewne sama niechętnie by się zgodziła, jednak z braku innych rozwiązań, dodatkowe towarzystwo wzięłaby ją ze sobą. Przy sobie przynajmniej miała pewność, że wie co się z nią dzieje, a nie zdaje się na szczęśliwość losu, który w obecnych warunkach mógłby obrać nieoczekiwany i raczej tragiczny obrót.
Westchnęła, uśmiechając się kącikowo i po raz kolejny poprawiła włosy, nie chcąc sprzeczać się z Tatianą. To była jej misja i to ona stawiała warunki, do których Evandra zamierzała się dostosować. Widziała malujące się na jej twarzy niezadowolenie i pospieszne łatanie planu. Prędko jasnym stało się, że nie chodzi o żadnego kochanka ani zemstę na nim. Oczekiwania i ograniczenia związane z nieściąganiem na siebie uwagi wyraźnie wskazywały na wysoki priorytet. Sprawa musiała być o wiele bardziej poważna i wymagała największego skupienia.
Szlama, wybrzmiewało głucho w myślach półwili, powodując narastający ścisk w żołądku. To gromadząca się niechęć względem mieszańców krwi, których działanie coraz bardziej uprzykrzało jej życie. Z początku sądziła, że istnienie z nimi w jednym świecie, mijanie się w tym samym mieście, czy chociażby w murach jednego zamku jest całkiem niegroźne, tak na każdym kroku uświadamiali ją o wadach toku tego myślenia. Czy naprawdę każdy z nich niegodny był zaufania? Znała przecież wielu czarodziejów półkrwi, czasem też i tych pochodzenia wyłącznie mugolskiego, wprawdzie z żadnym z nich nie zawiązała wielkich przyjaźni, ale zakończenie Hogwartu wiązało się także z rozejściem ich ścieżek. Myśli wróciły do sylwetki Francisa i stanu w jakim się znajdował w dniu, w którym odwiedziła go w Szpitalu Świętego Munga. To oni mu to zrobili, to oni ściągnęli go na manowce, zdrada pewnie płynęła w ich krwi.
Trzymała się kilka kroków za nią, ale wciąż na tyle blisko, by móc usłyszeć padające w kierunku chłopaka słowa. Zatrzymała się przy innym straganie, udając zainteresowanie stosem śmieci, wzrokiem natomiast spoglądała ukradkiem do Tatiany i zmieszanego młodzieńca. Widząc dany sobie znak, ruszyła za nimi do bocznej alejki, przelotnie oglądając się jeszcze za siebie i wyłapując utkwione w sobie spojrzenia handlarza. Nim dotarła do tej dwójki, słyszała ściszony głos młodzieńca, lecz nie szczegóły padających pytań. Rozkojarzyła ją latarnia, mrugająca lampa rzucała oszczędne światło na wąską okolicę i wtedy to padło pierwsze z zaklęć.
- Bassza meg - mruknęła przekleństwo po trytońsku, wyrażając tym mieszaninę zdenerwowania, jak i dezaprobaty. Nie spodziewała się, że Tatiana biorąc sprawy we własne ręce, zdecyduje się miotać w biedaka zaklęciami ot tak, w bocznej alejce, gdzie jęki chłopaka z pewnością zostaną usłyszane przez okolicznych przechodniów. Spodziewała się, że w dzielnicy takiej, jak ta, mało kto będzie chciał mieszać się w cudze sprawy, zwłaszcza gdy miotano zaklęciami i ktoś cierpiał. Nikt nie chciałby dostać rykoszetem, ale mogą pojawić się tacy, którzy chcieliby na konflikcie coś ugrać dla siebie. Potraktowany urokiem chłopak zacisnął mocno wargi, nie chcąc by wydobył się z nich żaden jęk, mimo to jego oczy zaszkliły się od wysiłku i ostrego bólu. Evandra przystanęła, wysuwając własną różdżkę, lecz nie bardzo wiedziała co ze sobą zrobić i jak zająć się delikwentem. Brak jasnej przestrzeni mocno ją ograniczał; ponownie zerknęła w kierunku przejścia, by zaraz szukać bezpieczniejszego rozwiązania.
- Porta Creare. - Cegły budynku ustąpiły dopiero przy trzeciej próbie rzucanego zaklęcia, kiedy snop jasnych iskier skoczył na odrapaną ścianę i wniknął w betonową spoinę. Rozległ się zgrzyt przesuwania ciężkich kamieni i następnej chwili stało przed nimi wejście do pomieszczenia obok. - Do środka - warknęła do chłopaka w zdenerwowaniu, bardziej samą sytuacją, niż na delikwenta, po czym sama jako pierwsza przeszła do pokoju.
Ten zaś okazał się być niewielkim pomieszczeniem, starą kuchnią z osmolonym piecykiem stojącym w kącie, rzędem smętnych, drewnianych szafek i niskim stołem otoczonym trzema niedopasowanymi krzesłami. Stos nieumytych naczyń piętrzył się w zlewie, ale do ich nozdrzy nie dotarł smród rozkładających się resztek jedzenia. Głód wdzierał się do wszystkich biedniejszych domów, zostawianie okruchów było kaprysem, na który mało kogo było stać. W momencie kiedy ostatnia osoba wpadła do środka, rzędy cegieł wróciły na swoje miejsce, odcinając ich od półmroku ulicy. Wychudzony szczur przebiegł wzdłuż ściany i umknął do sąsiedniego pokoju, najpewniej będąc jedynym obecnym teraz w mieszkaniu lokatorem.
| tutaj i tu nieudane rzuty
Westchnęła, uśmiechając się kącikowo i po raz kolejny poprawiła włosy, nie chcąc sprzeczać się z Tatianą. To była jej misja i to ona stawiała warunki, do których Evandra zamierzała się dostosować. Widziała malujące się na jej twarzy niezadowolenie i pospieszne łatanie planu. Prędko jasnym stało się, że nie chodzi o żadnego kochanka ani zemstę na nim. Oczekiwania i ograniczenia związane z nieściąganiem na siebie uwagi wyraźnie wskazywały na wysoki priorytet. Sprawa musiała być o wiele bardziej poważna i wymagała największego skupienia.
Szlama, wybrzmiewało głucho w myślach półwili, powodując narastający ścisk w żołądku. To gromadząca się niechęć względem mieszańców krwi, których działanie coraz bardziej uprzykrzało jej życie. Z początku sądziła, że istnienie z nimi w jednym świecie, mijanie się w tym samym mieście, czy chociażby w murach jednego zamku jest całkiem niegroźne, tak na każdym kroku uświadamiali ją o wadach toku tego myślenia. Czy naprawdę każdy z nich niegodny był zaufania? Znała przecież wielu czarodziejów półkrwi, czasem też i tych pochodzenia wyłącznie mugolskiego, wprawdzie z żadnym z nich nie zawiązała wielkich przyjaźni, ale zakończenie Hogwartu wiązało się także z rozejściem ich ścieżek. Myśli wróciły do sylwetki Francisa i stanu w jakim się znajdował w dniu, w którym odwiedziła go w Szpitalu Świętego Munga. To oni mu to zrobili, to oni ściągnęli go na manowce, zdrada pewnie płynęła w ich krwi.
Trzymała się kilka kroków za nią, ale wciąż na tyle blisko, by móc usłyszeć padające w kierunku chłopaka słowa. Zatrzymała się przy innym straganie, udając zainteresowanie stosem śmieci, wzrokiem natomiast spoglądała ukradkiem do Tatiany i zmieszanego młodzieńca. Widząc dany sobie znak, ruszyła za nimi do bocznej alejki, przelotnie oglądając się jeszcze za siebie i wyłapując utkwione w sobie spojrzenia handlarza. Nim dotarła do tej dwójki, słyszała ściszony głos młodzieńca, lecz nie szczegóły padających pytań. Rozkojarzyła ją latarnia, mrugająca lampa rzucała oszczędne światło na wąską okolicę i wtedy to padło pierwsze z zaklęć.
- Bassza meg - mruknęła przekleństwo po trytońsku, wyrażając tym mieszaninę zdenerwowania, jak i dezaprobaty. Nie spodziewała się, że Tatiana biorąc sprawy we własne ręce, zdecyduje się miotać w biedaka zaklęciami ot tak, w bocznej alejce, gdzie jęki chłopaka z pewnością zostaną usłyszane przez okolicznych przechodniów. Spodziewała się, że w dzielnicy takiej, jak ta, mało kto będzie chciał mieszać się w cudze sprawy, zwłaszcza gdy miotano zaklęciami i ktoś cierpiał. Nikt nie chciałby dostać rykoszetem, ale mogą pojawić się tacy, którzy chcieliby na konflikcie coś ugrać dla siebie. Potraktowany urokiem chłopak zacisnął mocno wargi, nie chcąc by wydobył się z nich żaden jęk, mimo to jego oczy zaszkliły się od wysiłku i ostrego bólu. Evandra przystanęła, wysuwając własną różdżkę, lecz nie bardzo wiedziała co ze sobą zrobić i jak zająć się delikwentem. Brak jasnej przestrzeni mocno ją ograniczał; ponownie zerknęła w kierunku przejścia, by zaraz szukać bezpieczniejszego rozwiązania.
- Porta Creare. - Cegły budynku ustąpiły dopiero przy trzeciej próbie rzucanego zaklęcia, kiedy snop jasnych iskier skoczył na odrapaną ścianę i wniknął w betonową spoinę. Rozległ się zgrzyt przesuwania ciężkich kamieni i następnej chwili stało przed nimi wejście do pomieszczenia obok. - Do środka - warknęła do chłopaka w zdenerwowaniu, bardziej samą sytuacją, niż na delikwenta, po czym sama jako pierwsza przeszła do pokoju.
Ten zaś okazał się być niewielkim pomieszczeniem, starą kuchnią z osmolonym piecykiem stojącym w kącie, rzędem smętnych, drewnianych szafek i niskim stołem otoczonym trzema niedopasowanymi krzesłami. Stos nieumytych naczyń piętrzył się w zlewie, ale do ich nozdrzy nie dotarł smród rozkładających się resztek jedzenia. Głód wdzierał się do wszystkich biedniejszych domów, zostawianie okruchów było kaprysem, na który mało kogo było stać. W momencie kiedy ostatnia osoba wpadła do środka, rzędy cegieł wróciły na swoje miejsce, odcinając ich od półmroku ulicy. Wychudzony szczur przebiegł wzdłuż ściany i umknął do sąsiedniego pokoju, najpewniej będąc jedynym obecnym teraz w mieszkaniu lokatorem.
| tutaj i tu nieudane rzuty
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Było coś upajającego w widoku ostrej smugi błękitu, która przemierzała ciemność zaułka, sunąc jasno wśród brudu i szarości, w końcu dosięgając nóg młodzieńca by po nich piąć się do góry. Widziała jego przerażenie, widziała niezrozumienie i nieme pytanie malujące się na twarzy – wszystko działo się dla niego zbyt szybko, zbyt intensywnie, zbyt niezrozumiale. Ulica Zapomnianych Córek i iście dwie córki, które miały przynieść mu zgubę. A chciał przecież tylko ratować własny kark.
Gdzieś z tyłu głowy Dolohov wciąż podrygiwała niepewność, cicha wstrzemięźliwość dyktowana towarzystwem Evandry, która kroczyła gdzieś za nią; nawet w hałasie i półmrokach tej dzielnicy była w stanie wyczuć jej specyficzne kroki i urokliwy zapach. Nie była pewna jak wiele jest w stanie – jak wiele może – pokazać lady doyenne, ale kiedy zaklęcia dosięgnęły chłopaka, to wszystko zeszło gdzieś na dalszy plan, zdominowane przez cichą satysfakcję.
Nie było w tym może wielkiego wyzwania, które niosłoby wielkie zwycięstwo, ale nie każdy krok musiał prowadzić do wielkich ambicji; czasem rozkosznie było się móc zwyczajnie zabawić.
- Co... nie! Przestań! Ja nic... ja nic nie wiem, przysięgam....! - zaczął krzyczeć, głośno i niewyraźnie, próbując odkleić przymrożone do podłoża stopy. Dopiero kiedy znów ryknął z desperacji, zauważyła że okrutnie jej ten wrzask przeszkadza. Ale nim zdążyła cokolwiek zrobić, różdżka lady Rosier przyszła z odsieczą.
