Łąka umarłych kwiatów
AutorWiadomość
Łąka umarłych kwiatów
Przebywając w tym miejscu trudno jest zignorować dziwną, nostalgiczną, zawieszoną w powietrzu aurę. Choć nikt nie jest w stanie wyjaśnić dlaczego, odkąd nad Wielką Brytanią pojawiły się anomalie, wszystkie tworzące rozległą łąkę rośliny wyrastają z ziemi już martwe: sucha ziemia chrzęści cicho pod stopami, a zasuszone kwiaty zwisają ponuro z łodyg, kołysząc się smutno na wietrze. Teren, niegdyś zielony, stracił całą swoją witalność, nie odzyskując jej nawet po zniknięciu niestabilnej magii. Wszystko nadal tu rośnie, lecz nic tu nie jest już żywe. Wszystko - bez wyjątku - zdaje się być obumarłe.
Skłamałby mówiąc, że do tego zadania podchodził dokładnie tak samo, jak do każdego poprzedniego. To nie przypominało niczego, co robił wcześniej i zapewne nigdy później nie miała nastąpić podobna sytuacja. Chociaż na tę drugą opcję szanse były nikłe, los uwielbiał drwić z młodszego z bliźniaczych Lupinów i przekonał się o tym nie raz. W końcu nosił blizny po owych zaskoczeniach i nie zamierzał się ich pozbywać, żeby pamiętać o przewrotności. Jednak nigdy na to nie narzekał; cokolwiek miało się wydarzyć, zamierzał to przyjąć. Podobnie jak to, do czego zobowiązał się i tym razem — mimo że różniło się diametralnie od tego, co znał. Co interesujące otrzymane zadanie równocześnie nie różniło się niczym wyjątkowym — wciąż należało to do standardowych polowań na wilkołaki. Brygadziści byli uczeni, że nieważne kto był celem, nieważne jak wzorowym obywatelem był i jakie wysokie stanowisko zajmował. Oni wszyscy byli traktowani w ten sam sposób i nie było wyjątków. Rejestracja była obowiązkiem, jednak po tak radykalnych krokach, jakich podjęło się Ministerstwo, część z wilkołaków miała żyć na dziko. Gdy został wezwany do szefa całej brygady, sądził, że właśnie tego mogło dotyczyć ów spotkanie. Może chodziło o jedno z pism, w których Lupin wprost skrytykował rozluźnienie w szeregach. Nie otrzymał jeszcze odpowiedzi, ale nie obawiał się jej. Szedł zdecydowanym krokiem, domyślając się jedynie, że chodziło o coś istotnego, skoro miał stawić się przed głównym przełożonym, a nie jedynie starszym brygadierem. Gdy wszedł, w biurze znajdował się jeszcze jakiś wbity w garnitur mężczyzna bliżej Lyallowi nieznany, ale mało go to interesowało. Wolał skupić całą swoją uwagę na słowach czarodzieja za biurkiem, który równocześnie wyjaśnił, dlaczego to właśnie Lupin miał się przed nim stawić. Zneutralizowanie zbuntowanych jednostek pozostałych po biurze aurorów brzmiało sensownie i logicznie biorąc pod uwagę cele aktualnej władzy, chociaż nie rozumiał, co miał mieć z tym wspólnego. Nie zamierzał się przenosić, a z tego co słyszał chętnych do łapania działających poza prawem nie brakowało. Gdy zostało mu jednak przedstawione nazwisko następnego celu do schwytania, przez twarz młodszego bliźniaka przemknęła widoczna dezorientacja, co nie umknęło obserwującym go czarodziejom. Jakiś problem, żołnierzu? Lupin nigdy nie wątpił w to, że traktowano ich niczym szturmowców, bo w końcu narażali się o wiele bardziej od zwykłych policjantów, wiedźmich strażników czy nawet aurorów. Ich praca równała się z ryzykiem i za każdym razem, gdy wychodzili z domu, nie wiedzieli, czy mieli pojawić się w nim z powrotem. Szybko z jego twarzy zniknęły wszelkie emocje zaskoczenia, bo Tonks dokonał wyboru. Świadomie złamał zasady. Naruszył kwestie bezpieczeństwa i musiał zostać sprowadzony na proces.
Wybierając się pod odpowiedni adres, myśli Lyalla nie ustępowały go na krok. Nigdy nie musiał ścigać kogoś, kogo znał, bo nigdy też nie zaznajamiał się z żadnym z wilkołaków. Nigdy też nie był brany pod włos z kolejnym zleceniem. Teraz jednak wszystko się zmieniło. Wiedział, że polowanie na Tonksa było równocześnie próbą jego lojalności wobec systemu, wobec Ministerstwa Magii. Lecz głównie miało to być sprawdzianem dla niego samego. Czy był w stanie przełamać wspomnienia z byłym aurorem i zrobić to, co należało, czy może miał przełożyć sentyment nad powinność? Facet w garniturze musiał być z innego departamentu, podsuwając takowe rozwiązanie dla przetestowania jednego ze swoich psów. Miejsce zamieszkania Tonksa było dostępne w jego aktach i nie było problemu z dotarciem do położonego niedaleko Londynu lasu. Lyalla nie zdziwił wybór takowej okolicy — większość wilkołaków wolała trzymać się na uboczu, by podczas pełni nie zwracać na siebie uwagi, a tereny wokół domu wydawały się spokojne i przyjazne. W przeciwieństwie z mieszkańcami. Nie było wszak żadną tajemnicą, że nie tylko Michael, ale również i jego rodzeństwo świeciło przykładem poszukiwanych przez władze. Lupin nie widział ani Justine, ani Gabriela, chociaż obserwował chatę już od dłuższego czasu. Poza Michaelem wydawało się, że nikogo w środku nie było tym razem, a nawet jeśli ktoś był, musiał chyba opanować sztukę znikania. Ani w oknach nie było widać innej sylwetki, ani cienie nie przemykały jak w normalnym domu. Brygadzista siedział oparty plecami o konar drzewa, podczas gdy jedna noga zwisała mu z gałęzi daleko od ziemi. Czy auror wyczuł jego obecność? W końcu znajdował się tam już od paru godzin, a Tonks nie należał do nieuważnych. Jeśli wiedział o tym, że brygadzista siedział na jednym z okolicznych drzew, dlaczego nie okazywał spięcia? Dlaczego nie uciekał? Przecież był świadom swoich przewinień. Chyba że nie miał pojęcia, o tym, że był obserwowany? Nie. To nie było możliwe. Lyall w końcu nawet nie starał się ukrywać.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
6.05.1956
Dwa tygodnie minęły od ostatniej pełni, dwa tygodnie pozostały do kolejnej. Pierwszego kwietnia otwarcie przeciwstawił się Ministerstwu jako auror, a piętnastego - jako wilkołak. Łamiąc kodeks rejestracji, udał się do zupełnie innego lasu niż ten, w którym miał spędzić noc. Perspektywa sprzeniewierzenia się własnym wartościom i złamania ustalonego dwa lata temu rytuału budziła w nim mieszaninę lęku i goryczy. Nie zarejestrował się z wyboru, norweskie służby same doniosły o nim Ministerstwu... ale gdyby sam miał decydować, pewnie postąpiłby w zgodzie z prawem. Wtedy wierzył jeszcze w prawo. Teraz nie miał zamiaru znaleźć się o świcie w ministerialnej sali przesłuchań i ryzykować, że jakiś legilimenta na usługach Malfoya zechce wyciągnąć od niego szczegóły o innych bojownikach. Już nie chodziło o rejestrację, tylko o cały Zakon, o innych dobrych ludzi jak młody Urquart, o jego rodzinę.
Szkoda tylko, że po drugiej stronie szali znajdowali się inni niewinni i przypadkowi ludzie, którzy mogli kręcić się po lasach w świetle księżyca (choć nie powinni!). Pamiętając poluzowany łańcuch podczas lutowej pełni, przejął się tak bardzo, że tym razem obwiązał się zbyt dobrze i nie zdołałby się rozplątać, gdyby nie pomoc Philippy (której nie powinno być wtedy w upatrzonym przez niego lesie, przecież tylko wariat kąpałby się w zimnym jeziorze w pełnię księżyca. Moss najwyraźniej była wariatką, a on wolał nie myśleć o tym, jak potoczyłaby się tamta noc gdyby nie łańcuch).
Musiał spojrzeć prawdzie w oczy - był świetnym aurorem i beznadziejnym wilkołakiem. Łudził się, że w połowie maja zdobędzie już jakoś eliksir tojadowy. Łudził się, że skoro brygadziści jeszcze po niego nie przyszli, to zrobią to dopiero w przeddzień kolejnej pełni. Wtedy już na pewno nie będzie go w Mickleham, miało go tu zresztą nie być od połowy kwietnia. Nie przypuszczał wtedy, że formalności związane z kupnem domu w Kornwalii okażą się tak długie, choć przecież starał się załatwić sprawę jak najszybciej, bez papierów i pośredników, słono przepłacając. Klucze od nowego domu dostał dopiero dwa-trzy dni temu, a w Mickleham trwała właśnie przeprowadzka. Just, Gabriel i Kerstin zdążyli już przenieść większość swoich rzeczy do nowego lokum, a Mike kręcił się jeszcze po domu i decydował, czy zabrać coś jeszcze i jak wiele zostawić za sobą.
Nie spodziewał się towarzystwa, nie dzisiaj. Z różdżką nie rozstawał się przez pierwsze kilka dni po ostatniej pełni, a potem jego czujność nieco ostygła. Nałożone na dom pułapki informowały go zresztą o intruzach w pobliżu, blokowały drzwi i ukrywały to, co działo się za szybami.
Kilka chwil pracował w spokoju, zanim poczuł, że coś jest nie tak. Czy to wrodzona paranoja, niechciane wilcze zmysły, czy też zabezpieczenie domu mgliście wychwyciło czyjąś obecność nawet poza granicami działania tegoż zabezpieczenia? Michael wyjrzał z okna na polanę za brzegiem chaty, w końcu rzucił Abscondens na ścianę i po kilku minutach lustrowania wzrokiem krajobrazu dostrzegł w końcu postać na jednym z drzew. Znieruchomiał i obserwował nieznajomego kilkanaście minut, ale mężczyzna nie poruszył się ani nie zmierzał w stronę chaty.
Ktoś na niego czekał?
Omiótł chatę gorączkowym spojrzeniem. Czy to szczęście w nieszczęściu, że ktoś zjawił się tu w dzień przeprowadzki, gdy w domu nie było Kerstin ani reszty rodzeństwa?
