[SEN] Chcę cię czytać
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Siedzi tak bardzo niedbale i kiwa się na krześle. Dwie nogi mebla rytmicznie odrywają się od podłogi, kurz na ziemi idzie w ruch, jego szczęka się porusza. Żuje gumę, zaczepnie, nieelegancko, czyniąc wszystko, by każdy dookoła słyszał, jaką pracę wykonuje ustami. Ja też słyszę, chociaż dziś nie siedzimy razem. Słyszałem ten dźwięk tysiąc razy, więc podkładam go z pamięci pod obraz rozczochranego mężczyzny, nieco wyrwanego z kontekstu. Bez obowiązków i planów, buja w obłokach, tak, jak buja się na tym nieszczęsnym rozklekotanym krześle. Spadnie?
Wątpię.
Tacy jak on mają szczęście. Znajdują drobne na ulicy, wygrywają w papier-kamień-nożyce, Błędny Rycerz nigdy im nie ucieknie, deszcz co najwyżej zmoczy, nigdy nie zmyje.
Taki tu wszedł, z włosami skręconymi od wilgoci i mokrym płaszczem, już na wejściu odpalając magicznego papierosa. Wślizgnął się niepostrzeżenie, ktoś wrzasnął, by zamknąć drzwi, zauważono, że się otworzyły, lecz mało kto zobaczył, kto w nich stanął. Pierdolone przeciągi tak posłyszałem z sąsiedniego stolika, ale on już nadrabia z nawiązką brak uwagi, otoczony wianuszkiem panienek. Ta, co niesie piwo na chwilę przysiada mu na kolanach i szepczą chwilę, a ona odchodzi cała zarumieniona. W środku jest szaro od dymu, żółtawe światło z naftowych lamp umożliwia tylko pobieżny rekonesans, więcej właściwie przychodzi mi odczytywać z mowy ciała, zamglonych sylwetek. Takie moje niedopowieści, część naprawdę wolę przemilczeć, zagapić się na opadającą pianę byle jakiego piwa w ciężkim szklanym kuflu albo na muchę, która akurat przycupnęła na głowie łysego jak kolana dziada. Pomaga, na krótką chwilę.
Przez zgiełk rozmów, awantur, szczęk sztućców wbijanych w mięso twardości podobnej podeszwie albo w niemniej wyrobione ciało przebija się jego donośny śmiech, zaskakująco czysty, jak na jaranie paczki szlugów dziennie. Mimowolnie odwracam głowę i śledzę jego profil, może przystojny, a może tylko interesujący. Muszę przestać to robić, patrzeć na niego, myśleć o tym, jak dobrze byłoby tak po prostu otrzeć się o jego penisa, a później wyjść, trzaskając drzwiami, zostawiając go, kiedy przełyka ślinę. Erotyczne marzenia mieszają mi w głowie, nie wiem, czy chcę leżeć z nim na łóżku i zaciągać się: po kolei, fajkiem, skrętem, tym tam do nosa, jego dwudniową koszulą, a może tylko przekonać się, czy w smaku jest raczej kwaśny, czy gorzki, jaką fakturę mają jego usta. W moich fantazjach są jak liście mięty.
Oblizuję wargi, dokładnie, powoli, tak, jak zrobiłbym to po nim. Nie patrzy, a to jest spektakl dla niego, co teraz? Podejść tak po prostu i wsadzić mu język w usta, licząc, że odpowie mi tak samo intensywnym spięciem? Dłonie wsunąć w kieszenie jego spodni, zgarnąć go bliżej i ciaśniej, aż zetkniemy się nosami, zobaczę nierówności skóry, drobne piegi od słońca i zmarszczki wokół oczu? Ma palce żółte od nikotyny? Tego nie wiem, ale nawet jeśli, nie obrzydza mnie to wcale, każdego wezmę do buzi i possę, by były mokre od mojej śliny.
Uśmiecha się.
Może zna moje myśli, wyłapał je właśnie wśród brzęczących insektów, domagających się cycków lub ciepłej pościeli. Marzenia, jak marzenia, jedno nierówne drugiemu, lecz żadne przecież nie gorsze. A co z moimi? Nadal chcę ostrej fizyczności, a zaraz potem tylko wygrzanego miejsca po prawej stronie łóżka. Ciuchów rzuconych niedbale na ziemię, jego szczoteczki do zębów obok mojej, mleka, które wystarcza tylko na jedną kawę i kłótni, kto wypije czarną. Pieprzę wielkie słowa, guzik w tym jest wzniosłości, to tylko genitalia i rutyna dnia. On nie myje rąk po sikaniu, a ja dłubię w nosie. Czy już jesteśmy siebie warci?
Zostawiam na stoliku niedopite piwo, krok mam ciężki - jakiś rozchwiany - a on, nagłe oświecenie, kiwa, żąda mego towarzystwa. Właściwie, dlaczego nie, przerzucam nogi przez niską ławę, moszczę się naprzeciwko, sięgam po leżącą na wyszorowanym blacie paczkę papierosów. Nakrywam jego dłoń swoją, orientuję się po cieple; przesuwam po niej paznokciem kciuka i wyobrażam sobie, że to jego szyja.
Siedzi tak bardzo niedbale i kiwa się na krześle. Dwie nogi mebla rytmicznie odrywają się od podłogi, kurz na ziemi idzie w ruch, jego szczęka się porusza. Żuje gumę, zaczepnie, nieelegancko, czyniąc wszystko, by każdy dookoła słyszał, jaką pracę wykonuje ustami. Ja też słyszę, chociaż dziś nie siedzimy razem. Słyszałem ten dźwięk tysiąc razy, więc podkładam go z pamięci pod obraz rozczochranego mężczyzny, nieco wyrwanego z kontekstu. Bez obowiązków i planów, buja w obłokach, tak, jak buja się na tym nieszczęsnym rozklekotanym krześle. Spadnie?
Wątpię.
Tacy jak on mają szczęście. Znajdują drobne na ulicy, wygrywają w papier-kamień-nożyce, Błędny Rycerz nigdy im nie ucieknie, deszcz co najwyżej zmoczy, nigdy nie zmyje.