Tatiana odwróciła się przez ramię, subtelnie wyłapując spojrzenie Evandry by posłać jej delikatny uśmiech uznania; być może jej obecność była pomocna, a nie problematyczna.
Zaułek przemienił się w izbę; ciemną i pokrytą brudem, cichą i jakby zapomnianą. Tutaj miały jeszcze większe pole do popisu.
– To nic personalnego, mój drogi, poza tym że okrutnie nie przepadam a tchórzostwem – a tak wyglądał, uciekając z Anglii za wszelką cenę, sprzedając ostatnie rodzinne pamiątki w zamian za informację lub po prostu galeony, które miały zagwarantować mu miejsce na przeprawę kanałem – Jak długo kapitan bawi się w takie podróże? Ile razy zdążył wywieźć ludzi? – pytała miękkim głosem, prawie jak gdyby mówiła do dziecka. Zaklęcie mrożące kończyny wraz z próbami wyrwania się z uścisku słabło, a chłopak próbował zbiec – w inne pomieszczenia, w kąt pokoju, nie wiedziała. Stąd nie było widać drogi ucieczki – Oj nie uciekaj, mój drogi, chcemy tylko porozmawiać. Finpulsio – znów uniosła różdżkę, a silne zaklęcie rażące prądem elektrycznym dosięgnęło piersi młodzieńca. Paraliż potoczył się przez ciało, a odrętwienie spowodowało, że upadł na kamienną posadzkę – Dla mnie, jak powiedziałam, to nic osobistego, ale moja towarzyszka jest bardzo zawiedzona faktem, że w samym centrum Kent, nasz uroczy kapitan dopuszcza się zdrady....
finpulsio na 108
Gdzieś z tyłu głowy Dolohov wciąż podrygiwała niepewność, cicha wstrzemięźliwość dyktowana towarzystwem Evandry, która kroczyła gdzieś za nią; nawet w hałasie i półmrokach tej dzielnicy była w stanie wyczuć jej specyficzne kroki i urokliwy zapach. Nie była pewna jak wiele jest w stanie – jak wiele może – pokazać lady doyenne, ale kiedy zaklęcia dosięgnęły chłopaka, to wszystko zeszło gdzieś na dalszy plan, zdominowane przez cichą satysfakcję.
Nie było w tym może wielkiego wyzwania, które niosłoby wielkie zwycięstwo, ale nie każdy krok musiał prowadzić do wielkich ambicji; czasem rozkosznie było się móc zwyczajnie zabawić.
- Co... nie! Przestań! Ja nic... ja nic nie wiem, przysięgam....! - zaczął krzyczeć, głośno i niewyraźnie, próbując odkleić przymrożone do podłoża stopy. Dopiero kiedy znów ryknął z desperacji, zauważyła że okrutnie jej ten wrzask przeszkadza. Ale nim zdążyła cokolwiek zrobić, różdżka lady Rosier przyszła z odsieczą.
Tatiana odwróciła się przez ramię, subtelnie wyłapując spojrzenie Evandry by posłać jej delikatny uśmiech uznania; być może jej obecność była pomocna, a nie problematyczna.
Zaułek przemienił się w izbę; ciemną i pokrytą brudem, cichą i jakby zapomnianą. Tutaj miały jeszcze większe pole do popisu.
– To nic personalnego, mój drogi, poza tym że okrutnie nie przepadam a tchórzostwem – a tak wyglądał, uciekając z Anglii za wszelką cenę, sprzedając ostatnie rodzinne pamiątki w zamian za informację lub po prostu galeony, które miały zagwarantować mu miejsce na przeprawę kanałem – Jak długo kapitan bawi się w takie podróże? Ile razy zdążył wywieźć ludzi? – pytała miękkim głosem, prawie jak gdyby mówiła do dziecka. Zaklęcie mrożące kończyny wraz z próbami wyrwania się z uścisku słabło, a chłopak próbował zbiec – w inne pomieszczenia, w kąt pokoju, nie wiedziała. Stąd nie było widać drogi ucieczki – Oj nie uciekaj, mój drogi, chcemy tylko porozmawiać. Finpulsio – znów uniosła różdżkę, a silne zaklęcie rażące prądem elektrycznym dosięgnęło piersi młodzieńca. Paraliż potoczył się przez ciało, a odrętwienie spowodowało, że upadł na kamienną posadzkę – Dla mnie, jak powiedziałam, to nic osobistego, ale moja towarzyszka jest bardzo zawiedzona faktem, że w samym centrum Kent, nasz uroczy kapitan dopuszcza się zdrady....
finpulsio na 108
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Rozejrzała się po izbie i poczuła wdzierający się zewsząd brud. Czy naprawdę w takich warunkach żyli ludzie? Władali przecież magią, prostym ruchem różdżki mogli pozbyć się kurzu i pajęczyn, choć trochę poprawić swój los - czy tak dawno opuściła ich wiara w lepsze jutro, w chęć do walki, że poddali się na najbliższym sobie polu?
Dotarł do niej głos Tatiany, która kontynuowała przesłuchanie, mieszając ostry ton z miękkością. Zwróciła się w stronę przyjaciółki, wsłuchując w dalsze pytania. Musiała się świetnie bawić, podchodząc doń z lekkością i wprawą, czując się z wyciągnięta różdżką jak pani władająca życiem i śmiercią. Wyprostowana i dumna, bez cienia strachu, szczerze wierząca w słuszność podejmowanych działań. Nieugięcie szła przed siebie, nie zważając na lament i jęki - czy do tego należało sięgnąć, by dać świadectwo swojej sile? Czy ona, Evandra Rosier, byłaby w stanie zachować się podobnie, wykrzesać z siebie choć odrobinę mocy, jaka mogłaby zbliżyć ją do podobnej władzy?
- Zdrady? - powtórzyła za Tatianą, ścigając jasne brwi. Słowo to wyjątkowo trafiało do Evandry, będąc wytrychem otwierającym drzwi. Zbyt wiele w ostatnim czasie nasłuchała się o zdradzie, zbyt wielu niewdzięczników śmiało obracać się bezkarnie w jej towarzystwie. Leżący już na podłodze szlam zaczął głośniej krzyczeć, chcąc ściągnąć na siebie uwagę. Dźwięk ten drażnił już półwilę, męczył, przeszkadzał w zebraniu myśli.
- Quietus! - Drżącą dłonią wymierzyła w niego różdżkę, lecz kiedy błysnęło blade światło, chłopak wrzasnął znów przerażony przed nieznanymi sobie efektami, świadcząc o nieudanym zaklęciu. - Quietus! - Padło ponownie, a poziom krzyku zdecydowanie zmalał, nie wwiercając się już boleśnie w uszy. Evandra wzięła głębszy oddech, nigdy dotąd nie przypuszczając, że sprawi jej to taką ulgę.
Nastolatek kręcił głową, po policzkach spływały mu łzy.
- Ja nic nie wiem, ja naprawdę nic nie wiem… - powtarzał nadal, tym razem już ściszonym głosem, choć wcale nie starał się szeptać ani w ogóle zadbać o to, by nie zwracali na siebie uwagi. Próbował wesprzeć się na łokciach i wycofać, odsunąć byle dalej. Usiadł już nawet, niemal odzyskując czucie w sparaliżowanych lodem nogach, lecz wtedy rozległ się głuchy trzask i zderzył się plecami z drewnem drzwi kuchennej szafki.
Duchota pomieszczenia i wznoszący się przy każdym panicznym ruchu chłopaka tuman kurzu zatykały nos i wywoływały mdłości. W głowie lady Rosier zakręciło się od natłoku emocji, przejęła się strachem mugola, słone, rozmazujące brud na jego policzkach łzy wzbudzały współczucie, ale nie było to dominujące w niej wrażenie.
- Jest mi niezmiernie przykro, że konwersacja obrała tak nieprzyjemnego obrotu. - Ton czarownicy znacznie złagodniał, gdy przykucnęła obok leżącego na podłodze chłopaka, nieco opuszczając różdżkę. - Sprawa ta jest poważna i potrzebuję, byś mówił szczerze. Wielu jest tych, którzy naiwnie wierzą, że bajki staną się prawdą. Nie brakuje też tych, którzy bez skrupułów ich wykorzystają i ściągną nań tragedię. Co wiesz o tym kapitanie? Komu jeszcze obiecywał ucieczkę? - Do błękitnych oczu także napłynęły łzy i zatrzymały się w kącikach, błyszcząc w półmroku. Wspomnienie brata wracało jak natrętna mucha, nie pozwalając skupić się na istocie zadania Tatiany. Umysł półwili, jak zwykle od niego uciekał, odsuwał na kraniec pamięci i błagał o zapomnienie, tak teraz żywo przywoływał obecność Francisa. ”Czy rozpoznałabyś, gdyby stanął przed tobą mugol, skazałabyś go na śmierć?”, pytał z drżącym głosem, a obrazu tej nędzy i rozpaczy nie mogła wymazać, odepchnąć w nieistnienie. Serce znów rozdzierało się na kawałki, boleśnie przypominając o poniesionej porażce. Gdyby tylko wiedziała wcześniej, gdyby podniosła głos i zareagowała, od nadal by tu był. - Czy ty też opowiadasz kłamstwa, mieszasz innym w głowach?
Dotarł do niej głos Tatiany, która kontynuowała przesłuchanie, mieszając ostry ton z miękkością. Zwróciła się w stronę przyjaciółki, wsłuchując w dalsze pytania. Musiała się świetnie bawić, podchodząc doń z lekkością i wprawą, czując się z wyciągnięta różdżką jak pani władająca życiem i śmiercią. Wyprostowana i dumna, bez cienia strachu, szczerze wierząca w słuszność podejmowanych działań. Nieugięcie szła przed siebie, nie zważając na lament i jęki - czy do tego należało sięgnąć, by dać świadectwo swojej sile? Czy ona, Evandra Rosier, byłaby w stanie zachować się podobnie, wykrzesać z siebie choć odrobinę mocy, jaka mogłaby zbliżyć ją do podobnej władzy?
- Zdrady? - powtórzyła za Tatianą, ścigając jasne brwi. Słowo to wyjątkowo trafiało do Evandry, będąc wytrychem otwierającym drzwi. Zbyt wiele w ostatnim czasie nasłuchała się o zdradzie, zbyt wielu niewdzięczników śmiało obracać się bezkarnie w jej towarzystwie. Leżący już na podłodze szlam zaczął głośniej krzyczeć, chcąc ściągnąć na siebie uwagę. Dźwięk ten drażnił już półwilę, męczył, przeszkadzał w zebraniu myśli.
- Quietus! - Drżącą dłonią wymierzyła w niego różdżkę, lecz kiedy błysnęło blade światło, chłopak wrzasnął znów przerażony przed nieznanymi sobie efektami, świadcząc o nieudanym zaklęciu. - Quietus! - Padło ponownie, a poziom krzyku zdecydowanie zmalał, nie wwiercając się już boleśnie w uszy. Evandra wzięła głębszy oddech, nigdy dotąd nie przypuszczając, że sprawi jej to taką ulgę.
Nastolatek kręcił głową, po policzkach spływały mu łzy.
- Ja nic nie wiem, ja naprawdę nic nie wiem… - powtarzał nadal, tym razem już ściszonym głosem, choć wcale nie starał się szeptać ani w ogóle zadbać o to, by nie zwracali na siebie uwagi. Próbował wesprzeć się na łokciach i wycofać, odsunąć byle dalej. Usiadł już nawet, niemal odzyskując czucie w sparaliżowanych lodem nogach, lecz wtedy rozległ się głuchy trzask i zderzył się plecami z drewnem drzwi kuchennej szafki.
Duchota pomieszczenia i wznoszący się przy każdym panicznym ruchu chłopaka tuman kurzu zatykały nos i wywoływały mdłości. W głowie lady Rosier zakręciło się od natłoku emocji, przejęła się strachem mugola, słone, rozmazujące brud na jego policzkach łzy wzbudzały współczucie, ale nie było to dominujące w niej wrażenie.