Czy - o zgrozo - byli obserwowani od dłuższego czasu?
Przecież byśmy zauważyli, dwójka aurorów i kursantka... - spróbował się uspokoić, a potem sięgnął po różdżkę i spróbował wysłać patronusa do Just. Trzykrotnie, aż do skutku. Nie mógł się skupić, czyżby ze stresu?
W końcu sięgnął po świstoklik w szufladzie biurka, jeden z kilku przeznaczonych dla Kerstin. Przez chwilę, z namysłem, obracał go w dłoni. Mógłby stąd teraz zniknąć i już nigdy nie wrócić.
Ciekawość i troska o długoterminowe bezpieczeństwo rodziny wygrały jednak z instynktem samozachowawczym. Musiał się dowiedzieć, kto tu jest, czego - a raczej kogo (wybór wśród znienawidzonych przez obecne prawo był imponujący: rodzina mugolaków, zbuntowani aurorzy, charłaczka) - tu szukał.
Schował świstoklik do kieszeni, wziął różdżkę i wyszedł z domu, kierując się w stronę nieznajomego. Szedł zdecydowanym i spokojnym krokiem, jak gospodarz domu niemający nic do ukrycia, ale serce waliło mu zdecydowanie za mocno.
Gdy rozpoznał w końcu nieznajomego, z wrażenia przystanął. Omiótł Lupina uważnym spojrzeniem, samemu nie wiedząc, czy powinien czuć ulgę - czy wręcz przeciwnie.
Skinął mu sztywno głową.
-Lyall. - w normalnej sytuacji zabrzmiałby przyjaźnie, ale jego głos był teraz obcy, nieco zdławiony.
Chciał do niego napisać już dwukrotnie. Po upokarzającym spotkaniu podczas lutowej pełni, oraz kilka dni przed tą ostatnią, kwietniową.
Chciał prosić o pomoc, ale powstrzymało go… sam nie był pewien, co. Własna duma? Palący wstyd? A może wyraz twarzy Lupina - wtedy, w lutym?
zaklęcia
Can I not save one
from the pitiless wave?
Miejsce, przy którym mieszkał Tonks z rodzeństwem zdawało się niezwykle adekwatne co do tego, co miało wydarzyć się w życiu wygnanego aurora. Lub właściwie co już się wydarzyło. Wypowiedzenie posłuszeństwa w jego wykonaniu nie było niczym dziwnym, chociaż Lyall łudził się, że ludzie, których znał, mieli wykazywać się większą logiką. Nie twierdził w żaden sposób, że jakakolwiek silniejsza więź łączyła go z Michaelem, ale nie zaprzeczał, że go znał. Wszyscy doskonale to wiedzieli i nie było mowy o wyparciu. Zresztą Lupin nie zamierzał się wyrzekać ów powiązania — tak, znał go. Tak, polował na niego. Tak, zamierzał znów przyprowadzić go pod drzwi Ministerstwa Magii i nieważne w jaki sposób. Nie musieli ze sobą walczyć, chociaż brygadzista nie był naiwny. Auror, wilkołak, buntownik, recydywista. Nie zgłosił się do biura rejestru w momencie ostatniej pełni, nie zarejestrował różdżki, jego rodzina znajdowała się na topie poszukiwanych przez władze jednostek i chociaż żaden oficjalny list gończy nie został rozesłany, pracownicy ministerialni znali ów nazwiska. Kobiety, mężczyźni, młodzi, starzy, samotni czy w związku, matki, ojcowie, synowie, córki — to nie miało żadnego znaczenia. Zbuntowali się i musieli ponieść tego konsekwencje. W końcu byli dorosłymi ludźmi i zdawali sobie sprawę z ryzyka oraz tego, co miało na nich sprowadzić rzucanie gównem w twarz rządzących. Dla Lyalla nie liczyło się kto miał rację — władza trzymała się od wieków w rękach szlacheckich i tak mogło dla niego pozostać. Szlachta, plebs czy cholerne świnie u szczytu państwa — nieważne. Dopóty dopóki pracował w swoim zawodzie i nikt go nie zatrzymywał, nie odbierał tego, w czym był najlepszy i co dawało mu jeszcze sens istnienia. Można było powiedzieć, że stracił swój moralny kompas, jednak czego oczekiwano od człowieka, który stracił tak wiele? Nie chciał się usprawiedliwiać, bo wiedział, co o nim sądzono i wcale się tego nie wstydził. Wiedział, że był cudzym psem na polowania, ale psy właśnie do tego były stworzone. Podobnie zresztą jak brygadziści. Szkoleni w ciemnościach, wyuczeni pracy w niszczycielskich warunkach, zagrzewani do przekraczania granic. Trenowani. Tresowani. Skamander ostrzegał go, by nigdy nie widział siebie w roli zwierzęcia. I dawny Lyall ufał mentorowi, lecz to było kiedyś. Teraz wszystko się zmieniło i Lupinowi nie zależało na niczyjej aprobacie. Nie wiedział, dlaczego jego dawny autorytet tego nie dostrzegał — nie dostrzegał czy może po prostu nie chciał tego robić? Jeśli wychodziło się co miesiąc naprzeciwko jednych z najokrutniejszych potworów w ich świecie, należało być równie bezlitosnym co one. Jak więc można było postrzegać samego siebie jako zwyczajnego człowieka? Pilnującego porządku? Od tego byli policjanci. Brygadziści od początku wiedzieli z czym mieli się borykać - tłumaczenie się chęcią obrony zakażonych i traktowania ich na równi z innymi nie wpisywało się w ich profesję. Płynne srebro, łańcuchy i zaklęcia mówiły same za siebie, a Lyall nie zamierzał się już w żaden sposób chować za wielkimi słowami. Wiedział do czego był zdolny i zamierzał się tego trzymać. Również i teraz.
Widząc wychodzącego aurora, nie drgnął. Dobrze było go zobaczyć w pełnej okazałości, chociaż przez myśl Lupina przemknęło coś na pozór zawodu. Dlaczego tak długo? Czyżby szykował się do ucieczki? Na pewno — ktoś taki jak Tonks na pewno miał plan zapasowy na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. Wiedział też, że mógł znaleźć się na celowniku nie tylko brygadzistów, ale i innych łasych na sławę i chwałę pionków Ministerstwa Magii. Nie przestał więc być czujnym, nawet w momencie gdy Michael stał niedaleko. Słysząc swoje imię, brygadzista odepchnął się od konaru i wyprostował, by po chwili zeskoczyć dość płynnie na ziemię. Lewa dłoń zapadła się w miękkiej trawie podczas gdy druga ściskała różdżkę. Nie musiał jej chować — obaj doskonale zdawali sobie sprawę, co się działo. To nie było przyjacielskie spotkanie, więc broń w pogotowiu nie mogła dziwić. Gdy Lupin podniósł się niespiesznie, patrzył wprost w oczy Tonksa. W oczy wilkołaka. Dobrze pamiętał ich ostatnie starcie i szaleństwo odbijające się w spojrzeniu mężczyzny. Miałby tak po prostu o tym zapomnieć? Przez dłuższy moment milczał, bawiąc się różdżką w palcach. W końcu... Wiedzieli, że prędzej czy później mogło dojść do takiej sytuacji — jeśli tylko Michael przekroczyłby linię, a tak się właśnie stało. I znał konsekwencje. - Gdzie twoje rodzeństwo? - spytał brygadzista, przerywając ciężką ciszę. - Już zostawili cię samego?
Widząc wychodzącego aurora, nie drgnął. Dobrze było go zobaczyć w pełnej okazałości, chociaż przez myśl Lupina przemknęło coś na pozór zawodu. Dlaczego tak długo? Czyżby szykował się do ucieczki? Na pewno — ktoś taki jak Tonks na pewno miał plan zapasowy na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. Wiedział też, że mógł znaleźć się na celowniku nie tylko brygadzistów, ale i innych łasych na sławę i chwałę pionków Ministerstwa Magii. Nie przestał więc być czujnym, nawet w momencie gdy Michael stał niedaleko. Słysząc swoje imię, brygadzista odepchnął się od konaru i wyprostował, by po chwili zeskoczyć dość płynnie na ziemię. Lewa dłoń zapadła się w miękkiej trawie podczas gdy druga ściskała różdżkę. Nie musiał jej chować — obaj doskonale zdawali sobie sprawę, co się działo. To nie było przyjacielskie spotkanie, więc broń w pogotowiu nie mogła dziwić. Gdy Lupin podniósł się niespiesznie, patrzył wprost w oczy Tonksa. W oczy wilkołaka. Dobrze pamiętał ich ostatnie starcie i szaleństwo odbijające się w spojrzeniu mężczyzny. Miałby tak po prostu o tym zapomnieć? Przez dłuższy moment milczał, bawiąc się różdżką w palcach. W końcu... Wiedzieli, że prędzej czy później mogło dojść do takiej sytuacji — jeśli tylko Michael przekroczyłby linię, a tak się właśnie stało. I znał konsekwencje. - Gdzie twoje rodzeństwo? - spytał brygadzista, przerywając ciężką ciszę. - Już zostawili cię samego?
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wziął głębszy oddech, omiatając Lupina spojrzeniem. Zarejestrował zwinny zeskok z drzewa, pewną siebie posturę, trzymaną w dłoni różdżkę i nieprzeniknioną minę. Ten brygadzista nie był kimś, kogo należało bagatelizować, ani podczas pełni, ani poza nią.
Tonks nie mógł zapominać, że ministerialni łowcy nie ograniczają się do polowania na bestie podczas pełni. Wiedział przecież, że przez resztę miesiąca polują na ludzi. Gdy godził się z warunkami rejestracji, która nawet nie była jego wyborem (trudno ukryć likantropię, gdy jest się ugryzionym podczas pracy w norweskim Ministerstwie Magii) łudził się tylko, że brygadziści ścigają tylko potwory w ludzkich ciałach. Nieodpowiedzialnych lub sadystycznych likantropów, którzy nie zachowują żadnych środków bezpieczeństwa podczas pełni księżyca, którzy nie przejmują się rozlewem krwi lub wręcz do niego dążą. Takich, którymi Michael gardził jeszcze bardziej niż sobą.
Teraz, wskutek niezręcznego splotu polityki, prawa i moralności, mógł zostać potraktowany jak jeden z nich. Czy Lyall w ogóle zechce wysłuchać jego racji i niaunsów obecnej sytuacji, czy bezwzględnie wykonuje swoje rozkazy?
