Christopher Bennet
Nazwisko matki: Goodkind
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: mugolska
Zawód: uzdrowiciel w Mungu (urazy pozaklęciowe)
Wzrost: 180 cm
Waga: 79 kg
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: zmęczone spojrzenie
11 cali, dość giętka, wierzba, łuska salamndry
Ravenclaw
Akita inu
Martwa Alice
Ciastkami korzennymi i cynamonem, ciepłym mlekiem i dymem z ogniska
Siebie wraz z żoną i Alice, która wreszcie może przytulić się do matki
Magicznymi sposobami na leczenie mugolskich chorób, grą na gitarze, jazdą konna
Zjednoczonym z Puddlemere
Od czasu do czasu gram w piłkę nożną
Wszystko co mi wpadnie w ucho
Sebastian Stan
Czemu Ty tak szybko dorastasz? Przecież pamiętam doskonale chwilę, w której wziąłem Cię na ręce po raz pierwszy. To wcale nie było tak dawno, mam wrażenie, że minęło ledwo kilka dłuższych chwil. A jednak, leżysz tutaj, mrużysz oczy w świetle lampki zapalonej przy łóżku i uśmiechasz się sennie, tym swoim czarującym uśmiechem, który nie zmienił się od siedmiu lat nawet odrobinę. Tak jakby czas zatrzymał w miejscu to, co sprawiło, że natychmiast Cię pokochałem. I co zawsze zmiękczy mi serce, nawet kiedy zachowujesz się jak mały łobuziak. Chyba nie wychodzę przez to na konsekwentnego ojca, ale...
Tatusiu?
Zamrugałem gwałtownie, by po chwili skupić wzrok na dziecięcej twarzy, rozciągając usta w ciepłym uśmiechu na widok roziskrzonych oczu, wpatrujących się we mnie z zainteresowaniem.
- Tak?
- Opowiesz mi coś na dobranoc?
Westchnąłem cicho, odruchowo sięgając ręką w stronę zawiniętego skraju kołdry, wygładzając go szybkim gestem. Nie chciałem by córka zobaczyła przebłysk zmęczenia na mojej twarzy, wolałem więc odwrócić się na chwilę, ukryć delikatne drgnięcie warg i ciężko opadające powieki za chęcią zachowania ładu, nawet jeśli chodziło o zwykłą pościel.
- Jest już późno, Skarbie, a jutro rano babcia przychodzi po Ciebie, będziemy musieli wstać wcześnie i się wyszykować.
- Ale ja nie jestem zmęczona. No proszę, tato, posiedź ze mną trochę! - Zerknąłem na jej usta, wykrzywione w błagalnym grymasie, ledwo powstrzymując kolejne westchnienie. - Zrobię Ci miejsce na łóżku, o, zobacz!
Pokręciłem z niedowierzaniem głową, patrząc jak gwałtownie przesuwa się na małym, jednoosobowym łóżeczku, z pełnym zaparcia wyrazem starając się znaleźć jak największej przestrzeni, by po chwili odchylić kołdrę i poklepać miejsce obok siebie. Przecież nie mogłem jej odmówić, nie kiedy ostatnio tak wiele czasu poświęcałem na pracę.
- No dobrze - mruknąłem ustępliwie, unosząc ręce w bezradnym geście. Ściągnąłem z nóg kapcie, by następnie usiąść na miękkim materacu i wyciągnąć ramię, obejmując nim córkę i przyciągając ją do siebie. - Co mam opowiedzieć?
- O sobie! Jaki byłeś kiedy byłeś mały? Też tak dużo czasu się uczyłeś? I jak poznałeś mamę? Była piękna, prawda? Taka jak na zdjęciach?
Pełne zaciekawienia spojrzenie Alice sprawiło, że poczułem silne ukłucie w sercu. Żałowałem, że nie mogła wychowywać się w takich warunkach jak inne dzieci, że nie miała w swoim życiu matki, która by się nią zajęła, obdarzyła ciepłem i miłością, których nigdy nie byłem w stanie zastąpić. A mimo to nigdy nie marudziła, nie pytała dlaczego, nie prosiła o zmianę sytuacji. Po prostu, od czasu do czasu, chciała coś widzieć. Z zachłannością chłonęła każdą informację o rodzicielce, tak jakby były one niczym tlen potrzebny jej do życia.