- Jest mi niezmiernie przykro, że konwersacja obrała tak nieprzyjemnego obrotu. - Ton czarownicy znacznie złagodniał, gdy przykucnęła obok leżącego na podłodze chłopaka, nieco opuszczając różdżkę. - Sprawa ta jest poważna i potrzebuję, byś mówił szczerze. Wielu jest tych, którzy naiwnie wierzą, że bajki staną się prawdą. Nie brakuje też tych, którzy bez skrupułów ich wykorzystają i ściągną nań tragedię. Co wiesz o tym kapitanie? Komu jeszcze obiecywał ucieczkę? - Do błękitnych oczu także napłynęły łzy i zatrzymały się w kącikach, błyszcząc w półmroku. Wspomnienie brata wracało jak natrętna mucha, nie pozwalając skupić się na istocie zadania Tatiany. Umysł półwili, jak zwykle od niego uciekał, odsuwał na kraniec pamięci i błagał o zapomnienie, tak teraz żywo przywoływał obecność Francisa. ”Czy rozpoznałabyś, gdyby stanął przed tobą mugol, skazałabyś go na śmierć?”, pytał z drżącym głosem, a obrazu tej nędzy i rozpaczy nie mogła wymazać, odepchnąć w nieistnienie. Serce znów rozdzierało się na kawałki, boleśnie przypominając o poniesionej porażce. Gdyby tylko wiedziała wcześniej, gdyby podniosła głos i zareagowała, od nadal by tu był. - Czy ty też opowiadasz kłamstwa, mieszasz innym w głowach?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Chłopak nie był najważniejszy w całym tym łańcuszku zależności; Tatiana traciła nadzieję, że dowiedzą się od niego tak naprawdę czegokolwiek, ale już dawno przekonała się, że zarazę trzeba wyplenić w całości, odciąć nawet najmniejsze zainfekowane gałęzie – nie było w tym wiele jej faktycznych wartości, patriotyzmu czy gorliwej wiary w ideę czystej krwi – ale szlam pozwalał sobie na coraz więcej, podnosił rękę na swoich pobratymców, a zdrada była czymś czego nie była w stanie wybaczyć, nawet jeśli nie dotyczyła bezpośrednio jej samej.
Krucha sylwetka blondwłosego chłopaka spotkała się z podłożem głucho; zaraz potem zaczął się kulić, próbować uciekać, doczołgać – finalnie z głuchym łoskotem uderzył o drewno szafki, na co Dolohov zacmokała z niesmakiem, zaraz potem wypuszczając długie westchnięcie.
– Ile razy, chłopcze? Dobrze wiem, że wiesz – pomagał im, współpracował z kapitanem już od jakiegoś czasu, był nawet w karczmie wtedy, kiedy odwiedziła ją razem z Drew; przez moment ciekawiło ją czy był w stanie zapamiętać jej twarz, kiedy podawała się za jedną z nich, zdrajców desperacko poszukujących pomocy?
Słowa Evandry pojawiły się znienacka; niespodziewanie pojawiło się także zaklęcie, które sprawnie pozbawiło młodzieńca nadmiaru krzyków; Dolohov pozwoliła sobie nawet na cień uśmiechu, czując coś na kształt satysfakcji, nawet jeśli w głosie lady Rosier dało się słyszeć przejęcie i... ból? Zerknęła na nią z ukosa, z aprobatą, zaraz jednak tracąc pogodny rezon, kiedy szlachcianka przybliżyła się do chłopaka, wciąż dygoczącego z powodu porażenia prądem.
Obrała inną strategię, a on choć zalany łzami i przestraszony, patrzył na nią w taki sposób, jakby co najmniej porozumiewała się w innym języku. Naprawdę był w stanie cokolwiek im powiedzieć?
- Mylicie mnie z kimś, mylicie...! Błagam, ja mam narzeczoną, to nie moja wina, nie moja... – skomlenie było ciche choć wyraźne - Nie mieszam, nikomu nie mieszam, to wszystko ich wina, ich wina! – starał się krzyknąć, choć głos wiązł w gardle i rozmywał się w pomieszczeniu dziwnym pogłosem. Dolohov raz jeszcze wywróciła oczami, znudzona – znudzenie odeszło jednak w niepamięć kiedy chłopak starał się sięgnąć do kieszeni spodni, najpewniej po różdżkę.
– Odsuń się, Evandro – ton niedopuszczający jakiegokolwiek sprzeciwu różnił się od sposobu w jakim wypowiadała słowa przed chwilą. Sama skierowała różdżkę w stronę chłopaka, sycząc treściwe drętwota, dwukrotnie, finalnie jednak sięgając po materiał na ramieniu towarzyszącej jej czarownicy by odciągnąć ją od chłopaka – Timoria – wysyczała głośniej, mierząc tarninowym drewnem w męską sylwetkę; teraz przestała się wierzgać, zapomniała o różdżce w kieszeni – chłopak skulił się i zalał łzami, zakrywając twarz, przestraszony i szlochający głośno.
– My musimy uciec, oni nas zabiją, zabiją nas... – mamrotanie było trudne do zrozumienia kiedy trwał w tej pozycji.
Tatiana przeniosła wzrok na lady Rosier, nieugięty, odrobinę rozdrażniony, jak gdyby naprawdę bała się o jej bezpieczeństwo i wyrażała dezaprobatę na próbę łagodnej rozmowy stojąc tak blisko tego młodzieńca. Zdesperowani ludzie byli nieobliczalni.
– Pomaga kapitanowi Hythe; urokliwe, portowe miasteczko Kent, którego zarządca szmugluje zdrajców przez kanał. Uciekają tuż pod waszym nosem, plując na to co buduje twój mąż – powiedziała w końcu, rozwiewając wszelkie wątpliwości – i te, które miał sam chłopak, zaskoczony niespodziewanym atakiem; i te, które Evandra nosiła w sercu.
Powolnym krokiem zbliżyła się do młodzieńca, wyciągniętą różdżkę przykładając do jego skroni.
– Od jak dawna kapitan wywozi ludzi przez kanał? – zaraz potem wysyczała krótkie Flammare.
drętwota x2 nieudana, timoria połowicznie udane, flammare udane na 62 (st 40) + k10
Krucha sylwetka blondwłosego chłopaka spotkała się z podłożem głucho; zaraz potem zaczął się kulić, próbować uciekać, doczołgać – finalnie z głuchym łoskotem uderzył o drewno szafki, na co Dolohov zacmokała z niesmakiem, zaraz potem wypuszczając długie westchnięcie.
– Ile razy, chłopcze? Dobrze wiem, że wiesz – pomagał im, współpracował z kapitanem już od jakiegoś czasu, był nawet w karczmie wtedy, kiedy odwiedziła ją razem z Drew; przez moment ciekawiło ją czy był w stanie zapamiętać jej twarz, kiedy podawała się za jedną z nich, zdrajców desperacko poszukujących pomocy?
Słowa Evandry pojawiły się znienacka; niespodziewanie pojawiło się także zaklęcie, które sprawnie pozbawiło młodzieńca nadmiaru krzyków; Dolohov pozwoliła sobie nawet na cień uśmiechu, czując coś na kształt satysfakcji, nawet jeśli w głosie lady Rosier dało się słyszeć przejęcie i... ból? Zerknęła na nią z ukosa, z aprobatą, zaraz jednak tracąc pogodny rezon, kiedy szlachcianka przybliżyła się do chłopaka, wciąż dygoczącego z powodu porażenia prądem.
Obrała inną strategię, a on choć zalany łzami i przestraszony, patrzył na nią w taki sposób, jakby co najmniej porozumiewała się w innym języku. Naprawdę był w stanie cokolwiek im powiedzieć?
- Mylicie mnie z kimś, mylicie...! Błagam, ja mam narzeczoną, to nie moja wina, nie moja... – skomlenie było ciche choć wyraźne - Nie mieszam, nikomu nie mieszam, to wszystko ich wina, ich wina! – starał się krzyknąć, choć głos wiązł w gardle i rozmywał się w pomieszczeniu dziwnym pogłosem. Dolohov raz jeszcze wywróciła oczami, znudzona – znudzenie odeszło jednak w niepamięć kiedy chłopak starał się sięgnąć do kieszeni spodni, najpewniej po różdżkę.
– Odsuń się, Evandro – ton niedopuszczający jakiegokolwiek sprzeciwu różnił się od sposobu w jakim wypowiadała słowa przed chwilą. Sama skierowała różdżkę w stronę chłopaka, sycząc treściwe drętwota, dwukrotnie, finalnie jednak sięgając po materiał na ramieniu towarzyszącej jej czarownicy by odciągnąć ją od chłopaka – Timoria – wysyczała głośniej, mierząc tarninowym drewnem w męską sylwetkę; teraz przestała się wierzgać, zapomniała o różdżce w kieszeni – chłopak skulił się i zalał łzami, zakrywając twarz, przestraszony i szlochający głośno.
– My musimy uciec, oni nas zabiją, zabiją nas... – mamrotanie było trudne do zrozumienia kiedy trwał w tej pozycji.
Tatiana przeniosła wzrok na lady Rosier, nieugięty, odrobinę rozdrażniony, jak gdyby naprawdę bała się o jej bezpieczeństwo i wyrażała dezaprobatę na próbę łagodnej rozmowy stojąc tak blisko tego młodzieńca. Zdesperowani ludzie byli nieobliczalni.
– Pomaga kapitanowi Hythe; urokliwe, portowe miasteczko Kent, którego zarządca szmugluje zdrajców przez kanał. Uciekają tuż pod waszym nosem, plując na to co buduje twój mąż – powiedziała w końcu, rozwiewając wszelkie wątpliwości – i te, które miał sam chłopak, zaskoczony niespodziewanym atakiem; i te, które Evandra nosiła w sercu.
Powolnym krokiem zbliżyła się do młodzieńca, wyciągniętą różdżkę przykładając do jego skroni.
– Od jak dawna kapitan wywozi ludzi przez kanał? – zaraz potem wysyczała krótkie Flammare.
drętwota x2 nieudana, timoria połowicznie udane, flammare udane na 62 (st 40) + k10
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Odciągnięta przez Tatianę odsunęła się ze dwa kroki, zdając się nic sobie nie robić z ostrego tonu Dolohov. Martwiła się o nią czy o powodzenie misji? Także i to nie było istotne, bo półwili wzrok utkwiony był wciąż z młodzieńcu, który skąpany w spotęgowanym przez zaklęcia Rosjanki strachu miotał się i kulił. Jak jeszcze przed momentem mogły się wahać czy aby nie kłamie, próbując się wybielić i wziąć kobiety na litość, byleby zakończyły tortury i pozwoliły mu odejść, ale teraz, nadal brnąc w obraną raz wersję zdarzeń, nie pozostawiał wątpliwości.
O statkach pełnych mugoli słyszała już wcześniej, jednak sprawa tyczyła się kierujących do brzegu okrętów tych, którzy mieli ich atakować, nie zaś przestraszonych zbiegów. Na jasnej twarzy czarownicy jawiło się wciąż niezrozumienie oraz ból. Problemy związane z mugolami piętrzyły się w zastraszającym tempie - a może to ona otrzymywała je z opóźnieniem, podczas gdy wszyscy inni zdawali sobie już sprawę z powagi sytuacji. Czy w ten oto sposób chcieli ją chronić, zatajeniem informacji, brakiem świadomości? Zaklęła znów w duchu, mogła się tego domyślić. Historia nie raz pokazała, że desperaci chwytać się będą brzytwy, byleby uciec z życiem, byleby coś dla siebie ugrać, za nic mając dobre intencje i wyciągniętą ku nim rękę. Obrzydliwe. Świat pełen był niewdzięczników, o czym przypominała sobie znów na każdym kroku. Zbyt wielką wiarę miała w ludzi, zbyt wielką empatię i wyrozumiałość. Czy istniał jeszcze w świecie ktokolwiek, kto wart byłby jej dobroci?
Nieczęsto była świadkiem miotania zaklęć czarnomagicznych. Plugawością najmroczniejszych z magicznych dziedzin zajmowali się niemal wszyscy jej bliscy, a ona sama miała z nią styczność na zajęciach ostatniego roku w Hogwarcie, kiedy to Grindelwald wprowadził nowy obowiązkowy przedmiot w szkole. Te kilka lat wcześniej niezupełnie zdawała sobie sprawę z jego niszczycielskiej mocy i ciążącym nań obowiązku ponoszenia odpowiedzialności. Nie rozumiała jej, będąc świadkiem egzekucji zdrajców, nie rozumiała gdy upiorny Cień zastąpił jej drogę w ogrodach Ambleside. Poczuła ją teraz, na wyciągnięcie ręki mając bezwzględną, władczą Tatianę i skręcającego się z bólu chłopaka. Tak mocno zgrzytał zaciskanymi zębami, że niemal na własnej skórze można było poczuć ścierające się szkliwo. Półwila mimowolnie osunęła się z kucek na kolana, z szeroko otwartymi oczami utkwionymi w twarz młodzieńca, nie mogąc oderwać wzroku. Targały nią sprzeczne emocje z wyraźnie górującą złością, o czym świadczyć mogło dobrze znane już mrowienie w opuszkach palców. Mugol zdawał się poddać, wyczerpanym, zduszonym głosem sięgnął do kieszeni, ledwie palcami wysuwając zeń niewielki przedmiot, jaki bezwiednie przesunął tylko po podłodze.