Czy po lutowej pełni wciąż widzi w nim dawnego kolegę, czy tylko bestię? Dlaczego w ogóle wysłano tutaj akurat Lupina? Michael nie wiedział, czy właściwie czuł na jego widok ulgę, czy niepokój. Komuś znajomemu mógł wyjaśnić przynajmniej powody swojej decyzji - Lyall nigdy nie traktował go jak szlamy. Z drugiej strony, nie chciał z nim walczyć, nie z kolegą. I sam Lupin ścigał kiedyś jakiegoś aurora?
Chociaż do jego myśli zakradał się narastający mętlik, to przecież lata pracy nauczyły go oddzielania emocji od czynów, utrzymywania pokerowej twarzy. Przez chwilę nie odrywał wzroku od różdżki, którą bawił się Lyall, a potem podchwycił spojrzenie łowcy. Na słowa o rodzeństwie pohamował odruch zaciśnięcia pięści (nie mieszaj ich do tego!) i nie cofnął wzroku, zapanowawszy nad własną mimiką. Lekki grymas był zresztą adekwatny do słów, które zamierzał wypowiedzieć.
-To chyba żadna nowość, odcięliśmy się od siebie po moim ugryzieniu. - odparł, umiejętnie wplatając w swoje kłamstwo ziarno prawdy. Rodziny odcinały się często od wilkołaków i były okres, w którym to Michael nie chciał mieć nic wspólnego z własną. Ministerstwu nic do tego, czy i kiedy się pogodzili, ani kto u niego mieszka. Chyba, że Lupin zdołał zobaczyć ich w tej chacie? Trudno. Choć przy kolegach brzydził się kłamstwem, to przy urzędnikach Ministerstwa nie chciał i mógł mieć z rodziną nic wspólnego. Nawet, jeśli Justine i Gabriel pracowali w tym samym departamencie, to przecież mogli zatrzymać się u kogokolwiek innego niż ich brat.
Urwał na moment, a gdy się odezwał, ostrożnie ważył słowa - nadal spoglądając Lyallowi prosto w oczy, jak ścigane zwierzę myśliwemu.
-Domyślam się, czemu tu jesteś. Ale nie unikam Ministerstwa jako wilkołak, tylko jako zbuntowany auror mugolak. - podkreślił powoli. Jeszcze w marcu myślał, że nigdy, przenigdy, nie złamie dobrowolnie warunków rejestracji, a perspektywa samotnego spędzania pełni, bez nadzoru brygadzistów, go przerażała. Życie zweryfikowało jego plany, Cronus Malfoy skutecznie zmienił jego lęki.
-Nadal jestem ostrożny... jeszcze ostrożniejszy. W kwietniu wszystko przebiegło spokojnie. - dodał szybko, może nieco zbyt szybko. W końcu zaplątał się w łańcuch tak, że z trudem rozplątałby się samodzielnie - pilnie, zbyt pilnie, odtwarzając węzeł, który pokazał mu Lupin w lutym. -Między innymi, dzięki twoim radom. - mruknął, z cieniem uśmiechu na twarzy, próbując nawiązać do dawnej więzi. Czy jest szansa, że Lyall zrozumie?
Tonks nie mógł zapominać, że ministerialni łowcy nie ograniczają się do polowania na bestie podczas pełni. Wiedział przecież, że przez resztę miesiąca polują na ludzi. Gdy godził się z warunkami rejestracji, która nawet nie była jego wyborem (trudno ukryć likantropię, gdy jest się ugryzionym podczas pracy w norweskim Ministerstwie Magii) łudził się tylko, że brygadziści ścigają tylko potwory w ludzkich ciałach. Nieodpowiedzialnych lub sadystycznych likantropów, którzy nie zachowują żadnych środków bezpieczeństwa podczas pełni księżyca, którzy nie przejmują się rozlewem krwi lub wręcz do niego dążą. Takich, którymi Michael gardził jeszcze bardziej niż sobą.
Teraz, wskutek niezręcznego splotu polityki, prawa i moralności, mógł zostać potraktowany jak jeden z nich. Czy Lyall w ogóle zechce wysłuchać jego racji i niaunsów obecnej sytuacji, czy bezwzględnie wykonuje swoje rozkazy?
Czy po lutowej pełni wciąż widzi w nim dawnego kolegę, czy tylko bestię? Dlaczego w ogóle wysłano tutaj akurat Lupina? Michael nie wiedział, czy właściwie czuł na jego widok ulgę, czy niepokój. Komuś znajomemu mógł wyjaśnić przynajmniej powody swojej decyzji - Lyall nigdy nie traktował go jak szlamy. Z drugiej strony, nie chciał z nim walczyć, nie z kolegą. I sam Lupin ścigał kiedyś jakiegoś aurora?
Chociaż do jego myśli zakradał się narastający mętlik, to przecież lata pracy nauczyły go oddzielania emocji od czynów, utrzymywania pokerowej twarzy. Przez chwilę nie odrywał wzroku od różdżki, którą bawił się Lyall, a potem podchwycił spojrzenie łowcy. Na słowa o rodzeństwie pohamował odruch zaciśnięcia pięści (nie mieszaj ich do tego!) i nie cofnął wzroku, zapanowawszy nad własną mimiką. Lekki grymas był zresztą adekwatny do słów, które zamierzał wypowiedzieć.
-To chyba żadna nowość, odcięliśmy się od siebie po moim ugryzieniu. - odparł, umiejętnie wplatając w swoje kłamstwo ziarno prawdy. Rodziny odcinały się często od wilkołaków i były okres, w którym to Michael nie chciał mieć nic wspólnego z własną. Ministerstwu nic do tego, czy i kiedy się pogodzili, ani kto u niego mieszka. Chyba, że Lupin zdołał zobaczyć ich w tej chacie? Trudno. Choć przy kolegach brzydził się kłamstwem, to przy urzędnikach Ministerstwa nie chciał i mógł mieć z rodziną nic wspólnego. Nawet, jeśli Justine i Gabriel pracowali w tym samym departamencie, to przecież mogli zatrzymać się u kogokolwiek innego niż ich brat.
Urwał na moment, a gdy się odezwał, ostrożnie ważył słowa - nadal spoglądając Lyallowi prosto w oczy, jak ścigane zwierzę myśliwemu.
-Domyślam się, czemu tu jesteś. Ale nie unikam Ministerstwa jako wilkołak, tylko jako zbuntowany auror mugolak. - podkreślił powoli. Jeszcze w marcu myślał, że nigdy, przenigdy, nie złamie dobrowolnie warunków rejestracji, a perspektywa samotnego spędzania pełni, bez nadzoru brygadzistów, go przerażała. Życie zweryfikowało jego plany, Cronus Malfoy skutecznie zmienił jego lęki.
-Nadal jestem ostrożny... jeszcze ostrożniejszy. W kwietniu wszystko przebiegło spokojnie. - dodał szybko, może nieco zbyt szybko. W końcu zaplątał się w łańcuch tak, że z trudem rozplątałby się samodzielnie - pilnie, zbyt pilnie, odtwarzając węzeł, który pokazał mu Lupin w lutym. -Między innymi, dzięki twoim radom. - mruknął, z cieniem uśmiechu na twarzy, próbując nawiązać do dawnej więzi. Czy jest szansa, że Lyall zrozumie?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie uważał się za kogoś, kto był w stanie równać się z doświadczonym, zaprawionym w boju aurorem. Nie posiadał w swoim zawodzie takiego treningu, jaki posiadali oni. Nie poznał tajników ich pracy, nie walczył nigdy z żadnym z nich. Nie należał nawet do Klubu Pojedynków, gdzie krzyżując różdżki, poznałby ich możliwości. Żadne wcześniejsze zadanie nie wymagało od niego czegoś podobnego. W końcu należeli do jednego Ministerstwa, dlaczego mieliby więc walczyć między sobą? Wszystko się jednak szybko pozmieniało i już nie stali po tych samych stronach - czy z przymusu, czy z wyboru. Nikt nigdy nie byłby w stanie przewidzieć przewrotu, który nastąpił. Wraz z nim rozpadły się dawne sojusze, pracownicy masowo zaczęli opuszczać aktualną władzę, lecz Lyall wciąż widział, że zwolennicy czystokrwistej okupacji rośli w siłę. Odejście grupy słabeuszy w żaden sposób ich nie osłabiało czy nie pokrzyżowało planów. Wręcz przeciwnie - zdawali się jeszcze bardziej zmotywowani, a podjęcie decyzji o wprowadzeniu kontroli w stolicy ukazało ich siłę. Lupin niejako znajdował się we wnętrzu tego całego monstrum, jakim stała się aktualnie Wielka Brytania, ale nie utożsamiał się z nią. Miał swoje własne cele, które odstawały od tego, co zajmowało na ten moment mieszkańców wysp i tylko Ministerstwo Magii mogło zapewnić mu przyzwolenie na ich dalsze spełniania. I nie chodziło o ściganie zbiegłych spod prawa czarodziejów. W końcu nie mógł się równać z aurorami, bo byli ludźmi. Mógł równać się jednak z wilkołakiem ubranym w ludzką skórę, bo właśnie do tego był szkolony. Dlatego też wysłano go do miejsca, gdzie znajdował się jeden z nich. Znalazł go, stali naprzeciw siebie i chociaż padające słowa nasączone były pasywną agresją, to w samych postawach dwóch mężczyzn kumulowała się cała sceneria. Lyall słysząc przemyślenia dawnego pracownika Ministerstwa, nie poddałby się emocjom. Nie wykrzywiłby ust w grymasie zniesmaczenia, nie pozwoliłby, żeby drgnął mu kącik ust wyrażający rozbawienie. Nie musiałby, bo stojący przed nim banita się mylił. Miał zakrzywioną wizję postrzegania świata. Czym Tonks różnił się od Lupina? Wykonywali dokładnie tę samą pracę, zajmowali się dokładnie tym samym - brygadziści ścigali potwory w ludzkich skórach, nie przepuszczając nikomu, a aurorzy im wtórowali. Bo czy nie przysięgali tropić i niszczyć czarnoksiężników? Nie mieli ich za plugastwo, które zatruwało ziemię swoją czarną magią? Nie uważali ich za wrogów społeczeństwa, a jedynym rozwiązaniem tego problemu było dla nich ich wyłapanie? Nawet eksterminacja? Czym więc się różnili? Tak naprawdę? Każdy miał swojego potwora. Różnica była tylko taka, w kim go widzieli.
To chyba żadna nowość, odcięliśmy się od siebie po moim ugryzieniu.