Taki tu wszedł, z włosami skręconymi od wilgoci i mokrym płaszczem, już na wejściu odpalając magicznego papierosa. Wślizgnął się niepostrzeżenie, ktoś wrzasnął, by zamknąć drzwi, zauważono, że się otworzyły, lecz mało kto zobaczył, kto w nich stanął. Pierdolone przeciągi tak posłyszałem z sąsiedniego stolika, ale on już nadrabia z nawiązką brak uwagi, otoczony wianuszkiem panienek. Ta, co niesie piwo na chwilę przysiada mu na kolanach i szepczą chwilę, a ona odchodzi cała zarumieniona. W środku jest szaro od dymu, żółtawe światło z naftowych lamp umożliwia tylko pobieżny rekonesans, więcej właściwie przychodzi mi odczytywać z mowy ciała, zamglonych sylwetek. Takie moje niedopowieści, część naprawdę wolę przemilczeć, zagapić się na opadającą pianę byle jakiego piwa w ciężkim szklanym kuflu albo na muchę, która akurat przycupnęła na głowie łysego jak kolana dziada. Pomaga, na krótką chwilę.
Przez zgiełk rozmów, awantur, szczęk sztućców wbijanych w mięso twardości podobnej podeszwie albo w niemniej wyrobione ciało przebija się jego donośny śmiech, zaskakująco czysty, jak na jaranie paczki szlugów dziennie. Mimowolnie odwracam głowę i śledzę jego profil, może przystojny, a może tylko interesujący. Muszę przestać to robić, patrzeć na niego, myśleć o tym, jak dobrze byłoby tak po prostu otrzeć się o jego penisa, a później wyjść, trzaskając drzwiami, zostawiając go, kiedy przełyka ślinę. Erotyczne marzenia mieszają mi w głowie, nie wiem, czy chcę leżeć z nim na łóżku i zaciągać się: po kolei, fajkiem, skrętem, tym tam do nosa, jego dwudniową koszulą, a może tylko przekonać się, czy w smaku jest raczej kwaśny, czy gorzki, jaką fakturę mają jego usta. W moich fantazjach są jak liście mięty.
Oblizuję wargi, dokładnie, powoli, tak, jak zrobiłbym to po nim. Nie patrzy, a to jest spektakl dla niego, co teraz? Podejść tak po prostu i wsadzić mu język w usta, licząc, że odpowie mi tak samo intensywnym spięciem? Dłonie wsunąć w kieszenie jego spodni, zgarnąć go bliżej i ciaśniej, aż zetkniemy się nosami, zobaczę nierówności skóry, drobne piegi od słońca i zmarszczki wokół oczu? Ma palce żółte od nikotyny? Tego nie wiem, ale nawet jeśli, nie obrzydza mnie to wcale, każdego wezmę do buzi i possę, by były mokre od mojej śliny.
Uśmiecha się.
Może zna moje myśli, wyłapał je właśnie wśród brzęczących insektów, domagających się cycków lub ciepłej pościeli. Marzenia, jak marzenia, jedno nierówne drugiemu, lecz żadne przecież nie gorsze. A co z moimi? Nadal chcę ostrej fizyczności, a zaraz potem tylko wygrzanego miejsca po prawej stronie łóżka. Ciuchów rzuconych niedbale na ziemię, jego szczoteczki do zębów obok mojej, mleka, które wystarcza tylko na jedną kawę i kłótni, kto wypije czarną. Pieprzę wielkie słowa, guzik w tym jest wzniosłości, to tylko genitalia i rutyna dnia. On nie myje rąk po sikaniu, a ja dłubię w nosie. Czy już jesteśmy siebie warci?
Zostawiam na stoliku niedopite piwo, krok mam ciężki - jakiś rozchwiany - a on, nagłe oświecenie, kiwa, żąda mego towarzystwa. Właściwie, dlaczego nie, przerzucam nogi przez niską ławę, moszczę się naprzeciwko, sięgam po leżącą na wyszorowanym blacie paczkę papierosów. Nakrywam jego dłoń swoją, orientuję się po cieple; przesuwam po niej paznokciem kciuka i wyobrażam sobie, że to jego szyja.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Słucham z zainteresowaniem jego opowieści, a moja twarz zmienia się jak wzory w kalejdoskopie - ze szczerego zdziwienia, przez niedowierzanie, aż po zwyczajne rozbawienie; teraz śmieję się tak samo głośno jak i on, bo kompletnie absurdalnym wydaje mi się to, że można zgubić się we własnym domu. Ale szlacheckie dwory były inne, większe, wyobrażałem je sobie trochę tak jak Hogwart, pewnie miały równie dużo tajemniczych, zapomnianych przejść, równie szerokie korytarze i podobną ilość łazienek. Czy każdy mieszkaniec posiadał swoją własną? Albo czy kobiety mogły korzystać z tych samych co mężczyźni i na odwrót? Ciekawe, może kiedyś zapytam, jednak póki co przecieram palcami wilgotne z rozbawienia ślepia i kręcę głową. To była dobra historia, teraz pora na moją, więc nabieram w płuca powietrza i mówię.