- Błagam, weźcie to i zostawcie mnie! To wszystko co mam! - jęczał nadal, nie siląc się już na wzmocnienie głosu, mimo iż zaklęcie uciszające również się wyczerpało, pozwalając mu korzystać z pełni piersi. Evandra niechętnie oderwała wzrok od jego twarzy i obleczoną w rękawiczkę dłonią podniosła błyszczący przedmiot - starą, zaśniedziałą broszkę o licznych przetarciach i z kilkoma ubytkami w koszyczkach na kamienie. W ciemnościach trudno było określić jej wartość, ale wykonanie pozostawiało wiele do życzenia, z miejsca podpowiadając, że to nic cennego.
- Błyskotki nie przywrócą mu życia, ani też nie ocalą twojego - stwierdziła tym swoim delikatnym, kobiecym głosem, jakim zwykła zwracać się do przyjaciół i opowiadać bajki synowi. Bijące zawzięcie serce chciało wyrwać się z piersi, ale ręce przestały już drżeć. Przelotnie spojrzała jeszcze na Tatianę, jakby oczekując jej przyzwolenia, lecz zanim to nastąpiło zamachnęła się gwałtownie i wbiła zapięcie broszki w szyję delikwenta. Ostry koniec szpilki nie trafił w tętnicę i krew nie trysnęła z rany, gdy tylko Evandra odsunęła rękę. Zamiast tego zaczęła się wolno sączyć, przepływając przez palce chłopaka, który w panice sięgnął szyi, by zatamować krew.
O statkach pełnych mugoli słyszała już wcześniej, jednak sprawa tyczyła się kierujących do brzegu okrętów tych, którzy mieli ich atakować, nie zaś przestraszonych zbiegów. Na jasnej twarzy czarownicy jawiło się wciąż niezrozumienie oraz ból. Problemy związane z mugolami piętrzyły się w zastraszającym tempie - a może to ona otrzymywała je z opóźnieniem, podczas gdy wszyscy inni zdawali sobie już sprawę z powagi sytuacji. Czy w ten oto sposób chcieli ją chronić, zatajeniem informacji, brakiem świadomości? Zaklęła znów w duchu, mogła się tego domyślić. Historia nie raz pokazała, że desperaci chwytać się będą brzytwy, byleby uciec z życiem, byleby coś dla siebie ugrać, za nic mając dobre intencje i wyciągniętą ku nim rękę. Obrzydliwe. Świat pełen był niewdzięczników, o czym przypominała sobie znów na każdym kroku. Zbyt wielką wiarę miała w ludzi, zbyt wielką empatię i wyrozumiałość. Czy istniał jeszcze w świecie ktokolwiek, kto wart byłby jej dobroci?
Nieczęsto była świadkiem miotania zaklęć czarnomagicznych. Plugawością najmroczniejszych z magicznych dziedzin zajmowali się niemal wszyscy jej bliscy, a ona sama miała z nią styczność na zajęciach ostatniego roku w Hogwarcie, kiedy to Grindelwald wprowadził nowy obowiązkowy przedmiot w szkole. Te kilka lat wcześniej niezupełnie zdawała sobie sprawę z jego niszczycielskiej mocy i ciążącym nań obowiązku ponoszenia odpowiedzialności. Nie rozumiała jej, będąc świadkiem egzekucji zdrajców, nie rozumiała gdy upiorny Cień zastąpił jej drogę w ogrodach Ambleside. Poczuła ją teraz, na wyciągnięcie ręki mając bezwzględną, władczą Tatianę i skręcającego się z bólu chłopaka. Tak mocno zgrzytał zaciskanymi zębami, że niemal na własnej skórze można było poczuć ścierające się szkliwo. Półwila mimowolnie osunęła się z kucek na kolana, z szeroko otwartymi oczami utkwionymi w twarz młodzieńca, nie mogąc oderwać wzroku. Targały nią sprzeczne emocje z wyraźnie górującą złością, o czym świadczyć mogło dobrze znane już mrowienie w opuszkach palców. Mugol zdawał się poddać, wyczerpanym, zduszonym głosem sięgnął do kieszeni, ledwie palcami wysuwając zeń niewielki przedmiot, jaki bezwiednie przesunął tylko po podłodze.
- Błagam, weźcie to i zostawcie mnie! To wszystko co mam! - jęczał nadal, nie siląc się już na wzmocnienie głosu, mimo iż zaklęcie uciszające również się wyczerpało, pozwalając mu korzystać z pełni piersi. Evandra niechętnie oderwała wzrok od jego twarzy i obleczoną w rękawiczkę dłonią podniosła błyszczący przedmiot - starą, zaśniedziałą broszkę o licznych przetarciach i z kilkoma ubytkami w koszyczkach na kamienie. W ciemnościach trudno było określić jej wartość, ale wykonanie pozostawiało wiele do życzenia, z miejsca podpowiadając, że to nic cennego.
- Błyskotki nie przywrócą mu życia, ani też nie ocalą twojego - stwierdziła tym swoim delikatnym, kobiecym głosem, jakim zwykła zwracać się do przyjaciół i opowiadać bajki synowi. Bijące zawzięcie serce chciało wyrwać się z piersi, ale ręce przestały już drżeć. Przelotnie spojrzała jeszcze na Tatianę, jakby oczekując jej przyzwolenia, lecz zanim to nastąpiło zamachnęła się gwałtownie i wbiła zapięcie broszki w szyję delikwenta. Ostry koniec szpilki nie trafił w tętnicę i krew nie trysnęła z rany, gdy tylko Evandra odsunęła rękę. Zamiast tego zaczęła się wolno sączyć, przepływając przez palce chłopaka, który w panice sięgnął szyi, by zatamować krew.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obejrzała się przez ramię jeszcze kilkukrotnie, chcąc upewnić się, że lady Rosier wciąż stoi przy jej boku, schowana za jej sylwetką. Nie wątpiła w umiejętności Evandry; z każdą kolejną chwilą tej sytuacji zaczęła wątpić też w nadwrażliwość kobiety, z aprobatą spoglądając na kroki, których się dopuszczała.
Rosier funkcjonowała u boku Śmierciożercy; nieważne jak piękne i eleganckie było Chateau Rose, Evandra nie mogła być doszczętnie oślepiona jego cudownością. Nie mogła nie widzieć tego, jakie żniwo zbierała wojna; nie mogła także do końca nie zdawać sobie sprawy z obecności czarnej magii. Choć dla Dolohov była ona najzwyklejszą koniecznością, którą przyswajała już we wczesnej młodości, przekraczając progi Durmstrangu, doskonale zdawała sobie też sprawę, że w Anglii podchodzi się do tej dziedziny zaklęć nieco inaczej. Podchodziło, bo kiedy Czarny Pan opanował Ministerstwo, wszystko się zmieniło.
Sylwetka chłopaka wciąż wiła się na podłodze; pomiędzy cichymi jękami dryfowały strzępki słów, wyduszonych z ciężkością; prosił, przepraszał, błagał i przeklinał – dochodziły do nich tylko części tego, co wypluwał z ust, wymęczony kolejnymi zaklęciami. Kiedy różdżka spotkała się z jego skronią, a zaklęcie przypaliło skórę, po pomieszczeniu potoczył się głuchy wrzask, któremu zawtórował swąd palonej skóry.
Dolohov skrzywiła się znacznie, jak gdyby obrzydzona, nie cofając jednak tarninowego drewna, wciąż oczekując na odpowiedź młodzieńca. Ale ona nie nadeszła – nie dokładnie, nie taka jakiej oczekiwała; chłopak wciąż mamrotał prośby, aby zostawiono go w spokoju.
– Jesteś bezużyteczny, nie dla nas, dla siebie samego i wszystkich tych ludzi – już dawno byli skazani na zagładę, ale postanowiła raz jeszcze to podkreślić. Wstała z półklęku, odchodząc kilka kroków by raz jeszcze zerknąć na Evandrę.
Była przerażona? Obrzydzona? Rozżalona? Grymas na twarzy lady doyenne był mieszaniną emocji, Dolohov widziała to wyraźnie, kiedy kolana szlachcianki spotkały się z podłożem; pozwoliła jej na to wszystko – na patrzenie, na przeżywanie tego co się działo. Tylko tak mogła zrozumieć.
Chłopak sięgnął do kieszeni i nim raz jeszcze ukarała go za ruch, ich oczom ukazała się zniszczona broszka. Nic co mogłoby je zainteresować. Żałosne.
– Sam to na siebie sprowadzasz – podkreśliła, wydając się znużona zabawą, która nieuchronnie zbliżała się do końca; przeniosła spojrzenie na własną różdżkę, obracając ją w dłoniach spokojnie. Dopiero głuchy odgłos i ciężkie próby złapania powietrza znów przykuły jej uwagę. Broszka wpierw trafiła do rąk lady Rosier, później igła zapięcia zatopiła się w szyi chłopaka. Dolohov otworzyła oczy szerzej, zdziwienie mieszając z nutą pozytywnej reakcji; bycie świadkiem takiego zachowania Evandry budziło w niej coś na kształt intrygującej satysfakcji.
Młodzieniec uniósł dłoń do szyi, wciąż przerażony, starając się zatamować niedużą strużkę krwi.
Mogła tylko dokończyć dzieła lady doyenne.
– Gladium – słowa wypłynęły spokojnie, czar umykający z dużą siłą spod strumienia różdżki sprawił, że niedługo później biały, brudny materiał na przedramionach chłopaka zaczął pokrywać się głębokim szkarłatem. Rozcięte żyły, rozległe rany – nie zamierzała zapewniać mu szybkiej śmierci.
Spoglądała na niego w ciszy, jednocześnie blednąc; zaraz potem zaczęło się drapanie w gardle – od kurzu, nadmiaru czarnej magii? Zakaszlała kilkukrotnie, z irytacją na własny organizm, który przez chwilę nie chciał przyjąć dostępu powietrza.
gladium na 103, k10 na cm 4 – nie jestem w sytuacji ryzyka, nikt mnie nie atakuje więc nie ksztuszę się krwią i nie wbijam turowych obrażeń
Rosier funkcjonowała u boku Śmierciożercy; nieważne jak piękne i eleganckie było Chateau Rose, Evandra nie mogła być doszczętnie oślepiona jego cudownością. Nie mogła nie widzieć tego, jakie żniwo zbierała wojna; nie mogła także do końca nie zdawać sobie sprawy z obecności czarnej magii. Choć dla Dolohov była ona najzwyklejszą koniecznością, którą przyswajała już we wczesnej młodości, przekraczając progi Durmstrangu, doskonale zdawała sobie też sprawę, że w Anglii podchodzi się do tej dziedziny zaklęć nieco inaczej. Podchodziło, bo kiedy Czarny Pan opanował Ministerstwo, wszystko się zmieniło.
Sylwetka chłopaka wciąż wiła się na podłodze; pomiędzy cichymi jękami dryfowały strzępki słów, wyduszonych z ciężkością; prosił, przepraszał, błagał i przeklinał – dochodziły do nich tylko części tego, co wypluwał z ust, wymęczony kolejnymi zaklęciami. Kiedy różdżka spotkała się z jego skronią, a zaklęcie przypaliło skórę, po pomieszczeniu potoczył się głuchy wrzask, któremu zawtórował swąd palonej skóry.
Dolohov skrzywiła się znacznie, jak gdyby obrzydzona, nie cofając jednak tarninowego drewna, wciąż oczekując na odpowiedź młodzieńca. Ale ona nie nadeszła – nie dokładnie, nie taka jakiej oczekiwała; chłopak wciąż mamrotał prośby, aby zostawiono go w spokoju.
– Jesteś bezużyteczny, nie dla nas, dla siebie samego i wszystkich tych ludzi – już dawno byli skazani na zagładę, ale postanowiła raz jeszcze to podkreślić. Wstała z półklęku, odchodząc kilka kroków by raz jeszcze zerknąć na Evandrę.