- Nie martw się. Nie jestem tu przez nich. - Nie martw się. To brzmiało śmiesznie. W końcu trójka rodzeństwa Tonks pracowała w nieistniejącym już biurze aurorów i samą swoją przewagą byliby w stanie unieszkodliwić samotnego brygadzistę. A jednak pojawił się tam, ignorując fakt, że mógł trafić na całą ich rodzinę. Dlatego właśnie przyczaił się i obserwował. I chociaż twarz Michaela świetnie ukrywała kłamstwo, to wciąż było kłamstwo. - To nie moja działka.
Badał mężczyznę naprzeciwko, nie pozwalając sobie na stracenie czujności. Ciężko było grać z kimś, czyją mimikę się znało, ale oznaczało to jeszcze większe wyzwanie. W końcu dlatego go tam wysłali, czyż nie? Żeby stanął przed kimś, kogo poznał i dokonał samosprawdzenia. Ich ścieżki mogły się skierować w odmiennych kierunkach, a mimo to znajdowali się właśnie w tym momencie w tym miejscu. Na łące pełnych umarłych kwiatów wpatrując się w siebie nawzajem. Tonks wyglądał na skupionego, Lyall na odrobinę znudzonego, znużonego, lecz nie było to nic nowego w jego zachowaniu. Żadna z tych postaw nie znaczyła jednak, że jeden i drugi lekceważył swojego przeciwnika. W końcu tym dla siebie byli, nieprawdaż? Zagrożeniem. Kolejne słowa Michaela wybrzmiały, a znajdująca się w nich próba zorientowania się w możliwościach łagodzących spotkała się z twardym, oschłym murem obojętności.
- Nie mnie o tym decydować - odparł brygadzista. Nie on wybierał sobie cele i tylko jeden raz się zgodzili pójść mu na rękę, gdy wymusił na przełożonym, by zezwolił na szukanie wilkołaczego ojca Laurel. W końcu postawił sprawę jasno, że albo pozwoli mu ścigać tamtego, albo Lupin odejdzie. I mimo że nie był pierwszym z pracowników, brygada nie mogła sobie pozwolić na utratę kolejnego łowcy. Wiedzieli, że polował skutecznie i mógł to robić jeszcze wiele lat. Zresztą i tak ten skurwiel musiał zostać powstrzymany, gdziekolwiek tylko miał się udać. To samo tyczyło się każdego, kto nie wywiązywał się z zasad bezpieczeństwa. Nieważne jak bardzo starannie chciał o nie dbać. - To nie musi tak wyglądać. - Jego głos przerwał panującą ciszę. Obaj doskonale wiedzieli, o co chodziło. Tak jak Tonks wiedział, czemu Lyall pojawił się właśnie teraz. Szukając właśnie jego. Różdżka drgnęła, jakby będąc w gotowości razem ze swoim właścicielem i elektryzując jego ciało budzącą się magią. Brygadzista nie zamierzał ustępować i jedynie od Michaela zależało czy zamierzał to utrudniać.
To chyba żadna nowość, odcięliśmy się od siebie po moim ugryzieniu.
- Nie martw się. Nie jestem tu przez nich. - Nie martw się. To brzmiało śmiesznie. W końcu trójka rodzeństwa Tonks pracowała w nieistniejącym już biurze aurorów i samą swoją przewagą byliby w stanie unieszkodliwić samotnego brygadzistę. A jednak pojawił się tam, ignorując fakt, że mógł trafić na całą ich rodzinę. Dlatego właśnie przyczaił się i obserwował. I chociaż twarz Michaela świetnie ukrywała kłamstwo, to wciąż było kłamstwo. - To nie moja działka.
Badał mężczyznę naprzeciwko, nie pozwalając sobie na stracenie czujności. Ciężko było grać z kimś, czyją mimikę się znało, ale oznaczało to jeszcze większe wyzwanie. W końcu dlatego go tam wysłali, czyż nie? Żeby stanął przed kimś, kogo poznał i dokonał samosprawdzenia. Ich ścieżki mogły się skierować w odmiennych kierunkach, a mimo to znajdowali się właśnie w tym momencie w tym miejscu. Na łące pełnych umarłych kwiatów wpatrując się w siebie nawzajem. Tonks wyglądał na skupionego, Lyall na odrobinę znudzonego, znużonego, lecz nie było to nic nowego w jego zachowaniu. Żadna z tych postaw nie znaczyła jednak, że jeden i drugi lekceważył swojego przeciwnika. W końcu tym dla siebie byli, nieprawdaż? Zagrożeniem. Kolejne słowa Michaela wybrzmiały, a znajdująca się w nich próba zorientowania się w możliwościach łagodzących spotkała się z twardym, oschłym murem obojętności.
- Nie mnie o tym decydować - odparł brygadzista. Nie on wybierał sobie cele i tylko jeden raz się zgodzili pójść mu na rękę, gdy wymusił na przełożonym, by zezwolił na szukanie wilkołaczego ojca Laurel. W końcu postawił sprawę jasno, że albo pozwoli mu ścigać tamtego, albo Lupin odejdzie. I mimo że nie był pierwszym z pracowników, brygada nie mogła sobie pozwolić na utratę kolejnego łowcy. Wiedzieli, że polował skutecznie i mógł to robić jeszcze wiele lat. Zresztą i tak ten skurwiel musiał zostać powstrzymany, gdziekolwiek tylko miał się udać. To samo tyczyło się każdego, kto nie wywiązywał się z zasad bezpieczeństwa. Nieważne jak bardzo starannie chciał o nie dbać. - To nie musi tak wyglądać. - Jego głos przerwał panującą ciszę. Obaj doskonale wiedzieli, o co chodziło. Tak jak Tonks wiedział, czemu Lyall pojawił się właśnie teraz. Szukając właśnie jego. Różdżka drgnęła, jakby będąc w gotowości razem ze swoim właścicielem i elektryzując jego ciało budzącą się magią. Brygadzista nie zamierzał ustępować i jedynie od Michaela zależało czy zamierzał to utrudniać.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie jestem tu przez nich, to nie moja działka. - z pozoru uspokajające słowa brzmiały echem w głowie Michaela gdy Lyall mówił dalej, przechodząc do praktyczniejszych tematów. Tonks przez chwilę milczał, czujnie obserwując Lupina. Jak przyczajone zwierzę, rozważające możliwość ataku bądź ucieczki - choć Michael nigdy w życiu nie chciałby sobie myśleć, jak o wilku. Jak o potworze. Przemknął oczyma do różdżki Lupina i wychwycił jego gotowość do ataku. Ani na moment nie lekceważył zresztą tej możliwości, już raz obiecał sobie w końcu, że nigdy nie straci czujności, nawet przy dawnych znajomych. Już raz gorzko za to zapłacił.
To nie musi tak wyglądać.
-Jakbym słyszał samego siebie. - wyrwało mu się na słowa Lupina. Na sekundę powrócił myślami do mroźnej Norwegii, gdy sam powołał się na sentyment przy dawnym koledze z Hogwartu. Gdy odszedł od surowych procedur, naiwnie wierząc, że z uwagi na znajomość tą konkretną sprawę można rozwiązać bez brutalności. Gdy dał wzburzonemu wilkołakowi kilka sekund na spowodowaną emocjami przemianę, a potem pamiętał już tylko szok (Olav jest wilkołakiem? Przemiana bez pełni księżyca?), wilcze kły, odpowiedzialność za śmierć dwójki swoich ludzi.
Zmusił się do powrotu do rzeczywistości i wziął urywany oddech, uświadamiając sobie, że sytuacja się odwróciła. Teraz to Lupin jest łowcą, a on podejrzanym. Łowcą, który przynajmniej wie, czego się spodziewać. Czy widział kiedyś przemianę spowodowaną emocjami? Dlatego chce mnie uspokoić - pomyślał z pewną goryczą, ale z drugiej strony, nie mógł mieć Lyallowi za złe ostrożności. Iskrząca różdżka świadczyła tylko o zdrowym rozsądku. On sam nie powinien opuszczać swojej w Norwegii.
A jednak - choć próbował nienawidzić Olava za rozlew krwi i zrujnowane życie, to jakaś idealistyczna część jego duszy wspominała z goryczą, że zwykłe i szczere wyjaśnienia zapobiegłyby całej sytuacji. Wilkołak nadal by żył (a Michael potraktowałby go sprawiedliwie), gdyby nie spanikował; tak samo niewinni Astrid i Jonas.
Podobieństwo tych dwóch sytuacji mroziło krew w żyłach, tym bardziej, że Michael miał dobre powody do łamania prawa. I choć wilk pragnął natychmiast uciekać lub rozproszyć przeciwnika ofensywą, to człowiek zdecydował się na szczerość. Czas pokaże, czy naiwną.
-A jak będzie wyglądać? - zapytał, wyginając usta w gorzkim uśmiechu. -Wiesz, że w teorii nie wiem? Zgodziłem się na wszystkie warunki rejestracji, ale nigdy nie rozważałem ich łamania, nie wczytałem się w druczek o konsekwencjach. - rzucił, nieco zbyt luźno, jak na kogoś, komu groziło... no właśnie, co?
-Za to wiem, jak w praktyce będzie wyglądał mój powrót do Ministerstwa, jeśli tam masz mnie doprowadzić. - nagle spoważniał, spoglądając prosto w oczy Lupina. Miał go za przyzwoitego, obowiązkowego człowieka, oddanego ściganiu wilkołaków. Ryzykując nawet zbytnią otwartość, postanowił wyjaśnić mu, że kontekst tej sprawy jest szerszy - licząc, łudząc się, że Lyall zrozumie.
-Jestem byłym aurorem, dla Malfoya to bardziej istotne niż likantropia, czy mój status krwi. Tortury może zniosę, ale Veritaserum już nie - a będą chcieli wiedzieć o reszcie dawnego Biura, o Gabrielu i Justine... - wyrzucił z siebie, szybko, ale dobitnie i z chłodnym spokojem.
-Nie dam w to wplątać niewinnych ludzi, wolałbym śmierć. Ale skoro nadal tu stoisz, nie masz instrukcji by zabijać w pierwszej kolejności, prawda? - przechylił lekko głowę, świdrując Lupina nieco kpiącym spojrzeniem. Lyall był inteligentny, Ministerstwo też. Czy wiedział już, że Michael na nic jest im potrzebny martwy? Żywe źródło informacji było o niebo praktyczniejsze.
Westchnął, zaciskając palce na różdżce.
