Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Brzeg rzeki Lune
AutorWiadomość
Brzeg rzeki Lune
Rzeka Lune łączy swoim nurtem hrabstwa Kumbria oraz Lancashire, jednak jej większa część płynie przez to drugie. Nazwana tak na cześć bóstwa czczonego przez zamieszkujących tutaj kiedyś Celtów, najbardziej malownicze i magiczne widoki ukazuje w należącym do Ollivanderów lesie Bowland. Ma niski brzeg, pozbawiony skarp, raczej brakuje jej żwirowych i piaszczystych plaż, natomiast pod dostatkiem ma tych kamiennych i porośniętych florą, w szczególności w lesistej części.
5 kwietnia
Obudziło mnie natarczywe stukanie w okno. Leniwie podniosłam powieki, początkowo nie zamierzając opuścić miękkiego łóżka. Ale irytujący, zapętlony dźwięk wdzierał się w najgłębsze części głowy, siłą wyrywając mnie z błogiego świata snu. Wygrzebałam się z pościeli, szybko lokalizując intruza. Obca sowa z uporem próbowała wedrzeć się do mojej sypialni, obijając dziobem o powierzchnię szyby. Wpuściłam ją, a gdy obrała ramę mojego łóżka za żerdź, rozwinęłam przywiązany do nóżki list. Był napisany starannie, schludność od razu rzuciła mi się w oczy. Nadawcą musiała być kobieta - zanim w ogóle przeszłam do treści, spojrzałam na podpis. Nie pomyliłam się. Jej nazwisko nie było mi obce, ale nadawczyni z pewnością pozostawała dla mnie nieznajomą. List nie zawierał zbyt wielu informacji. Był prośbą o prędkie spotkanie, dyskrecję i składał obietnicę wysokiej zapłaty.
Już po samej treści snułam o kolejnej przygodzie. Zgodziłam się więc na spotkanie w karczmie na obrzeżach Lancaster. Znałam dobrze te okolice, ziemie Ollivanderów były tymi, na których się wychowałam. Gdy pojawiłam się w lokalu późnym wieczorem, bez problemu odnalazłam siedzącą samotnie przy stoliku kobietę. Już czekała. Była ode mnie starsza - pięć, może dziesięć lat. Ubrana elegancko, z ułożonymi włosami, siedziała wyprostowana, popijając zapewne najdroższy alkohol, jaki znalazła w ofercie przydrożnej karczmy. Nie pasowała tutaj, wyróżniała się - co nieszczególnie mnie cieszyło. Trzeba było wyciągnąć wnioski z tego niemal pachnącego listu i zaprosić ją do foyer w operze; choć tam to ja pasowałabym jak wół do karety. Wzięłam szklankę whisky i z takim orężem dosiadłam się do stolika.
- Pani Jugson, zapewne.
- Pani Sykes. - Odpowiedziała z pewnością, której raczej się nie spodziewałam. - Pali pani? - Zapytała, podsuwając w moim kierunku zdobioną papierośnicę. Rozpoznałam w nich smakowe papieosy, i choć nie byłam ich fanką, sięgnęłam i postanowiłam potowarzyszyć kobiecie w tym rytuale. - Sprawa jest poważna i wymaga dyskrecji. - Zaczęła bez ogródek. - Jeśli zdecyduje się pani wziąć to zlecenie, wszystko, co pani zobaczy, pozostanie tajemnica. Za co oczywiście zapłacę. - Była rzeczowa, czym szybko zaskarbiła sobie moją uwagę - oraz sympatię, o ile można było sympatyzować z potencjalnymi klientkami. - Proszę mieć na względzie, że posiadam rozległe znajomości, które mogą utrudnić pani dostęp do kolejnych zleceń. - No i czar prysł. Nie istniały żadne powody, dla których miałabym psuć własną reputację, a kobieta pospieszyła się z pogróżkami. Niemniej, w sytuacjach biznesowych takie przemyślenia wolałam zachowywać dla siebie, dlatego z wolna skinęłam głową na jej słowa, gestem otwarte dłoni zapewniając, że zrozumiałam i mogła kontynuować. Wyglądała na zamożną, co łatwo było poznać nie tylko po stroju, ale i liście, czy samym sposobie komunikowania się. - Sprawa rozchodzi się o moją córkę. Po ukończeniu szkoły wróciła do domu, z czasem zaczęłam dostrzegać na jej twarzy smutek. Zamykała się w pokoju, nie chciała ze mną rozmawiać. W szpitalu świętego Munga nie byli nam w stanie pomóc. Kilka dni temu córka próbowała się otruć. Rozumie chyba już pani, o czym mówię? - Spojrzała na mnie bystrym okiem, wypuszczając kłąb dymu z ust, a ja przytaknęłam z wolna. To mogła być klątwa Achlys, magomedycy nie mieli pojęcia o tym, jak ją rozpoznawać. Dziwił mnie jednak fakt, jak szybko pani Jugson połączyła kropki, decydując się na pomoc łamaczki klątw. Czyżby posiadała jakąś wiedzę w tej dziedzinie, lecz niewystarczające umiejętności, aby wyleczyć córkę? Czy może szukałam prawdy zupełnie nie tam, gdzie trzeba było? Istniało też prawdopodobieństwo, że byłam poddawana próbie; jeden Burke już raz wystawił mnie do wiatru, chcąc nakreślić swoje terytorium i pokazać mi, że Nokturn nie był dla mnie. Czy i tym razem trafiłam na silniejszego od siebie konkurenta? Musiałam być ostrożna.