Była przerażona? Obrzydzona? Rozżalona? Grymas na twarzy lady doyenne był mieszaniną emocji, Dolohov widziała to wyraźnie, kiedy kolana szlachcianki spotkały się z podłożem; pozwoliła jej na to wszystko – na patrzenie, na przeżywanie tego co się działo. Tylko tak mogła zrozumieć.
Chłopak sięgnął do kieszeni i nim raz jeszcze ukarała go za ruch, ich oczom ukazała się zniszczona broszka. Nic co mogłoby je zainteresować. Żałosne.
– Sam to na siebie sprowadzasz – podkreśliła, wydając się znużona zabawą, która nieuchronnie zbliżała się do końca; przeniosła spojrzenie na własną różdżkę, obracając ją w dłoniach spokojnie. Dopiero głuchy odgłos i ciężkie próby złapania powietrza znów przykuły jej uwagę. Broszka wpierw trafiła do rąk lady Rosier, później igła zapięcia zatopiła się w szyi chłopaka. Dolohov otworzyła oczy szerzej, zdziwienie mieszając z nutą pozytywnej reakcji; bycie świadkiem takiego zachowania Evandry budziło w niej coś na kształt intrygującej satysfakcji.
Młodzieniec uniósł dłoń do szyi, wciąż przerażony, starając się zatamować niedużą strużkę krwi.
Mogła tylko dokończyć dzieła lady doyenne.
– Gladium – słowa wypłynęły spokojnie, czar umykający z dużą siłą spod strumienia różdżki sprawił, że niedługo później biały, brudny materiał na przedramionach chłopaka zaczął pokrywać się głębokim szkarłatem. Rozcięte żyły, rozległe rany – nie zamierzała zapewniać mu szybkiej śmierci.
Spoglądała na niego w ciszy, jednocześnie blednąc; zaraz potem zaczęło się drapanie w gardle – od kurzu, nadmiaru czarnej magii? Zakaszlała kilkukrotnie, z irytacją na własny organizm, który przez chwilę nie chciał przyjąć dostępu powietrza.
gladium na 103, k10 na cm 4 – nie jestem w sytuacji ryzyka, nikt mnie nie atakuje więc nie ksztuszę się krwią i nie wbijam turowych obrażeń
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Odchyliła się nieznacznie, patrząc wciąż na chłopaka, próbującego złapać resztki powietrza. W głowie pojawił się wywołany zdenerwowaniem pisk, tłumiący dochodzące z zewnątrz dźwięki, zarówno jęk ofiary, jak i szybujące z różdżki Tatiany zaklęcie. Dudniące w piersi serce dominowało, wtórując piskowi, wyznaczając rytm dla wyrzutów sumienia, które zbierały się już na skraju umysłu, gotowe by wydać jednoznaczny osąd. Zasłużył na to, mówiła sobie, spychając je poza grań, byle dalej, gdzie nie będą już straszyć wyimaginowanymi problemami. Działała wszak zgodnie z sumieniem, nie pod wpływem impulsu. Marzyła o podobnej chwili od miesięcy, szukając tylko okazji, by zwrócić się do wspomnienia sylwetki brata i uśmiechnąć z triumfem. Spójrz tylko, to wszystko dla ciebie, miało mówić dumne spojrzenie, cieszące się na świadomość wypełnionej zemsty - ale czy na pewno? Nie zrobiła przecież nic w kierunku poszukiwania tych, którzy naprawdę odpowiadali za straszliwy stan Francisa. Ci, którzy go wykorzystali, zmącili umysł, okłamali i zmusili do przyjęcia bzdurnych przekonań za własne nadal chodzili gdzieś po angielskich ulicach. O ile nie zbiegli wraz z jednym z transportów kapitana Hythe czy jemu podobnych. Nie, oni sami musieli być szaleni i nie uciekliby z podkulonymi ogonami. Tkwią wciąż na wyspach, sącząc jad do uszu kolejnych słabych umysłów, gotowych porzucić wszelkie wyznawane przez siebie ideały oraz tych, którym brak jeszcze w życiu celu. Jak odnaleźć tych, którzy się zgubili, tych, którzy poszukują kogoś, kto wskazałby im prawdę? Jak ich ocalić przed zgubą, przed tragicznym losem? Nie leżało to w kompetencjach Evandry, zdecydowanie nie dziś.
Czując kolejną falę nadchodzących mdłości, podniosła się z klęczek, wycofując o pół kroku. Wypuściła spomiędzy palców zakrwawioną broszkę. Kilka kropel splamiło cienką skórkę rękawiczek, więc wytarła je o materiał spodni ich dzisiejszej ofiary.
- Impedimenta. - Po raz ostatni wycelowała różdżką w chłopaka, magią zmuszając go do spowolnienia swoich ruchów. O ile krew wolno sączyła się z jego ran, o tyle wycieńczony torturami i dodatkowo zatrzymany przed inicjowaniem kolejnych działań nie był w stanie zatamować wszystkich nacięć.
- Chodźmy stąd. Chyba potrzebuję czegoś mocniejszego - rzuciła do Tatiany, ostrożnie wprowadzając do płuc przepełnione kurzem i dogasającym, bezsensownym istnieniem młodzieńca. Rękawem płaszcza wytarła jeszcze z policzka niesforną łzę, błyszczącą skazę na nieskazitelności szlachetnego lica. Nie powinna pozostawiać żadnego śladu słabości. Tracącego przytomność chłopaka obrzuciła jeszcze jednym, przydługim spojrzeniem. Sącząca się po drewnianej podłodze krew już zaczęła wsiąkać w sęki, barwiąc zakurzony brąz szkarłatem. Zacisnęła mocniej dłoń na trzonku różdżki, po czym odwróciła się i wraz z Tatianą opuściła podłe lokum.
| zt x2
Czując kolejną falę nadchodzących mdłości, podniosła się z klęczek, wycofując o pół kroku. Wypuściła spomiędzy palców zakrwawioną broszkę. Kilka kropel splamiło cienką skórkę rękawiczek, więc wytarła je o materiał spodni ich dzisiejszej ofiary.
- Impedimenta. - Po raz ostatni wycelowała różdżką w chłopaka, magią zmuszając go do spowolnienia swoich ruchów. O ile krew wolno sączyła się z jego ran, o tyle wycieńczony torturami i dodatkowo zatrzymany przed inicjowaniem kolejnych działań nie był w stanie zatamować wszystkich nacięć.
- Chodźmy stąd. Chyba potrzebuję czegoś mocniejszego - rzuciła do Tatiany, ostrożnie wprowadzając do płuc przepełnione kurzem i dogasającym, bezsensownym istnieniem młodzieńca. Rękawem płaszcza wytarła jeszcze z policzka niesforną łzę, błyszczącą skazę na nieskazitelności szlachetnego lica. Nie powinna pozostawiać żadnego śladu słabości. Tracącego przytomność chłopaka obrzuciła jeszcze jednym, przydługim spojrzeniem. Sącząca się po drewnianej podłodze krew już zaczęła wsiąkać w sęki, barwiąc zakurzony brąz szkarłatem. Zacisnęła mocniej dłoń na trzonku różdżki, po czym odwróciła się i wraz z Tatianą opuściła podłe lokum.
| zt x2
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
|26 sierpnia '58
Huxley musiała wrócić do pracy. Kończyły jej się pieniądze i mimo kataklizmów, mimo tego całego skupiania się na odbudowie kraju, ona musiała coś jeść. Nie mogła sobie pozwolić na nic nie robienie, za pomaganie nikt nie płacił, a dziwek potrzeba było zawsze. Nawet w kryzysie, gdy przychodzi wieczór i noc, mężczyźni chcieli zaznać trochę przyjemności. Więc był to dość dobry powód do powrotu do portu. Do doków. Do jej domu.
Mówiła nieraz i nie dwa, że to jej dom. To jest miejsce, które do niej należy. Jej port, jej statek, jej cały świat. Jej królestwo. Przechadzając się późnym wieczorem po zapuszczonych i zniszczonych uliczkach czuła się jak w domu. Czy to było dziwne? Tak dobrze czuła się w miejscu, które najlepiej znała. Z każdą z tych uliczek miała jakieś wspomnienie, znała tych ludzi i wiedziała o nich sporo. Kobietę z dzieckiem z kamienicy obok; marynarza, który pływał po oceanach; tego szczura, co codziennie kręcił się wokół hangaru. A przynajmniej do czasu, zanim zgarnęli go i wrzucili do Tower. Czasy się zmieniły, doki się zmieniły, a zaakceptowanie tego było ciężkie. Zmieniła się władza w Londynie, a to ciągnęło za sobą konsekwencje. I jeszcze ta kometa, która rozpadła się i zrujnowała prawie cały kraj. Godzina policyjna, która utrudniała wszystkim życie. Jak funkcjonować, jak żyć? Jak wrócić do normalności? Do codzienności?
Lata jej mijały, uciekały przez palce. Bycie dziwką w tych czasach było ciężkie, kto by chciał spędzać noce z takimi kościotrupkami. Przecież głodował każdy, a sama skóra i kości nie były zachęcające. Kiedyś bycie ladacznicą było proste, tym bardziej pod czujnym okiem starej matki. A teraz? Klienci się wykruszyli, Parszywy właściwie nie istniał i gdzie kobiety miały się podziać?
Na ulicy. I tak też dzisiejszego wieczora miała zamiar zarabiać Rain. Ostatnio nie wpadło jej żadne sensowne zlecenie w tej drugiej profesji, taki zawód. Raz ktoś sypnie groszem, a potem przez chwilę posucha. I wtedy dobrze jest mieć plan B. Nie było jeszcze późno, wiedziała, że do dwudziestej drugiej może poruszać się po ulicach i liczyć na szczęście, że spotka jakiegoś mężczyznę, który się zainteresuje. Później, najwyżej schroni się w jednym z budynków przy ulicy czerwonych latarni i czekać będzie dalej. I może szczęście się do niej uśmiechnie?
— Ej, Huxley — usłyszała za sobą. W samą porę, odetchnęła z ulgą, ponieważ kończył się czas kiedy mogła tak spokojnie kroczyć ulicami.
Gdy się obróciła, stała przed nią znajoma postać. Znała tego mężczyznę, jeszcze z czasów kiedy Parszywy dobrze prosperował. Był ich stałym klientem, ale najczęściej pojawiał się po to, by się napić. Można było z nim pogadać, żony nie miał, syn tylko pałętał mu się pod nogami, ale był już na tyle duży, że mógł zająć się sam sobą. Henry, bo tak miał na imię, zamachał ręką na Huxley, aby ta podeszła do niego. I ona zrobiła krok, najpierw jeden, a potem drugi i już po chwili stała obok niego.
— Żyjesz? - Zapytał.
Miał krótkie włosy i długą brodę. Podczas pracy w fabryce stracił dwa palce lewej ręki, a jego twarz pokryta była przebarwieniami. Był mężczyzną blisko sześćdziesiątki, ale Rain nie mogła złego słowa na niego powiedzieć. Kiedyś wiódł normalne, spokojne życie, ale odkąd zmarła mu żona, to się trochę posypał. Zaczął więcej pić. Rain znała Anne, jego żonę, to była fajna kobieta. Może dlatego Henry był tak pozytywnie nastawiony do Huxley?
— Żyję — odpowiedziała mu. — Ciężko trochę, bida, ale żyje…
— Prawie godzina policyjna, tfu! Przeczekasz u mnie, aż zrobią pierwszy obchód — stwierdził i ruszył w stronę kamienicy, która znajdowała się dosłownie kilka kroków stąd.
On nie pytał, po prostu stwierdził, a Rain z braku laku i innego wyboru, ruszyła za nim. Miała dzisiaj na sobie to, co zwykle. Spódnica sięgała jej do kostek, powinna pomyśleć nad nową, ponieważ ta niedługo cała po pruje się w dolnej części. Miała jasnoszarą koszulę wsuniętą za pas, przy pasie wisiała niewielka sakiewka i różdżka wciśnięta była za pazuchę. Bo miała jeszcze na sobie narzutę, taki lekki płaszczyk, który trzymała na ramionach. I tak za nim kroczyła, pół kroku z tyłu, starając się przyjrzeć w mijanych witrynach i szybach czy oko jej się nie rozmazało, czy usta były odpowiednio zabarwione. Mocny makijaż był jej częścią i rzadko kto widział ją bez.