-Mogę ci złożyć Wieczystą Przysięgę, nawet teraz, na miejscu, jak tylko znajdziemy gwaranta. Że będę przestrzegać środków bezpieczeństwa i zjawię się w Ministerstwie by odpowiedzieć za wszystko przed Brygadą... gdy władzę na powrót obejmie prawowity Minister, Harold Longbottom - proszę bardzo, dość sekretów. Tajemnice i tak wiązały jego język z uwagi na Zakon Feniksa, ale i tak poczuł dziwną lekkość, gdy po raz pierwszy od dawna przyznał się na głos do popierania obalonego przez szlachtę Ministra. Bezksiężycowa Noc przelała czarę goryczy w angielskim społeczeństwie - nawet bez tej rozmowy, Lyall mógł się zresztą spodziewać, gdzie leżą sympatie aurora o mugolskiej krwi. Słowa były zawieszeniem broni, dowodem zaufania, wyrazem nadziei.
To nie musi tak wyglądać.
To nie musi tak wyglądać.
-Jakbym słyszał samego siebie. - wyrwało mu się na słowa Lupina. Na sekundę powrócił myślami do mroźnej Norwegii, gdy sam powołał się na sentyment przy dawnym koledze z Hogwartu. Gdy odszedł od surowych procedur, naiwnie wierząc, że z uwagi na znajomość tą konkretną sprawę można rozwiązać bez brutalności. Gdy dał wzburzonemu wilkołakowi kilka sekund na spowodowaną emocjami przemianę, a potem pamiętał już tylko szok (Olav jest wilkołakiem? Przemiana bez pełni księżyca?), wilcze kły, odpowiedzialność za śmierć dwójki swoich ludzi.
Zmusił się do powrotu do rzeczywistości i wziął urywany oddech, uświadamiając sobie, że sytuacja się odwróciła. Teraz to Lupin jest łowcą, a on podejrzanym. Łowcą, który przynajmniej wie, czego się spodziewać. Czy widział kiedyś przemianę spowodowaną emocjami? Dlatego chce mnie uspokoić - pomyślał z pewną goryczą, ale z drugiej strony, nie mógł mieć Lyallowi za złe ostrożności. Iskrząca różdżka świadczyła tylko o zdrowym rozsądku. On sam nie powinien opuszczać swojej w Norwegii.
A jednak - choć próbował nienawidzić Olava za rozlew krwi i zrujnowane życie, to jakaś idealistyczna część jego duszy wspominała z goryczą, że zwykłe i szczere wyjaśnienia zapobiegłyby całej sytuacji. Wilkołak nadal by żył (a Michael potraktowałby go sprawiedliwie), gdyby nie spanikował; tak samo niewinni Astrid i Jonas.
Podobieństwo tych dwóch sytuacji mroziło krew w żyłach, tym bardziej, że Michael miał dobre powody do łamania prawa. I choć wilk pragnął natychmiast uciekać lub rozproszyć przeciwnika ofensywą, to człowiek zdecydował się na szczerość. Czas pokaże, czy naiwną.
-A jak będzie wyglądać? - zapytał, wyginając usta w gorzkim uśmiechu. -Wiesz, że w teorii nie wiem? Zgodziłem się na wszystkie warunki rejestracji, ale nigdy nie rozważałem ich łamania, nie wczytałem się w druczek o konsekwencjach. - rzucił, nieco zbyt luźno, jak na kogoś, komu groziło... no właśnie, co?
-Za to wiem, jak w praktyce będzie wyglądał mój powrót do Ministerstwa, jeśli tam masz mnie doprowadzić. - nagle spoważniał, spoglądając prosto w oczy Lupina. Miał go za przyzwoitego, obowiązkowego człowieka, oddanego ściganiu wilkołaków. Ryzykując nawet zbytnią otwartość, postanowił wyjaśnić mu, że kontekst tej sprawy jest szerszy - licząc, łudząc się, że Lyall zrozumie.
-Jestem byłym aurorem, dla Malfoya to bardziej istotne niż likantropia, czy mój status krwi. Tortury może zniosę, ale Veritaserum już nie - a będą chcieli wiedzieć o reszcie dawnego Biura, o Gabrielu i Justine... - wyrzucił z siebie, szybko, ale dobitnie i z chłodnym spokojem.
-Nie dam w to wplątać niewinnych ludzi, wolałbym śmierć. Ale skoro nadal tu stoisz, nie masz instrukcji by zabijać w pierwszej kolejności, prawda? - przechylił lekko głowę, świdrując Lupina nieco kpiącym spojrzeniem. Lyall był inteligentny, Ministerstwo też. Czy wiedział już, że Michael na nic jest im potrzebny martwy? Żywe źródło informacji było o niebo praktyczniejsze.
Westchnął, zaciskając palce na różdżce.
-Mogę ci złożyć Wieczystą Przysięgę, nawet teraz, na miejscu, jak tylko znajdziemy gwaranta. Że będę przestrzegać środków bezpieczeństwa i zjawię się w Ministerstwie by odpowiedzieć za wszystko przed Brygadą... gdy władzę na powrót obejmie prawowity Minister, Harold Longbottom - proszę bardzo, dość sekretów. Tajemnice i tak wiązały jego język z uwagi na Zakon Feniksa, ale i tak poczuł dziwną lekkość, gdy po raz pierwszy od dawna przyznał się na głos do popierania obalonego przez szlachtę Ministra. Bezksiężycowa Noc przelała czarę goryczy w angielskim społeczeństwie - nawet bez tej rozmowy, Lyall mógł się zresztą spodziewać, gdzie leżą sympatie aurora o mugolskiej krwi. Słowa były zawieszeniem broni, dowodem zaufania, wyrazem nadziei.
To nie musi tak wyglądać.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Pomimo gotowości w ciele Lyalla nie było spięcia. Nie on stał po niewłaściwej stronie i to nie on łamał aktualnie działające prawo. Zresztą czuł się z każdym kolejnym momentem, z każdym kolejnym wypowiedzianym między nimi słowem pewniej. I to nie dlatego że przewyższał Tonksa w umiejętnościach - po prostu dostrzegał, jak bardzo rozmijali się w postrzeganiu rzeczywistości i że wilkołak nie dawał mu żadnych podstaw do tego, by żałował przydzielonej mu misji. Zadanie jak zadanie i nie powinien był czuć się nieswojo, chociaż w pierwszych momentach nie potrafił ukryć swojego zdekoncentrowania. Szczególnie że nie miał konfliktów z dawnym aurorem, a przynajmniej nie od chwili, w której spotkał go szalejącego w lesie. Różnili się. Nie tylko różnili się w byciu łowcą i poszukiwanym, lecz mieli odmienne podejścia do życia. Wcześniej tego nie dostrzegali, bo nie łączyło ich nic więcej ponad tamtą jedną robotę. Po miesiącach spotykali się ponownie na brytyjskiej ziemi, jednak nie jako sojusznicy. Nawet nie byli do siebie neutralnie nastawieni. Już nie. Michael się mylił. Lyallowi nie zależało na uspokojeniu mężczyzny naprzeciwko - czy miał walczyć tak, czy po przemianie, nie miało dla niego znaczenia. Tak samo jak samopoczucie dawnego pracownika Ministerstwa Magii. Jego słowa były szczere same w sobie, nie miał interesu ani zwyczaju kłamać. Tak samo jak w każdej następnej chwili.
A jak będzie wyglądać?
- Od tego jest proces. Zagwarantowany każdemu. - Michael jako niegdysiejszy stróż prawa na pewno sam zdawał sobie sprawę, że aurorzy, policjanci, brygadziści, strażnicy nie odpowiadali za wymierzanie kar. Każda była rozpatrywana indywidualnie w zależności od okoliczności i oni nie mieli w tym żadnego udziału. Mogli jedynie obserwować odpowiednie służby, które sądziły oskarżonych lub podejrzanych. Koniec złamania przez wilkołaka zasad mógł być różny i zależeć od całej masy czynników. Jednak nie to tak naprawdę Lupin miał na myśli. - Mówiłem o tym, co jest tu i teraz. - O tym, co tyczyło ich dwójki. Stojącej naprzeciw siebie i zdając sobie sprawę, że wisiała nad nimi groźba walki. Jednak obaj chcieli jej uniknąć. Lyall miał wciąż jakieś pokłady szacunku wobec aurora, chcąc odwoływać się do jego rozsądku. Szansa zrozumienia oraz porozumienia z każdym momentem malała, podczas gdy napięcie wzrastało w cichej okolicy. Nie dam w to wplątać niewinnych ludzi, wolałbym śmierć. Coś nieokreślonego przemknęło przez twarz brygadzisty, gdy usłyszał te słowa, pozostawiając kolejny ślad przeciwieństwa między dwójką czarodziejów. Czy ktoś mógł różnić się tak bardzo? - Nie ma czegoś takiego, jak niewinność; są tylko różne poziomy winy. - Lyall pozostawał obojętny na próby przekonania go przez mężczyznę i patrząc na to wszystko z boku, można było stwierdzić, że brygadzista był jak wyprany z uczuć. Nie skomentował słów o zabijaniu na miejscu, nie zamierzając dać się wplątać w tę bezsensowną dyskusję - nie, gdy prawdziwe morderstwo dokonane różdżką brygadzisty sięgało kogoś mu najdroższego. Nie oznaczało to jednak, że Lupin nie zrobiłby wszystkiego, by uchronić Tonksa przed śmiercią. Nie w momencie, gdy nie byłoby wyboru.
Nie odzywał się i później, czekając, słuchając, analizując. Nie zamierzał zmieniać zdania pod wpływem propagandowej próby ocalenia swojej skóry przez likantropa. Mogło się wydawać, że nie przykładał specjalnej wagi do tego, co miał do powiedzenia Michael, ale wcale tak nie było. Skupiał się i nie pozwolił, żeby jakiekolwiek słowo uciekło mu z ogólnego sensu i wydźwięku. Nie był aż takim ignorantem, bo chciał w pewien sposób zrozumieć, ale nie było to rozumowanie typowe dla ludzi. Lyall próbował znaleźć jakąś formę wspólną, której mógłby się uchwycić i zaprowadzić ich ku rozwiązaniu innemu niż przemoc. Zamknął oczy, wyczuwając to, co się działo wokół i pozwalając na to, by nastawienie Tonksa zderzyło się z jego. Gdy wygnany auror zamilkł, zapanowała na dłuższą chwilę cisza. Wydawało się, że nawet ziemia przestała oddychać i Lupin do końca nie wiedział, ile to trwało. Kilka sekund, kilka oddechów, a może i godzinę? W pewnym momencie podniósł jednak spojrzenie na czarodzieja naprzeciwko i odezwał się. - Pieprzyć Longbottoma - wypowiedział typowym dla siebie, schrypniętym głosem. - Pieprzyć Ministrów. I pieprzyć brygadę. - W jego spojrzeniu nie było wściekłości, rozżalenia czy goryczy. Jego twarz również pozostawała tak samo chłodna. To, co kiedyś istniało w Lyallu, gdy jeszcze bił ciepłem wobec drugiego człowieka, zgasło, zostawiając jedynie niechęć do wszystkiego. Głównie do samego siebie. Nie obchodziło go, kto siedział na politycznym stołku ani jakie decyzje podejmował. Dopóki mógł robić to, co umiał najlepiej i dostawał jeszcze za to pieniądze, nie zamierzał się wyłamywać. - Jeśli nie pójdziesz ze mną, nie tylko ja będę cię ścigał. Przy następnym spotkaniu, nie dam ci kolejnej szansy. - Umilkł, pewniej łapiąc różdżkę w dłoni. To nie były negocjacje, a Michael tak właśnie się zachowywał. Zdanie Lupina było nie do ruszenia, nie do przejścia. Był nie do kupienia. Pozostawał wierny swojej pracy i tylko jej, traktował ją jak misję, a misji się nie porzucało. Jej jedynej się nie zdradzało, bo równało się to ze zdradzeniem własnych motywacji. Rozumiał. Rozumiał to, że nie mieli znaleźć wspólnego rozwiązania z tej sytuacji.