- Wiesz, właściwie robiłem tutaj sporo rzeczy, zawsze coś się znalazło. Z tyłu mieliśmy kilka zwierząt, niemagicznych, kurki i koza, więc rzucałem im ziarno, albo wyprowadzałem na wypas, czasem podlewałem kwiaty w ogrodzie, albo zbierałem warzywa - staraliśmy się być samowystarczalni pod każdym względem; w cieplejsze miesiące było łatwiej, zimą częściej zaglądaliśmy do wioski po zapasy; ja bywałem tam czasem bez potrzeby, po prostu dla własnej przyjemności - W każdym razie zawsze, ale to ZAWSZE, nakrywałem do stołu przed obiadem, zresztą nadal to robię jeśli mam okazję. Ale raz, miałem wtedy góra dziesięć lat, nie chodziłem jeszcze do szkoły, strasznie nie chciało mi się tego robić, szczególnie, że Ernie był wtedy u nas i totalnie wolałem biegać z nim po podwórku i wspinać się na drzewa niż zajmować jakimiś głupimi naczyniami, a że ktoś z dorosłych nieopatrznie zostawił swoją różdżkę na kuchennej szafce, to razem z Prangiem uznaliśmy, że będzie sto razy szybciej jeśli użyjemy magii. Skoro do tej pory obydwoje doświadczaliśmy przejawów tej dziecięcej, to doszliśmy do wniosku, że czarowanie nie może być aż takie trudne, więc zaczęliśmy machać różdżką i cóż, no nie skończyło się to za dobrze. Nie mam pojęcia jak, ale wywołaliśmy w kuchni niezłą burzę i to taką dosłowną, bo strzelało błyskawicami i padało chyba przez bity tydzień, zalało całe piętro, a przy okazji wytłukliśmy dosłownie wszystkie naczynia, dlatego teraz każdy kubek i każdy talerz jest inny - kiwam głową, uśmiechając się lekko na to wspomnienie - później za karę przez trzy godziny stałem w kącie twarzą do ściany, po kostki w wodzie i nie mogłem nawet z nikim rozmawiać. Ern stał w drugim, po przeciwnej stronie pokoju, więc próbowaliśmy stukać w boazerię, tym samym komunikując się jakimś niedopracowanym, wymyślonym na poczekaniu kodem. Dzieci to naprawdę mają wyobraźnię - kiwam głową, na moment wracając myślami do tamtych beztroskich czasów, ale nie jest mi dane zbyt długo rozpamiętywać przeszłości - Swoje miejsce? A po co? Przecież nudno byłoby codziennie siedzieć koło tej samej osoby - rzucam, jakby to było całkiem oczywiste. Bo i dla mnie takie właśnie było. Siadałem tam gdzie akurat znalazło się miejsce, lub tam, gdzie koniecznie chciałem usiąść, żeby przez cały czas trwania posiłku móc rozmawiać z siedzącym obok. Przez takie zabiegi i ciągłą zmianę krzeseł, można się było naprawdę wiele dowiedzieć. Czasem brakowało stołków i wspinałem się wtedy na kuchenne szafki, obijając sobie pięty o stare, drewniane drzwiczki. Trochę uciążliwe było trzymanie talerza na kolanach i uważanie żeby nie spadł, ale cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co dają, czy jakoś tak - Zamienić się? Z tobą? - otwieram szerzej oczy, przywołując na twarz poważny wyraz. Kręcę głową - Nie chciałbym - wzruszam lekko ramionami, mówię pewnie, chociaż znam siebie; uległbym, gdyby odpowiednio ubrał treść w słowa, dałbym się wymyć i wypachnić, a później odziać w drogie, sztywne szmaty. Taki byłem, lubiłem próbować, przekraczać pewne granice i udowadniać sobie to, albo tamto. Pewnie szybko zmęczyłoby mnie chodzenie jak w zegarku, pewnie nie nadawałbym się do tego na dłuższą metę, więc wykrzywiam wargi w grymasie niezadowolenia i wywracam oczami, darując sobie jakiekolwiek komentarze. W zamian daję rękę, chociaż wolałbym żeby poprosił. Cóż, najwidoczniej nie umiał prosić ten, kto zawsze dostawał co chciał. Opieram łokcie na blacie, jedną dłoń układając na nim płasko, drugą unoszę pod brodę, wspierając się o nadgarstek - Tylko postaraj się - to brzmiało jak rozkaz, szczególnie w połączeniu z chłodnym spojrzeniem, które rzucam mu przelotem, zanim pochyli się nad moją dłonią. Później milczę, przyglądając się jak operuje pędzlem i wyjeżdża za paznokieć prawie na każdym palcu; musiał się jeszcze sporo nauczyć, ale zachowam to dla siebie, ba, nawet pokiwam głową z uznaniem, jakby właśnie odwalił kawał dobrego manikiuru, nawet jeśli tak naprawdę wyglądam jakbym oddał się w ręce pięciolatka. Parskam śmiechem kiedy muska krótko moją skórę, a później sam dmucham i chucham na świeży lakier, macham energicznie ręką, ale tak po prawdzie to nieznacznie rozmazuję turkus jeszcze zanim dobiegniemy na górę; teraz płytka paznokci jest jeszcze bardziej chropowata, a drobinki brokatu miejscami znaczą poręcz albo winkle.
- No, mniej więcej tak - kiwam głową - Nie, są różne, mniej lub bardziej podobne, są takie, które brzmią jak trąbka, a jeśli nie posiadasz żadnego to zawsze możesz krzyczeć, że nadjeżdżasz - śmieję się, ale przecież ja sam niejednokrotnie właśnie w ten sposób oznajmiałem przechodniom, że się zbliżam i jeśli nie chcą skończyć pod kołami, to lepiej niech mają oczy dookoła głowy. Niektórzy fukali gniewnie gdy mijałem ich nie zwalniając nawet odrobinę, ale co z tego? Umykałem zanim zdążyliśmy choćby skrzyżować spojrzenia - Jeśli nie masz nic, to będziesz musiał oddać mi siebie. Albo zwrócić dzwonek - pełna powaga, wystawiam nawet rękę, błyskając brokatowymi paznokciami, jakby w oczekiwaniu, że zwróci mi moją własność; coś jednak znajduje się w obszernych kieszeniach i przeglądam wszystkie te rzeczy po kolei; fajki mi niepotrzebne, powinienem mieć gdzieś swoje, napoczęte gumy do żucia także nie wydają się interesujące ani równo warte takiego eleganckiego dzwonka, ale już fotografia przyciąga uwagę - Kto to? - ta żona, o której wspominał? A to? Kiedy zdążył dorobić się potomków? Przyglądam się im uważniej; kobieta zdaje się być wręcz niemożliwie piękna, jakby zrodzona z boskich genów, być może jak Afrodyta powstała z morskiej piany, bo i mogła dorównywać jej urodą. W pierwszej chwili chcę przywłaszczyć sobie właśnie to, ale dociera do mnie, że zdjęcia są zbyt osobiste żeby je komuś odbierać, więc oddaję wycinek i sięgam po muszelkę oraz bańki - Wezmę to i to - pierwszą odkładam na szafkę, w miejsce gdzie do niedawna leżał blaszany dzwonek, drugie wsuwam do kieszeni - może przydadzą się później. Będziemy mogli zaciągnąć się dymem i napełnić nim przeźroczyste bąble, na pewno będą wyglądać zjawiskowo w połączeniu z tymi kolorowymi, śmiesznymi fajkami - Dlaczego tak myślisz? Że nie jest dobre? - pytam, nie spuszczając spojrzenia z jego twarzy - Nie jesteś podmieniony - śmieję się, kręcąc energicznie głową, wprawiając w ruch całą aureolę ciemnych spirali, otaczających moją głowę - Co najwyżej trochę inny, ale to dobrze, wiesz? Byłoby nudno, gdybyś był taki sam - wzruszam lekko ramionami. Pewnie nawet byśmy się nie poznali, bo