Nie potrafiłem oprzeć się tym wyczekującym oczom, mimo iż wiedziałem, że czeka nas bardzo czasochłonna historia. Zapowiadała się długa noc...
Urodziłem się tutaj, w Londynie...
...całkiem niedaleko stąd, w całkowicie niemagicznej rodzinie. Nie miałem takiego szczęścia w tej kwestii jak Ty, Kochanie. Nie wiedziałem nic o świecie, który skrywał się poza zasięgiem moich oczu. Choć, wtedy mi to nie przeszkadzało.
Byłem jedynakiem, tak jak Ty, rodzice rozpieszczali mnie więc w każdy możliwy sposób. Pieniądze nie były czymś co nas ograniczało, dlatego już w Twoim wieku jeździłem konno, a ledwo rok później zacząłem uczyć się gry na gitarze. Uwielbiałem swoje życie, wiesz? Kochająca rodzina, przyjaciele z którymi grałem w piłkę nożną, szkoła, którą polubiłem od pierwszej chwili, spełniane marzenia... Nie miałem na co marudzić. Dlatego, kiedy pierwszy raz przytrafiło mi się coś magicznego szczerze się przestraszyłem. Byłem zły na kolegę, pokłóciłem się z nim, w efekcie sprawiłem, że trzymana przez niego w ręku butelka wybuchła. Rodzice mówili mi potem, że to nie moja wina, że Patrick za mocno ścisnął palce, że szkło musiało być już uszkodzone... Ale ja wiedziałem swoje. I bałem się tego, potwornie...
Bałeś się?
Przerwałem na chwilę mówienie uśmiechając się rozbawiony w reakcji na pełne zdziwienia spojrzenie Alice. Doskonale wiedziałem jak ona wyczekiwała momentu, w którym po raz pierwszy przytrafi jej się coś takiego. I z jaką radością oznajmiła mi, że zmieniła kolor swojego pluszaka na różowy podczas zabawy z koleżanką. Była wtedy taka dumna. Nic dziwnego, że zaskoczył ją fakt, że ktoś mógł się bać swojego pierwszego czaru.
- Tak, Skarbie, bałem się. Mi nikt nie potrafił wtedy wyjaśnić co się ze mną dzieje.
- Biedny byłeś, tatuś - westchnęła ciężko, po chwili przytulając się do mnie mocno.
Roześmiałem się cicho.
Tak jak mówiłem, bałem się...
...ale z czasem udało mi się o tym zapomnieć. A raczej, wmówić sobie, że rodzina ma racje. Każda z dziwnych rzeczy, która mi się przytrafiła była po prostu zbiegiem okoliczności, nietypowym przypadkiem, niczym co mógłbym powodować ja sam. I właśnie w takim przekonaniu trwałem do dnia, w którym dotarła do mnie przesyłka z Hogwartu. To był chyba największy szok, jaki przeżyłem do tej pory. Okazało się, że wcale nie byłem normalny, że obawy były prawdziwe, a ja miałem zostać wyrwany ze świata, który kochałem, by zetknąć się z nieznanym.
Wiesz, Alice, nie byłem takim odważnym dzieckiem jak ty. Dlatego wcale nie cieszyłem się ze zmiany, wręcz przeciwnie. Nie chciałem iść do nowej szkoły, zostawiać moich przyjaciół, nie mogąc im nawet powiedzieć, gdzie będę. Wszystko wskazywało na to, iż nie będziemy mieć ze sobą kontaktu, do czasu przerwy świątecznej. A i wtedy miał być on zapewne w dużym stopniu ograniczony, w końcu, co ja miałem im powiedzieć? Jak wyjaśnić wyjazd?
Poradziłeś sobie z tym, tatusiu?