Mieszkanie Henry’ego było bardzo skromne, dosłownie dwa pokoje, które wystrojem zatrzymały się z dziesięć lat temu. Czyli wtedy, kiedy zmarła jego żona. Rain była tu raz, może dwa razy. Byłaby w stanie sobie rękę uciąć, że serwetka, która leżała na stoliku kawowym, to ta sama, którą wyhaftowała Anna. I nie została zdjęta, wyprana… a przynajmniej na to wskazuje jej żółtawy kolor i plamy na wierzchu.
— Ostatnio dorwałem fuchę, pomagamy z synem w naprawach hangarów i coś tam mi płacą — rzucił, siadając na fotelu w rozkroku. — Stać mnie na ciebie…
Huxley musiała mocno powstrzymać się od prychnięcia. Skąd wiedział, ile bierze? I dlaczego uważał, że tak tanio? Zawsze najtańsze piwo, poklepanie po dupie mu wystarczyło, a jak chciał coś więcej, to szedł do ulicznic, a nie kobiety z Parszywego. A teraz twierdził, że go na nią stać? Huxley uniosła brew z, lekko kpiącym, uśmiechem.
— Tak? — zapytała. — Nigdy ze mnie nie korzystałeś, nie wiesz, ile biorę.
— Dam ci tyle ile dał ci Steph, weźmiesz do buzi, a potem ci zapłacę. Wszystkie kurwy teraz jakieś nie takie, a tobie ufam. Anna zawsze dobrze o tobie mówiła — mruknął, wspominając żonę, nie spuścił z niej wzroku.
— Stephowi następnym razem jaja odgryzę, jak będzie tak dupą paplał — warknęła. — Ty, a skąd wiesz, że z kobietami coś nie tak? Zaraziłeś się czymś?
— Co? Ja? Nie! George złapał jakiegoś syfa, więc ja się nie tykam — zaprzeczył od razu, dodając po chwili — odkładam na ciebie.
Huxley nie wiedziała, czy ma zacząć się śmiać, czy co? Henry odkładał na nią, tego jeszcze nie grali. Z drugiej strony to dobrze o niej świadczyło, kiedy inne dziwki chorowały, to ona mogła przejąć klientów. A może nawet wśród nich wybierać? Tylko musiała uważać, żeby czegoś nie złapać. Tego jej jeszcze tylko brakowało teraz.
— Dobrze, że mi mówisz — odpowiedziała ze szczerą wdzięcznością w głosie. — A ty, Henry, mógłbyś już zapomnieć o Anne. Łechtasz mi ego, ale to, że twoja żona o mnie mówiła dobrze dziesięć lat temu, nie oznacza przecież, że tak jest dalej. Ludzie się zmieniają, idą przed siebie. Ty stoisz w miejscu. Znalazłbyś sobie jakąś babę.
— Ty, ja ci za nie taką pracę ustami będę płacić, do roboty — machnął ręką, rozpiął rozporek i wygodnie oparł się o oparcie fotela.
Tak naprawdę dziwka zawsze ma wybór. W większości przypadków może powiedzieć nie, albo nie dopuścić do sytuacji, kiedy tego nie nie mogłaby powiedzieć. Ale jeżeli trzeba było sobie w życiu jakoś radzić, załatwić jakieś jedzenie, kupić fajki, alkohol i nową spódnicę, ponieważ stara rozdzierała się na kawałki, to tego wyboru nie było. Musiała jeść, musiała żyć i mieć pieniądze. A żeby je mieć, to musiała je zarobić. W taki albo inny sposób. Niektórzy wykorzystywali swój umysł, inni wykorzystywali swoje ciało. Pracowali fizycznie, więc korzystali z jego siły; pozowali do obrazów, więc wykorzystywali jego piękno; korzystali z innych atutów — dawali dupy. Albo ust tak jak w tym przypadku.
Huxley zabrała się robotę. Nie była ona najprzyjemniejsza, ale jak to się mówiło — żadna praca nie hańbi, czy jakoś tak. Nie trwało to też jakoś nie wiadomo jak długo, Henry chyba od dawna nie czuł dotyku kobiety, więc Rain nie musiała długo się z tym męczyć. Gdy tylko skończyli, zostawiła zadowolonego mężczyznę na kanapie, a sama powędrowała do toalety. Wiedziała, gdzie jest. I chwilę tam posiedziała, chyba przez dobre pięć minut płucząc jamę ustną.
— Masz jakiś alkohol? — zapytała, wchodząc z powrotem do salonu. Widząc kiwnięcie głowy mężczyzny w kierunku barku, pozwoliła podejść sobie i nalała odrobinę jakiejś whisky, sądząc po zapachu, było dość tanie. Ale cóż, przede wszystkim miało odkazić. — Znalazłbyś sobie jakąś babę, serio mówię. Dupy by ci dała jakbyś chciał...
— Babę? — zapytał, unosząc głowę i zapinając swoje spodnie. - A po co mi baba? Będzie mi zrzędzić, trzeba ją będzie pilnować, a jak chce dupy, to pójdę na ulicę i mam.
Coś w tej jego logice było, faktycznie niektóre żony, które Huxley znała albo słyszała o nich opowieści, nie zawsze były takie cudowne. Jedyny pożytek z nich był taki, że prały, gotowały i czasami dawały dupy za darmo. A tak to tylko zrzędziły, latały po ulicach, szukając tych swoich mężów i na każdym kroku podejrzewały ich o zdradę. A zdrada u mężczyzn była czymś absolutnie normalnym, facet musiał sobie czasem zaszaleć na boku. I nie było w tym nic dziwnego, a sama kobieta powinna zdawać sobie z tego sprawę. Facet to facet i miał swoje własne potrzeby.
— Poza tym — dodał Henry — i tak nie kochałbym jej bardziej niż swoją Anne.
— A co z twoim synem, żyje? - zapytała Rain.
— A żyje, pracuje, ma jakąś kobietę. Niedługo się chyba ustatkuje — przytaknął.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Henry niechętnie, ale wstał ze swojej kanapy, i przeklinając pod nosem, kogo to niesie w ciszy nocnej, otworzył drzwi. W progu stał jego sąsiad, Huxley kojarzyła go jedynie jako czarodzieja, który raz na jakiś czas gdzieś tam przewijał się, ale nigdy nie zapadł jej bardziej w pamięć. A teraz stał w tym progu i patrzył się na nią. Ale patrzył się tak, w jaki patrzyli się na nią mężczyźni mający ogromną ochotę na kontakt z kobietą. Marynarze, którzy damskich piersi nie widzieli od miesięcy. I jak Rain wychwyciła to spojrzenie, to wiedziała już, co się zaraz wydarzy.
— Skończyliście? — zapytał bezceremonialnie
— Tak, a co? Drąg ci stanął, że wyczułeś? Pani byś się chociaż zapytał, a nie mnie — odpowiedział mu Henry.
— Jakiej tam pani, kurwy, co najwyżej — parsknął, aż się opluł.
Henry już zaczął się czerwienić, już z pięściami chciał do niego podskakiwać, kiedy Rain podeszła bliżej i powstrzymała go. Uspokoiła gestem i spojrzała pobłażliwie.
— Dzisiaj noc jest droższa, dodatek za niebezpieczne warunki pracy, bo będę wracać w godzinie policyjnej — odpowiedziała mężczyźnie, a ten tylko skinął głową i zaprosił Huxley do siebie. — Będę wracać, to wstąpię po zapłatę, Henry.
— Będę czekać, spokojnie — odprowadził ją wzrokiem, gdy opuszczała jego mieszkanie.
I Huxley wyszła, zabierając ze sobą wszystkie swoje rzeczy, by po paru krokach zniknąć w lokalu obok. Tego wieczoru udało zarobić jej się więcej niż ostatnio. Może powinna wpadać na tę ulicę częściej?
zt
Huxley musiała wrócić do pracy. Kończyły jej się pieniądze i mimo kataklizmów, mimo tego całego skupiania się na odbudowie kraju, ona musiała coś jeść. Nie mogła sobie pozwolić na nic nie robienie, za pomaganie nikt nie płacił, a dziwek potrzeba było zawsze. Nawet w kryzysie, gdy przychodzi wieczór i noc, mężczyźni chcieli zaznać trochę przyjemności. Więc był to dość dobry powód do powrotu do portu. Do doków. Do jej domu.
Mówiła nieraz i nie dwa, że to jej dom. To jest miejsce, które do niej należy. Jej port, jej statek, jej cały świat. Jej królestwo. Przechadzając się późnym wieczorem po zapuszczonych i zniszczonych uliczkach czuła się jak w domu. Czy to było dziwne? Tak dobrze czuła się w miejscu, które najlepiej znała. Z każdą z tych uliczek miała jakieś wspomnienie, znała tych ludzi i wiedziała o nich sporo. Kobietę z dzieckiem z kamienicy obok; marynarza, który pływał po oceanach; tego szczura, co codziennie kręcił się wokół hangaru. A przynajmniej do czasu, zanim zgarnęli go i wrzucili do Tower. Czasy się zmieniły, doki się zmieniły, a zaakceptowanie tego było ciężkie. Zmieniła się władza w Londynie, a to ciągnęło za sobą konsekwencje. I jeszcze ta kometa, która rozpadła się i zrujnowała prawie cały kraj. Godzina policyjna, która utrudniała wszystkim życie. Jak funkcjonować, jak żyć? Jak wrócić do normalności? Do codzienności?
Lata jej mijały, uciekały przez palce. Bycie dziwką w tych czasach było ciężkie, kto by chciał spędzać noce z takimi kościotrupkami. Przecież głodował każdy, a sama skóra i kości nie były zachęcające. Kiedyś bycie ladacznicą było proste, tym bardziej pod czujnym okiem starej matki. A teraz? Klienci się wykruszyli, Parszywy właściwie nie istniał i gdzie kobiety miały się podziać?
Na ulicy. I tak też dzisiejszego wieczora miała zamiar zarabiać Rain. Ostatnio nie wpadło jej żadne sensowne zlecenie w tej drugiej profesji, taki zawód. Raz ktoś sypnie groszem, a potem przez chwilę posucha. I wtedy dobrze jest mieć plan B. Nie było jeszcze późno, wiedziała, że do dwudziestej drugiej może poruszać się po ulicach i liczyć na szczęście, że spotka jakiegoś mężczyznę, który się zainteresuje. Później, najwyżej schroni się w jednym z budynków przy ulicy czerwonych latarni i czekać będzie dalej. I może szczęście się do niej uśmiechnie?
— Ej, Huxley — usłyszała za sobą. W samą porę, odetchnęła z ulgą, ponieważ kończył się czas kiedy mogła tak spokojnie kroczyć ulicami.
Gdy się obróciła, stała przed nią znajoma postać. Znała tego mężczyznę, jeszcze z czasów kiedy Parszywy dobrze prosperował. Był ich stałym klientem, ale najczęściej pojawiał się po to, by się napić. Można było z nim pogadać, żony nie miał, syn tylko pałętał mu się pod nogami, ale był już na tyle duży, że mógł zająć się sam sobą. Henry, bo tak miał na imię, zamachał ręką na Huxley, aby ta podeszła do niego. I ona zrobiła krok, najpierw jeden, a potem drugi i już po chwili stała obok niego.
— Żyjesz? - Zapytał.
Miał krótkie włosy i długą brodę. Podczas pracy w fabryce stracił dwa palce lewej ręki, a jego twarz pokryta była przebarwieniami. Był mężczyzną blisko sześćdziesiątki, ale Rain nie mogła złego słowa na niego powiedzieć. Kiedyś wiódł normalne, spokojne życie, ale odkąd zmarła mu żona, to się trochę posypał. Zaczął więcej pić. Rain znała Anne, jego żonę, to była fajna kobieta. Może dlatego Henry był tak pozytywnie nastawiony do Huxley?
— Żyję — odpowiedziała mu. — Ciężko trochę, bida, ale żyje…
— Prawie godzina policyjna, tfu! Przeczekasz u mnie, aż zrobią pierwszy obchód — stwierdził i ruszył w stronę kamienicy, która znajdowała się dosłownie kilka kroków stąd.