A jak będzie wyglądać?
- Od tego jest proces. Zagwarantowany każdemu. - Michael jako niegdysiejszy stróż prawa na pewno sam zdawał sobie sprawę, że aurorzy, policjanci, brygadziści, strażnicy nie odpowiadali za wymierzanie kar. Każda była rozpatrywana indywidualnie w zależności od okoliczności i oni nie mieli w tym żadnego udziału. Mogli jedynie obserwować odpowiednie służby, które sądziły oskarżonych lub podejrzanych. Koniec złamania przez wilkołaka zasad mógł być różny i zależeć od całej masy czynników. Jednak nie to tak naprawdę Lupin miał na myśli. - Mówiłem o tym, co jest tu i teraz. - O tym, co tyczyło ich dwójki. Stojącej naprzeciw siebie i zdając sobie sprawę, że wisiała nad nimi groźba walki. Jednak obaj chcieli jej uniknąć. Lyall miał wciąż jakieś pokłady szacunku wobec aurora, chcąc odwoływać się do jego rozsądku. Szansa zrozumienia oraz porozumienia z każdym momentem malała, podczas gdy napięcie wzrastało w cichej okolicy. Nie dam w to wplątać niewinnych ludzi, wolałbym śmierć. Coś nieokreślonego przemknęło przez twarz brygadzisty, gdy usłyszał te słowa, pozostawiając kolejny ślad przeciwieństwa między dwójką czarodziejów. Czy ktoś mógł różnić się tak bardzo? - Nie ma czegoś takiego, jak niewinność; są tylko różne poziomy winy. - Lyall pozostawał obojętny na próby przekonania go przez mężczyznę i patrząc na to wszystko z boku, można było stwierdzić, że brygadzista był jak wyprany z uczuć. Nie skomentował słów o zabijaniu na miejscu, nie zamierzając dać się wplątać w tę bezsensowną dyskusję - nie, gdy prawdziwe morderstwo dokonane różdżką brygadzisty sięgało kogoś mu najdroższego. Nie oznaczało to jednak, że Lupin nie zrobiłby wszystkiego, by uchronić Tonksa przed śmiercią. Nie w momencie, gdy nie byłoby wyboru.
Nie odzywał się i później, czekając, słuchając, analizując. Nie zamierzał zmieniać zdania pod wpływem propagandowej próby ocalenia swojej skóry przez likantropa. Mogło się wydawać, że nie przykładał specjalnej wagi do tego, co miał do powiedzenia Michael, ale wcale tak nie było. Skupiał się i nie pozwolił, żeby jakiekolwiek słowo uciekło mu z ogólnego sensu i wydźwięku. Nie był aż takim ignorantem, bo chciał w pewien sposób zrozumieć, ale nie było to rozumowanie typowe dla ludzi. Lyall próbował znaleźć jakąś formę wspólną, której mógłby się uchwycić i zaprowadzić ich ku rozwiązaniu innemu niż przemoc. Zamknął oczy, wyczuwając to, co się działo wokół i pozwalając na to, by nastawienie Tonksa zderzyło się z jego. Gdy wygnany auror zamilkł, zapanowała na dłuższą chwilę cisza. Wydawało się, że nawet ziemia przestała oddychać i Lupin do końca nie wiedział, ile to trwało. Kilka sekund, kilka oddechów, a może i godzinę? W pewnym momencie podniósł jednak spojrzenie na czarodzieja naprzeciwko i odezwał się. - Pieprzyć Longbottoma - wypowiedział typowym dla siebie, schrypniętym głosem. - Pieprzyć Ministrów. I pieprzyć brygadę. - W jego spojrzeniu nie było wściekłości, rozżalenia czy goryczy. Jego twarz również pozostawała tak samo chłodna. To, co kiedyś istniało w Lyallu, gdy jeszcze bił ciepłem wobec drugiego człowieka, zgasło, zostawiając jedynie niechęć do wszystkiego. Głównie do samego siebie. Nie obchodziło go, kto siedział na politycznym stołku ani jakie decyzje podejmował. Dopóki mógł robić to, co umiał najlepiej i dostawał jeszcze za to pieniądze, nie zamierzał się wyłamywać. - Jeśli nie pójdziesz ze mną, nie tylko ja będę cię ścigał. Przy następnym spotkaniu, nie dam ci kolejnej szansy. - Umilkł, pewniej łapiąc różdżkę w dłoni. To nie były negocjacje, a Michael tak właśnie się zachowywał. Zdanie Lupina było nie do ruszenia, nie do przejścia. Był nie do kupienia. Pozostawał wierny swojej pracy i tylko jej, traktował ją jak misję, a misji się nie porzucało. Jej jedynej się nie zdradzało, bo równało się to ze zdradzeniem własnych motywacji. Rozumiał. Rozumiał to, że nie mieli znaleźć wspólnego rozwiązania z tej sytuacji.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Łudząc się, że zdoła przedstawić Lyallowi swój punkt widzenia i zachęcić go do dostrzegania luk w zastosowaniu prawa do obecnej sytuacji, nie dostrzegł jeszcze, jak bardzo różnili się w podejściu do życia. Do prawa. Do polityki. Cenił Lupina jako kolegę prawie-po-fachu, ale może nie mieli okazji poznać się należycie w Norwegii? Czy raczej to on sam się zmienił, nie tylko z powodu likantropii? Odkąd dostał list z Hogwartu, był w końcu owładnięty chęcią przynależenia do czarodziejskiego świata - dlatego coraz niechętniej wracał do mugolskiego życia, dlatego wybrał dobrze płatną karierę gwarantującą nadmiar magicznej adrenaliny, dlatego zbyt często przymykał oczy. Na bycie nazywanym szlamą, na antymugolskie poglądy kolegów z Ministerstwa, na wszechobecne uprzedzenia wobec mugolaków. Nie obchodziło go to, dopóki sam nie bywał ofiarą - a dzięki swoim zdolnościom, pięściom i umiejętności dobierania ciętych ripost bądź gryzienia się w język, rzadko pozostawał w roli ofiary. Dlatego mógł pozwolić sobie na luksus niemieszania się w politykę. Dopiero ostatnie lata przyniosły złą zmianę, dopiero teraz polityka dopadła jego i jego rodzinę: najpierw matkę, potem rodzeństwo, teraz ich wszystkich. Dopiero teraz praca, sens jego życia, została zastąpiona wojną, wytyczającą nowy sens. Dopiero teraz, z pewnym wstydem (że tak późno) czuł się współodpowiedzialny za los innych mugolaków i mugoli.
Teraz to była jego wojna - ale nie Lyalla.
Na dźwięk słów o procesie nie mógł powstrzymać gorzkiego rozbawienia, ponurego wygięcia kącików ust w parodii uśmiechu. Rozumiał. Słyszał samego siebie, słowa marnego pocieszenia, których nie zdążył wypowiedzieć do Olava zanim dawny i posądzony o nekromancję kolega przemienił się w wilkołaka. Czy teraz był lepszy od tamtego likantropa, dając Lyallowi czas zanim przejdą od rozmowy do straszniejszego finału? Czy też nadal pozostawał tamtym samym Michaelem, zbyt ufnym i naiwnym w stosunku do starych znajomych?
-Pierwszego kwietnia wyżynano mugolaków bez procesu. Byłeś wtedy w mieście, widziałeś trupy zanim sprzątnięto je z ulic? - pokręcił lekko głową. -Jestem mugolakiem, Lupin. I to takim wiedzącym za dużo. Likantropia nie ma tu nic na rzeczy, to nie proces, który da się rozdzielić. - wzruszył ramionami. Poznał niegdyś prawo, ale teraz znał terror Malfoya. Na co właściwie łudził się Lupin? "Wytoczymy ci uczciwy proces za złamanie warunków rejestracji, a potem pójdziesz do pokoju przesłuchań i wyśpiewasz co wiesz o byłych aurorach?" Dobre sobie.
-Nikt poza mną nie jest winny temu, że nie stawiłem się piętnastego kwietnia tam, gdzie miałem. - odwarknął na tekst o różnych poziomach winy. Czy tak Brygada tłumaczyła sobie obecne rozkazy? Lupin sam sobie przeczył, najpierw sugerując mu, że proces będzie dotyczył łamania warunków rejestracji, a teraz podważając niewinność bliskich i dawnych kolegów Michaela, uwikłanych... w inne wykroczenia. Nie, w oczach Malfoya nie byli niewinni. Ale w oczach brygadzisty powinni być, znajomość z wilkołakiem nie powinna przekreślać ich szans na ukrywanie się przed szykanami. A może powinna? W serce Tonksa znów zakradł się podszept niepewności - tuż po przemianie odciął się w końcu od wszystkich, nie chcąc widzieć na oczy nawet własnej rodziny. Poruszony żałobą po śmierci matki łudził się, że powrót na łono społeczeństwa to właściwa droga, że powinien pomagać bliskim dopóki może się na coś przydać. Co, jeśli się mylił? Jeśli powinien nie mieszać się ani w wojnę ani w życie drogich sobie osób, jeśli najlepiej byłoby spędzić resztę życia w jakiejś syberyjskiej puszczy? Cisza, która stanęła murem między dwoma mężczyznami, jedynie podsycała wyrzuty sumienia w duszy Michaela.
Aż Lyall się odezwał i wszystko naprawdę umilkło.
-Nie proszę żebyś zrozumiał Longbottoma... ale chcę, żebyś wiedział w jakim świetle ja widzę Malfoya. - odezwał się cicho, nie spuszczając wzroku z twarzy Lupina i ku swojemu rozczarowaniu odnajdując na niej jedynie chłód.
-Jeśli chcesz zagwarantować ludziom bezpieczeństwo od wilkołaka, najprościej będzie przyjąć moją przysięgę. - zaproponował, ostatni raz. Uśmiechnął się smutno, bo przecież obydwoje już wiedzieli, że nie pójdzie z własnej woli do Ministerstwa. Jedyne, co mógł zostawić Lyallowi to obietnicę, że nie będzie krzywdził niewinnych, że kiedyś przyjmie proces i sprawiedliwość.
Obietnicę lub nic.
-Murusio. - przerwał na słowa o kolejnej szansie. Miał gdzieś kolejną szansę, liczyła się tylko ta szansa. Następnym razem będzie przygotowany, następnym razem będzie wiedział, że między nimi stanął mur. Mur niezrozumienia i - który miał teraz zostać zmaterializowany szybkim ruchem różdżki aurora.
jeśli zaklęcie się uda, mur odgradza mnie od Lyalla
Teraz to była jego wojna - ale nie Lyalla.
Na dźwięk słów o procesie nie mógł powstrzymać gorzkiego rozbawienia, ponurego wygięcia kącików ust w parodii uśmiechu. Rozumiał. Słyszał samego siebie, słowa marnego pocieszenia, których nie zdążył wypowiedzieć do Olava zanim dawny i posądzony o nekromancję kolega przemienił się w wilkołaka. Czy teraz był lepszy od tamtego likantropa, dając Lyallowi czas zanim przejdą od rozmowy do straszniejszego finału? Czy też nadal pozostawał tamtym samym Michaelem, zbyt ufnym i naiwnym w stosunku do starych znajomych?
-Pierwszego kwietnia wyżynano mugolaków bez procesu. Byłeś wtedy w mieście, widziałeś trupy zanim sprzątnięto je z ulic? - pokręcił lekko głową. -Jestem mugolakiem, Lupin. I to takim wiedzącym za dużo. Likantropia nie ma tu nic na rzeczy, to nie proces, który da się rozdzielić. - wzruszył ramionami. Poznał niegdyś prawo, ale teraz znał terror Malfoya. Na co właściwie łudził się Lupin? "Wytoczymy ci uczciwy proces za złamanie warunków rejestracji, a potem pójdziesz do pokoju przesłuchań i wyśpiewasz co wiesz o byłych aurorach?" Dobre sobie.
-Nikt poza mną nie jest winny temu, że nie stawiłem się piętnastego kwietnia tam, gdzie miałem. - odwarknął na tekst o różnych poziomach winy. Czy tak Brygada tłumaczyła sobie obecne rozkazy? Lupin sam sobie przeczył, najpierw sugerując mu, że proces będzie dotyczył łamania warunków rejestracji, a teraz podważając niewinność bliskich i dawnych kolegów Michaela, uwikłanych... w inne wykroczenia. Nie, w oczach Malfoya nie byli niewinni. Ale w oczach brygadzisty powinni być, znajomość z wilkołakiem nie powinna przekreślać ich szans na ukrywanie się przed szykanami. A może powinna? W serce Tonksa znów zakradł się podszept niepewności - tuż po przemianie odciął się w końcu od wszystkich, nie chcąc widzieć na oczy nawet własnej rodziny. Poruszony żałobą po śmierci matki łudził się, że powrót na łono społeczeństwa to właściwa droga, że powinien pomagać bliskim dopóki może się na coś przydać. Co, jeśli się mylił? Jeśli powinien nie mieszać się ani w wojnę ani w życie drogich sobie osób, jeśli najlepiej byłoby spędzić resztę życia w jakiejś syberyjskiej puszczy? Cisza, która stanęła murem między dwoma mężczyznami, jedynie podsycała wyrzuty sumienia w duszy Michaela.
Aż Lyall się odezwał i wszystko naprawdę umilkło.
-Nie proszę żebyś zrozumiał Longbottoma... ale chcę, żebyś wiedział w jakim świetle ja widzę Malfoya. - odezwał się cicho, nie spuszczając wzroku z twarzy Lupina i ku swojemu rozczarowaniu odnajdując na niej jedynie chłód.
-Jeśli chcesz zagwarantować ludziom bezpieczeństwo od wilkołaka, najprościej będzie przyjąć moją przysięgę. - zaproponował, ostatni raz. Uśmiechnął się smutno, bo przecież obydwoje już wiedzieli, że nie pójdzie z własnej woli do Ministerstwa. Jedyne, co mógł zostawić Lyallowi to obietnicę, że nie będzie krzywdził niewinnych, że kiedyś przyjmie proces i sprawiedliwość.
Obietnicę lub nic.
-Murusio. - przerwał na słowa o kolejnej szansie. Miał gdzieś kolejną szansę, liczyła się tylko ta szansa. Następnym razem będzie przygotowany, następnym razem będzie wiedział, że między nimi stanął mur. Mur niezrozumienia i - który miał teraz zostać zmaterializowany szybkim ruchem różdżki aurora.
jeśli zaklęcie się uda, mur odgradza mnie od Lyalla
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Kiedyś był inny. Nie tak brutalnie obojętny, suchy i niewrażliwy na ludzki los. Kiedyś chciał coś zmienić, chronić słabszych, bo posiadał w sobie współczucie, zrozumienie. Było to jednak dawno temu, zanim Lupin nie zanurzył się w prawdziwym piekle na ziemi, równocześnie brocząc sobie ręce krwią najukochańszej z istot. Wraz z Laurel stracił dawną wiarę w ludzką godność, zawierzając się jedynie zemście, za którą gonił jak zdziczały pies. Bo właśnie tym teraz był - wygłodniałym ogarem ścigającym swoje ofiary i zarzynającym się do granic możliwości, byle tylko zatopić zęby w cudzym gardle. Odkrył, że właśnie dla tego żył i czerpał z tego dziwną satysfakcję. Agresja, brutalność stały się jego codziennością, a wraz z nimi przyszło również i zrozumienie. Zrozumienie dla ostrych środków. Nie miał litości i nie zamierzał jej mieć, bo przecież został mordercą. Kolejna ofiara miała cokolwiek zmienić? Kolejna ofiara z włochatego kundla, który mógł zarazić swoim przekleństwem innych? To była plaga, a plagę należało tępić i wyniszczać. Nie zawsze taki był, lecz Tonks nie spotkał go pod taką postacią. Gdy spotkali się w Norwegii, nie musieli nigdy wymieniać się swoimi wrażeniami czy poglądami. To auror więcej mówił, gdy Lupin najczęściej milczał. Po prostu współpracowali, by koniec końców rozejść się w swoje strony i zapomnieć. By nigdy się już nie spotkać. Kiedyś być może Michael dostrzegłby w nim coś więcej niż jedynie zdolnego brygadzistę i twardego człowieka; tamten Lyall jednak odszedł i nigdy nie miał powrócić. Teraz był innym człowiekiem, ale jeśli chciało się go za to winić, można było równocześnie winić zimę, że nadchodziła co roku w tym samym czasie, ograbiając ludzkość z ciepłych promieni jesiennego popołudnia. Tonks nie mógł zrozumieć, a brygadziście nie zależało na tym, by mu wszystko wyjaśnić. Słysząc słowa padające od strony drugiego czarodzieja, nie czuł niczego. Opowieści o biednych mugolach nie wzruszały go ani nie łapały za serce. Jeśli Michael wciąż wierzył w to, że wszyscy mieli żyć w pokoju, nie zasługiwał na szacunek, który jeszcze tlił się w Lyallu. Jedni musieli wyrżnąć drugich, żeby się to stało - a która strona miała to zrobić, nie miało to znaczenia. Poplecznicy Longbottoma, Zakon Feniksa, czy jak ich tam kurwa nazywali, dobrze o tym wiedzieli. Chcieli zabić konserwatystów, tak samo jak tamci chcieli wybić ich. - Słabi umierają, żeby robić miejsce silniejszym - odparł tylko, stwierdzając oczywistość. Czy nie tak się działo w przyrodzie? Wilk nie zabijał owcy, by przeżyć? Dlaczego wszystkich dokoła tak bardzo to dziwiło? I patrzyli na niego jak na potwora? A on nie był okrutny; to świat taki był. On jako jedyny po prostu nie bał się być szczery.
Dalszych słów nie chciał i nie zamierzał już komentować. Męczyło go to polityczne gówno, a gadanie o czymś, co nie miało znaczenia, wcale mu się nie uśmiechało. Nie interesowało go to, co mieli zrobić z Tonksem. On wykonywał tylko swoją pracę i zamierzał się jej trzymać. A przynajmniej właśnie w to chciał wierzyć całym sobą - że był bezduszną kreaturą, która działała jedynie na określonych obrotach i nic więcej go nie interesowało. Prócz swoich własnych interesów. Słowa dawnego aurora nie miały jednak z tym żadnego związku. Oni wszyscy byli jedynie trybikami w maszynie, która rzęziła nienaoliwiona i poskładana niczym Frankenstein z przeróżnych, niepasujących do siebie części. Nie odpowiadał, ale nie oznaczało to, że nie słuchał, czy stracił czujność. Dokładnie w tym samym momencie, w którym Tonks zamachnął się ze swoim zaklęciem, Lupin odpowiadał dokładnie tym samym, chcąc zatrzymać wilkołaka w miejscu. - Casa Aranea! - warknął, celując pod nogi dawnego kompana. Cierpliwość i pertraktacje już się zakończyły. Obaj podjęli swoje decyzje i przyjęli role. Promień niespodziewanie silnego zaklęcia pognał ku planującemu zbiec czarodziejowi. Niedoczekanie.
|rzut, moc 119 + szafka
Dalszych słów nie chciał i nie zamierzał już komentować. Męczyło go to polityczne gówno, a gadanie o czymś, co nie miało znaczenia, wcale mu się nie uśmiechało. Nie interesowało go to, co mieli zrobić z Tonksem. On wykonywał tylko swoją pracę i zamierzał się jej trzymać. A przynajmniej właśnie w to chciał wierzyć całym sobą - że był bezduszną kreaturą, która działała jedynie na określonych obrotach i nic więcej go nie interesowało. Prócz swoich własnych interesów. Słowa dawnego aurora nie miały jednak z tym żadnego związku. Oni wszyscy byli jedynie trybikami w maszynie, która rzęziła nienaoliwiona i poskładana niczym Frankenstein z przeróżnych, niepasujących do siebie części. Nie odpowiadał, ale nie oznaczało to, że nie słuchał, czy stracił czujność. Dokładnie w tym samym momencie, w którym Tonks zamachnął się ze swoim zaklęciem, Lupin odpowiadał dokładnie tym samym, chcąc zatrzymać wilkołaka w miejscu. - Casa Aranea! - warknął, celując pod nogi dawnego kompana. Cierpliwość i pertraktacje już się zakończyły. Obaj podjęli swoje decyzje i przyjęli role. Promień niespodziewanie silnego zaklęcia pognał ku planującemu zbiec czarodziejowi. Niedoczekanie.
|rzut, moc 119 + szafka
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
wracam z szafki
Skryty za niewidzialną barierą, pośpiesznie wykorzystał chwilę przewagi na uruchomienie świstoklika - aż poczuł, że jest gotów do drogi, że wystarczy jeden gest i zostanie przeniesiony do bezpiecznej Kornwalii.
Nie spuszczał wzroku z przeciwnika, z opóźnieniem uświadamiając sobie, jak szybko bije mu serce. I jak dziwny ciężar odczuwa gdzieś w dole brzucha. Kiedy stali się przeciwnikami, czy wystarczyło do tego kilka minut rozmowy? A może przepaść pomiędzy nimi rozwarła się już wcześniej - w lutym, gdy Lyall nakrył go podczas pełni? Kilka dni temu, gdy Ministerstwo przydzieliło mu nowe zadanie?
Michael wiedział, że nigdy nie byli przyjaciółmi - ale próbował zaoferować Lupinowi przyjaźń dawno temu, w Norwegii. Wiedział, że nie łączy ich głęboka zażyłość, ale łudził się, że dostateczna. Mylił się. Albo już dawno temu pomylił się w ocenie, dostrzegając kolegę we współpracowniku, albo to angielska polityka ich rozdzieliła, uniemożliwiając wspólną egzystencję, która być może sprawdziłaby się w norweskiej dziczy.
Dlaczego wróciłeś do Londynu, Lupin? - pokręcił lekko głową, myśląc, że Lyall Lupin od zawsze odnajdywał się w głuszy lepiej niż dawny Michael Tonks - człowiek. A nawet lepiej, niż Tonks wilkołak. Na ustach zaigrał mu smutny uśmiech, na myśl, że przed kilkoma tygodniami wahał się nad poproszeniem Lyalla o pomoc. Nie umiał być wilkołakiem, co dopiero pozbawionym bezpiecznego kręgosłupa systemu rejestracji. Doświadczony łowca wiedział o bestiach więcej niż sam Michael, który jedynie zajmował ciało potwora.
Nie wiedział, czy powinien czuć ulgę czy żal na myśl, że wcześniej nie zdecydował się zaufać Lyallowi. Nie wiedział, czy Lupin już wtedy okazałby mu bezwzględny chłód, czy też wyciągnięcie do niego ręki przed złamaniem warunków rejestracji mogłoby zaowocować odrobiną zrozumienia. Nigdy już się tego nie dowie, tak samo jak nigdy już nie wróci do domu w Mickleham. Na moment zerknął na chatkę w oddali, żegnając się z tym miejscem bez zbędnej nostalgii. Odczuwał ukłucie żalu na myśl o pozostawionych za sobą pudłach, ale wszystkie ważne rzeczy i dokumenty były już bezpieczne w Kornwalii. Sam budynek kojarzył mu się zaś nie z prawdziwym domem, a z dobrowolnie wybranym więzieniem, w którym samotnie spędził pierwsze miesiące po przemianie. Ostatnio, za sprawą rodzeństwa, było tu weselej, ale zbudują nowy dom. Daleko stąd.
Wrócił wzrokiem do podnoszącego się Lyalla - zanim zaciśnie dłoń na świstokliku, zdążyłby jeszcze sięgnąć po różdżkę... Rozsądek podpowiadał mu, że łowca jest teraz zagrożeniem, że dobrze byłoby pozbyć się jego wspomnień o przemowie o Longbottomie (lecz przecież ministerialnych rozkazów i wieści pozbyć się nie zdoła, a Lupin był na tyle inteligentny by powiązać jedno z drugim) a najlepiej - pozbyć się jego samego. Wziął głęboki oddech - rzucenie zabójczego uroku w podnoszącego się z kolan przeciwnika byłoby mniej przykre niż atakowanie spetryfikowanego. Atak zza Salvio Hexia byłby logiczny i bezpieczny.
I tchórzliwy.
Słabi umierają, żeby robić miejsce silniejszym. Dziś to on okazał się silniejszy, choć sprzyjały mu nie tylko własne umiejętności, ale i szczęście?
Czy powinien okazać się dziś potworem, aurorem, buntownikiem, rozsądnym oportunistą, czy człowiekiem?
-Nie walczę o to i nie ukrywam się po to, by słabi umarli, a silni zwyciężyli. Ale echa swojego stanowiska znajdziesz w "Walczącym Magu." - odezwał się, głośno i wyraźnie. Łowca mógł go teraz usłyszeć bez problemu, ale to już się nie liczyło.
-Żegnaj, Lupin. Zapamiętam cię takiego jak w Norwegii, ale zostaw mnie i moją rodzinę w spokoju - bo następnym razem sięgnę po cięższe uroki. - rzucił, doskonale świadom, że nie użył dziś żadnego czaru, który mógłby skrzywdzić dawnego znajomego. A potem zacisnął mocno dłoń na świstokliku i poczuł znajome szarpnięcie w pępku. Nie czekał już na odpowiedź, zniknął.
/zt x2 i hasta la vista
Skryty za niewidzialną barierą, pośpiesznie wykorzystał chwilę przewagi na uruchomienie świstoklika - aż poczuł, że jest gotów do drogi, że wystarczy jeden gest i zostanie przeniesiony do bezpiecznej Kornwalii.
Nie spuszczał wzroku z przeciwnika, z opóźnieniem uświadamiając sobie, jak szybko bije mu serce. I jak dziwny ciężar odczuwa gdzieś w dole brzucha. Kiedy stali się przeciwnikami, czy wystarczyło do tego kilka minut rozmowy? A może przepaść pomiędzy nimi rozwarła się już wcześniej - w lutym, gdy Lyall nakrył go podczas pełni? Kilka dni temu, gdy Ministerstwo przydzieliło mu nowe zadanie?
Michael wiedział, że nigdy nie byli przyjaciółmi - ale próbował zaoferować Lupinowi przyjaźń dawno temu, w Norwegii. Wiedział, że nie łączy ich głęboka zażyłość, ale łudził się, że dostateczna. Mylił się. Albo już dawno temu pomylił się w ocenie, dostrzegając kolegę we współpracowniku, albo to angielska polityka ich rozdzieliła, uniemożliwiając wspólną egzystencję, która być może sprawdziłaby się w norweskiej dziczy.
Dlaczego wróciłeś do Londynu, Lupin? - pokręcił lekko głową, myśląc, że Lyall Lupin od zawsze odnajdywał się w głuszy lepiej niż dawny Michael Tonks - człowiek. A nawet lepiej, niż Tonks wilkołak. Na ustach zaigrał mu smutny uśmiech, na myśl, że przed kilkoma tygodniami wahał się nad poproszeniem Lyalla o pomoc. Nie umiał być wilkołakiem, co dopiero pozbawionym bezpiecznego kręgosłupa systemu rejestracji. Doświadczony łowca wiedział o bestiach więcej niż sam Michael, który jedynie zajmował ciało potwora.
Nie wiedział, czy powinien czuć ulgę czy żal na myśl, że wcześniej nie zdecydował się zaufać Lyallowi. Nie wiedział, czy Lupin już wtedy okazałby mu bezwzględny chłód, czy też wyciągnięcie do niego ręki przed złamaniem warunków rejestracji mogłoby zaowocować odrobiną zrozumienia. Nigdy już się tego nie dowie, tak samo jak nigdy już nie wróci do domu w Mickleham. Na moment zerknął na chatkę w oddali, żegnając się z tym miejscem bez zbędnej nostalgii. Odczuwał ukłucie żalu na myśl o pozostawionych za sobą pudłach, ale wszystkie ważne rzeczy i dokumenty były już bezpieczne w Kornwalii. Sam budynek kojarzył mu się zaś nie z prawdziwym domem, a z dobrowolnie wybranym więzieniem, w którym samotnie spędził pierwsze miesiące po przemianie. Ostatnio, za sprawą rodzeństwa, było tu weselej, ale zbudują nowy dom. Daleko stąd.
Wrócił wzrokiem do podnoszącego się Lyalla - zanim zaciśnie dłoń na świstokliku, zdążyłby jeszcze sięgnąć po różdżkę... Rozsądek podpowiadał mu, że łowca jest teraz zagrożeniem, że dobrze byłoby pozbyć się jego wspomnień o przemowie o Longbottomie (lecz przecież ministerialnych rozkazów i wieści pozbyć się nie zdoła, a Lupin był na tyle inteligentny by powiązać jedno z drugim) a najlepiej - pozbyć się jego samego. Wziął głęboki oddech - rzucenie zabójczego uroku w podnoszącego się z kolan przeciwnika byłoby mniej przykre niż atakowanie spetryfikowanego. Atak zza Salvio Hexia byłby logiczny i bezpieczny.
I tchórzliwy.
Słabi umierają, żeby robić miejsce silniejszym. Dziś to on okazał się silniejszy, choć sprzyjały mu nie tylko własne umiejętności, ale i szczęście?
Czy powinien okazać się dziś potworem, aurorem, buntownikiem, rozsądnym oportunistą, czy człowiekiem?
-Nie walczę o to i nie ukrywam się po to, by słabi umarli, a silni zwyciężyli. Ale echa swojego stanowiska znajdziesz w "Walczącym Magu." - odezwał się, głośno i wyraźnie. Łowca mógł go teraz usłyszeć bez problemu, ale to już się nie liczyło.
-Żegnaj, Lupin. Zapamiętam cię takiego jak w Norwegii, ale zostaw mnie i moją rodzinę w spokoju - bo następnym razem sięgnę po cięższe uroki. - rzucił, doskonale świadom, że nie użył dziś żadnego czaru, który mógłby skrzywdzić dawnego znajomego. A potem zacisnął mocno dłoń na świstokliku i poczuł znajome szarpnięcie w pępku. Nie czekał już na odpowiedź, zniknął.
/zt x2 i hasta la vista
Can I not save one
from the pitiless wave?
Łąka umarłych kwiatów
Szybka odpowiedź