Jej spojrzenie nadal pełne było troski, drobne dłonie zacisnęły się na mojej koszuli, kiedy to mocniej wtuliła się we mnie, próbując mnie w ten sposób pocieszyć. Nie mogłem się nie uśmiechnąć, całkowicie rozczulony jej dziecięcym urokiem. Pochyliłem się lekko składając delikatny pocałunek na czubku jej głowy.
- Oczywiście, że poradziłem.
- Czyli byłeś dzielniejszy, niż myślisz!
Mój uśmiech się poszerzył.
Hogwart...
To magiczna szkoła, wiesz? I nie mówię tutaj o tej magii, której używamy dzięki różdżkom, a magii innego rodzaju, bardziej tajemniczej i związanej z emocjami. To miejsce jest zachwycające i nie mogłem tego nie dostrzec, mimo iż nie chciałem tam być. Przynajmniej na początku. Z niechęcią odnosiłem się do innych dzieci, prawie się nie odzywałem, jednak kiedy weszliśmy do Wielkiej Sali nie mogłem nie zadrzeć głowy tak jak pozostali. Pamiętasz, jak wygląda tamten sufit? Mówiłem Ci kiedyś, jest zaczarowany tak, że widzisz nad głową niebo. I pogoda się zmienia, tak samo jak ta na zewnątrz. Cudowny widok. Fascynował mnie i przerażał jednocześnie. Jak niemal wszystko, co widziałem w szkole, choć początkowo przerażenie było o wiele silniejsze. No i zniechęcenie, wmawiałem sobie, że nienawidzę tej szkoły za sam fakt, iż przybycie tam wiązało się z porzuceniem dawnego życia.
Tiara przydzieliła mnie do Ravenclaw, choć mam wrażenie, że początkowo absolutnie nie zasługiwałem na taki przydział. Nie chciałem się uczyć tego co oferowała mi szkoła, licząc, że przez takie nastawienie szybko zostanę z niej wywalony. Wiesz, Skarbie, przez cały rok wierzyłem, że to nie jest moje miejsce, buntowałem się przeciwko wszystkiemu, łamałem regulamin, byłem niemiły w stosunku do kolegów i nauczycieli... I może faktycznie wyleciałbym z niej. Może nie wystarczyłoby dla mnie więcej szans, nie na dłuższą metę, gdyby nie fakt, iż mój tata się rozchorował.
Dowiedziałem się o tym po powrocie do domu na wakacje. Przeszedłem wtedy z klasy do klasy tylko dzięki szczęściu i poczuciu obowiązku, który jednak kazał mi poprawić trochę swoją sytuację pod koniec roku. I wielkiej wierze opiekuna naszego domu w moją osobę. Nie wiem czym sobie na to zasłużyłem, byłem tylko rozkapryszonym dzieciakiem, ale jednak on coś we mnie dostrzegł.
Ale nie o tym miałem teraz mówić...
Wróciłem do domu szczęśliwy, że wreszcie mam spokój od tamtego świata. Mogłem spędzić więcej czasu z przyjaciółmi i choć nadal miałem ich okłamywać, byłem tym niezwykle podekscytowany. Moja radość przygasła jednak na chwilę po opuszczeniu dworca. Fakt, iż ojciec nie przyjechał po mnie z mamą był dla mnie podejrzany. Dopiero jednak w domu dowiedziałem się co się stało...
Co było dziadkowi?
Wyglądała na naprawdę przejętą, wyraźnie wciągnięta w historię, którą jej opowiadałem, zachłannie spijała każde słowo z moich ust. Alice była oczarowana każdym nowo poznanym faktem, a niemal tak samo emocjonalnie przyjmowała te od dawna już znane. Tak jak wieść o chorobie nieżyjącego już dziadka.
- Wtedy lekarze sądzili jeszcze, że to jakaś cięższa infekcja płuc. Mówili, że po kilku miesiącach leczenia tata dojdzie do zdrowia.
Pokiwała główką, po czym westchnęła cichutko. Była w tym wszystkim tak bardzo urocza.