On nie pytał, po prostu stwierdził, a Rain z braku laku i innego wyboru, ruszyła za nim. Miała dzisiaj na sobie to, co zwykle. Spódnica sięgała jej do kostek, powinna pomyśleć nad nową, ponieważ ta niedługo cała po pruje się w dolnej części. Miała jasnoszarą koszulę wsuniętą za pas, przy pasie wisiała niewielka sakiewka i różdżka wciśnięta była za pazuchę. Bo miała jeszcze na sobie narzutę, taki lekki płaszczyk, który trzymała na ramionach. I tak za nim kroczyła, pół kroku z tyłu, starając się przyjrzeć w mijanych witrynach i szybach czy oko jej się nie rozmazało, czy usta były odpowiednio zabarwione. Mocny makijaż był jej częścią i rzadko kto widział ją bez.
Mieszkanie Henry’ego było bardzo skromne, dosłownie dwa pokoje, które wystrojem zatrzymały się z dziesięć lat temu. Czyli wtedy, kiedy zmarła jego żona. Rain była tu raz, może dwa razy. Byłaby w stanie sobie rękę uciąć, że serwetka, która leżała na stoliku kawowym, to ta sama, którą wyhaftowała Anna. I nie została zdjęta, wyprana… a przynajmniej na to wskazuje jej żółtawy kolor i plamy na wierzchu.
— Ostatnio dorwałem fuchę, pomagamy z synem w naprawach hangarów i coś tam mi płacą — rzucił, siadając na fotelu w rozkroku. — Stać mnie na ciebie…
Huxley musiała mocno powstrzymać się od prychnięcia. Skąd wiedział, ile bierze? I dlaczego uważał, że tak tanio? Zawsze najtańsze piwo, poklepanie po dupie mu wystarczyło, a jak chciał coś więcej, to szedł do ulicznic, a nie kobiety z Parszywego. A teraz twierdził, że go na nią stać? Huxley uniosła brew z, lekko kpiącym, uśmiechem.
— Tak? — zapytała. — Nigdy ze mnie nie korzystałeś, nie wiesz, ile biorę.
— Dam ci tyle ile dał ci Steph, weźmiesz do buzi, a potem ci zapłacę. Wszystkie kurwy teraz jakieś nie takie, a tobie ufam. Anna zawsze dobrze o tobie mówiła — mruknął, wspominając żonę, nie spuścił z niej wzroku.
— Stephowi następnym razem jaja odgryzę, jak będzie tak dupą paplał — warknęła. — Ty, a skąd wiesz, że z kobietami coś nie tak? Zaraziłeś się czymś?
— Co? Ja? Nie! George złapał jakiegoś syfa, więc ja się nie tykam — zaprzeczył od razu, dodając po chwili — odkładam na ciebie.
Huxley nie wiedziała, czy ma zacząć się śmiać, czy co? Henry odkładał na nią, tego jeszcze nie grali. Z drugiej strony to dobrze o niej świadczyło, kiedy inne dziwki chorowały, to ona mogła przejąć klientów. A może nawet wśród nich wybierać? Tylko musiała uważać, żeby czegoś nie złapać. Tego jej jeszcze tylko brakowało teraz.
— Dobrze, że mi mówisz — odpowiedziała ze szczerą wdzięcznością w głosie. — A ty, Henry, mógłbyś już zapomnieć o Anne. Łechtasz mi ego, ale to, że twoja żona o mnie mówiła dobrze dziesięć lat temu, nie oznacza przecież, że tak jest dalej. Ludzie się zmieniają, idą przed siebie. Ty stoisz w miejscu. Znalazłbyś sobie jakąś babę.
— Ty, ja ci za nie taką pracę ustami będę płacić, do roboty — machnął ręką, rozpiął rozporek i wygodnie oparł się o oparcie fotela.
Tak naprawdę dziwka zawsze ma wybór. W większości przypadków może powiedzieć nie, albo nie dopuścić do sytuacji, kiedy tego nie nie mogłaby powiedzieć. Ale jeżeli trzeba było sobie w życiu jakoś radzić, załatwić jakieś jedzenie, kupić fajki, alkohol i nową spódnicę, ponieważ stara rozdzierała się na kawałki, to tego wyboru nie było. Musiała jeść, musiała żyć i mieć pieniądze. A żeby je mieć, to musiała je zarobić. W taki albo inny sposób. Niektórzy wykorzystywali swój umysł, inni wykorzystywali swoje ciało. Pracowali fizycznie, więc korzystali z jego siły; pozowali do obrazów, więc wykorzystywali jego piękno; korzystali z innych atutów — dawali dupy. Albo ust tak jak w tym przypadku.
Huxley zabrała się robotę. Nie była ona najprzyjemniejsza, ale jak to się mówiło — żadna praca nie hańbi, czy jakoś tak. Nie trwało to też jakoś nie wiadomo jak długo, Henry chyba od dawna nie czuł dotyku kobiety, więc Rain nie musiała długo się z tym męczyć. Gdy tylko skończyli, zostawiła zadowolonego mężczyznę na kanapie, a sama powędrowała do toalety. Wiedziała, gdzie jest. I chwilę tam posiedziała, chyba przez dobre pięć minut płucząc jamę ustną.
— Masz jakiś alkohol? — zapytała, wchodząc z powrotem do salonu. Widząc kiwnięcie głowy mężczyzny w kierunku barku, pozwoliła podejść sobie i nalała odrobinę jakiejś whisky, sądząc po zapachu, było dość tanie. Ale cóż, przede wszystkim miało odkazić. — Znalazłbyś sobie jakąś babę, serio mówię. Dupy by ci dała jakbyś chciał...
— Babę? — zapytał, unosząc głowę i zapinając swoje spodnie. - A po co mi baba? Będzie mi zrzędzić, trzeba ją będzie pilnować, a jak chce dupy, to pójdę na ulicę i mam.
Coś w tej jego logice było, faktycznie niektóre żony, które Huxley znała albo słyszała o nich opowieści, nie zawsze były takie cudowne. Jedyny pożytek z nich był taki, że prały, gotowały i czasami dawały dupy za darmo. A tak to tylko zrzędziły, latały po ulicach, szukając tych swoich mężów i na każdym kroku podejrzewały ich o zdradę. A zdrada u mężczyzn była czymś absolutnie normalnym, facet musiał sobie czasem zaszaleć na boku. I nie było w tym nic dziwnego, a sama kobieta powinna zdawać sobie z tego sprawę. Facet to facet i miał swoje własne potrzeby.
— Poza tym — dodał Henry — i tak nie kochałbym jej bardziej niż swoją Anne.
— A co z twoim synem, żyje? - zapytała Rain.
— A żyje, pracuje, ma jakąś kobietę. Niedługo się chyba ustatkuje — przytaknął.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Henry niechętnie, ale wstał ze swojej kanapy, i przeklinając pod nosem, kogo to niesie w ciszy nocnej, otworzył drzwi. W progu stał jego sąsiad, Huxley kojarzyła go jedynie jako czarodzieja, który raz na jakiś czas gdzieś tam przewijał się, ale nigdy nie zapadł jej bardziej w pamięć. A teraz stał w tym progu i patrzył się na nią. Ale patrzył się tak, w jaki patrzyli się na nią mężczyźni mający ogromną ochotę na kontakt z kobietą. Marynarze, którzy damskich piersi nie widzieli od miesięcy. I jak Rain wychwyciła to spojrzenie, to wiedziała już, co się zaraz wydarzy.
— Skończyliście? — zapytał bezceremonialnie
— Tak, a co? Drąg ci stanął, że wyczułeś? Pani byś się chociaż zapytał, a nie mnie — odpowiedział mu Henry.
— Jakiej tam pani, kurwy, co najwyżej — parsknął, aż się opluł.
Henry już zaczął się czerwienić, już z pięściami chciał do niego podskakiwać, kiedy Rain podeszła bliżej i powstrzymała go. Uspokoiła gestem i spojrzała pobłażliwie.
— Dzisiaj noc jest droższa, dodatek za niebezpieczne warunki pracy, bo będę wracać w godzinie policyjnej — odpowiedziała mężczyźnie, a ten tylko skinął głową i zaprosił Huxley do siebie. — Będę wracać, to wstąpię po zapłatę, Henry.
— Będę czekać, spokojnie — odprowadził ją wzrokiem, gdy opuszczała jego mieszkanie.
I Huxley wyszła, zabierając ze sobą wszystkie swoje rzeczy, by po paru krokach zniknąć w lokalu obok. Tego wieczoru udało zarobić jej się więcej niż ostatnio. Może powinna wpadać na tę ulicę częściej?
zt
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę, a przed godziną policyjną najlepiej zaszyć się w miejscu do którego nie wlezie nikt nieproszony. Yulia – obeznana w życiu ulicznym – potrafiła zadbać o obie kwestie i gdy tylko wewnętrzny wskaźnik kłopotów zaczął przesączać w jej ciało przedziwne uczucie niepokoju, wiedziała że to pora na zgrabną ewakuację. Lekko podchmielona wzniosła ostatni toast, tradycyjnym rosyjskim sposobem stłukła przy tym szklankę na szczęście – co nie do końca spodobało się właścicielowi pubu – i bardzo sprawnie oddaliła się od ogólnego zbioru ludzi. Doświadczenie podpowiadało jej, że ma jakieś pół minuty nim właściciel wygrzebie się zza kontuaru zastawionego beczkami i kegami, a w pół minuty można było zrobić bardzo wiele. Na przykład: złamać sobie – albo komuś – nogę (nie tym razem), paść ofiarą nieśmiesznego żartu pijanego kolegi (również nie tym razem) lub porwać niedawno poznanego dżentelmena, któremu wcześniej przyrzekało się na grób własnej babci, że zaznajomi go z duchem ostatniego rosyjskiego cara. Yulia rzecz jasna żadnego cara nie znała, babcię uśmiercała średnio raz w tygodniu w zależności od towarzyszących okoliczności, ale obietnica porwania była jak najbardziej aktualna.
Zwinnym pląsem przemknęła pomiędzy stolikami, machnęła na odlew ręką gdy właściciel zaczął do niej wołać i odkrzyknęła mu coś po rosyjsku, doskonale udając, że nie rozumie ani słowa. W rzedniejącym tłumie znajomych, nieznajomych, kolegów i nie-kolegów wypatrzyła tego jednego, całkiem niedawno poznanego; dopadła do Cecila w paru zwinnych krokach.
– Chodź – pociągnęła go za ramię, chcąc oderwać od prowadzonej rozmowy z nieznanym jej Chińczykiem – zbliża się godzina duchów, nie będzie lepszej okazji – zapewniła gorąco, bez mrugnięcia okiem brnąc we własne kłamstwo. Pół-kłamstwo? Pół-prawdę? Miała przecież w kufrze schowany pewien specyfik – albo i dwa – które pozwolą im zbliżyć się do caratu tak bardzo na ile tylko można było. Wódka, którą ukradła ze statku we własne urodziny niespełna miesiąc temu, była przecież najlepszym łącznikiem z ojczyzną. A jeśli tylko wypiją jej odpowiednią ilość, to kto wie, może nie spotkają tylko cara, ale i choćby wróżkę zębuszkę czy inne latające prosięta.
Okrzyk za plecami przybrał na sile, pół minuty przeleciało zdecydowanie zbyt szybko. Yulia poufale złapała Cecila za rękę i pociągnęła za sobą, nie przejmując się zbytnio zasadami dobrego wychowania, tym co wypada, a co nie. Na ulicy nigdy nie miało to znaczenia.
Pociągnęła go w stronę wyjścia. Szybko, płynnie; ciało wciąż poruszało się zwinnie, wypity alkohol jeszcze w nią nie uderzył. Znała granice własnej wytrzymałości, wiedziała ile sikacza może w siebie wlać nim przyniesie to jakikolwiek skutek i tym samym wiedziała, że mimo rozluźniającego myśli otępienia, nadal byłaby w stanie skakać po dachach i kraść ludziom pranie ze sznurków.
Przednia zabawa, powinna mu to kiedyś zaproponować.
– Ukradłeś coś kiedyś? – rzuciła przez ramię, gdy po krótkiej wspinaczce po schodach opuścili w końcu pub. Yulia od razu zeszła z głównej drogi w ciemny zaułek; teren znała jak własną kieszeń albo nawet lepiej, nic nie mogło jej tu zaskoczyć. – Albo skakałeś po dachach? Bardzo przydatna umiejętność, szczególnie jeśli planujesz na przykład ominąć patrol – obejrzała się na niego, uśmiechnęła krótko, z humorem – no chyba, że nie planujesz, prawda. Różni ludzie lubią różne atrakcje.