gdzie? Dobrze, że kiedyś zamarzyło mu się szukanie przygód poza bezpieczną, szlachecką przystanią, że wsiąkł w brudne kałuże portu, że surowe wychowanie nie zagasiło w nim tej iskry, która wciąż rozpalała serce i grzała duszę. Tak jak teraz grzeje ją płynąca z tuby muzyka oraz każde kolejne muśnięcie dłoni. Oddycham szybciej i mrużę lekko oczy, zresztą powieki mam ciężkie od diablego ziela, opadają i unoszą się leniwie, wolniej niż zwykle - Rekina? - parskam śmiechem, ale kiwam głową, a moje ślepia rozszerzają się w wyrazie niemej ekscytacji - Jeśli jesteśmy na morzu, to ty będziesz... Rozbitkiem, jedynym ocalałym ze starcia z białym wielorybem - taka była jego historia, resztę sam sobie wymyśli, albo i nie. Może to nie jest aż takie ważne. Wspinam się po drabinie zaraz za nim i rozglądam wokół, przesuwając spojrzeniem po zakurzonych kufrach; było ich tyle, że sam byłem ciekaw co też uda nam się znaleźć w środku. Wokół wirują drobinki kurzu, osiadające na dosłownie wszystkim, ale nie zwracam na to szczególnej uwagi i rozchylam wargi, żeby ponownie się odezwać, tyle, że zanim zdążę to zrobić, czuję szorstką fakturę jego palców na swoich ustach. Zaglądam w te szarozielone tęczówki, w nieznacznie powiększone, czarne źrenice, w międzyczasie opierając dłoń na ręce Lestrange'a, nieco ponad nadgarstkiem; przesuwam nią pod włos, zatrzymując w okolicach zgięcia w łokciu, później łapię dwa długie oddechy i bez ostrzeżenia, całkiem nagle gryzę go w kciuk, w dłoń i wyżej, wcale nie lekko, bo po każdym z nich zostaje ślad - czerwony odcisk moich zębów - Nie wiesz, że nie pcha się rąk wprost w paszczę rekina? Już byś ich nie miał - odtrącam jego kończyny i wspieram się pod boki cmokając głośno jak niezadowolona matka nad dzieckiem, które właśnie podarło sobie nowe spodnie - Dużo się jeszcze musisz nauczyć - wzdycham przeciągle, teatralnie wywracając oczami, po czym pochylam się nad jedną ze skrzyń, odrzucając w tył ciężkie, drewniane wieko. Pokaż mi co masz w środku, co kryje się w plątaninie kolorowych, lejących tkanin? W sumie mogłyby robić za wodospady, więc zaczynam je wyciągać, rzucając na skrzypiące, podłogowe deski.
- Wiesz, właściwie robiłem tutaj sporo rzeczy, zawsze coś się znalazło. Z tyłu mieliśmy kilka zwierząt, niemagicznych, kurki i koza, więc rzucałem im ziarno, albo wyprowadzałem na wypas, czasem podlewałem kwiaty w ogrodzie, albo zbierałem warzywa - staraliśmy się być samowystarczalni pod każdym względem; w cieplejsze miesiące było łatwiej, zimą częściej zaglądaliśmy do wioski po zapasy; ja bywałem tam czasem bez potrzeby, po prostu dla własnej przyjemności - W każdym razie zawsze, ale to ZAWSZE, nakrywałem do stołu przed obiadem, zresztą nadal to robię jeśli mam okazję. Ale raz, miałem wtedy góra dziesięć lat, nie chodziłem jeszcze do szkoły, strasznie nie chciało mi się tego robić, szczególnie, że Ernie był wtedy u nas i totalnie wolałem biegać z nim po podwórku i wspinać się na drzewa niż zajmować jakimiś głupimi naczyniami, a że ktoś z dorosłych nieopatrznie zostawił swoją różdżkę na kuchennej szafce, to razem z Prangiem uznaliśmy, że będzie sto razy szybciej jeśli użyjemy magii. Skoro do tej pory obydwoje doświadczaliśmy przejawów tej dziecięcej, to doszliśmy do wniosku, że czarowanie nie może być aż takie trudne, więc zaczęliśmy machać różdżką i cóż, no nie skończyło się to za dobrze. Nie mam pojęcia jak, ale wywołaliśmy w kuchni niezłą burzę i to taką dosłowną, bo strzelało błyskawicami i padało chyba przez bity tydzień, zalało całe piętro, a przy okazji wytłukliśmy dosłownie wszystkie naczynia, dlatego teraz każdy kubek i każdy talerz jest inny - kiwam głową, uśmiechając się lekko na to wspomnienie - później za karę przez trzy godziny stałem w kącie twarzą do ściany, po kostki w wodzie i nie mogłem nawet z nikim rozmawiać. Ern stał w drugim, po przeciwnej stronie pokoju, więc próbowaliśmy stukać w boazerię, tym samym komunikując się jakimś niedopracowanym, wymyślonym na poczekaniu kodem. Dzieci to naprawdę mają wyobraźnię - kiwam głową, na moment wracając myślami do tamtych beztroskich czasów, ale nie jest mi dane zbyt długo rozpamiętywać przeszłości - Swoje miejsce? A po co? Przecież nudno byłoby codziennie siedzieć koło tej samej osoby - rzucam, jakby to było całkiem oczywiste. Bo i dla mnie takie właśnie było. Siadałem tam gdzie akurat znalazło się miejsce, lub tam, gdzie koniecznie chciałem usiąść, żeby przez cały czas trwania posiłku móc rozmawiać z siedzącym obok. Przez takie zabiegi i ciągłą zmianę krzeseł, można się było naprawdę wiele dowiedzieć. Czasem brakowało stołków i wspinałem się wtedy na kuchenne szafki, obijając sobie pięty o stare, drewniane drzwiczki. Trochę uciążliwe było trzymanie talerza na kolanach i uważanie żeby nie spadł, ale cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co dają, czy jakoś tak - Zamienić się? Z tobą? - otwieram szerzej oczy, przywołując na twarz poważny wyraz. Kręcę głową - Nie chciałbym - wzruszam lekko ramionami, mówię pewnie, chociaż znam siebie; uległbym, gdyby odpowiednio ubrał treść w słowa, dałbym się wymyć i wypachnić, a później odziać w drogie, sztywne szmaty. Taki byłem, lubiłem próbować, przekraczać pewne granice i udowadniać sobie to, albo tamto. Pewnie szybko zmęczyłoby mnie chodzenie jak w zegarku, pewnie nie nadawałbym się do tego na dłuższą metę, więc wykrzywiam wargi w grymasie niezadowolenia i wywracam oczami, darując sobie jakiekolwiek komentarze. W zamian daję rękę, chociaż wolałbym żeby poprosił. Cóż, najwidoczniej nie umiał prosić ten, kto zawsze dostawał co chciał. Opieram łokcie na blacie, jedną dłoń układając na nim płasko, drugą unoszę pod brodę, wspierając się o nadgarstek - Tylko postaraj się - to brzmiało jak rozkaz, szczególnie w połączeniu z chłodnym spojrzeniem, które rzucam mu przelotem, zanim pochyli się nad moją dłonią. Później milczę, przyglądając się jak operuje pędzlem i wyjeżdża za paznokieć prawie na każdym palcu; musiał się jeszcze sporo nauczyć, ale zachowam to dla siebie, ba, nawet pokiwam głową z uznaniem, jakby właśnie odwalił kawał dobrego manikiuru, nawet jeśli tak naprawdę wyglądam jakbym oddał się w ręce pięciolatka. Parskam śmiechem kiedy muska krótko moją skórę, a później sam dmucham i chucham na świeży lakier, macham energicznie ręką, ale tak po prawdzie to nieznacznie rozmazuję turkus jeszcze zanim dobiegniemy na górę; teraz płytka paznokci jest jeszcze bardziej chropowata, a drobinki brokatu miejscami znaczą poręcz albo winkle.
- No, mniej więcej tak - kiwam głową - Nie, są różne, mniej lub bardziej podobne, są takie, które brzmią jak trąbka, a jeśli nie posiadasz żadnego to zawsze możesz krzyczeć, że nadjeżdżasz - śmieję się, ale przecież ja sam niejednokrotnie właśnie w ten sposób oznajmiałem przechodniom, że się zbliżam i jeśli nie chcą skończyć pod kołami, to lepiej niech mają oczy dookoła głowy. Niektórzy fukali gniewnie gdy mijałem ich nie zwalniając nawet odrobinę, ale co z tego? Umykałem zanim zdążyliśmy choćby skrzyżować spojrzenia - Jeśli nie masz nic, to będziesz musiał oddać mi siebie. Albo zwrócić dzwonek - pełna powaga, wystawiam nawet rękę, błyskając brokatowymi paznokciami, jakby w oczekiwaniu, że zwróci mi moją własność; coś jednak znajduje się w obszernych kieszeniach i przeglądam wszystkie te rzeczy po kolei; fajki mi niepotrzebne, powinienem mieć gdzieś swoje, napoczęte gumy do żucia także nie wydają się interesujące ani równo warte takiego eleganckiego dzwonka, ale już fotografia przyciąga uwagę - Kto to? - ta żona, o której wspominał? A to? Kiedy zdążył dorobić się potomków? Przyglądam się im uważniej; kobieta zdaje się być wręcz niemożliwie piękna, jakby zrodzona z boskich genów, być może jak Afrodyta powstała z morskiej piany, bo i mogła dorównywać jej urodą. W pierwszej chwili chcę przywłaszczyć sobie właśnie to, ale dociera do mnie, że zdjęcia są zbyt osobiste żeby je komuś odbierać, więc oddaję wycinek i sięgam po muszelkę oraz bańki - Wezmę to i to - pierwszą odkładam na szafkę, w miejsce gdzie do niedawna leżał blaszany dzwonek, drugie wsuwam do kieszeni - może przydadzą się później. Będziemy mogli zaciągnąć się dymem i napełnić nim przeźroczyste bąble, na pewno będą wyglądać zjawiskowo w połączeniu z tymi kolorowymi, śmiesznymi fajkami - Dlaczego tak myślisz? Że nie jest dobre? - pytam, nie spuszczając spojrzenia z jego twarzy - Nie jesteś podmieniony - śmieję się, kręcąc energicznie głową, wprawiając w ruch całą aureolę ciemnych spirali, otaczających moją głowę - Co najwyżej trochę inny, ale to dobrze, wiesz? Byłoby nudno, gdybyś był taki sam - wzruszam lekko ramionami. Pewnie nawet byśmy się nie poznali, bo gdzie? Dobrze, że kiedyś zamarzyło mu się szukanie przygód poza bezpieczną, szlachecką przystanią, że wsiąkł w brudne kałuże portu, że surowe wychowanie nie zagasiło w nim tej iskry, która wciąż rozpalała serce i grzała duszę. Tak jak teraz grzeje ją płynąca z tuby muzyka oraz każde kolejne muśnięcie dłoni. Oddycham szybciej i mrużę lekko oczy, zresztą powieki mam ciężkie od diablego ziela, opadają i unoszą się leniwie, wolniej niż zwykle - Rekina? - parskam śmiechem, ale kiwam głową, a moje ślepia rozszerzają się w wyrazie niemej ekscytacji - Jeśli jesteśmy na morzu, to ty będziesz... Rozbitkiem, jedynym ocalałym ze starcia z białym wielorybem - taka była jego historia, resztę sam sobie wymyśli, albo i nie. Może to nie jest aż takie ważne. Wspinam się po drabinie zaraz za nim i rozglądam wokół, przesuwając spojrzeniem po zakurzonych kufrach; było ich tyle, że sam byłem ciekaw co też uda nam się znaleźć w środku. Wokół wirują drobinki kurzu, osiadające na dosłownie wszystkim, ale nie zwracam na to szczególnej uwagi i rozchylam wargi, żeby ponownie się odezwać, tyle, że zanim zdążę to zrobić, czuję szorstką fakturę jego palców na swoich ustach. Zaglądam w te szarozielone tęczówki, w nieznacznie powiększone, czarne źrenice, w międzyczasie opierając dłoń na ręce Lestrange'a, nieco ponad nadgarstkiem; przesuwam nią pod włos, zatrzymując w okolicach zgięcia w łokciu, później łapię dwa długie oddechy i bez ostrzeżenia, całkiem nagle gryzę go w kciuk, w dłoń i wyżej, wcale nie lekko, bo po każdym z nich zostaje ślad - czerwony odcisk moich zębów - Nie wiesz, że nie pcha się rąk wprost w paszczę rekina? Już byś ich nie miał - odtrącam jego kończyny i wspieram się pod boki cmokając głośno jak niezadowolona matka nad dzieckiem, które właśnie podarło sobie nowe spodnie - Dużo się jeszcze musisz nauczyć - wzdycham przeciągle, teatralnie wywracając oczami, po czym pochylam się nad jedną ze skrzyń, odrzucając w tył ciężkie, drewniane wieko. Pokaż mi co masz w środku, co kryje się w plątaninie kolorowych, lejących tkanin? W sumie mogłyby robić za wodospady, więc zaczynam je wyciągać, rzucając na skrzypiące, podłogowe deski.
Rozbawiłem go.
Moją głupawą historyjką, której jedynym atutem jest to, że zdarzyła się naprawdę. Jak amen w pacierzu, przysięgam i nie kłamię. On się śmieje, mimo że ja, mówiąc, czuję zażenowanie i każdym słowem planuję w ostatniej chwili skręcić z raz obranego tonu. Myślałem, że będzie oceniać, ale to nie tak, że nie znam go dobrze, tylko mój własny poziom wstydu wybija poza skalę. Moi starzy nieustannie porównywali mnie do innych, nie znosiłem, kiedy to robili, więc też nie powinienem podążać tym tropem, lecz... Kto do cholery gubi drogę we własnym mieszkaniu? Jestem młody, to nie kłopoty z pamięcią, ani nagła zaćma. Na mózg pada mi tylko złoto, którego nie brakuje i dyscyplina. Taka wojskowa musztra, mechaniczna powtórka komend, zapisanie ich w mięśniach, a potem zgolenie głowy do zera i...
Bycz, bez szans, a tego chcieli dla mnie rodzice. Bym bił się za ojczyznę: te nasze francuskie korzenie to jakaś ostra ściema, bo tamte croissanty nie są przecież takie waleczne. I okrutne? Imperialistyczne zapędy guzik mnie obchodzą, w genetycznej loterii trafia mi się kwadratowa szczęka i bujne włosy. To ważne, mi łysienie nie grozi, za to u Jony'ego widać, że czupryna mu się przerzedzi, a jest przecież młodszy. Nie przeszkadza mi to, kiedy na czubku głowy będzie mieć placek i zacznie świecić glacą w ramach solidarności, obetnę się razem z nim. No chyba, że mnie przed tym powstrzyma i powie: Fran, nie rób tego, lubię twoje włosy, wtedy, tak, wtedy się zgodzę. Na wszystko właściwie, jeżeli tylko poprosi. Jeśli szepnie, że przyda się nam tutaj towarzystwo zwierząt, przytaknę, przygarniemy wszystkie. Krówki w obórce, konie w stajni, a ptactwo może nawet w domu. Nie trzymalibyśmy ich przecież dla jajek czy mleka, tylko po to, żeby było co do roboty i żeby zawsze panował tu gwar. Jony nie lubi ciszy, ja zresztą też nie, dlatego tak bardzo podoba mi się, że nieustannie coś tu się odzywa. Stary zegar tyka tak, że obudziłby umarłego, wiatr hulający po izbie trąca wiszące u sufitu patelnie i porusza dzwonkami, zaczepionymi przy futrynie, nie wiedzieć czemu, pomalowanej na pomarańczowo.
-Ale robiłeś to wszystko ręcznie? Nie używałeś magii? Dlaczego? - dla mnie - niepojęte, chociaż coraz częściej zostawiam różdżkę na komódce w swej sypialni i smakuję życia bez czarów. Jest inne, zupełnie inne, ale dobre, po prostu nie jestem do niego przyzwyczajony. Moje kubki smakowe dostosowały się do brytyjskiej kuchni, więc serwowany okazjonalnie pad thai okazuje się ciężkostrawny. Ale dobry, pyszny, nęcący i zajadam się nim kiedy tylko mogę. Z tą fizyczną harówką tak samo, plecy wysiadają mi po kwadransie machania łopatą, na dłoniach i stopach odciski robią się w trybie ekspresowym, ale to mnie korci. Uszlachetnia. Dla miłej odmiany, tym razem to ja zaśmiewam się z jego historii, wtórując głośnemu zegarowi. Dwa bąble i jedna różdżka, nienależąca do żadnego z nich, jak to może się skończyć? Katastrofą klimatyczną? Owszem, lecz nie w skali globalnej, a tego małego, wioskowego ekosystemu. Bez zaproszenia otwieram kuchenne szafki i zaglądam do środka, jest tu dziwnie czysto jak na to, że dom stoi pusty. Wybieram sobie jeden z kubków, duży, masywny, ze sporym uszkiem, cały w kolorze kwiatu opuncji z wymalowanymi na nim balonami, które się ruszają.
-Ten będzie mój, dobrze? - pytam, ale to już postanowione. U nas wszystkie kubki są takie same, to znaczy, wspólne posiłki jadamy na tym samym serwisie. Mamy ich kilka albo kilkanaście, ale wspólne herbaty podlegają rygorowi - trzy godziny? - dopytuję, hah, ktoś rzeknie, że to długo, ale mi zdarzyło się siedzieć zamknięty w pokoju do nauki przez kilkanaście godzin. Dopóki nie odrobisz zadań, młodzieńcze, mawiał guwerner i za zgodą (oraz aprobatą) ojca, zamykał mnie tam na klucz. Spałem wtedy na biurko albo na podłodze, a nasz stary skrzat Farfocel przemycał mi drobne przekąski, za co oczywiście później się karał. Mimo wszystko, po kostki, w lodowatej wodzie... - jak to wytrzymałeś? - pytam o bezczynność, dzieci mają to do siebie, że warunki atmosferyczne są im niestraszne. Tak mniej więcej do czternastego roku życia. Jonathan znowu się odzywa, poruszają się jego usta pełne krzywych zębów, a ja tak słucham tego chrapliwego, przepalonego głosu i myślę, że jutro, pojutrze i popojutrze usiądziemy właśnie na tych samych miejscach naprzeciwko siebie. Dotknę go, sięgając po masło, a on pod stołem będzie jeździć mi stopami po udach, nie krył się z tym przecież, chce tego. Chce mnie - moje pragnienie też eskaluje, kiedy się sprzeciwia, a ja i tak ubieram go w smoking, wiążę pas, ale koszulę zostawiam rozpiętą na piersi, sznurówki rozwiązane, a skarpetki nie do pary. Wszystko po to, by potem móc go rozpakować i doprowadzić do stanu sprzed tej metamorfozy. Jutro wstaniemy wcześnie, o ile trawa nas nie poskłada i pójdziemy popływać nad jezioro. Na golasa odbędziemy całą tą pielgrzymkę, nikt nas w końcu nie zobaczy, nikt nie krzyknie, a my przed sobą nie musimy się wstydzić - a gdybym poprosił? - to ważne. Gdybyś ty mnie poprosił, zrobiłbym wiele. Ale ty wyjechałeś, zostawiłeś za sobą Parszywego, Filipkę, Marcela, nawet mnie. Szkoda, ale wybaczam ci, bo zawsze tak robię i wolę nie zmieniać swych przyzwyczajeń. Starego psa nie nauczy się nowych sztuczek, a mi niedługo stuknie ta czterdziecha i dalej będę warować. Może nawet przy twoim domu, skoro już wiem, gdzie mieszkasz. Już zawsze będę mieć pomalowane paznokcie, na pamiątkę tego wieczora. Jaki kolor najbardziej mi pasuje? Niech błyszczą, lubisz te błyskotki - niebieski? morelowy? Nie boję się żadnych kolorów, mimo że noszę się w szarościach. Zdążyłem się nieco wytrzeć, ale to nie szkodzi, dwa-trzy buchy załatwią sprawę.
-I to działa? Oni słuchają? - nie dowierzam trochę, bo przecież na mugolskich ulicach grasują żelazne machiny, które są głośne i plują dymem. Niemniej głośni są piesi, zaaferowani i kompletnie niegodni zaufania - a co, jak w kogoś wjedziesz? - pytam głupio, zastanawiając się, czy to bezpieczniejsze niż miotła, czy dywan. Właściwie, chyba tak, w końcu nie spadasz ze znacznej wysokości, jeśli już zaliczasz glebę - wziąłbyś mnie? Nie wiem, czy to byłaby korzystna wymiana - mówię, chociaż już na nią przystałem. Mówię tak, tak, tak, proszę. To uczciwy układ, w którym dzielimy sypialnię i myjemy zęby jedną szczoteczką - to Evandra, moja siostra. I jej syn - wyjaśniam, na to zdjęcie nie patrzę często, bo to za bardzo boli. Ale jest też on i dlatego mi raźniej, rozwesela mnie i pozwala przełknąć niepewność z rozgoryczeniem.
-Nie mam już zielonego pojęcia - zielonego, hahahhaha, rozumiecie? przerywam, by móc w stanie logicznie pociągnąć to zdanie - do czego zmierzasz - przynajmniej się poznaliśmy. Widział mnie obdartego i z sygnetami na palcach, zmieniał mi kompresy na czole, gdy umierałem na kaca i czyścił buty, udając mego pachołka. Ja za to ściągałem jego pranie i dotykałem go, kiedy jechaliśmy dorożką jeszcze z czterema obcymi osobami. Czekałem, czy oni się zorientują pierwsi, czy on szybciej dojdzie.
Cóż, wyrzucili nas z tego powozu.
-Będę rozbitkiem - zgadzam się potulnie, grzebiąc w kufrach i trochę na oślep sięgając po ozdoby. Lejące się tkaniny, słomiane kapelusze z pogiętymi kwiatkami za zielonym paskiem przy rondzie, ażurowe rękawiczki i pozytywki - szykuję sobie kostium z tego, co pod ręką. Jak rozbitek, rozbieram się do rosołu i tylko biodra przepasuję kawałkiem brudnawego materiału. Może to samodział, a może wodorosty. Wpadam w paszczę rekina, to szczęki, syczę, bo trochę boli, piecze. Taki jest koniec i początek, to zawsze jest ból wymieszany z przyjemnością w nierównym stosunku. Dopadam zachłannie jego ciała, zrywam to, co ma na sobie i wciskam twarz w jego biodra. Połknę go, połknę w całości.
zt
Moją głupawą historyjką, której jedynym atutem jest to, że zdarzyła się naprawdę. Jak amen w pacierzu, przysięgam i nie kłamię. On się śmieje, mimo że ja, mówiąc, czuję zażenowanie i każdym słowem planuję w ostatniej chwili skręcić z raz obranego tonu. Myślałem, że będzie oceniać, ale to nie tak, że nie znam go dobrze, tylko mój własny poziom wstydu wybija poza skalę. Moi starzy nieustannie porównywali mnie do innych, nie znosiłem, kiedy to robili, więc też nie powinienem podążać tym tropem, lecz... Kto do cholery gubi drogę we własnym mieszkaniu? Jestem młody, to nie kłopoty z pamięcią, ani nagła zaćma. Na mózg pada mi tylko złoto, którego nie brakuje i dyscyplina. Taka wojskowa musztra, mechaniczna powtórka komend, zapisanie ich w mięśniach, a potem zgolenie głowy do zera i...
Bycz, bez szans, a tego chcieli dla mnie rodzice. Bym bił się za ojczyznę: te nasze francuskie korzenie to jakaś ostra ściema, bo tamte croissanty nie są przecież takie waleczne. I okrutne? Imperialistyczne zapędy guzik mnie obchodzą, w genetycznej loterii trafia mi się kwadratowa szczęka i bujne włosy. To ważne, mi łysienie nie grozi, za to u Jony'ego widać, że czupryna mu się przerzedzi, a jest przecież młodszy. Nie przeszkadza mi to, kiedy na czubku głowy będzie mieć placek i zacznie świecić glacą w ramach solidarności, obetnę się razem z nim. No chyba, że mnie przed tym powstrzyma i powie: Fran, nie rób tego, lubię twoje włosy, wtedy, tak, wtedy się zgodzę. Na wszystko właściwie, jeżeli tylko poprosi. Jeśli szepnie, że przyda się nam tutaj towarzystwo zwierząt, przytaknę, przygarniemy wszystkie. Krówki w obórce, konie w stajni, a ptactwo może nawet w domu. Nie trzymalibyśmy ich przecież dla jajek czy mleka, tylko po to, żeby było co do roboty i żeby zawsze panował tu gwar. Jony nie lubi ciszy, ja zresztą też nie, dlatego tak bardzo podoba mi się, że nieustannie coś tu się odzywa. Stary zegar tyka tak, że obudziłby umarłego, wiatr hulający po izbie trąca wiszące u sufitu patelnie i porusza dzwonkami, zaczepionymi przy futrynie, nie wiedzieć czemu, pomalowanej na pomarańczowo.
-Ale robiłeś to wszystko ręcznie? Nie używałeś magii? Dlaczego? - dla mnie - niepojęte, chociaż coraz częściej zostawiam różdżkę na komódce w swej sypialni i smakuję życia bez czarów. Jest inne, zupełnie inne, ale dobre, po prostu nie jestem do niego przyzwyczajony. Moje kubki smakowe dostosowały się do brytyjskiej kuchni, więc serwowany okazjonalnie pad thai okazuje się ciężkostrawny. Ale dobry, pyszny, nęcący i zajadam się nim kiedy tylko mogę. Z tą fizyczną harówką tak samo, plecy wysiadają mi po kwadransie machania łopatą, na dłoniach i stopach odciski robią się w trybie ekspresowym, ale to mnie korci. Uszlachetnia. Dla miłej odmiany, tym razem to ja zaśmiewam się z jego historii, wtórując głośnemu zegarowi. Dwa bąble i jedna różdżka, nienależąca do żadnego z nich, jak to może się skończyć? Katastrofą klimatyczną? Owszem, lecz nie w skali globalnej, a tego małego, wioskowego ekosystemu. Bez zaproszenia otwieram kuchenne szafki i zaglądam do środka, jest tu dziwnie czysto jak na to, że dom stoi pusty. Wybieram sobie jeden z kubków, duży, masywny, ze sporym uszkiem, cały w kolorze kwiatu opuncji z wymalowanymi na nim balonami, które się ruszają.
-Ten będzie mój, dobrze? - pytam, ale to już postanowione. U nas wszystkie kubki są takie same, to znaczy, wspólne posiłki jadamy na tym samym serwisie. Mamy ich kilka albo kilkanaście, ale wspólne herbaty podlegają rygorowi - trzy godziny? - dopytuję, hah, ktoś rzeknie, że to długo, ale mi zdarzyło się siedzieć zamknięty w pokoju do nauki przez kilkanaście godzin. Dopóki nie odrobisz zadań, młodzieńcze, mawiał guwerner i za zgodą (oraz aprobatą) ojca, zamykał mnie tam na klucz. Spałem wtedy na biurko albo na podłodze, a nasz stary skrzat Farfocel przemycał mi drobne przekąski, za co oczywiście później się karał. Mimo wszystko, po kostki, w lodowatej wodzie... - jak to wytrzymałeś? - pytam o bezczynność, dzieci mają to do siebie, że warunki atmosferyczne są im niestraszne. Tak mniej więcej do czternastego roku życia. Jonathan znowu się odzywa, poruszają się jego usta pełne krzywych zębów, a ja tak słucham tego chrapliwego, przepalonego głosu i myślę, że jutro, pojutrze i popojutrze usiądziemy właśnie na tych samych miejscach naprzeciwko siebie. Dotknę go, sięgając po masło, a on pod stołem będzie jeździć mi stopami po udach, nie krył się z tym przecież, chce tego. Chce mnie - moje pragnienie też eskaluje, kiedy się sprzeciwia, a ja i tak ubieram go w smoking, wiążę pas, ale koszulę zostawiam rozpiętą na piersi, sznurówki rozwiązane, a skarpetki nie do pary. Wszystko po to, by potem móc go rozpakować i doprowadzić do stanu sprzed tej metamorfozy. Jutro wstaniemy wcześnie, o ile trawa nas nie poskłada i pójdziemy popływać nad jezioro. Na golasa odbędziemy całą tą pielgrzymkę, nikt nas w końcu nie zobaczy, nikt nie krzyknie, a my przed sobą nie musimy się wstydzić - a gdybym poprosił? - to ważne. Gdybyś ty mnie poprosił, zrobiłbym wiele. Ale ty wyjechałeś, zostawiłeś za sobą Parszywego, Filipkę, Marcela, nawet mnie. Szkoda, ale wybaczam ci, bo zawsze tak robię i wolę nie zmieniać swych przyzwyczajeń. Starego psa nie nauczy się nowych sztuczek, a mi niedługo stuknie ta czterdziecha i dalej będę warować. Może nawet przy twoim domu, skoro już wiem, gdzie mieszkasz. Już zawsze będę mieć pomalowane paznokcie, na pamiątkę tego wieczora. Jaki kolor najbardziej mi pasuje? Niech błyszczą, lubisz te błyskotki - niebieski? morelowy? Nie boję się żadnych kolorów, mimo że noszę się w szarościach. Zdążyłem się nieco wytrzeć, ale to nie szkodzi, dwa-trzy buchy załatwią sprawę.
-I to działa? Oni słuchają? - nie dowierzam trochę, bo przecież na mugolskich ulicach grasują żelazne machiny, które są głośne i plują dymem. Niemniej głośni są piesi, zaaferowani i kompletnie niegodni zaufania - a co, jak w kogoś wjedziesz? - pytam głupio, zastanawiając się, czy to bezpieczniejsze niż miotła, czy dywan. Właściwie, chyba tak, w końcu nie spadasz ze znacznej wysokości, jeśli już zaliczasz glebę - wziąłbyś mnie? Nie wiem, czy to byłaby korzystna wymiana - mówię, chociaż już na nią przystałem. Mówię tak, tak, tak, proszę. To uczciwy układ, w którym dzielimy sypialnię i myjemy zęby jedną szczoteczką - to Evandra, moja siostra. I jej syn - wyjaśniam, na to zdjęcie nie patrzę często, bo to za bardzo boli. Ale jest też on i dlatego mi raźniej, rozwesela mnie i pozwala przełknąć niepewność z rozgoryczeniem.
-Nie mam już zielonego pojęcia - zielonego, hahahhaha, rozumiecie? przerywam, by móc w stanie logicznie pociągnąć to zdanie - do czego zmierzasz - przynajmniej się poznaliśmy. Widział mnie obdartego i z sygnetami na palcach, zmieniał mi kompresy na czole, gdy umierałem na kaca i czyścił buty, udając mego pachołka. Ja za to ściągałem jego pranie i dotykałem go, kiedy jechaliśmy dorożką jeszcze z czterema obcymi osobami. Czekałem, czy oni się zorientują pierwsi, czy on szybciej dojdzie.
Cóż, wyrzucili nas z tego powozu.
-Będę rozbitkiem - zgadzam się potulnie, grzebiąc w kufrach i trochę na oślep sięgając po ozdoby. Lejące się tkaniny, słomiane kapelusze z pogiętymi kwiatkami za zielonym paskiem przy rondzie, ażurowe rękawiczki i pozytywki - szykuję sobie kostium z tego, co pod ręką. Jak rozbitek, rozbieram się do rosołu i tylko biodra przepasuję kawałkiem brudnawego materiału. Może to samodział, a może wodorosty. Wpadam w paszczę rekina, to szczęki, syczę, bo trochę boli, piecze. Taki jest koniec i początek, to zawsze jest ból wymieszany z przyjemnością w nierównym stosunku. Dopadam zachłannie jego ciała, zrywam to, co ma na sobie i wciskam twarz w jego biodra. Połknę go, połknę w całości.
zt
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Strona 2 z 2 • 1, 2
[SEN] Chcę cię czytać
Szybka odpowiedź