- Wtedy lekarze mniej wiedzieli o chorobach, prawda? - spytała poważnym tonem, a mi serce zmiękło na widok tego mądrego spojrzenia. Nie mógłbym być bardziej dumny z mojej córki.
- Tak, zdecydowanie mniej.
Nie chciałem wracać do szkoły.
Nie kiedy wiedziałem, że z tatą jest coś nie tak. Chciałem móc czuwać przy jego szpitalnym łóżku, móc po zajęciach odwiedzać go, patrzeć jak zdrowieje. Ale nie mogłem tego robić. I to nie dlatego, że rodzina zmusiła mnie do powrotu, podjąłem tę decyzję sam. Pewnego dnia, mniej więcej w połowie wakacji.
Wiesz, wtedy zostałem na trochę z tatą sam na sam, po raz pierwszy od dłuższego czasu, nigdzie nie było pielęgniarek, mama poszła coś załatwić, nie było żadnych gości, nikogo innego na sali... Ojciec poklepał łóżko obok siebie, usiadłem z nim tak jak my siedzimy teraz, a on mnie przytulił i powiedział, że jest ze mnie niesamowicie dumny. Byłem naprawdę zdziwiony, nie rozumiałem dlaczego, a on zaczął mi tłumaczyć, że to naprawdę wspaniałe z mojej strony, że radzę sobie z czymś, z czym wcześniej nawet nie miałem kontaktu. I nie ważne jakich bym nie miał stopni, on będzie ze mnie bardzo dumny, jeśli tylko ukończę tę szkołę. Nie mogłem więc zrezygnować.
I tym oto sposobem pierwszego września ponownie znalazłem się na dworcu. I postanowiłem przykładać choć minimalną uwagę do tego co się dzieje w szkole i na zajęciach. Poprawiłem trochę swoją sytuację. Zacząłem zdawać wszystko w pierwszym terminie. Ale to nadal nie było TO. Potrzebowałem większego bodźca. I otrzymałem go.
Mama długo zwlekała z przekazaniem mi informacji, przez co dopiero w święta dowiedziałem się prawdy. Tata nie chorował na żadną infekcje, w jego płucach rozwijały się guzy, które powoli go zabijały. Miał raka. To jedna z najgorszych znanych mugolskich chorób, Skarbie. Medycyna w tamtych czasach była w zupełności bezsilna wobec czegoś takiego. Nadal nie jest dobra, jednak człowiek chory może żyć dłużej, szybciej się to wykrywa...
Pamiętam jak mną to wstrząsnęło. Znowu byłem przerażony, tym razem jednak, o dziwo, w świecie czarodziejów znalazłem pocieszenie. Wiesz, lekarze mówili, że na chorobę dziadka nie ma lekarstwa, ale byli to mugolscy lekarze. A przecież czarodzieje mieli swoje możliwości. Magia lecznicza, eliksiry, składniki, do których przeciętny człowiek nie miał dostępu. Rzuciłem się w wir nauki, licząc, że gdzieś tam znajdę odpowiedź na to jak ratować mojego ojca.
Byłem w tym bardzo uparty, Kochanie. Zacząłem zachowywać się jak typowy Krukon, przesiadywałem całe dnie w bibliotece, w coraz to nowszych książkach, przyłożyłem się do przedmiotów, które wydawały mi się najważniejsze. Zielarstwo, eliksiry, zaklęcia, ba, nawet obrona przed czarną magią zyskały w moich oczach niesamowicie. Chciałem być jak najlepszy, wpadłem w jakiś szał jakbym liczył, że każda przyswojona informacja pomoże mojemu tacie.
Ale nie pomogła? - jej dziecięcy głos zadrżał delikatnie, piąstki zacisnęły się na mojej koszulce.
Pogładziłem ją delikatnie po ramieniu, przez chwilę nie odpowiadając na pytanie, w sumie nawet niepotrzebne, w końcu Alice doskonale zdawała sobie sprawę co się wtedy stało. Zamiast tego przeniosłem się myślami w tamte czasy, przymknąłem oczy przypominając sobie ciepły blask padający od rozpalonego kominka w dormitorium, trzaskanie ognia, które mieszało się z szelestem przerzucanych kartek. Przecież już wtedy wiedziałem, że ta walka nic mi nie da, że nic nie osiągnę mając tak mało czasu. Ale nie chciałem dopuścić do siebie tej myśli.
Westchnąłem cicho.
- Nie pomogła.
Tata żył jeszcze około pół roku...
...co lekarze i tak uznali za cud. Zmarł podczas moich wakacji, między drugim, a trzecim rokiem nauki w szkole i, mimo iż było to dla mnie bolesne, byłem już na tyle pogodzony z tym faktem, iż nie rozpaczałem bardzo. Wiesz, Kochanie, wierzyłem, nadal wierzę, że poszedł do lepszego miejsca. Tam nic miało go już nie boleć, a miał on szansę i tak patrzeć na nas i czuwać nad naszymi czynami. I może właśnie dlatego, mimo iż ojca nie było, nadal uczyłem się z zapałem, nawet jeszcze większym niż wcześniej. Twój dziadek odchodząc był ze mnie dumny, chciałem więc na tą dumę zasłużyć.
Kolejne lata spędzone w Hogwarcie minęły mi już szybko, bez większych niespodzianek. Uczyłem się, dążyłem do postawionego sobie celu, który zrodził się w mojej głowie już na początku trzeciego roku. Bo widzisz, Skarbie, dziadkowi nie mogłem pomóc, ale w dniu jego pogrzebu uświadomiłem sobie coś innego. Na świecie jest więcej ludzi takich jak dziadek, ba, są też osoby niemagiczne poszkodowane przez nas czarodziei, dlatego też doszedłem do wniosku, iż to, że nie pomogłem mojemu ojcu nie oznacza, że kiedyś w przyszłości nie będę mógł pomóc innym ludziom w podobnej sytuacji.
Może więc też dlatego tak bardzo przyłożyłem się do nauki...
To dlatego pracujesz w szpitalu?
- Tak.
Alice zamyśliła się na chwilę. Zmarszczyła delikatnie nosek tak jak za każdym razem, gdy intensywnie próbowała coś wymyślić, a następnie wyciągnęła przed siebie dłonie, odginając kolejne to palce. W końcu westchnęła i porzuciła swoje działania, wbijając we mnie intensywne spojrzenie.
- A kiedy poznałeś mamę? Czy to było już wtedy po szkole? Od razu zostałeś uzdrowicielem?
Uśmiechnąłem się, kręcąc przecząco głową.
Trochę czasu mija zanim można podjąć taką pracę.
W szkole nie przygotowują nas dokładnie pod dany zawód, a ja miałem zająć się czymś bardzo odpowiedzialnym, ratować ludzkie życie, nie mogłem od razu po szkole zostać prawdziwym uzdrowicielem. Najpierw musiałem pójść na staż. Nie zacząłem go jednak od razu, na jakiś czas wróciłem do domu, chciałem trochę nadrobić lata, których nie było mnie w tamtej okolicy na dłużej. Dopiero w styczniu następnego roku zgłosiłem się do Munga, wtedy też rozpocząłem nowy etap nauki. Minęło pięć lat, nim w końcu mogłem nazwać się prawdziwym lekarzem.
Szwagier Twojej mamy był moim pierwszym pełnoprawnym pacjentem. Pamiętam jak do dziś ekscytacje, która mi towarzyszyła, gdy po raz pierwszy wchodziłem do sali, w której leżał, bez obstawy innych lekarzy pilnujących każdego mojego kroku. Oberwał z jakiegoś paskudnego zaklęcia w pracy, jednak nie na tyle poważnego, by nie móc zostawić go pod opieką świeżaka. W tamtym momencie nie byłem w stanie skupić uwagi na niczym poza swoją pracą. Ledwo rejestrowałem obecność rodziny, a przynajmniej dopóki do pomieszczenia nie wkroczyła Twoja mama.
Musisz zrozumieć, że kobiety takie jak mama działaj na nas mężczyzn w silny sposób. Bardzo przyciągają uwagę, potrafią nas oszołomić, oczarować. Tak też było w moim wypadku, pojawienie się wili w sali szpitalnej sprawiło, iż na moment odebrało mi mowę, przerwałem pracę, wpatrzyłem się w jej twarz, a jedynymi słowami, które do mnie dotarły, były te, które padły już po jej wyjściu z pokoju. Okazało się, że matka leżącego w szpitalu mężczyzny, twojego wujka, odesłała ją poza pomieszczenie by umożliwić mi dalszą pracę.
Nie widziałem jej potem przez długi czas, nie pojawiała się w Mungu, ani ona, ani jej siostra, jakby w obawie, że po raz kolejny oczarują obcego mężczyznę. Choć jej czar minął, nie mogłem o niej zapomnieć, z utęsknieniem rozglądałem się po korytarzach za każdym razem, gdy szedłem w kierunku sali, licząc, że może będzie siedziała gdzieś tam. Olśniewająco piękna, samą swoją obecnością zapierająca mi dech w piersi...
I była?
Alice wręcz wstrzymała oddech, patrząc na mnie oczarowana. Jej oczy błyszczały w ten sam sposób, w który świeciły się oczy jej matki, gdy czymś się zainteresowała. Chwilami jej podobieństwo do Juliet stawało się wręcz bolesne. Srebrzyste pukle, oczy o tym samym, łagodnym wyrazie, uśmiech, który sprawiał, iż w gardle stawała mi gula, a ja musiałem usilnie się starać by powstrzymać wzruszenie. Tak jak teraz. Pokiwałem głową, zaciskając na razie usta, walcząc z drżeniem warg, które gwałtownie przejęło panowanie nad nimi.
Minęło tyle lat, a ja nadal czasami czułem ten sam uścisk, co w dniu śmierci żony. To samo uczucie, pozbawiające mnie tchu. I choć już dawno pogodziłem się z tym, że odeszła, choć nie opłakiwałem jej przy każdej możliwej okazji, byłem pewien, że nie pozbędę się tych pozostałości, że poza ciepłem i rozrzewnieniem, które zazwyczaj towarzyszyło wspomnieniom o Juliet, pojawiać będzie się też krótki ból. Szczególnie w chwilach słabości, takich jak teraz.
Złapałem kilka głębszych oddechów odpychając od siebie to uczucie, nie pozwalając by w pełni doszło do głosu, zamiast tego skupiłem się na tej przyjemniejszej stronie wspomnień, pozwalając by ciepło, które w końcu odczułem, przelało się również w mój uśmiech.
- Kochałeś ją bardzo, prawda tatusiu?
- Tak, Skarbie.
I cieszę się z każdej chwili, którą dano było mi z nią spędzić.
Wtedy jeszcze, choć byłem mocno zafascynowany jej wyglądem, nie potrafiłbym nawet przypuszczać, że sytuacja potoczy w tak zadziwiający dla mnie sposób. Wile rzadko kiedy decydują się na związek z ludzkimi mężczyznami, a i wtedy, kiedy to się dzieje, najczęściej trzymają się tych lepiej urodzonych. Tak też zrobiła siostra Twojej matki, związała się z czystokrwistym czarodziejem, który był w stanie zapędzić jej wszystko, odpowiednie warunki do życia, wielki domek z prawdziwym ogrodem, pieniądze. Juliet miała okazję by mieć też to wszystko. I chyba takie były jej początkowe plany. Wszystko jednak się z czasem zmieniło...
Ponownie spotkałem ją w dniu wypisu swojego szwagra. Siedziała na korytarzu przed salą, niemal tak jak sobie wymarzyłem, piękna, zamyślona, z czołem zmarszczonym ze zmartwienia. Byłem nią naprawdę zachwycony, Skarbie. Zatrzymałem się w pół kroku, podziwiałem ją i jej wdzięk, zapominając o wszelkich zasadach kultury, o czekającym na mnie pacjencie, aż w końcu podniosła na mnie wzrok i uśmiechnęła się. Masz do niej bardzo podobny uśmiech, wiesz Kochanie?
Nie powiedziała nawet słowa, po prostu uśmiechała się, by po chwili wstać i zniknąć gdzieś w odmętach szpitalu, jednak to mi wystarczyło. Dzień był dla mnie wspaniały.
Wtedy byłem pewien, że to nasze ostatnie spotkanie, że nie będę miał więcej szansy spotkać kobiety o tak cudownym uśmiechu i delikatnym głosie. I faktycznie, nie trafiliśmy na siebie przez kolejne miesiące. Zdążyłem już wyrzucić z głowy jej wspomnienie, przekonać się, że nie mam co marzyć o tej pięknej kobiecie. Aż przyszedł okres świąteczny. Od wejścia do szpitala usłyszałem, iż czeka na mnie specjalny pacjent wraz ze swoją rodziną. Zażyczyli sobie bym to ja nim się zajął, gotowi byli czekać na moje przybycie. Była to dla mnie wielka niespodzianka, po raz pierwszy znalazłem się w takiej sytuacji. Zdziwiony szybko przygotowałem się do pracy, po czym ruszyłem w stronę wyznaczonej sali. Nie umiem nawet opisać mojego zaskoczenia, gdy w końcu dotarłem na miejsce, Skarbie. Przez chwilę naprawdę nie wierzyłem w to co widziałem. Juliet wraz ze swoją rodziną i jej chory szwagier, tym razem w o wiele poważniejszym stanie.
Może to zabrzmi niegrzecznie z mojej strony, ale naprawdę się cieszę, że w tamtym właśnie dniu John po raz kolejny został poszkodowany w pracy. Mimo iż jego obecność oznaczała dla mnie zmianę planów i święta spędzone na pracy. Bo właśnie dzięki temu po raz pierwszy porozmawiałem z Twoją matką, Alice. Nie w tamten dzień, oczywiście, ale w same święta, kiedy to w przyszedłem na wizytę kontrolną. Wszyscy razem siedzieli w pomieszczeniu, zgromadzeni wokół chorego, rozmawiając wesoło, wnosząc sobą odrobinę ciepłej atmosfery to ponurej dość sali. Wymieniliśmy grzeczności, każdy życzył mi udanych świąt, jednakże kiedy miałem wyjść już z pomieszczenia Juliet poprosiła mnie bym poczekał jeszcze chwilę. Chciała bym zaprowadził ją do bufetu.
Zaprosiłeś ją na randkę?
Pokręciłem przecząco, uśmiechając się rozbawiony w odpowiedzi na pytające spojrzenie córki.
- Czemu nie?
- Bo wtedy jeszcze nie miałem na to odwagi.
Zamyśliła się na chwilę, marszcząc przy tym uroczo nosek.
- To kiedy to robiłeś?
- Przy drugiej rozmowie.
Przez chwilę jeszcze wpatrywała się we mnie, jakby z namysłem, w końcu jednak usatysfakcjonowana pokiwała głową.
Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko.
A ja nie mogłem uwierzyć jak wielkim szczęściarzem byłem. Juliet nie dość, że zgodziła się pójść ze mną na randkę, zrobiła to jeszcze więcej niż raz. Spotykała się ze mną, mimo iż jej rodzina nie była z tego faktu do końca zadowolona, zupełnie głucha na ostrzeżenia i zapewnienia, że nie jestem dla niej odpowiednią partią. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, wiele rozmawialiśmy, a ja dość szybko zyskałem wrażenie, że znamy się o wiele dłużej, niż faktycznie to było. Tak jakby dni, które spędziliśmy ze sobą były o niebo dłuższe niż powinny.
Może właśnie dlatego tak szybko zdecydowałem się na szalony gest? Nie minął nawet rok, nim oświadczyłem się Twojej matce, nawet nie dwa lata, do czasu, gdy założyłem obrączkę na jej palec. Byliśmy małżeństwem, szczęśliwym, pełnym pasji, zapału i wigoru, mimo iż nasz związek nadal nie był do końca akceptowany przez rodzinę Juliet, nie potrafiliśmy się tym naprawdę przejmować.
Zamieszkaliśmy na obrzeżach Londynu, w wynajmowanym domku. Tam właśnie na świat przyszłaś Ty, Skarbie.
Nie pamiętam tego miejsca.
- Byłaś malutka, kiedy się przeprowadziliśmy tutaj.
- A dlaczego się przeprowadziliśmy?
Tym razem to ja zmarszczyłem nos na chwilę, zastanawiając się ile będę w stanie powiedzieć córce. Ile mogę jej powiedzieć, by nie zmartwić ją zbytnio i nie zasmucić. Już wystarczająco wiele razy patrzyła na mnie z troską tego wieczoru.
- Tamten dom był za duży dla nas dwojga, Skarbie. Może, gdyby Twoja babcia zdecydowała się do nas przeprowadzić sprawa wyglądała by trochę inaczej, jednak... zbyt wiele miejsca, zbyt wiele przestrzeni i tylko nas dwoje. Póki mieszkaliśmy tam z Twoją mamą wszystko było dobrze, jednak kiedy Juliet odeszła...
Zamilkłem, wbijając spojrzenie w ścianę. Wspomnienia znowu we mnie uderzyły. Przypomniałem sobie radosny wyraz jej twarzy i pełne samozaparcia spojrzenie. Byliśmy wtedy u mojej matki, a Juliet tak bardzo chciała wpasować się w otoczenie. Mimo iż minęły 4 lata od naszego ślubu, nadal musiała sporo się nauczyć o świecie, w którym się wychowałem, a w którym nadal żyła moja matka. A ja zawsze starałem się jej towarzyszyć w tej nauce. Ale tamtego dnia... Tak bardzo chciała być samodzielna.
- Jak mama umarła?
Przycisnąłem mocniej Alice do siebie, zatroskany jej cichym i smutnym głosem, nie potrafiłem jednak jej odpowiedzieć. Nie od razu.
Tamten uśmiech tak bardzo wbił mi się w pamięć. I jej strój, delikatna jesionka tak doskonale leżąca na jej ciele, apaszka, która oplatała jej szyje, zwiewna, barwna, tak bardzo do niej pasująca, pod spodem ulubiona suknia w groszki. Jej pewny siebie głos, kiedy mówiła, że sobie poradzi, przecież miała pójść tylko na drugą stronę do sklepu. Przeklinałem w myślach fakt, że nie poszedłem wtedy za nią.
- Potrącił ją samochód.
Mój głos był wyprany z emocji, za suchy jak na odpowiedź w rozmowie z córką. Potrząsnąłem głową, próbując się pozbyć resztek wspomnień, skupić się na rzeczywistości. Nie mogłem sobie pozwolić na złamanie się. Choć tak bardzo nienawidziłem ją okłamywać...
- Teraz jest aniołkiem?
Uśmiechnąłem się blado.
- Tak, Skarbie, jest aniołkiem. - Przez chwilę jeszcze się nie odzywałem, walczyłem z wyrzutami sumienia sprzed pięciu niemal lat, w końcu jednak westchnąłem i powędrowałem wzrokiem po pokoju, zatrzymując spojrzenie dopiero na zegarku. Było już późno. Ten fakt pomógł mi się rozbudzić do końca. Wyprostowałem się bardziej na łóżku, wyplątując się z objęć Alice, uśmiechając się do niej czule. - Ale teraz pora już spać. Na inne pytania odpowiem Ci później, dobrze?
Pokiwała główką, sennie już trochę przecierając oczka.
By przywołać patronusa nie sięgam wspomnieniami daleko, skupiam się na dniu, w którym Alice przyszła na świat i tym momencie, kiedy po raz pierwszy mogłem wziąć ją na ręce.
5 | |
1 | |
5 | |
5 | |
11 | |
0 | |
4 |
Teleportacja, różdżka, 12 punktów statystyk
Ostatnio zmieniony przez Chris Bennet dnia 11.08.15 15:18, w całości zmieniany 7 razy