Z ciemnego zaułka weszli w inny, ciaśniejszy i zdecydowanie bardziej śmierdzący. Yulia mruknęła tylko “uwaga pod nogi”, nim wciągnęła go między ściany kamienic. W milczeniu pokonali krótki odcinek, na końcu Yulia wychyliła głowę zza winkla, rozejrzała się i znów pociągnęła go dalej, tym razem w półmrok doskonale wszystkim znanej Ulicy Zapomnianych Córek.
– Będziesz bardzo nieszczęśliwy jak będziemy pić z jednego kubka? – Teraz zrównała się z nim krokiem, ale ręki nie puściła; gest niewiele dla niej znaczył. – Drugi musiałabym ukraść i wiesz, nie jest to jakiś specjalny problem, ale nie ręczę za jego czystość. Tędy. – Wskazała mu głową jedną z kamienic i bez wahania pchnęła drzwi, wspięła się po schodkach w górę, na drugie piętro. – Muszę tylko zabrać potrzebne nam rzeczy… a potem wspinamy się dalej, na dach. Tam nie wpadnie żaden patrol.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
To był bardzo dobry wieczór. Spędzony na kosztowaniu całego wachlarza alkoholi, jakim akurat mogli pochwalić się w knajpie, każdy kufel marnej jakości ale był bowiem rozwodniony w innym stężeniu, tworząc ogółem całkiem ciekawą i z pewnością unikatową kompozycję. Gdyby do niektórych kufli zamiast wody z mydłem, dolewali takiej z octem, różnorodność byłaby jeszcze większa, ale Caradog nie zamierzał nikomu podpowiadać pomysłów na biznes. Szczególnie, że był zajęty pasjonującą rozmową z chińskim przemytnikiem, który podczas sztormu spadł ze swojego pirackiego okrętu, został porwany przez syreny, ale uwolnił im się, bo wiedział żeby napchać do uszu glonów i płynął dwadzieścia dni przez ocean aż wreszcie znalazł go kupiecki statek, którego marynarze wyłowili z wody i zabrali do Anglii wzruszeni jego pieśnią, której nauczył się od syren gdy siedział u nich w niewoli. Cecil, wsłuchany w magiczną opowieść, całkowicie przestał zauważać otaczający go harmider (a także niespójności w historii). Na temat problemu Yulii z barmanem, a może nawet bardziej barmana z Yulią pozostał błogo nieświadomy nawet wówczas, gdy poczuł, że pociągnęła go za rękaw. Dopiero wtedy obudził się na chwilę z oczarowania niezwykłymi przygodami i wstał, wyczuwając towarzyszący gestom kobiety pospiech. Zmarszczył brwi w niemym pytaniu, ale otrzymana odpowiedź ponownie wepchnęła go w spiralę zachwytu nad niezwykłościami tego świata.
- Noc duchów, sam rozumiesz - skłonił się swojemu dotychczasowemu rozmówcy z uśmiechem i dał się odciągnąć od stolika w kierunku wyjścia. Mężczyzna, którego opuszczał, zdawał się nie mieć nic przeciwko, szczególnie, że Caradog pozostawił po sobie w połowie niedopity kufel rozwodnionego ale (gatunek 70 ale : 30 woda z mydłem).
- No tak, obiecałaś mi cara - całkowicie zignorował rozlegające się za ich plecami krzyki, nieświadomy, że mogą być skierowane do jego towarzyszki. - Już się bałem, że o mnie zapomniałaś - dodał wciąż z uśmiechem, bez cienia wyrzutu w głosie.
Noc przywitała ich chłodnym powiewem na rozgrzanych alkoholem i ciepłem pomieszczenia policzkach.
- Trochę cukru. I czekoladową żabę starszego brata jak miałem dziewięć lat, ale nie wiem czy się liczy - odparł wesoło, bez większego zastanowienia zmierzając za Yulią w ciemne alejki. Było to może nierozsądne, ale rozum uśpiony odpowiednią dawką alkoholu i co gorsza młodości, nie wystosował żadnego ostrzeżenia. Podążał więc sprężystym krokiem by obejrzeć cara.
- Patrole wolę omijać - to chyba była istotna informacja pod kątem poznawania nowych osób, szczególnie w takich czasach. - A po dachach chodzić mi się zdarzało. Skakać już mniej.
Nie przyznał się oczywiście, że czasami, przy krawędziach, ogarniał go lęk wysokości. Nie było to coś, czym należało chwalić się przy pierwszym spotkaniu. W porównaniu do kogoś, kto znał cara, takie ułomności charakteru wydawały się być niezwykle nudne. Więc Caradog nie powiedział nic, dając porwać się głębiej w noc magicznych opowieści.
- Poradzimy sobie z jednym - zapewnił zastanawiając się czy nie byłoby zdecydowanie najgłupszym, co mogło mu się wydarzyć, gdyby tuż po zgłoszeniu się do walki jako członek Podziemnego Ministerstwa Magii, został aresztowany za kradzież kubka. To dopiero byłaby historia mogąca konkurować z opowieścią Chińczyka o uczeniu się śpiewu od syren. Szkoda, że go nie poprosił o pios... Szlag. Oczywiście, że się potknął, pomimo ostrzeżenia.
Wiedział, gdzie byli, chociaż rozpoznanie Ulicy Zapomnianych Córek zajęło mu za dużo czasu. Zbyt oszołomiony wszystkim, co działo się wokół, zbyt porwany przez bieg wydarzeń, który obecnie zawęził cały swój potok do sylwetki kasztanowłosej Yulii.
- Zaczekam - oparł się o ścianę naprzeciw wejścia, w którym zniknęła jego towarzyszka. I zrobił najgorszą rzecz jaką mógł. Zaczął myśleć. A co gorsza, doszedł do wniosków. Czy kiedy zapytała go o to, czy coś kiedyś ukradł nie powinien powiedzieć czegoś innego? Czegoś bardziej błyskotliwego? Że jest złodziejem serc? Nie, zbyt pretensjonalne. Poza tym, nie świadczyłoby to za dobrze o kobietach, których serca ukradł, bo nie jest w tym przecież zbyt dobry. A więc może powinien był na odwrót, że jest kiepskim złodziejem, więc niczyjego serca nie skradł? Jeszcze gorzej. A może...
Na szczęście kolejne jego przemyślenia przerwało pojawienie się Yulii, którą tym razem on poprowadził schodami w górę. Tutaj znalezienie ścieżki było na szczęście łatwe. Dach był nad nimi. Musieli więc wchodzić, nie schodzić. Nawet po alkoholu Cecil zachowywał trzeźwość umysłu.
- Skoro mamy kubek, to może jeszcze wypada coś do niego wlać? - Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjął niewielką piersiówkę, w której chlupał tajemniczy płyn. Nie było go zbyt wiele, bo i też alkohol nie lał się obecnie po ulicach, ale bimber można pędzić ze wszystkiego. Tak mu przynajmniej mówił James, więc Cecil nie wnikał. W każdym razie, napoju z pewnością dla ich dwójki powinno wystarczyć.
- Bimber - teatralnie powąchał zakręconą butelkę - gatunku moonshine. Idealnie komponuje się z nocą spędzoną na dachu, oświetlaną jedynie blaskiem księżyca.
Oddał piersiówkę Yulii, pozwalając jej samej ocenić jakość trunku. Sam w międzyczasie otworzył drzwi prowadzące na szczyt budynku, puszczając swoją kompankę przodem i ponownie pozwalając jej prowadzić ich do upatrzonego z góry celu, który dokładnie znała tylko ona.
- Noc duchów, sam rozumiesz - skłonił się swojemu dotychczasowemu rozmówcy z uśmiechem i dał się odciągnąć od stolika w kierunku wyjścia. Mężczyzna, którego opuszczał, zdawał się nie mieć nic przeciwko, szczególnie, że Caradog pozostawił po sobie w połowie niedopity kufel rozwodnionego ale (gatunek 70 ale : 30 woda z mydłem).
- No tak, obiecałaś mi cara - całkowicie zignorował rozlegające się za ich plecami krzyki, nieświadomy, że mogą być skierowane do jego towarzyszki. - Już się bałem, że o mnie zapomniałaś - dodał wciąż z uśmiechem, bez cienia wyrzutu w głosie.
Noc przywitała ich chłodnym powiewem na rozgrzanych alkoholem i ciepłem pomieszczenia policzkach.
- Trochę cukru. I czekoladową żabę starszego brata jak miałem dziewięć lat, ale nie wiem czy się liczy - odparł wesoło, bez większego zastanowienia zmierzając za Yulią w ciemne alejki. Było to może nierozsądne, ale rozum uśpiony odpowiednią dawką alkoholu i co gorsza młodości, nie wystosował żadnego ostrzeżenia. Podążał więc sprężystym krokiem by obejrzeć cara.
- Patrole wolę omijać - to chyba była istotna informacja pod kątem poznawania nowych osób, szczególnie w takich czasach. - A po dachach chodzić mi się zdarzało. Skakać już mniej.
Nie przyznał się oczywiście, że czasami, przy krawędziach, ogarniał go lęk wysokości. Nie było to coś, czym należało chwalić się przy pierwszym spotkaniu. W porównaniu do kogoś, kto znał cara, takie ułomności charakteru wydawały się być niezwykle nudne. Więc Caradog nie powiedział nic, dając porwać się głębiej w noc magicznych opowieści.
- Poradzimy sobie z jednym - zapewnił zastanawiając się czy nie byłoby zdecydowanie najgłupszym, co mogło mu się wydarzyć, gdyby tuż po zgłoszeniu się do walki jako członek Podziemnego Ministerstwa Magii, został aresztowany za kradzież kubka. To dopiero byłaby historia mogąca konkurować z opowieścią Chińczyka o uczeniu się śpiewu od syren. Szkoda, że go nie poprosił o pios... Szlag. Oczywiście, że się potknął, pomimo ostrzeżenia.
Wiedział, gdzie byli, chociaż rozpoznanie Ulicy Zapomnianych Córek zajęło mu za dużo czasu. Zbyt oszołomiony wszystkim, co działo się wokół, zbyt porwany przez bieg wydarzeń, który obecnie zawęził cały swój potok do sylwetki kasztanowłosej Yulii.
- Zaczekam - oparł się o ścianę naprzeciw wejścia, w którym zniknęła jego towarzyszka. I zrobił najgorszą rzecz jaką mógł. Zaczął myśleć. A co gorsza, doszedł do wniosków. Czy kiedy zapytała go o to, czy coś kiedyś ukradł nie powinien powiedzieć czegoś innego? Czegoś bardziej błyskotliwego? Że jest złodziejem serc? Nie, zbyt pretensjonalne. Poza tym, nie świadczyłoby to za dobrze o kobietach, których serca ukradł, bo nie jest w tym przecież zbyt dobry. A więc może powinien był na odwrót, że jest kiepskim złodziejem, więc niczyjego serca nie skradł? Jeszcze gorzej. A może...
Na szczęście kolejne jego przemyślenia przerwało pojawienie się Yulii, którą tym razem on poprowadził schodami w górę. Tutaj znalezienie ścieżki było na szczęście łatwe. Dach był nad nimi. Musieli więc wchodzić, nie schodzić. Nawet po alkoholu Cecil zachowywał trzeźwość umysłu.
- Skoro mamy kubek, to może jeszcze wypada coś do niego wlać? - Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjął niewielką piersiówkę, w której chlupał tajemniczy płyn. Nie było go zbyt wiele, bo i też alkohol nie lał się obecnie po ulicach, ale bimber można pędzić ze wszystkiego. Tak mu przynajmniej mówił James, więc Cecil nie wnikał. W każdym razie, napoju z pewnością dla ich dwójki powinno wystarczyć.
- Bimber - teatralnie powąchał zakręconą butelkę - gatunku moonshine. Idealnie komponuje się z nocą spędzoną na dachu, oświetlaną jedynie blaskiem księżyca.
Oddał piersiówkę Yulii, pozwalając jej samej ocenić jakość trunku. Sam w międzyczasie otworzył drzwi prowadzące na szczyt budynku, puszczając swoją kompankę przodem i ponownie pozwalając jej prowadzić ich do upatrzonego z góry celu, który dokładnie znała tylko ona.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Ulica Zapomnianych Córek
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki