Przed domem
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Przed domem
Theach Fáel to XVII-wieczny neoklasycystyczny dom, który został zbudowany na miejscu starszego zamku zniszczonego w 1580 roku. Jego nazwa oznacza dom wilka. Należący do rodziny Vane od pokoleń budynek pozostawał niezamieszkały przez ponad ćwierć wieku, podupadając i niszczejąc. Znajdujący się na jednym z półwyspów nad brzegiem Upper Lake pozostaje osnuty przez otaczające go wzgórza i umyka spojrzeniom postronnych. Wszelkie prowadzące do niego dróżki już dawno pozostały zarośnięte, ale nie przeszkadza to mieszkańcom. Dzięki temu pozostają odcięci od reszty świata oraz niezależni. Stojący pośrodku wysokich traw dom jest oddalony od wszelkich ludzkich siedlisk, lecz nie wygląda na smutny czy osamotniony.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 12.01.22 17:26, w całości zmieniany 6 razy
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|z albury
Nie musiał obawiać się, że tamtej nocy ktoś miał wpaść mu do domu i wywlec siłą na ulicę. Nie musiał martwić się tym, że zostałby odciągnięty od ciężarnej żony i brutalnie z nią rozdzielony. Żołądek nie podchodził mu do gardła, a serce nie waliło jak oszalałe na dźwięk ludzkich wrzasków, odgłosów walących się budynków i zapachu spalenizny. Nie odczuwał paraliżującego strachu, który nie ominął setek czarodziejów oraz mugoli trwających w stolicy. Nie współdzielił ich cierpienia. Zamiast tego mógł spokojnie oddychać i otulać ramionami to, co było dla niego najważniejsze, nie mając świadomości o piekle, które rozpętało się na sąsiedniej wyspie. To było szczęście, opatrzność, która sprawiła, że od lat nie mieszkał już w Londynie, a po ślubie zdecydował się zabrać Pomonę i wynieść się jeszcze w odleglejsze miejsce, gdzie ludzka noga nie stanęła od dekad. To nie była żadna zapobiegliwość, a pragnienie zapewnienia mającej wkrótce się powiększyć rodzinie spokoju oraz tak bardzo im potrzebnej prywatności. Bezpieczeństwo było jednym z czynników, lecz nie przepowiadało ono przyszłości — nie przepowiadało czystki, która rozgrywała się na ulicach stolicy Anglii. Jay skłamałby, gdyby powiedział, że nigdy nie przypuszczał, że dojdzie do tak wielkiego zamachu na ludzkość. Do zakucia części obywateli w kajdany i potraktowania ich jak intruzów. Nie mógł czuć się zaskoczony, skoro wszystko rosło do granic absurdu i tylko czekało na wybuch. Wpierw Stonehenge, a później również i to... Nienawiścią odpowiadano na nienawiść, a prowokacja i testowanie barier wpływów rozgorzały na dobre. Nikogo jednak nie interesowało to, że cierpieli na tym inni — ci, którzy nie chcieli brać udziału w konflikcie, ale zostali weń włączeni wbrew sobie.
Nie wiedział, co dokładnie robiła Roselyn, ale znając ją wystarczająco długo, mógł powiedzieć, że ukrywanie przed nim części swojego życia nie wpasowywało się w ichnią relację. I nie chodziło o całkowitej szczerości, bo każdy człowiek miał swoje drobne tajemnice, lecz nigdy Vane nie spotkał się z murem nie do przeskoczenia. Z murem, który odzierał ich z transparentności i ciskał między nimi przepaść nie do przeskoczenia. Nie była to błaha sprawa, bo cokolwiek kazało oddzielić się przyjaciółce od niego w ten sposób nie mogło być ulotne i powierzchowne. Nie wiedział, co zrobiła. Nie wiedział, co planowała. Biorąc jednak pod uwagę okoliczności, w jakich przyszło im żyć, nie trzeba było być mistrzem dedukcji, by domyślać się, że tyczyło się to oddolnych, ryzykownych działań. Co takiego było tak okrutne, by wstępować między dwójkę ludzi, którzy do tej pory nie musieli mierzyć się z brakiem zaufania? Co mogło być na tyle wartościowe, żeby ryzykować ich relacją? Nie potrzebował jej wdzięczności czy słów podziękowania. Jedynym, czego pragnął w tej sytuacji, to tego co już robiła — żeby nie pytała, tylko po prostu ruszyła za nim. Zebrała swoje rzeczy, wrzuciła je do toreb i opuściła nędzną norę, w której się zaszyła. Nie była nikomu nic winna, nikt nie miał prawa podążać jej śladem, jednak bezpieczeństwo różniło się od ciągłego stróżowania. Czy mogła odpocząć, zaszywając się w nieocieplonym pomieszczeniu, w którym czuć było bez przerwy przeciąg? Nie odezwał się już do czarownicy, zamiast tego skupił się całkowicie na dziewczynce, która wpatrywała się w niego zaspanym wzrokiem.
- Hej, piękna - mruknął, kucając przed Melanie i posyłając jej ciepły uśmiech. Dokładnie taki sam, którym obdarzał ją za każdym razem. - Mówiłem, że zawsze cię znajdę. Astronomie trzymają się razem, nie? Zostawiamy ten paskudny pokój i pomieszkasz trochę u mnie. Co ty na to? - zagaił, wracając wspomnieniami do rozmów, które prowadzili z córką Roselyn i do czasu, w którym jeszcze przed krótki czas Jayden pomieszkiwał u przyjaciółki. Brakowało mu nie tylko dawnej Gryfonki, ale również i dziewczynki. Do której teraz wyciągnął ręce. - Chodź. - Nawet nie musiał specjalnie prosić, żeby dziewczynka otuliła jego szyję swoimi drobnymi ramionami i mocno zacisnęła. Vane'owi zdawało się, że dzieci wyczuwały takie rzeczy lepiej niż dorośli — co należało zrobić i jak się zachować, by czuć się bezpiecznie. Lub by uciekać przed zagrożeniem. Trzymając dziewczynkę w ramionach, machnął różdżką, zmuszając leżącą na ziemi torbę, żeby popłynęła ich śladem. Gdy wychodzili, Wright oddawała klucz właścicielowi i już w trójkę mogli wyjść na zewnątrz tego paskudnego miejsca. Nie zaszli daleko, gdy na placu, Jay odwrócił się do Roselyn i wyciągnął w jej stronę urwaną nogę od stołu. Nie musiała pytać, by od razu rozpoznać, z czym miała do czynienia. Skinął jej głową w milczeniu, po czym aktywował świstoklik, który z charakterystycznym odgłosem zabrał ich z ponurego Albury. Podczas podróży Vane wyczuwał jak mocno Melanie zaciskała dłonie na jego szyi, ale on równie silnie trzymał ją przy sobie, chcąc przekazać jej tym niemym gestem, że nie musiała się bać. Nie mogli się bać, bo przecież byli już razem. I chociaż nie łączyła ich żadna rodzinna koligacja, dla Jaydena nie miało to żadnego znaczenia. Pomimo wydarzeń ostatnich miesięcy wciąż kochał jej matkę i tym samym to uczucie przechodziło również i na dziewczynkę. Która nie odpuściła nawet wtedy, gdy znów stali na twardym gruncie i mogli dojrzeć w nikłym blasku księżyca dom oraz otaczającą go okolicę. Z okien dochodziło przyjemne światło, które dodawały otuchy. - Możecie się tu zatrzymać tak długo jak tylko będziecie chciały. - Astronom odezwał się w końcu, kierując swoje pierwsze słowa od dłuższego czasu do Roselyn. Zerknął na uzdrowicielkę dość szybko i postawił krok w stronę stojącego kawałek dalej budynku.
Nie musiał obawiać się, że tamtej nocy ktoś miał wpaść mu do domu i wywlec siłą na ulicę. Nie musiał martwić się tym, że zostałby odciągnięty od ciężarnej żony i brutalnie z nią rozdzielony. Żołądek nie podchodził mu do gardła, a serce nie waliło jak oszalałe na dźwięk ludzkich wrzasków, odgłosów walących się budynków i zapachu spalenizny. Nie odczuwał paraliżującego strachu, który nie ominął setek czarodziejów oraz mugoli trwających w stolicy. Nie współdzielił ich cierpienia. Zamiast tego mógł spokojnie oddychać i otulać ramionami to, co było dla niego najważniejsze, nie mając świadomości o piekle, które rozpętało się na sąsiedniej wyspie. To było szczęście, opatrzność, która sprawiła, że od lat nie mieszkał już w Londynie, a po ślubie zdecydował się zabrać Pomonę i wynieść się jeszcze w odleglejsze miejsce, gdzie ludzka noga nie stanęła od dekad. To nie była żadna zapobiegliwość, a pragnienie zapewnienia mającej wkrótce się powiększyć rodzinie spokoju oraz tak bardzo im potrzebnej prywatności. Bezpieczeństwo było jednym z czynników, lecz nie przepowiadało ono przyszłości — nie przepowiadało czystki, która rozgrywała się na ulicach stolicy Anglii. Jay skłamałby, gdyby powiedział, że nigdy nie przypuszczał, że dojdzie do tak wielkiego zamachu na ludzkość. Do zakucia części obywateli w kajdany i potraktowania ich jak intruzów. Nie mógł czuć się zaskoczony, skoro wszystko rosło do granic absurdu i tylko czekało na wybuch. Wpierw Stonehenge, a później również i to... Nienawiścią odpowiadano na nienawiść, a prowokacja i testowanie barier wpływów rozgorzały na dobre. Nikogo jednak nie interesowało to, że cierpieli na tym inni — ci, którzy nie chcieli brać udziału w konflikcie, ale zostali weń włączeni wbrew sobie.
Nie wiedział, co dokładnie robiła Roselyn, ale znając ją wystarczająco długo, mógł powiedzieć, że ukrywanie przed nim części swojego życia nie wpasowywało się w ichnią relację. I nie chodziło o całkowitej szczerości, bo każdy człowiek miał swoje drobne tajemnice, lecz nigdy Vane nie spotkał się z murem nie do przeskoczenia. Z murem, który odzierał ich z transparentności i ciskał między nimi przepaść nie do przeskoczenia. Nie była to błaha sprawa, bo cokolwiek kazało oddzielić się przyjaciółce od niego w ten sposób nie mogło być ulotne i powierzchowne. Nie wiedział, co zrobiła. Nie wiedział, co planowała. Biorąc jednak pod uwagę okoliczności, w jakich przyszło im żyć, nie trzeba było być mistrzem dedukcji, by domyślać się, że tyczyło się to oddolnych, ryzykownych działań. Co takiego było tak okrutne, by wstępować między dwójkę ludzi, którzy do tej pory nie musieli mierzyć się z brakiem zaufania? Co mogło być na tyle wartościowe, żeby ryzykować ich relacją? Nie potrzebował jej wdzięczności czy słów podziękowania. Jedynym, czego pragnął w tej sytuacji, to tego co już robiła — żeby nie pytała, tylko po prostu ruszyła za nim. Zebrała swoje rzeczy, wrzuciła je do toreb i opuściła nędzną norę, w której się zaszyła. Nie była nikomu nic winna, nikt nie miał prawa podążać jej śladem, jednak bezpieczeństwo różniło się od ciągłego stróżowania. Czy mogła odpocząć, zaszywając się w nieocieplonym pomieszczeniu, w którym czuć było bez przerwy przeciąg? Nie odezwał się już do czarownicy, zamiast tego skupił się całkowicie na dziewczynce, która wpatrywała się w niego zaspanym wzrokiem.
- Hej, piękna - mruknął, kucając przed Melanie i posyłając jej ciepły uśmiech. Dokładnie taki sam, którym obdarzał ją za każdym razem. - Mówiłem, że zawsze cię znajdę. Astronomie trzymają się razem, nie? Zostawiamy ten paskudny pokój i pomieszkasz trochę u mnie. Co ty na to? - zagaił, wracając wspomnieniami do rozmów, które prowadzili z córką Roselyn i do czasu, w którym jeszcze przed krótki czas Jayden pomieszkiwał u przyjaciółki. Brakowało mu nie tylko dawnej Gryfonki, ale również i dziewczynki. Do której teraz wyciągnął ręce. - Chodź. - Nawet nie musiał specjalnie prosić, żeby dziewczynka otuliła jego szyję swoimi drobnymi ramionami i mocno zacisnęła. Vane'owi zdawało się, że dzieci wyczuwały takie rzeczy lepiej niż dorośli — co należało zrobić i jak się zachować, by czuć się bezpiecznie. Lub by uciekać przed zagrożeniem. Trzymając dziewczynkę w ramionach, machnął różdżką, zmuszając leżącą na ziemi torbę, żeby popłynęła ich śladem. Gdy wychodzili, Wright oddawała klucz właścicielowi i już w trójkę mogli wyjść na zewnątrz tego paskudnego miejsca. Nie zaszli daleko, gdy na placu, Jay odwrócił się do Roselyn i wyciągnął w jej stronę urwaną nogę od stołu. Nie musiała pytać, by od razu rozpoznać, z czym miała do czynienia. Skinął jej głową w milczeniu, po czym aktywował świstoklik, który z charakterystycznym odgłosem zabrał ich z ponurego Albury. Podczas podróży Vane wyczuwał jak mocno Melanie zaciskała dłonie na jego szyi, ale on równie silnie trzymał ją przy sobie, chcąc przekazać jej tym niemym gestem, że nie musiała się bać. Nie mogli się bać, bo przecież byli już razem. I chociaż nie łączyła ich żadna rodzinna koligacja, dla Jaydena nie miało to żadnego znaczenia. Pomimo wydarzeń ostatnich miesięcy wciąż kochał jej matkę i tym samym to uczucie przechodziło również i na dziewczynkę. Która nie odpuściła nawet wtedy, gdy znów stali na twardym gruncie i mogli dojrzeć w nikłym blasku księżyca dom oraz otaczającą go okolicę. Z okien dochodziło przyjemne światło, które dodawały otuchy. - Możecie się tu zatrzymać tak długo jak tylko będziecie chciały. - Astronom odezwał się w końcu, kierując swoje pierwsze słowa od dłuższego czasu do Roselyn. Zerknął na uzdrowicielkę dość szybko i postawił krok w stronę stojącego kawałek dalej budynku.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chwilami starała się wyrzucić z głowy myśli dotyczące tamtej nocy. Odrzucić jak najdalej jak tragiczne wspomnienie czegoś kompletnie dewastującego, a jednak tak bardzo odległego, że było zaledwie echem tragicznej przyszłości. Wiedziała, że tak nie powinno być. Wiedziała, że złym jest nawet dopuszczać takie myśleć. Pamięć o tych wydarzeniach być może była zaledwie niczym, a jednak była jedynym śladem niesprawiedliwości, który pozostawał na zawsze. Nikt nie powinien zapominać o tym co się stało, dlaczego doszło do tych wydarzeń. Balansując na krawędzi wściekłości, bezsilności dopuszczała do siebie straszne myśli. Nie sądziła, że była do nich zdolna. Czasami zatapiała się w otchłani kompletnej bezsilności, czując że chociaż rozrywało jej serce nie jest w stanie zrobić nic by zatrzymać toczące się koło przemocy. Raz kompletnie wytrącona z równowagi nie potrafiła jej utrzymać, lawirując między skrajnościami. Próbowała w tym odnaleźć jakąś siłę, samą siebie, by odnaleźć rozum i podjąć próbę poradzenia sobie z tą sytuacją. Priorytetem było zapewnienie bezpieczeństwa Melanie. Żałowała, że brakowało jej umiejętności kalkulowania na zimno, kompletnego odrzucenia emocji i skupienia się na najważniejszym. Jednak czuła jakby tej jednej nocy odebrano jej cokolwiek napędzało jej działania. Popadła w paraliżujący stan dezorientacji.
Zostawili za sobą zapach barowej klitki, w której się zatrzymali. Właściciel nie sprawiał jej żadnych problemów, a nawet zdawał się być nieco zawiedziony, że tak szybko odcina go od rosnącego każdego dnia zysku. Nie miał się jednak o co martwić, sakiewka po ich pożegnaniu była zdecydowanie bardziej lekka niż wcześniej. Obawiała się tego co będzie, gdy całkowicie ją opróżni. Nie posiadała żadnych oszczędności, robiąc miesięczne podsumowania skupiała się zwykle na podsumowaniach - komu oddać pieniądze najpierw, a kto może poczekać kolejny miesiąc czy z okresowej wypłaty będzie w stanie się utrzymać czy jedynie pogłębi wciąż narastający u jej rodziny dług. W sytuacji takiej jak ta wiedziała, że musi znaleźć nowe zatrudnienie. Jak najszybciej. Ciężko było jednak o to, ukrywając się w Albury, będąc w psychicznie wątpliwym stanie. Kto chciał zatrudnić uzdrowicielkę, która nie potrafiła uleczyć samej siebie. Nie miała nawet głowy do myślenia o tak ważnych sprawach. Wszystko rozpływało się wokół strachu przed rozciągająca się na całą Wielką Brytanią wojną.
Świat kolejny raz zawirował, gdy zacisnęła dłoń na drewnianej nóżce od stołu.
Melanie wtulona w ramiona wuja, chociaż wybudzona ze snu i wyciągnięta w pośpiechu z łóżka, zdawała się być jednak spokojna. Nie w taki sposób jak przez ostatnie dni, gdy otępiona zmianami dusiła w sobie dziecięce emocje, skupiając całą kilku przechwyconych w biegu zabawkach. Próbowała ją uspokoić tymi samymi kłamstwami, którymi wyciszała własne myśli. Jednak to nie płacz, kaprysy okazały się być najbardziej martwiące, a pogłębiające się wycofanie dziewczynki. Jakby przez pryzmat dziecięcych myśli Melanie rozumiała sytuację w jakiej się znaleźli. A być może jej matka tylko wariowała.
Przez chwilę i Roselyn poczuła jej spokój, nowy smak niemalże przypominający ulgę. Dobrze było pierwszy raz od tak dawna poczuć, że nie jest sama. Że może uda jej się odzyskać względną równowagę i stawić czoło przeciwnościom. Broniła się przed tym. Chociaż pożyczała pieniądze, prosiła o opiekę nad córką, nie chciała pozwalać sobie na to, by móc się o kogoś oprzeć, by ktoś pomógł jej wstać, otrzepać kolana i ruszyć dalej. To zawsze chciała robić sama, a jednak teraz przyjęcie pomocy nie wydawało się być takie straszne, obezwładniające jak się tego spodziewała. Potrzebowała jej. I mimo barier jakie między nimi powstały, otrzymała ją.
Rozejrzała się dokoła. Sama nie wiedziała czego oczekiwała. Powiedział, że zabierze je w bezpieczne miejsce. Być może oczami wyobraźni widziała jego mieszkanie w Hogsmeade czy dom jakiegoś członka jego rodziny, przyjaciela. Gdzieś w znanym jej miejscu. Osnuty wysokimi trawami dom wydawał się być obcy. - Co to za miejsce? - spojrzała na przyjaciela, postępując krok w kierunku domostwa.
Zostawili za sobą zapach barowej klitki, w której się zatrzymali. Właściciel nie sprawiał jej żadnych problemów, a nawet zdawał się być nieco zawiedziony, że tak szybko odcina go od rosnącego każdego dnia zysku. Nie miał się jednak o co martwić, sakiewka po ich pożegnaniu była zdecydowanie bardziej lekka niż wcześniej. Obawiała się tego co będzie, gdy całkowicie ją opróżni. Nie posiadała żadnych oszczędności, robiąc miesięczne podsumowania skupiała się zwykle na podsumowaniach - komu oddać pieniądze najpierw, a kto może poczekać kolejny miesiąc czy z okresowej wypłaty będzie w stanie się utrzymać czy jedynie pogłębi wciąż narastający u jej rodziny dług. W sytuacji takiej jak ta wiedziała, że musi znaleźć nowe zatrudnienie. Jak najszybciej. Ciężko było jednak o to, ukrywając się w Albury, będąc w psychicznie wątpliwym stanie. Kto chciał zatrudnić uzdrowicielkę, która nie potrafiła uleczyć samej siebie. Nie miała nawet głowy do myślenia o tak ważnych sprawach. Wszystko rozpływało się wokół strachu przed rozciągająca się na całą Wielką Brytanią wojną.
Świat kolejny raz zawirował, gdy zacisnęła dłoń na drewnianej nóżce od stołu.
Melanie wtulona w ramiona wuja, chociaż wybudzona ze snu i wyciągnięta w pośpiechu z łóżka, zdawała się być jednak spokojna. Nie w taki sposób jak przez ostatnie dni, gdy otępiona zmianami dusiła w sobie dziecięce emocje, skupiając całą kilku przechwyconych w biegu zabawkach. Próbowała ją uspokoić tymi samymi kłamstwami, którymi wyciszała własne myśli. Jednak to nie płacz, kaprysy okazały się być najbardziej martwiące, a pogłębiające się wycofanie dziewczynki. Jakby przez pryzmat dziecięcych myśli Melanie rozumiała sytuację w jakiej się znaleźli. A być może jej matka tylko wariowała.
Przez chwilę i Roselyn poczuła jej spokój, nowy smak niemalże przypominający ulgę. Dobrze było pierwszy raz od tak dawna poczuć, że nie jest sama. Że może uda jej się odzyskać względną równowagę i stawić czoło przeciwnościom. Broniła się przed tym. Chociaż pożyczała pieniądze, prosiła o opiekę nad córką, nie chciała pozwalać sobie na to, by móc się o kogoś oprzeć, by ktoś pomógł jej wstać, otrzepać kolana i ruszyć dalej. To zawsze chciała robić sama, a jednak teraz przyjęcie pomocy nie wydawało się być takie straszne, obezwładniające jak się tego spodziewała. Potrzebowała jej. I mimo barier jakie między nimi powstały, otrzymała ją.
Rozejrzała się dokoła. Sama nie wiedziała czego oczekiwała. Powiedział, że zabierze je w bezpieczne miejsce. Być może oczami wyobraźni widziała jego mieszkanie w Hogsmeade czy dom jakiegoś członka jego rodziny, przyjaciela. Gdzieś w znanym jej miejscu. Osnuty wysokimi trawami dom wydawał się być obcy. - Co to za miejsce? - spojrzała na przyjaciela, postępując krok w kierunku domostwa.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Nie wiedział, co się wydarzyło w Londynie — to, co słyszał, było jedynie odbiciami słów i chociaż dostawał przekaz z pierwszej ręki, nie było go na miejscu podczas czystki, a wyobrażenie sobie tego całego chaosu, nie oznaczało naczelnego świadkowania. Nie był w stanie poczuć strachu, który ogarnął uciekających oraz tych, którzy chronili się w domach przed nieznanym. Nie musiał obawiać się tego, że zagrożą mu oderwaniem od rodziny lub całkowitą izolacją. Pamiętał, co mówiła Maeve — że to nie było wysiedlenie. Nie planowano nigdy dokonać ekstradycji, lecz eliminacji. Całe hordy pracowników Ministerstwa Magii ścierały na proch przecznicę po przecznicy, zaganiając ludzi niczym bydło. To nie było już tylko nikłe działanie pod powierzchnią miasta, ale otwarta deklaracja zmian i braku hamulców. Okazywanie szaleństwa, którego nie dało się powstrzymać. Kolejna eskalacja i buchający płomień nienawiści pożerający wszystko oraz wszystkich na swej drodze. Nie mylił się, twierdząc, że po Stonehenge nadejdzie odwet, a przyciskanie oraz zaganianie w kozi róg przeciwników jednej armii przez drugą skończy się desperacją. Profesor astronomii widział już płonącą stolicę i chociaż wtedy był to tylko niewielki jej skrawek, zdawał sobie sprawę z okrucieństwa oraz bezprawia, które czaiło się za działaniami pochłoniętych ślepą walką. Widział, do czego byli zdolni czciciele czystej krwi, ale również i bojownicy o wolność. To nie była wojna, ale wydłużona zagłada ludzkości prowadzona przez łaknących samobójstwa neurotyków. Wynieśli to poza sale obrad, poza własne domy i uderzyli. Zaznaczali swoje kroki już od dawna, skąd więc szok wypisany na ludzkich twarzach? Spodziewali się innego obrotu sprawy? Ukryci pod płaszczami kolejnych Ministrów Magii bojownicy twierdzący, że mogli decydować za wielu. Jedni i drudzy. Zakon Feniksa, Rycerze Walpurgii, Longbottom, Voldemort... Wszyscy byli tacy sami. Zaślepieni.
Widząc to, co się działo z Roselyn, to, gdzie wypędziły jej dotychczasowe walki, chciał to wszystko zakończyć. Cały Londyn... To nie była już jedynie Ulica Pokątna, gdzie zniszczenia dwóch domów przyczyniły się do cierpienia symbolicznej garstki. W stolicy angielskiego społeczeństwa mieszkało tak wielu i wciąż nie było wiadomo, co dokładnie się działo i jak miała wyglądać przyszłość. I chociaż Vane miał tyle szczęścia, że nie przebywał na terenie miasta tamtej nocy, nie zmieniało to faktu, że był wściekły. Bo po co było to wszystko? Co chciano osiągnąć, skoro mugoli było o wiele więcej niż czarodziejów? Dlaczego nie mogli po prostu istnieć między sobą? Dlaczego tak bardzo ludziom zależało na tym, żeby się nawzajem powybijać? Nie musiał uciekać z własnego domu, żeby czuć wzrastającą w nim frustrację i gniew kierowany ku wszystkim walczącym przeciwko sobie. Nie oznaczało to jednak, że zamierzał w jakikolwiek sposób dać przysłonić tym emocjom swoje trzeźwe myślenie. Potrzebował go, żeby przetrwać i podjąć kolejne kroki mające zabezpieczyć nie tylko jego samego oraz jego bliskich — chodziło o coś znacznie większego i poważniejszego. Widział to w oczach Pomony, gdy dotarła do nich sowa od Maeve, a później i sama Clearwater opowiadała im wszystko. Wszystko to, co widziała. W jej opowieści nie było żadnego wahania, żadnego koloryzowania. Ludzie ginęli, a on żyli w ostatnich powiewach wolnego świata. Oni wszyscy mieli prawo być źli, nieważne gdzie żyli i czym się zajmowali. Przenosząc się do Irlandii i stając ponownie w świetle księżyca przed budynkiem z dziecięcych wspomnień, Jayden oczami wyobraźni starał się nie myśleć o tym, że kiedyś mógł widzieć płomienie buchające z jego okien.
Co to za miejsce?
Głos Wright wytrącił go z dziwnego zawieszenia, równocześnie zmuszając do powrotu na ziemię. Instynktownie dłoń, którą trzymał na swoim prawym biodrze Melanie, zacisnęła się mocniej wokół dziecka, jakby chciał tym samym przekazać jej swoją opiekę. Wiedział, że dopóki mógł, zamierzał zadbać o to, by nikt nie musiał się już bać. Nie tutaj... Nigdy. No, właśnie. Więc co to za miejsce, Vane? - Dom. Mój i Pomony - odparł na pytanie przyjaciółki z wyczuwalną nutą ciepła w głosie, idąc przed siebie i czując jej obecność przy swoim boku. Dopiero gdy emocje powoli zaczynały opadać, przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie i to jak bardzo poczuł się skrzywdzony. To, co jej powiedział... Nie zamierzał zostawić tego w ten sposób, ale teraz nie był czas ani miejsce na powroty do przeszłych dni. Odpowiednia pora miała nadejść już wkrótce, ale odpoczynek przebijał się ponad resztę potrzeb. Czy tak to miało już między nimi wyglądać? Niedopowiedzenia i granice, które nie miały zostać przekroczone, wyjaśnione? - Co prawda nie wygląda okazale, ale jest solidny. Przygotowaliśmy wam pokój - dodał, odchrząkując i chcąc skupić myśli na czymś innym. Co prawda pani domu miała ich wyczekiwać, jednak Jayden po wejściu i braku odzewu, zrozumiał, że jego żona musiała pójść się zdrzemnąć. Ostatnio często się jej to zdarzało, ale nie miał jej tego za złe. Wręcz przeciwnie. Uwielbiał słuchać jej równomiernego oddechu — uspokajał go. Teraz jednak kto inny go potrzebował. Widząc na stole przygotowaną, ciepłą kolację, uśmiechnął się delikatnie pod nosem i odstawił Melanie na ziemię. - Na pewno jesteście głodne. To dla was - powiedział, odwracając się w końcu do Roselyn twarzą. - Nie musicie się tu o nic martwić - dodał, podchodząc i chcąc przejąć trzymaną przez czarownicę torbę.
Widząc to, co się działo z Roselyn, to, gdzie wypędziły jej dotychczasowe walki, chciał to wszystko zakończyć. Cały Londyn... To nie była już jedynie Ulica Pokątna, gdzie zniszczenia dwóch domów przyczyniły się do cierpienia symbolicznej garstki. W stolicy angielskiego społeczeństwa mieszkało tak wielu i wciąż nie było wiadomo, co dokładnie się działo i jak miała wyglądać przyszłość. I chociaż Vane miał tyle szczęścia, że nie przebywał na terenie miasta tamtej nocy, nie zmieniało to faktu, że był wściekły. Bo po co było to wszystko? Co chciano osiągnąć, skoro mugoli było o wiele więcej niż czarodziejów? Dlaczego nie mogli po prostu istnieć między sobą? Dlaczego tak bardzo ludziom zależało na tym, żeby się nawzajem powybijać? Nie musiał uciekać z własnego domu, żeby czuć wzrastającą w nim frustrację i gniew kierowany ku wszystkim walczącym przeciwko sobie. Nie oznaczało to jednak, że zamierzał w jakikolwiek sposób dać przysłonić tym emocjom swoje trzeźwe myślenie. Potrzebował go, żeby przetrwać i podjąć kolejne kroki mające zabezpieczyć nie tylko jego samego oraz jego bliskich — chodziło o coś znacznie większego i poważniejszego. Widział to w oczach Pomony, gdy dotarła do nich sowa od Maeve, a później i sama Clearwater opowiadała im wszystko. Wszystko to, co widziała. W jej opowieści nie było żadnego wahania, żadnego koloryzowania. Ludzie ginęli, a on żyli w ostatnich powiewach wolnego świata. Oni wszyscy mieli prawo być źli, nieważne gdzie żyli i czym się zajmowali. Przenosząc się do Irlandii i stając ponownie w świetle księżyca przed budynkiem z dziecięcych wspomnień, Jayden oczami wyobraźni starał się nie myśleć o tym, że kiedyś mógł widzieć płomienie buchające z jego okien.
Co to za miejsce?
Głos Wright wytrącił go z dziwnego zawieszenia, równocześnie zmuszając do powrotu na ziemię. Instynktownie dłoń, którą trzymał na swoim prawym biodrze Melanie, zacisnęła się mocniej wokół dziecka, jakby chciał tym samym przekazać jej swoją opiekę. Wiedział, że dopóki mógł, zamierzał zadbać o to, by nikt nie musiał się już bać. Nie tutaj... Nigdy. No, właśnie. Więc co to za miejsce, Vane? - Dom. Mój i Pomony - odparł na pytanie przyjaciółki z wyczuwalną nutą ciepła w głosie, idąc przed siebie i czując jej obecność przy swoim boku. Dopiero gdy emocje powoli zaczynały opadać, przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie i to jak bardzo poczuł się skrzywdzony. To, co jej powiedział... Nie zamierzał zostawić tego w ten sposób, ale teraz nie był czas ani miejsce na powroty do przeszłych dni. Odpowiednia pora miała nadejść już wkrótce, ale odpoczynek przebijał się ponad resztę potrzeb. Czy tak to miało już między nimi wyglądać? Niedopowiedzenia i granice, które nie miały zostać przekroczone, wyjaśnione? - Co prawda nie wygląda okazale, ale jest solidny. Przygotowaliśmy wam pokój - dodał, odchrząkując i chcąc skupić myśli na czymś innym. Co prawda pani domu miała ich wyczekiwać, jednak Jayden po wejściu i braku odzewu, zrozumiał, że jego żona musiała pójść się zdrzemnąć. Ostatnio często się jej to zdarzało, ale nie miał jej tego za złe. Wręcz przeciwnie. Uwielbiał słuchać jej równomiernego oddechu — uspokajał go. Teraz jednak kto inny go potrzebował. Widząc na stole przygotowaną, ciepłą kolację, uśmiechnął się delikatnie pod nosem i odstawił Melanie na ziemię. - Na pewno jesteście głodne. To dla was - powiedział, odwracając się w końcu do Roselyn twarzą. - Nie musicie się tu o nic martwić - dodał, podchodząc i chcąc przejąć trzymaną przez czarownicę torbę.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czasami nie potrafiła tego pojąć. Jak wiele nienawiści, barbarzyństwa kryło się w ludziach. Jak wielką arogancję budziło poczucie wyższości, posiadanie lepszej krwi. Już nie decydowało to prawie do przywilejów, ale prawie do życia.
Potrafiła zrozumieć ambicje, zachłanność, pychę. Te były tak bardzo ludzkie, że dotykały każdego z nich. Nie potrafiła zrozumieć jednak jak w imię domniemanej czystości krwi można było posunąć się okrucieństwa. Ile w ludziach pozostało człowieczeństwa?
Nie wiedziała jak to jest krzywdzić. Świadomie, w przekonaniu o słuszności własnych poglądów. Nie wiedziała jak to jest być przekonanym o własnej racji do tego stopnia, by w imię jej zabijać. Nie potrafiła wyobrazić sobie wnętrza tak zepsutego człowieka. Może tak łatwiej byłoby to zrozumieć. Wślizgnąć się w ich umysły, pojąć co popychało człowieka do bestialstwa. Chciała, aby to przybrało jakiś konkretny kształt, formę. By zło było jakimś abstrakcyjnym bytem, który wkrada się do ich życia i po prostu jest. Istnieje — niezależnie od nich.
Zło jednak czynili ludzie i właśnie tego nie chciała przyjąć do wiadomości, bo chciała wierzyć że jest po co walczyć z każdym kolejnym dniem. I nie tylko po to, aby funkcjonować. Być produktem wojny, który żyje po to, aby przeżyć. Tak samo bezdusznym jak jego oprawcy. Chciała żyć i wychowywać córkę w normalnym świecie. W takim, w którym jest miejsce dla takich jak one. Dla takich, którzy rodzą się z magia i tych, którzy dziedziczą ją z dziada-pradziada.
Być może pragnęła Arkadii, dlatego jej życzenie było tak bardzo absurdalne. Przez ostatnie dnie obawiała się nie tylko kolejnej godziny, kolejnego tygodnia. Obawiała się tego, że straciła swoją wiarę. A chciała wierzyć w ludzi. Nie wiedziała czy jeszcze potrafiła. W świecie gdy dobrzy ludzie musieli robić złe rzeczy, gdy źli przesuwali swoje i ich granice. Nadzieja wydawała się być tak kruchym powodem, by dla niego walczyć.
Nie wszyscy byli źli. To wydawało się być jeszcze bardziej tragiczne, bo wiedziała że oni będą cierpieć najbardziej. Zawsze tak było. Wojna nie oszczędzała nikogo. Czy walczyli o wielkie idee, terytoria czy prawa. Ci, którzy którzy żyli pomiędzy dwoma frontami przechodzili przez piekło.
Bała się wychodzić myślami naprzód. Wiedziała się, że tam nie czeka ani jej, ani Melanie nic dobrego. Obecność Jaydena i obietnica bezpieczeństwa przynosiły ulgę, jednak wiedziała, że jest tylko chwilowa.
- Twój i Pomony - powtórzyła za nim niezbyt elokwentnie. Przegapiła odpowiedź. Mogła ją znać. Kilka słów za dużo, urażona duma, przytłoczenie nową codziennością. Oprócz poczucia bezpieczeństwa i zdrowego rozumu straciła o wiele więcej. Wśród wielkich idei, dużych spraw, te najbardziej wartościowe na chwilę przestały istnieć. Jeśli wcześniej miała nadzieje na rozwiązanie konfliktu, co pozostałoby jej po wszystkim? Pustka? Samotność? Chciałaby znać tę historię. być jej świadkiem. Nie czuć zaskoczenia, nie mieć kolejnych pytań.
Wiedziała, że tym razem to nie przerodzi się w kolejne milczenie. Miała nadzieję, że tak się nie stanie. Miała dość. Zbyt wiele barier, tajemnic pojawiło się między nimi. Powoli, niepostrzeżenie wybudowała fortece niezdobytą nawet dla tych, których chciała w niej gościć. - To znacznie więcej niż miałybyśmy tam - stwierdziła, zasiadając do stołu. Miała ochotę podziękować za wszystko. Za przygotowanie pokoju, posiłek, odnalezienie ich w Albury. Wyjątkowo chciała mówić o wszystkim innym co wcześniej sprawiało trudność. Wiedziała, że lepiej jednak będzie zamilknąć. Przynajmniej na teraz. Melanie okazała się być znacznie bardziej rozmowna niż jej matka, wypytując o wszystko co chciała wiedzieć pod nieobecność Jaydena. Pozwoliła jej na to, milcząc przy kuchennym stole.
Z pewnością minęło sporo czasu zanim z kuchni przeszli do pokoju gościnnego, a potem poznały najbliższe otoczenie domu. Znacznie bardziej ciekawe dla dziecka niż otoczenie kamienicy na Pokątnej.
Dziewczynka bawiła się na podwórzu, a Roselyn przycupnęła na kamiennych schodach - Podoba się jej tu - zagadnęła, chociaż myślami była daleko stąd. Tam gdzie wszystko się popsuło. Szukając podpowiedzi jak to naprawić. - Chciałabym to wszystko naprawić, ale nie wiem jak. Jest mi przykro, że tak to się potoczyło. Jestem zła na nas, że nie naprawiliśmy tego wcześniej.
Potrafiła zrozumieć ambicje, zachłanność, pychę. Te były tak bardzo ludzkie, że dotykały każdego z nich. Nie potrafiła zrozumieć jednak jak w imię domniemanej czystości krwi można było posunąć się okrucieństwa. Ile w ludziach pozostało człowieczeństwa?
Nie wiedziała jak to jest krzywdzić. Świadomie, w przekonaniu o słuszności własnych poglądów. Nie wiedziała jak to jest być przekonanym o własnej racji do tego stopnia, by w imię jej zabijać. Nie potrafiła wyobrazić sobie wnętrza tak zepsutego człowieka. Może tak łatwiej byłoby to zrozumieć. Wślizgnąć się w ich umysły, pojąć co popychało człowieka do bestialstwa. Chciała, aby to przybrało jakiś konkretny kształt, formę. By zło było jakimś abstrakcyjnym bytem, który wkrada się do ich życia i po prostu jest. Istnieje — niezależnie od nich.
Zło jednak czynili ludzie i właśnie tego nie chciała przyjąć do wiadomości, bo chciała wierzyć że jest po co walczyć z każdym kolejnym dniem. I nie tylko po to, aby funkcjonować. Być produktem wojny, który żyje po to, aby przeżyć. Tak samo bezdusznym jak jego oprawcy. Chciała żyć i wychowywać córkę w normalnym świecie. W takim, w którym jest miejsce dla takich jak one. Dla takich, którzy rodzą się z magia i tych, którzy dziedziczą ją z dziada-pradziada.
Być może pragnęła Arkadii, dlatego jej życzenie było tak bardzo absurdalne. Przez ostatnie dnie obawiała się nie tylko kolejnej godziny, kolejnego tygodnia. Obawiała się tego, że straciła swoją wiarę. A chciała wierzyć w ludzi. Nie wiedziała czy jeszcze potrafiła. W świecie gdy dobrzy ludzie musieli robić złe rzeczy, gdy źli przesuwali swoje i ich granice. Nadzieja wydawała się być tak kruchym powodem, by dla niego walczyć.
Nie wszyscy byli źli. To wydawało się być jeszcze bardziej tragiczne, bo wiedziała że oni będą cierpieć najbardziej. Zawsze tak było. Wojna nie oszczędzała nikogo. Czy walczyli o wielkie idee, terytoria czy prawa. Ci, którzy którzy żyli pomiędzy dwoma frontami przechodzili przez piekło.
Bała się wychodzić myślami naprzód. Wiedziała się, że tam nie czeka ani jej, ani Melanie nic dobrego. Obecność Jaydena i obietnica bezpieczeństwa przynosiły ulgę, jednak wiedziała, że jest tylko chwilowa.
- Twój i Pomony - powtórzyła za nim niezbyt elokwentnie. Przegapiła odpowiedź. Mogła ją znać. Kilka słów za dużo, urażona duma, przytłoczenie nową codziennością. Oprócz poczucia bezpieczeństwa i zdrowego rozumu straciła o wiele więcej. Wśród wielkich idei, dużych spraw, te najbardziej wartościowe na chwilę przestały istnieć. Jeśli wcześniej miała nadzieje na rozwiązanie konfliktu, co pozostałoby jej po wszystkim? Pustka? Samotność? Chciałaby znać tę historię. być jej świadkiem. Nie czuć zaskoczenia, nie mieć kolejnych pytań.
Wiedziała, że tym razem to nie przerodzi się w kolejne milczenie. Miała nadzieję, że tak się nie stanie. Miała dość. Zbyt wiele barier, tajemnic pojawiło się między nimi. Powoli, niepostrzeżenie wybudowała fortece niezdobytą nawet dla tych, których chciała w niej gościć. - To znacznie więcej niż miałybyśmy tam - stwierdziła, zasiadając do stołu. Miała ochotę podziękować za wszystko. Za przygotowanie pokoju, posiłek, odnalezienie ich w Albury. Wyjątkowo chciała mówić o wszystkim innym co wcześniej sprawiało trudność. Wiedziała, że lepiej jednak będzie zamilknąć. Przynajmniej na teraz. Melanie okazała się być znacznie bardziej rozmowna niż jej matka, wypytując o wszystko co chciała wiedzieć pod nieobecność Jaydena. Pozwoliła jej na to, milcząc przy kuchennym stole.
Z pewnością minęło sporo czasu zanim z kuchni przeszli do pokoju gościnnego, a potem poznały najbliższe otoczenie domu. Znacznie bardziej ciekawe dla dziecka niż otoczenie kamienicy na Pokątnej.
Dziewczynka bawiła się na podwórzu, a Roselyn przycupnęła na kamiennych schodach - Podoba się jej tu - zagadnęła, chociaż myślami była daleko stąd. Tam gdzie wszystko się popsuło. Szukając podpowiedzi jak to naprawić. - Chciałabym to wszystko naprawić, ale nie wiem jak. Jest mi przykro, że tak to się potoczyło. Jestem zła na nas, że nie naprawiliśmy tego wcześniej.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
W tym jednym momencie Jayden nie chciał myśleć o tym wszystkim, co działo się poza tym domem. Nie chciał dać się opanować wątpliwościom i strachom, które zamierzał trzymać jak najdalej. Nie mógł pozwolić na to, żeby lęk przedostał się przez szczeliny i wkradł się do ciepłego wnętrza, żeby zatruł umysły mieszkańcom, żeby zasiał ziarno niepokoju, żeby dotarł do jego serca. Gdyby tylko na moment się to wydarzyło, gdyby stracił czujność, a ponure myśli zaciemniłyby umysł astronoma, jego żona od razu wiedziałaby, że coś było nie tak. Vane chciał ją chronić przed zagrożeniem nie tylko dlatego, że była w ciąży, ale dlatego, że nikt z nich nie zasługiwał na życie w strachu. Żaden człowiek nie powinien mieć odebranego poczucia bezpieczeństwa oraz swojego stałego miejsca na ziemi, a trwające konflikty eskalujące coraz gwałtowniej jedynie potwierdzały, że do tego dążono — do oderwania ludzi od ich naturalnego prawa. Uciekając tak daleko przed ludzkim spojrzeniem ani Jayden, ani Pomona nie wiedzieli, co się miało wydarzyć w najbliższej przyszłości, lecz nie udawali ślepych. Nie próbowali wmówić sobie, że wojna nigdy nie wtargnie im do domu, który jeszcze wydawał się być spokojnym miejscem. Odludziem, azylem. Wybierając dawny dom należący w przeszłości do Vane'ów, dwójka profesorów nie próbowała mydlić sobie oczu. Ani jedno, ani drugie nie umiało zresztą kłamać, a na pewno nie, gdy chodziło o swoje własne przekonania. Ostatnie lata spędzili blisko siebie i umieli odczytać z zachowania, gdy coś było nie tak. Nie potrzebowali słów, żeby się porozumiewać, gdy pozostawali w najszczerszej przyjaźni i nie musieli ich używać również teraz. Mimo że ich relacja przeobraziła się w coś większego, wciąż pozostawali tymi samymi ludźmi co wtedy. Zmienionymi, bardziej dorosłymi, mocniejszymi, jednak przeszłość nie przestała w nich trwać.
Tak samo było z astronomem i siedzącą przy jego stole uzdrowicielką. Cichą, zamyśloną, próbującą ukryć swój ból za zasłoną milczenia, lecz nie mogła go oszukać. Nie mogła uciec przed spojrzeniem, które od osiemnastu lat badało te same rysy bez końca, aż poznało je doskonale i wyryło się w jego pamięci. Odkąd znaleźli się w Upper Cottage, minęło już kilka godzin, a Roselyn i Jayden wciąż nie odezwali się do siebie słowem. I nie chodziło wcale o rozmowy z Melanie, która jak najęta opowiadała o tym, co się działo, wypytywała, co się działo u Jaya i dlatego już z nimi nie mieszkał. Czy poza nimi mieszkał w tym wielkim domu ktoś jeszcze. Czy były tutaj duchy i czy mogła rozmawiać z tym panem na obrazie tuż przy wejściu. Czy w lesie kryły się jednorożce i jeśli tak, to czy wujek je widział. Zalewała astronoma pytaniami, a ten odpowiadał jej spokojnie, cierpliwie, nie omijając ani jednego pytania. Co jakiś czas rzucał tylko głębokie spojrzenie matce dziewczynki, która raczej unikała konfrontacji, ale ta rozmowa czaiła się w przyszłości. Bliskiej lub dalszej — nie miało to znaczenia. Mieli wiele do nadrobienia i chociaż nie minęło przecież tak wiele czasu, zmieniło się sporo. Można było myśleć, że po wieczność będą trwać w ów rolach — ona samotnej matki, która walczyła o swoje miejsce na tym świecie, on roztrzepanego naukowca marzącego o kosmosie. Czy nazajutrz wciąż mieli się obudzić w ten sposób?
Chciałabym to wszystko naprawić, ale nie wiem jak. Jest mi przykro, że tak to się potoczyło. Jestem zła na nas, że nie naprawiliśmy tego wcześniej.
Jayden zdał sobie sprawę, że już nie siedzieli przy stole, w domu panowała cisza przerywana nie dziecięcymi, zniekształconymi słowami, a strzelaniem drewna w kominku. Głos Roselyn dochodził zza jego pleców, ale nie obejrzał się. Stał oparty ramieniem o framugę drzwi, wpatrując się w ogród i przebywającą w nim dziewczynkę. Pozwolił przez chwilę wirować kobiecym słowom w pustej sieni, jakby oboje potrzebowali czasu, by znów przywyknąć do swojego towarzystwa. Chociaż jeszcze niedawno było to takie... Normalne? - Pamiętasz, jak kiedyś stwierdziłaś, że wlecisz miotłą w grupę Ślizgonów, którzy nie chcieli dać mi spokoju? To była chyba moja piąta klasa - zaczął w pewnym momencie, wpatrując się w bawiącą się w ciemnym ogrodzie Melanie. - Wleciałaś w Bijącą Wierzbę i cudem cię wyciągnąłem, ale odgoniłaś ode mnie tych frajerów. Przeleżałaś następny tydzień w skrzydle szpitalnym i przez trzy dni leżałaś jak zabita, a ja czekałem. Czekałem, aż się obudzisz. Uczyłem się wtedy do SUM-ów, siedząc obok ciebie i zastanawiałem się, kiedy wstaniesz. Ciągle pamiętam, jak bolał mnie tyłek, gdy tak czatowałem obok na tym niewygodnym krześle. - Z męskiego gardła wydobył się lekko schrypnięty śmiech na samo wspomnienie tamtych dni. Nieważne jak bardzo obarczonych brakiem wygody, stresem i zamartwianiem się. One nie mogły zanurzyć się w złości i nieprzyjemnościach przez teraźniejszość. Należały do przeszłości. Ich przeszłości i to całkowicie cudownie niepowtarzalnej. - Nie było mnie, gdy się obudziłaś, bo pisałem egzaminy. Ale gdy w końcu przyszedłem i spytałem dlaczego to zrobiłaś, pamiętasz co powiedziałaś? Powiedziałaś mi wtedy, że jesteśmy przyjaciółmi i to był twój obowiązek. - Jayden umilkł na chwilę, unosząc dłoń i machając Melanie, która zdawała się nie przejmować późną porą i brakiem widoczności. Chyba potrzebowała kontaktu z naturą i złapania oddechu... Po tym wszystkim, co się wydarzyło. Jej matka też tego potrzebowała, mimo że katowała się tym, czym nie powinna. Roselyn mogła usłyszeć głębokie westchnięcie, a po chwili poczuć też ciepło bijące od drugiego ciała, gdy czarodziej zajął miejsce obok, siadając na kamiennych schodach. Obrócił dłoń, opierając ją na swoim kolanie i jakby czekając, żeby Wright wsunęła swoją w jego palce. Nie chciał jej tym przekazywać, żeby zapomniała. Nie chciał, żeby nie wracali do niektórych tematów. Nie chciał niczego przed nią ukrywać. Jay wpatrywał się w znany sobie profil, czując jak mocno tęsknił i że dalsze życie, w którym nie było miejsca dla Roselyn, nie wchodziło w grę. Bo przecież... - Wciąż jesteśmy przyjaciółmi. Opowiem ci o wszystkim, a potem... Potem pójdziesz odpocząć, dobrze?
Tak samo było z astronomem i siedzącą przy jego stole uzdrowicielką. Cichą, zamyśloną, próbującą ukryć swój ból za zasłoną milczenia, lecz nie mogła go oszukać. Nie mogła uciec przed spojrzeniem, które od osiemnastu lat badało te same rysy bez końca, aż poznało je doskonale i wyryło się w jego pamięci. Odkąd znaleźli się w Upper Cottage, minęło już kilka godzin, a Roselyn i Jayden wciąż nie odezwali się do siebie słowem. I nie chodziło wcale o rozmowy z Melanie, która jak najęta opowiadała o tym, co się działo, wypytywała, co się działo u Jaya i dlatego już z nimi nie mieszkał. Czy poza nimi mieszkał w tym wielkim domu ktoś jeszcze. Czy były tutaj duchy i czy mogła rozmawiać z tym panem na obrazie tuż przy wejściu. Czy w lesie kryły się jednorożce i jeśli tak, to czy wujek je widział. Zalewała astronoma pytaniami, a ten odpowiadał jej spokojnie, cierpliwie, nie omijając ani jednego pytania. Co jakiś czas rzucał tylko głębokie spojrzenie matce dziewczynki, która raczej unikała konfrontacji, ale ta rozmowa czaiła się w przyszłości. Bliskiej lub dalszej — nie miało to znaczenia. Mieli wiele do nadrobienia i chociaż nie minęło przecież tak wiele czasu, zmieniło się sporo. Można było myśleć, że po wieczność będą trwać w ów rolach — ona samotnej matki, która walczyła o swoje miejsce na tym świecie, on roztrzepanego naukowca marzącego o kosmosie. Czy nazajutrz wciąż mieli się obudzić w ten sposób?
Chciałabym to wszystko naprawić, ale nie wiem jak. Jest mi przykro, że tak to się potoczyło. Jestem zła na nas, że nie naprawiliśmy tego wcześniej.
Jayden zdał sobie sprawę, że już nie siedzieli przy stole, w domu panowała cisza przerywana nie dziecięcymi, zniekształconymi słowami, a strzelaniem drewna w kominku. Głos Roselyn dochodził zza jego pleców, ale nie obejrzał się. Stał oparty ramieniem o framugę drzwi, wpatrując się w ogród i przebywającą w nim dziewczynkę. Pozwolił przez chwilę wirować kobiecym słowom w pustej sieni, jakby oboje potrzebowali czasu, by znów przywyknąć do swojego towarzystwa. Chociaż jeszcze niedawno było to takie... Normalne? - Pamiętasz, jak kiedyś stwierdziłaś, że wlecisz miotłą w grupę Ślizgonów, którzy nie chcieli dać mi spokoju? To była chyba moja piąta klasa - zaczął w pewnym momencie, wpatrując się w bawiącą się w ciemnym ogrodzie Melanie. - Wleciałaś w Bijącą Wierzbę i cudem cię wyciągnąłem, ale odgoniłaś ode mnie tych frajerów. Przeleżałaś następny tydzień w skrzydle szpitalnym i przez trzy dni leżałaś jak zabita, a ja czekałem. Czekałem, aż się obudzisz. Uczyłem się wtedy do SUM-ów, siedząc obok ciebie i zastanawiałem się, kiedy wstaniesz. Ciągle pamiętam, jak bolał mnie tyłek, gdy tak czatowałem obok na tym niewygodnym krześle. - Z męskiego gardła wydobył się lekko schrypnięty śmiech na samo wspomnienie tamtych dni. Nieważne jak bardzo obarczonych brakiem wygody, stresem i zamartwianiem się. One nie mogły zanurzyć się w złości i nieprzyjemnościach przez teraźniejszość. Należały do przeszłości. Ich przeszłości i to całkowicie cudownie niepowtarzalnej. - Nie było mnie, gdy się obudziłaś, bo pisałem egzaminy. Ale gdy w końcu przyszedłem i spytałem dlaczego to zrobiłaś, pamiętasz co powiedziałaś? Powiedziałaś mi wtedy, że jesteśmy przyjaciółmi i to był twój obowiązek. - Jayden umilkł na chwilę, unosząc dłoń i machając Melanie, która zdawała się nie przejmować późną porą i brakiem widoczności. Chyba potrzebowała kontaktu z naturą i złapania oddechu... Po tym wszystkim, co się wydarzyło. Jej matka też tego potrzebowała, mimo że katowała się tym, czym nie powinna. Roselyn mogła usłyszeć głębokie westchnięcie, a po chwili poczuć też ciepło bijące od drugiego ciała, gdy czarodziej zajął miejsce obok, siadając na kamiennych schodach. Obrócił dłoń, opierając ją na swoim kolanie i jakby czekając, żeby Wright wsunęła swoją w jego palce. Nie chciał jej tym przekazywać, żeby zapomniała. Nie chciał, żeby nie wracali do niektórych tematów. Nie chciał niczego przed nią ukrywać. Jay wpatrywał się w znany sobie profil, czując jak mocno tęsknił i że dalsze życie, w którym nie było miejsca dla Roselyn, nie wchodziło w grę. Bo przecież... - Wciąż jesteśmy przyjaciółmi. Opowiem ci o wszystkim, a potem... Potem pójdziesz odpocząć, dobrze?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chyba nie tego spodziewali się będąc dziećmi, z pewnością nie tego, że świat będzie tak bardzo skomplikowany. Zawsze wiedziała, że nie będzie łatwo, że życie będzie rzucać kłody pod nogi. Kończąc Hogwart, przeprowadzając się do Londynu, wydawało jej się, że jest na to wszystko gotowa. W końcu trudności, przeszkody były nierozerwalną częścią dorosłości. Chociaż już wtedy nadszarpnięta stratą, przyszłość widziała w kolorowych barwach. Pytała go w listach jak wygląda świat poza Hogwartem, próbując odnaleźć w jego słowach zwierciadło własnej przyszłości. Kilkanaście lat później nic nie było takim jak sobie wymarzyła. Nie wszystko było tak jak to sobie zaplanowała. Doskonale zdawała sobie sprawę, że gdy młodzieńcze nadzieje zderzają się z rzeczywistością, należy się z tym po prostu pogodzić. W końcu życie miało rzucać jej kłody pod nogi. Wszystkie jej plany, marzenia, przewidywania oscylowały wokół szaroburej codzienności - pracy, rodziny, przyjaciół, domu. Myślała o sobie. O tym co czeka ją. Nigdy jednak w swoich rozważaniach nie przypuszczała, że codzienność nie będzie od niej zależna - że wybuchnie wojna, że świat się rozpadnie i wszystkie inne proste pragnienia przestaną być ważne. Nie o takiej dorosłości myślała, mając siedemnaście lat. Chociaż liczyła sobie trzydzieści lat i nie miała zbyt wiele wspólnego z osobą, którą była, czasami czuła się tak jak ona. Kompletnie nieprzygotowana na nadchodzące jutro. Nie mogła pozbyć się tej niegdyś bardzo często powracającej myśli - co by powiedziała mama? Niczym dziecko poszukiwała u niej odpowiedzi, nawet dawno już nim nie będąc. Kiedyś lubiła myśleć, że byłaby z niej dumna. Z czasem zaczęła przyłapywać się nad tym, że myśląc o rodzinie, myślała jedynie o ojcu, bracie. Nie chciała jej zapominać, nie zapomniała, ale z czasem Elodie Wright stała się duchem. Dzisiaj te uczucie do niej wróciło, tak bardzo chciała, aby ktoś powiedział jej co dalej. Pokierował ją. Ściągnął ciężar podejmowania decyzji, odpowiedzialności. Czy tchórzostwem było, że po prostu czasami starała się przed tym uciec?
W uciekaniu stała się całkiem niezła.
Nie chciała jednak dzisiaj uciekać przed ich rozmową. Chciała znaleźć odpowiednią chwilę, by w spokoju nadrobić stracony czas. Nie robić nic w pośpiechu, nie karmić się krótkimi informacjami. Mimo wszystko czuła ciężar ich ostatniego spotkania, ich kłótni w Mungu. Nie wiedziała co myślał. Kiedyś chociaż wydawało jej się, że wie co kryje się pod tą rozczochraną czupryną. Teraz nie była już tego taka pewna. Znała go. Oczywiście, ale ostatnie miesiące ciągnęły się jak lata. Nie nadążała. Czy chował urazę? Czy w grudniu zapomniał powiedzieć czegoś jeszcze? Chyba dlatego milczała. Nie wiedząc po jakim stąpa gruncie. Przez to i dlatego, że była po prostu zmęczona. Dopiero teraz gdy poczuła się bezpiecznie, zdała sobie sprawę z tego, że jest po prostu wyczerpana, niewyspana. Chyba nie do końca gotowa na dłuższą rozmowę. Potrzebowała kilku godzin snu, kąpieli, kolejnego porządnego posiłku i poczucia, że przez kilka następnych dni nie będzie musiała się martwić ich jutrem.
Uśmiechnęła się blado, słysząc jak dobrze znaną jej historię. - Jak wspaniale byłoby rozwiązać teraz wszystkie problemy szybkim lotem na miotle - rzuciła, odgarniając włosy z twarzy. Wszystko to za cenę kilku siniaków, lekkiego wstrząśnienia mózgu i zwichniętej kostki.
Nie przerywała mu już. Pozwoliła mówić, bo w końcu nie bez powodu o tym wspominał. Gdy zakończył uśmiechnęła się do niego, znacznie mniej ponuro, z ulgą. Raz było źle, raz było gorzej, niezależnie od tego jednak - byli przyjaciółmi już na zawsze. Nie ważne, które z nich się pogubiło.
- Co powiesz na to, żebyś opowiedział mi wszystko, gdy doprowadzę się do porządku? - zapytała, nieznacznie marszcząc nos. - Nie chcę niczego stracić. Chyba przyda mi się kilka godzin snu.
Wzięła głęboki oddech, pozwalając na milczenie między nimi. Znacznie lepsze od tego poprzedniego. Słońce chyliło się ku zachodowi. To był bardzo długi dzień. Ale pierwszy raz od kilku dni czuła się spokojna. Wciąż chwiejna, jednak blisko kogoś komu mogła zaufać jak nikomu innemu.
Nie takiej dorosłości się spodziewali, ale dobrze było poczuć dobrze znany uścisk dłoni. Poczuć, że chociaż wszystko się zmieniło, pewne rzeczy pozostawały niezmienne.
|zt
W uciekaniu stała się całkiem niezła.
Nie chciała jednak dzisiaj uciekać przed ich rozmową. Chciała znaleźć odpowiednią chwilę, by w spokoju nadrobić stracony czas. Nie robić nic w pośpiechu, nie karmić się krótkimi informacjami. Mimo wszystko czuła ciężar ich ostatniego spotkania, ich kłótni w Mungu. Nie wiedziała co myślał. Kiedyś chociaż wydawało jej się, że wie co kryje się pod tą rozczochraną czupryną. Teraz nie była już tego taka pewna. Znała go. Oczywiście, ale ostatnie miesiące ciągnęły się jak lata. Nie nadążała. Czy chował urazę? Czy w grudniu zapomniał powiedzieć czegoś jeszcze? Chyba dlatego milczała. Nie wiedząc po jakim stąpa gruncie. Przez to i dlatego, że była po prostu zmęczona. Dopiero teraz gdy poczuła się bezpiecznie, zdała sobie sprawę z tego, że jest po prostu wyczerpana, niewyspana. Chyba nie do końca gotowa na dłuższą rozmowę. Potrzebowała kilku godzin snu, kąpieli, kolejnego porządnego posiłku i poczucia, że przez kilka następnych dni nie będzie musiała się martwić ich jutrem.
Uśmiechnęła się blado, słysząc jak dobrze znaną jej historię. - Jak wspaniale byłoby rozwiązać teraz wszystkie problemy szybkim lotem na miotle - rzuciła, odgarniając włosy z twarzy. Wszystko to za cenę kilku siniaków, lekkiego wstrząśnienia mózgu i zwichniętej kostki.
Nie przerywała mu już. Pozwoliła mówić, bo w końcu nie bez powodu o tym wspominał. Gdy zakończył uśmiechnęła się do niego, znacznie mniej ponuro, z ulgą. Raz było źle, raz było gorzej, niezależnie od tego jednak - byli przyjaciółmi już na zawsze. Nie ważne, które z nich się pogubiło.
- Co powiesz na to, żebyś opowiedział mi wszystko, gdy doprowadzę się do porządku? - zapytała, nieznacznie marszcząc nos. - Nie chcę niczego stracić. Chyba przyda mi się kilka godzin snu.
Wzięła głęboki oddech, pozwalając na milczenie między nimi. Znacznie lepsze od tego poprzedniego. Słońce chyliło się ku zachodowi. To był bardzo długi dzień. Ale pierwszy raz od kilku dni czuła się spokojna. Wciąż chwiejna, jednak blisko kogoś komu mogła zaufać jak nikomu innemu.
Nie takiej dorosłości się spodziewali, ale dobrze było poczuć dobrze znany uścisk dłoni. Poczuć, że chociaż wszystko się zmieniło, pewne rzeczy pozostawały niezmienne.
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Koniec października i początek listopada nie był najlepszym czasem dla uszczuplonej rodziny Vane, gdy wraz z przełomem miesięcy małego Samuela zaczęły dręczyć niespodziewane gorączki. Choroba przyszła nagle i gwałtownie, stawiając na nogi wszystkich domowników. Płacz dziecka roznosił się po korytarzach Upper Cottage, rozrywając zmartwione serce ojca, który czuł się beznadziejnie nieprzydatny i sfrustrowany swoimi ograniczeniami. Nie mógł nic zrobić - jedynie polegać całkowicie na Roselyn, która nie chciała nawet słyszeć o tym, by chłopcem zajął się ktoś inny. Pomimo ich prywatnych nieporozumień astronom nie zamierzał się jednak z nią sprzeczać - znał ją, wiedział, że była dobrym medykiem, odchowała Melanie i chociaż w głowie miał plan zapasowy w postaci własnego rodzica, pozwolił jej działać. Pierwsze parę dni nie mógł spać, spędzając praktycznie całą dobę u boku chorego syna i wpatrując się w niego, jakby czekając na polepszenie jego stanu zdrowia. Wiedział, że zaniedbywał równocześnie Cassiego i Ardena, ale nie potrafił po prostu spokojnie funkcjonować, a co dopiero na czymś się skupić. Stres zżerał go jak nigdy wcześniej, a nowa rodzicielska emocja w postaci strachu o życie dziecka ujrzała światło dzienne. Wiedział, że kiedyś nadejdzie, ale nie spodziewał się, że stanie się to tak szybko i pochłonie go silniej, niż mógł przypuszczać... We własnych wyobrażeniach nie było pojmowania tak wielkiej, wszechogarniającej emocji. Malutkie życie, niewinne istnienie nie powinno było tak cierpieć... A najgorsze było to, że jako ojciec, jako ten, który dał mu początek, nie był w stanie nic zrobić. Tylko patrzeć. Tylko czekać. Tylko wypatrywać...
Nic dziwnego, że koniec końców Roselyn zaczęła odsuwać go od kołyski. Przez zamartwianie się nie pomożesz. Ale masz jeszcze dwóch synów, którzy cię potrzebują. I chociaż było ciężko, starał się myśleć logicznie, przyznając czarownicy rację. Nie oznaczało to jednak, że przestał o tym myśleć. Spacerując przed domem z dziecięcym wózkiem, Vane co jakiś czas zerkał ku oknom dziecięcego pokoju, w którym znajdował się Sam. Próbował też odciągnąć jakoś swoją uwagę, dlatego zabrał notatki tyczące się książki i siadał raz po raz na schodach, by pochylić się nad tekstem, który miał pisać. W ostatnim czasie praktycznie w ogóle nie miał na niego czasu przez sytuację z Sammym, ale połowa listopada mijała, a on napisał w ostatnim miesiącu jakieś kompletne strzępki. Nic w tym dziwnego z uwagi na okoliczności, lecz nie mógł sobie pozwolić na to rozstrojenie. Musiał zrobić coś. Tym czymś była praca, były badania, była świadomość tego, co za sobą niosły. Dlatego też zabrał samopiszące pióro, przelewając swoje myśli na papier. I chociaż myśli krążyły w chaosie, starał się najlepiej jak mógł skupić na tej jednej, konkretnej rzeczy. Musiał wrócić do historycznej części swoich badań lub właściwie do zarysowania własnego doświadczenia oraz zainteresowania tematem. Wspomnienia dziadka, który opowiadał mu o grobie Tutanchamona, o znalezionym w grobowcu sztylecie z meteorytu, o klątwie, która zagarnęła całą ekspedycję prócz niego... To w nim odżyło - jak wtedy, gdy jako kilkuletni chłopiec wsłuchiwał się w słowa płynące z ust swojego największego autorytetu. A teraz on mówił o tym swoim synom. Samopiszące pióro towarzyszyło mu na każdym kroku tego wyjątkowego spaceru łączącego przeszłość z teraźniejszością i chociaż małe Vane'y nie miały tego zapamiętać, ich ojciec miał zadbać o to, by w przyszłości poznali ją jeszcze raz. Liźnięcie historii związanej z tematem nie było niczym wybitnym - łatwo mógł zweryfikować błędy w odpowiednich źródłach; plus łatwiej było mu zapamiętać coś, co tyczyło się również w sposób bezpośredni z astronomią. Nikogo to chyba nie dziwiło... Minuty upływały, a on zdawał sobie sprawę, że im dalej w to szedł, tym było łatwiej. Najtrudniej było oczywiście zacząć, utrzymać było już dużo prościej.
|literatura tworzenie
zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Dłoń operowała sprawnie drwem różdżki, gdy oczy badały z uwagą zarys dziecięcej zabawki. Drewniany aetonan co rusz rozkładał skrzydła, jakby chciał wbić się w powietrze i wywołać tym samym zachwyt w oczach młodego pokolenia. Jayden pozwalał mu na to - na unoszenie się na wysokości oczu czarodzieja i ciche parskanie, które tak uwielbiali jego synowie. To jednak nie ich miał przed oczami profesor, gdy postanowił stworzyć kolejny świstoklik. Myślał wszak o Sheili, z którą w końcu udało mu się spotkać i o której bezpieczeństwo postanowił zadbać. Nie zamierzał się narzucać - wszak była już młodą dorosłą, lecz nie był w stanie wyzbyć się oczywistej troski, jaka najprawdopodobniej nigdy nie miała zniknąć. Nie w stosunku do najmłodszej z rodzeństwa Doe. A co mogło ją uratować w chwili zagrożenia? Skoro teleportacja nie działała poprawnie przy ogromnym stresie - zaklęty przedmiot wydawał się być więc najbardziej sensowny. Najbezpieczniejszy. Mając w głowie ich przyszłe spotkanie, zdecydował się podjąć próby stworzenia przenośnika prowadzącego wprost pod drzwi Upper Cottage. Wszak gdyby była w potrzebie, to miejsce miałoby najwięcej sensu. Zawsze czekałby tu na nią ktoś, kto byłby w stanie zapewnić jej opiekę. Ciepły posiłek. Pokój. Spokój. To ostatnie na tyle, w jakim stopniu w ogóle można było mówić o chwili wytchnienia od tego całego szaleństwa i chaosu rozprzestrzeniających się z niesamowitą prędkością. Irlandia jeszcze jednak jakoś się trzymała. Jakoś. Ile jednak miało zająć, nim fala nienawiści zaleje i ich wyspę? Póki miał siły, zamierzał jej chronić. Zamierzał bronić swojego domu i swoich bliskich. Dlatego też zamierzał zapewnić bezpieczny skok Sheili.
Robił to, co wiele razy wcześniej - przygotował miejsce, oczyścił myśli, chcąc przez moment ponapawać się atmosferą okolic. Myślał o posiadłości Vane'ów i tym, co ze sobą niosła. Była bezpieczeństwem i spokojem w pewnym tego rodzaju ujęciu. Stanowiła azyl dla kolejnych pokoleń jego rodziny i chciał, aby działo się tak jeszcze długie lata. Chciał, żeby Upper Cottage nie był jedynie budynkiem. Chciał, aby było czymś znacznie więcej. Dlatego też złapał latającego przed nim konika i umieścił go wraz z księżycowym pyłem na skrawku szaty. - Portus - powiedział cicho, zastanawiając się, jak miało mu pójść pętanie magii. Połączenie i zaklęcie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 1
'k100' : 1
Jayden poczuł, że coś ewidentnie jest nie w porządku: nim jednak zdążył przerwać działanie magii, ta wciągnęła go w niebyt, po czym wyrzuciła go w zupełnie innym miejscu.
|stąd
Wychodząc z miejsca, do którego trafił, Jayden musiał przejść z piwnicy na parter, a później przez wnętrze wyglądające na dziwnego rodzaju sklep. Będąc już na ponurej ulicy, obrócił się, aby dostrzec wyraźny napis Borgin & Burke. Dobrze rozpoznał więc mężczyznę, który kazał mu się wylegitymować, jednak nie spodziewał się też żadnej sympatycznej nuty wynikającej z tego powodu. Wiedział, iż rodziny szlacheckie, szczególnie te tradycjonalistyczne były zamkniętymi enklawami nieznoszącymi obcych. Rozumiał to, ale nie oznaczało to, iż musiał się z tym zgadzać. Nie zamierzał też w żaden sposób wprowadzać zbędnego chaosu, dodatkowo obkładając wyraźnie zestresowanych gospodarzy odpowiedzialnością. Odczekał odpowiednią ilość czasu, a następnie wyprowadzono go z lokalu. Przechodząc przez Nokturn, zastanawiał się, czy miał gdzieś dostrzec znajomą twarz. Nie wiedział, gdzie znajdowała się lecznica Cassandry, ale udawanie się do niej wydawało się profesorowi kompletnie niepotrzebne i problematyczne dla samej kobiety. Ostatnie czego chciała, to jego kolejnej niezapowiedzianej wizyty. Wraz z wyznaczonym mu ochroniarzem skierował się więc do końca alei, a stamtąd przedostał się z Pokątnej dalej - ku punktowi świstoklików. Chwytając dziurawy kubek przenoszący go ku Irlandii, wciąż nie mógł całkowicie przetrawić tego, co się wydarzyło. Nie spodziewał się podobnego obrotu sprawy, zabierając się wszak za zaklęcie czaru w zwykłej dziecięcej zabawce. Nie dlatego, że nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się zostać złapanym w kaprys magii - w końcu sam mówił, że jedynie ci, którzy jej nie używali, nie mieli wypadków - lecz dlatego, że pojawienie się wśród arystokracji całkowicie wytrąciło go z równowagi. Znajdował się w różnych, innych miejscach, lecz Ulica Śmiertelnego Nokturnu... I to na czyimś prywatnym koncercie. Zdecydowanie za dużo pokręconych wrażeń jak na jeden wieczór. Do tego ten dziwny zaduch panujący w sklepie Borgina i Burke'a... Gdy buty profesora uderzyły w irlandzką ziemię, całkowicie przestał myśleć o arystokratach. Zdał sobie przecież sprawę, że miał jeszcze resztkę zupy brokułowej do zjedzenia przed zajęciami w Hogwarcie. Nie tracąc więc czasu teleportował się już z Killarney pod dom, zastanawiając się, czy w ogóle zauważono jego zniknięcie. On miał wkrótce zauważyć, iż brakowało mu jego towarzysza - małego latającego konika.
|zt
Wychodząc z miejsca, do którego trafił, Jayden musiał przejść z piwnicy na parter, a później przez wnętrze wyglądające na dziwnego rodzaju sklep. Będąc już na ponurej ulicy, obrócił się, aby dostrzec wyraźny napis Borgin & Burke. Dobrze rozpoznał więc mężczyznę, który kazał mu się wylegitymować, jednak nie spodziewał się też żadnej sympatycznej nuty wynikającej z tego powodu. Wiedział, iż rodziny szlacheckie, szczególnie te tradycjonalistyczne były zamkniętymi enklawami nieznoszącymi obcych. Rozumiał to, ale nie oznaczało to, iż musiał się z tym zgadzać. Nie zamierzał też w żaden sposób wprowadzać zbędnego chaosu, dodatkowo obkładając wyraźnie zestresowanych gospodarzy odpowiedzialnością. Odczekał odpowiednią ilość czasu, a następnie wyprowadzono go z lokalu. Przechodząc przez Nokturn, zastanawiał się, czy miał gdzieś dostrzec znajomą twarz. Nie wiedział, gdzie znajdowała się lecznica Cassandry, ale udawanie się do niej wydawało się profesorowi kompletnie niepotrzebne i problematyczne dla samej kobiety. Ostatnie czego chciała, to jego kolejnej niezapowiedzianej wizyty. Wraz z wyznaczonym mu ochroniarzem skierował się więc do końca alei, a stamtąd przedostał się z Pokątnej dalej - ku punktowi świstoklików. Chwytając dziurawy kubek przenoszący go ku Irlandii, wciąż nie mógł całkowicie przetrawić tego, co się wydarzyło. Nie spodziewał się podobnego obrotu sprawy, zabierając się wszak za zaklęcie czaru w zwykłej dziecięcej zabawce. Nie dlatego, że nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się zostać złapanym w kaprys magii - w końcu sam mówił, że jedynie ci, którzy jej nie używali, nie mieli wypadków - lecz dlatego, że pojawienie się wśród arystokracji całkowicie wytrąciło go z równowagi. Znajdował się w różnych, innych miejscach, lecz Ulica Śmiertelnego Nokturnu... I to na czyimś prywatnym koncercie. Zdecydowanie za dużo pokręconych wrażeń jak na jeden wieczór. Do tego ten dziwny zaduch panujący w sklepie Borgina i Burke'a... Gdy buty profesora uderzyły w irlandzką ziemię, całkowicie przestał myśleć o arystokratach. Zdał sobie przecież sprawę, że miał jeszcze resztkę zupy brokułowej do zjedzenia przed zajęciami w Hogwarcie. Nie tracąc więc czasu teleportował się już z Killarney pod dom, zastanawiając się, czy w ogóle zauważono jego zniknięcie. On miał wkrótce zauważyć, iż brakowało mu jego towarzysza - małego latającego konika.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynaście minut przed wyjściem Ethana naszła krótka myśl, podobna do chwilowego przebłysku, że coś jest nie tak. Odkąd wstał wraz z pianiem koguta sąsiadów, czynił przygotowania do wielce ważnego, wieczornego wydarzenia. W końcu nieczęsto poznaje się lubą swojego syna na przyjęciu zaręczynowym, czyż nie? Ubrał się za to odświętnie, w jedne z najlepszych ubrań, które trzymał na specjalną okazję, dokładnie taką, jak ta. Przygotował również piękny bukiet dla przyszłej pani Vane, zamierzał też coś ugotować, ale to byłoby już chyba zbyt wiele, przecież Jayden kazał mu nie popadać w przesadę i po prostu przyjść, być, cieszyć się jego szczęściem. Cóż, choć ten jeden raz Ethan postanowił pójść na ustępstwo, okazji do wykorzystania zbieranych od pokoleń przepisów jeszcze nadejdzie. Dziś był dzień jego syna, jeden z tych szczególnych, których nie zamierzał mu psuć.
Podróż przebiegła wyjątkowo szybko, w euforycznym nastroju nie zważał nawet na to, jak prędko udało mu się pokonać drogę dzielącą go od domu w którym zamieszkiwał Jayden. Zmierzając przez podwórze, rozglądał się dookoła, podziwiając okazałą okolicę, tak bliską i pełną wspomnień. Pamiętał ten budynek, wtedy zaledwie ruinę, która teraz zyskała swoje kolejne życie, będąc ostoją dla jego syna. Ethan zawsze się wzruszał, mając z tyłu głowy, jak wiele ten dom gromadził wydarzeń, wspomnień związanych z jego rodziną.
Odnalazł syna tuż obok wejścia, widocznie czymś zaaferowanego. Czyżby potrzebował pomocy? Co on też robił? Och, właśnie go zauważył, cudownie. Uzdrowiciel przyspieszył kroku, zatrzymując się dopiero u szczytu schodów wiodących na dziedziniec. Poprawił bukiet, trzymany w dłoniach, coby go nie zniszczyć i złapał oddech, zanim zaczął przemawiać. - Jaydenie, jak ja się cieszę, że wreszcie postawiłeś ten krok. Niestety nie mogłem pofatygować tu twojej matki, rozumiesz, ciąża skutecznie przykuła biedaczkę do łóżka, jednak nie wszystko przebiega tak, jakby sobie tego życzyła. - Wylewał z siebie potok słów, uśmiechając się od ucha do ucha, jakby ten dzień był jednym z najważniejszych, najbardziej wyjątkowych w życiu ich rodziny. Chwila… Czy Jayden już wiedział o wszystkim, czy miał świadomość, że zostanie bratem? Ethan chwilowo się zacietrzewił, próbując we własnym umyśle znaleźć wspomnienie w którym by mu to obwieszczał. Zaledwie moment później ponownie na jego usta wpłynął uśmiech, w końcu, czy to ważne? Zapewne mu już mówili, ale zapomniał z uwagi na dzisiejszą okazję, przecież nie mogło być inaczej. Rozejrzał się za plecami syna, kręcąc głową w poszukiwaniu drugiej osoby na zewnątrz. Dlaczego byli na zewnątrz? Czy przyjęcie nie miało odbywać się w środku? Przecież jest zbyt zimno… Dlaczego jest zimno? Dałby sobie głowę uciąć, że była wiosna, nie zima. - To… Gdzie ona jest? Chciałbym już ją poznać. – Przyznał bez ogródek, przecież w końcu po to tu dziś przyszedł, prawda? Na kolację z okazji zaręczyn własnego syna. Złapał kontakt wzrokowy z synem i wtedy coś zazgrzytało w umyśle uzdrowiciela. Moment… pomyślał, marszcząc brwi. Przecież już to dzisiaj powtarzał, był dokładnie w takiej samej sytuacji, tylko... Wcześniej. Umysł próbował przetrawić informacje, które właśnie zostały podważone. Sen. Tak, to wszystko śniło mu się ostatniej nocy, a nawał pracy przez ostatnie tygodnie skutecznie zakrzywiał rzeczywistość medyka, przez co często potrafił śnić na jawie, a jego sny były tak rzeczywiste, jakby działy się naprawdę. Momentalnie jego szyja zaczęła się mienić odcieniami czerwieni, pąs przepływał w kierunku twarzy. Właśnie wprost powiedział Jaydenowi, że ten będzie mieć rodzeństwo, bez żadnego przygotowania, uprzedzenia, miękkiego wprowadzenia. Na Merlina i wszystkie smoki… Wiedział, już wiedział, że jest za późno, by to odkręcić i będzie musiał się ostro tłumaczyć.
Podróż przebiegła wyjątkowo szybko, w euforycznym nastroju nie zważał nawet na to, jak prędko udało mu się pokonać drogę dzielącą go od domu w którym zamieszkiwał Jayden. Zmierzając przez podwórze, rozglądał się dookoła, podziwiając okazałą okolicę, tak bliską i pełną wspomnień. Pamiętał ten budynek, wtedy zaledwie ruinę, która teraz zyskała swoje kolejne życie, będąc ostoją dla jego syna. Ethan zawsze się wzruszał, mając z tyłu głowy, jak wiele ten dom gromadził wydarzeń, wspomnień związanych z jego rodziną.
Odnalazł syna tuż obok wejścia, widocznie czymś zaaferowanego. Czyżby potrzebował pomocy? Co on też robił? Och, właśnie go zauważył, cudownie. Uzdrowiciel przyspieszył kroku, zatrzymując się dopiero u szczytu schodów wiodących na dziedziniec. Poprawił bukiet, trzymany w dłoniach, coby go nie zniszczyć i złapał oddech, zanim zaczął przemawiać. - Jaydenie, jak ja się cieszę, że wreszcie postawiłeś ten krok. Niestety nie mogłem pofatygować tu twojej matki, rozumiesz, ciąża skutecznie przykuła biedaczkę do łóżka, jednak nie wszystko przebiega tak, jakby sobie tego życzyła. - Wylewał z siebie potok słów, uśmiechając się od ucha do ucha, jakby ten dzień był jednym z najważniejszych, najbardziej wyjątkowych w życiu ich rodziny. Chwila… Czy Jayden już wiedział o wszystkim, czy miał świadomość, że zostanie bratem? Ethan chwilowo się zacietrzewił, próbując we własnym umyśle znaleźć wspomnienie w którym by mu to obwieszczał. Zaledwie moment później ponownie na jego usta wpłynął uśmiech, w końcu, czy to ważne? Zapewne mu już mówili, ale zapomniał z uwagi na dzisiejszą okazję, przecież nie mogło być inaczej. Rozejrzał się za plecami syna, kręcąc głową w poszukiwaniu drugiej osoby na zewnątrz. Dlaczego byli na zewnątrz? Czy przyjęcie nie miało odbywać się w środku? Przecież jest zbyt zimno… Dlaczego jest zimno? Dałby sobie głowę uciąć, że była wiosna, nie zima. - To… Gdzie ona jest? Chciałbym już ją poznać. – Przyznał bez ogródek, przecież w końcu po to tu dziś przyszedł, prawda? Na kolację z okazji zaręczyn własnego syna. Złapał kontakt wzrokowy z synem i wtedy coś zazgrzytało w umyśle uzdrowiciela. Moment… pomyślał, marszcząc brwi. Przecież już to dzisiaj powtarzał, był dokładnie w takiej samej sytuacji, tylko... Wcześniej. Umysł próbował przetrawić informacje, które właśnie zostały podważone. Sen. Tak, to wszystko śniło mu się ostatniej nocy, a nawał pracy przez ostatnie tygodnie skutecznie zakrzywiał rzeczywistość medyka, przez co często potrafił śnić na jawie, a jego sny były tak rzeczywiste, jakby działy się naprawdę. Momentalnie jego szyja zaczęła się mienić odcieniami czerwieni, pąs przepływał w kierunku twarzy. Właśnie wprost powiedział Jaydenowi, że ten będzie mieć rodzeństwo, bez żadnego przygotowania, uprzedzenia, miękkiego wprowadzenia. Na Merlina i wszystkie smoki… Wiedział, już wiedział, że jest za późno, by to odkręcić i będzie musiał się ostro tłumaczyć.
Ethan Vane
Zawód : uzdrowiciel na oddziale Chorób Wewnętrznych w św. Mungu
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ethan & Jayden
1 marca 1958
« Obserwuj wszystkich a najbardziej siebie »
Po szalonym początku nowego roku, jaki zakończył się dopiero w drugiej połowie lutego, Jayden mógł finalnie odetchnąć. Nieprzerwana praca, wysiłek zarówno fizyczny jak i psychiczny wykańczał, a profesor wiedział, że po wymagającym okresie — niezwykle satysfakcjonującym zresztą — potrzebował także solidnej regeneracji. Aktualnie zadbał o to, by kumulacja zajęć okazała się zminimalizowana do minimum, pozostawiając go jedynie samego ze swoimi myślami. Do tego czynności życia codziennego pochłonęły go na tyle, że niespecjalnie szukał kontaktu z innymi ludźmi. Anulował spotkania, odmawiał ich, woląc skupić się na działaniach wokół domu oraz samych jego mieszkańcach. Pranie, gotowanie, sprzątanie pokoi, które wciąż czekały w kolejce do remontu. Zaprawianie zapasów, długie spacery z chłopcami, granie im do snu prostych melodii, jakich się nauczył. Czytanie o transmutacji. Zajmowanie się kolejnymi stadiami projektu. To zajmowało go od przeszło pół miesiąca i skłamałby, gdyby powiedział, że nie spodobało mu się takie życie. Proste. Z prozaicznymi zmartwieniami. Dość miał szumu wokół swojej osoby, oglądania kolejnych wydań gazet ze swoją twarzą na pierwszych stronach. Musiał odetchnąć, dlatego też jedynym miejscem, gdzie można było go spotkać poza Irlandią był oczywiście Hogwart. Nauczał na początku tygodnia, by już od środowego południa pozostawać w Theach Fáel i wracać do Szkoły Magii i Czarodziejstwa jedynie na dwie godziny o północy, gdy odbywały się zajęcia praktyczne. A reszta zależała już całkowicie od jego upodobań. Gdzieś w stercie swoich rzeczy znalazł starą książkę zatytułowaną Jak stać się silnym i jak pozostać takim. Początkowo nie zwrócił na nią uwagi, tylko przełożył ją dalej, by móc spokojnie sprzątać kolejne sekcje, ale gdy musiał chwilę odsapnąć, jego wzrok natrafił ponownie na okładkę. Sięgnął po nią, nie mogąc sobie przypomnieć, skąd ją w ogóle mógł mieć. Spis codziennych ćwiczeń dał mu do myślenia, szczególnie babcia, która zawsze lubiła powtarzać, że w zdrowym ciele zdrowy duch. A Vane potrzebował spokoju psychicznego. Wysiłek fizyczny wydawał się być dobrą strategią dla kogoś, kto w inny sposób nie mógł się odnaleźć. Fortepian stał się dla niego jedną drogą ucieczki i regeneracji, jednak było to głównie wyciszenie umysłu. A męskie ciało także potrzebowało zająć się czymś innym. Potrzebowało zastrzyku energii i siły na dalsze działania. Tego konkretnego dnia z samego rana wybrał się z chłopcami do Killarney. Droga w tę i z powrotem zajęła praktycznie trzy godziny, jednak szli nad brzegami jezior Muckross oraz Lough Leane i nie można było odmówić sobie widoków. Tafla wciąż była zamarznięta, lecz temperatura zaczynała wzrastać, równocześnie pozwalając usłyszeć łamanie się lodu. Rybacy robili przeręble, by móc łowić ryby i właśnie do jednego z nich kierował swoje kroki Vane. Razem z żoną pan Morrisson prowadził jeden z lepszych sklepów rybnych w okolicy miasteczka, dlatego też cztery makrele znalazły się w torbie profesora, który razem z trójką malutkich dzieci wtulonych w jego pierś, wracał do swojego domu na pustkowiu. Cassian, Arden i Samuel spali smacznie po tej wyprawie, podczas gdy ich ojciec zajął się oczyszczaniem z drobnych łusek oraz wnętrzności. Przy takim też zajęciu znalazł syna Ethan. Jayden siedział na pieńku drzewa zwrócony tyłem do drogi ku posiadłości, dlatego nie mógł dostrzec przybycia uzdrowiciela, ale gdy usłyszał jego głos, obrócił się przez ramię, nie wstając. Z dłońmi w posoce i krwi oraz palcami zaciśniętymi na nożu wydawał się kontrastować z odświętnie prezentującym się mężczyzną. - Co to za okazja? I o czym ty mówisz? - spytał, nie wiedząc, czy powinien był się martwić, czy roześmiać. Na twarzy profesora pojawiło się wyraźnie niezrozumienie sytuacji, gdy patrzył na wystrojonego ojca, bukiet kwiatów i szeroki uśmiech na jego twarzy. - Piłeś coś? Żarty o mamie jakoś mnie nie bawią - dodał, kontynuując zajmowanie się rybami.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Przed domem
Szybka odpowiedź