Tym bardziej, że kobieta wyglądała raczej na taką, którą interesował balet i współczesne malarstwo, a nie stare zapiski runiczne.
- Chciałabym, aby przyjrzała się jej pani. Najlepiej jeszcze dziś. - Przeszyła mnie wzrokiem, upijając nieco alkoholu ze swojego kieliszka. - Ma pani dzieci, pani Sykes? - Uniosła brwi, gasząc papierosa w pękatej popielniczce.
- Nie. - Jej pytanie ukuło mnie w środku, jakby ktoś mnie przeklął dziwną klątwą, która przebijała mnie od wewnątrz setkami miniaturowych igieł. Nie dlatego, że było niewygodne. Wcześniejszą niechęć do macierzyństwa uważałam za swoją najgorszą porażkę. Teraz, kiedy już byłam gotowa, Solas miał już nie być gotowym nigdy.
- A więc nie wie pani, ile matka jest w stanie zrobić dla własnego dziecka. Zapewniam panią, że więcej, niż jest w stanie sobie pani wyobrazić. - Dodała wyniośle, może nawet z lekką pogardą w głosie - zupełnie tak, jakby brak posiadania potomstwa czynił mnie w jej oczach gorszym sortem kobiety. Nie przejęłam się szczególnie tym przytykiem, choć nie podobał mi się stosunek pani Jugson wobec mojej osoby.
- Zrobię co w mojej mocy, aby pomóc pani córce. - Potwierdziłam. - Możemy ruszać, choćby i teraz. - W zasadzie im szybciej miałam zakończyć to zlecenie, tym lepiej. Zastanawiało mnie co prawda, skąd siedemnato - osiemnastolatka mogła nabawić się klątwy. Sprawa była szemrana, niemniej podążyłam za kobietą przed lokal, po czym zgodnie z jej poleceniem złapałam ją za nadgarstek. Skoro potrafiła korzystać z teleportacji łącznej, musiała być całkiem zdolną wiedźmą.
Rozpoznałam okolicę, w której wylądowałysmy. Dom, zgodnie z moimi przypuszczeniami, był ogromny i piękny, a z oddali dało się słyszeć szum rzeki Lune. Kobieta zaprosiła mnie do środka, gdzie przy wejściu czekała gosposia, dygając uprzejmie w geście powitania. W milczeniu zaprowadziła mnie na piętro, zatrzymując się przed dwuskrzydłowymi drzwiami, wymalowanymi kobaltową farbą. Cóż za ekstrawagancja.
- Harriett, otwórz proszę. - Zawołała przez drzwi, a jej głos wydał się znacznie bardziej miękki niż podczas naszej rozmowy w gospodzie. Minęła dłuższa chwila, zanim z wnętrza pokoju dało się słyszeć jakiekolwiek życie, ale w końcu w drzwiach stanęła śliczna, młoda dziewczyna, o długich włosach i wątłym ciele. - Harriett, to pani Sykes. Pomoże ci. - Oznajmiła, choć wcale nie byłam jeszcze pewna, czy rzeczywiście będę w stanie pomóc dziewczynie. A było to możliwe tylko wtedy, gdy jej stan był wynikiem klątwy.
- Pozwól, proszę - uniosłam różdżkę, spoglądając w oczy nastolatki - szukając ewentualnego sprzeciwu. Ta jednak wydawała się na tyle apatyczna, że było jej wszystko jedno. - Hexa revelio - Wyinkantowałam, kreśląc w powietrzu półkolisty kształt, a zgodnie z moimi przypuszczeniami, powietrze już po chwili stało się cięższe. Nie było wątpliwości, że dziewczyna była pod działaniem klątwy. Ale widząc jej stan, do głowy przyszła mi również możliwość klątwy Morfeusza. Tym bardziej, że na ciele dziewczyny nie widziałam oznak samookaleczeń. Próba samobójcza nie musiała mieć związku z klątwą, jeśli - zgodnie z tym, co mówiła jej matka - próbowała się otruć.
- Więc? - pani Jugson zmarszczyła czoło, najpewniej oczekując odpowiedzi.
- To klątwa. Nie mam jednak pewności jaka. Podejrzewam dwie podobne w swoim działaniu klątwy. Harriett? - Zawołałam w kierunku dziewczyny, ta jednak nie zareagowała. Zupełnie tak, jakby była we śnie. - Czy zachowuje się tak samo od czasu, gdy zauważyła pani zmianę? Jak długo trwa już ten stan?
- Około trzech tygodni. Jest z nią bardzo słaby kontakt.
- A więc klątwa Morfeusza. Jest za wcześnie na próbę wynikającą z klątwy Achlys. - Byłam pewna - ale błąd mógł kosztować sporo. Nie mnie. Tylko tę młodziutką dziewczynę. Widziałam już niedoświadczonych łamaczy, niszczących ludzkie psychiki. Nieodwracalnie. Przez jedną pomyłkę.
- Jest pani pewna? - Je wyniosły ton drażnił mnie coraz mocniej.
- Tak, jestem. - Odparłam krótko. Musiałam być. Spojrzałam jeszcze raz na dziewczynę, sprawdzając jej nadgarstki. Puls był słabo wyczuwalny, nie reagowała na większość bodźców. Klątwy nakładane na ludzi były zwykle najtrudniejsze w rozpoznaniu, z uwagi na brak zapisków, które mogłyby wskazać rozwiązanie.
Nie mogłam się pomylić.
Ujęłam młodą Jugson za nadgarstek, przykładając do niego koniec różdżki. Pomyślałam o runach, które jej dedykowałam. Uruz, dla zdrowia. Ansuz, dla porozumienia. I jeszcze Dagaz - dla oświecenia.
- Finite incantatem. - Wypowiedziałam formułę, a serce zdawało mi się na chwilę zatrzymać.
Dziewczyna krzyknęła, wyrywając rękę z mojej dłoni. Wystraszona, energicznie zamrugała oczami, jakby widziała świat po raz pierwszy. A ja już wiedziałam, że się udało.
- Mamo? - Całkowicie skonsternowana zwróciła się do kobiety, a ta błyskawicznie otoczyła ją swoimi ramionami. Odnalazły się, obie - a ja mogłam jedynie z żalem spojrzeć na ten obrazek ponownego zjednoczenia. Coś jednak było nie tak. Powietrze nadal wydawało się gęste i lepkie, zupełnie tak, jakby klątwa zupełnie nie odeszła.
- Pani Jugson, wydaje mi się, że to nie jedyna klątwa w pani domu..
- Wiem - rzuciła ostro, nie zaskoczona moim wyrokiem. - I dlatego dostaje pani kilka galeonów więcej. Tę wiedzę proszę zachować dla siebie, pani Sykes.
zt
Obudziło mnie natarczywe stukanie w okno. Leniwie podniosłam powieki, początkowo nie zamierzając opuścić miękkiego łóżka. Ale irytujący, zapętlony dźwięk wdzierał się w najgłębsze części głowy, siłą wyrywając mnie z błogiego świata snu. Wygrzebałam się z pościeli, szybko lokalizując intruza. Obca sowa z uporem próbowała wedrzeć się do mojej sypialni, obijając dziobem o powierzchnię szyby. Wpuściłam ją, a gdy obrała ramę mojego łóżka za żerdź, rozwinęłam przywiązany do nóżki list. Był napisany starannie, schludność od razu rzuciła mi się w oczy. Nadawcą musiała być kobieta - zanim w ogóle przeszłam do treści, spojrzałam na podpis. Nie pomyliłam się. Jej nazwisko nie było mi obce, ale nadawczyni z pewnością pozostawała dla mnie nieznajomą. List nie zawierał zbyt wielu informacji. Był prośbą o prędkie spotkanie, dyskrecję i składał obietnicę wysokiej zapłaty.
Już po samej treści snułam o kolejnej przygodzie. Zgodziłam się więc na spotkanie w karczmie na obrzeżach Lancaster. Znałam dobrze te okolice, ziemie Ollivanderów były tymi, na których się wychowałam. Gdy pojawiłam się w lokalu późnym wieczorem, bez problemu odnalazłam siedzącą samotnie przy stoliku kobietę. Już czekała. Była ode mnie starsza - pięć, może dziesięć lat. Ubrana elegancko, z ułożonymi włosami, siedziała wyprostowana, popijając zapewne najdroższy alkohol, jaki znalazła w ofercie przydrożnej karczmy. Nie pasowała tutaj, wyróżniała się - co nieszczególnie mnie cieszyło. Trzeba było wyciągnąć wnioski z tego niemal pachnącego listu i zaprosić ją do foyer w operze; choć tam to ja pasowałabym jak wół do karety. Wzięłam szklankę whisky i z takim orężem dosiadłam się do stolika.
- Pani Jugson, zapewne.
- Pani Sykes. - Odpowiedziała z pewnością, której raczej się nie spodziewałam. - Pali pani? - Zapytała, podsuwając w moim kierunku zdobioną papierośnicę. Rozpoznałam w nich smakowe papieosy, i choć nie byłam ich fanką, sięgnęłam i postanowiłam potowarzyszyć kobiecie w tym rytuale. - Sprawa jest poważna i wymaga dyskrecji. - Zaczęła bez ogródek. - Jeśli zdecyduje się pani wziąć to zlecenie, wszystko, co pani zobaczy, pozostanie tajemnica. Za co oczywiście zapłacę. - Była rzeczowa, czym szybko zaskarbiła sobie moją uwagę - oraz sympatię, o ile można było sympatyzować z potencjalnymi klientkami. - Proszę mieć na względzie, że posiadam rozległe znajomości, które mogą utrudnić pani dostęp do kolejnych zleceń. - No i czar prysł. Nie istniały żadne powody, dla których miałabym psuć własną reputację, a kobieta pospieszyła się z pogróżkami. Niemniej, w sytuacjach biznesowych takie przemyślenia wolałam zachowywać dla siebie, dlatego z wolna skinęłam głową na jej słowa, gestem otwarte dłoni zapewniając, że zrozumiałam i mogła kontynuować. Wyglądała na zamożną, co łatwo było poznać nie tylko po stroju, ale i liście, czy samym sposobie komunikowania się. - Sprawa rozchodzi się o moją córkę. Po ukończeniu szkoły wróciła do domu, z czasem zaczęłam dostrzegać na jej twarzy smutek. Zamykała się w pokoju, nie chciała ze mną rozmawiać. W szpitalu świętego Munga nie byli nam w stanie pomóc. Kilka dni temu córka próbowała się otruć. Rozumie chyba już pani, o czym mówię? - Spojrzała na mnie bystrym okiem, wypuszczając kłąb dymu z ust, a ja przytaknęłam z wolna. To mogła być klątwa Achlys, magomedycy nie mieli pojęcia o tym, jak ją rozpoznawać. Dziwił mnie jednak fakt, jak szybko pani Jugson połączyła kropki, decydując się na pomoc łamaczki klątw. Czyżby posiadała jakąś wiedzę w tej dziedzinie, lecz niewystarczające umiejętności, aby wyleczyć córkę? Czy może szukałam prawdy zupełnie nie tam, gdzie trzeba było? Istniało też prawdopodobieństwo, że byłam poddawana próbie; jeden Burke już raz wystawił mnie do wiatru, chcąc nakreślić swoje terytorium i pokazać mi, że Nokturn nie był dla mnie. Czy i tym razem trafiłam na silniejszego od siebie konkurenta? Musiałam być ostrożna.
Tym bardziej, że kobieta wyglądała raczej na taką, którą interesował balet i współczesne malarstwo, a nie stare zapiski runiczne.
- Chciałabym, aby przyjrzała się jej pani. Najlepiej jeszcze dziś. - Przeszyła mnie wzrokiem, upijając nieco alkoholu ze swojego kieliszka. - Ma pani dzieci, pani Sykes? - Uniosła brwi, gasząc papierosa w pękatej popielniczce.
- Nie. - Jej pytanie ukuło mnie w środku, jakby ktoś mnie przeklął dziwną klątwą, która przebijała mnie od wewnątrz setkami miniaturowych igieł. Nie dlatego, że było niewygodne. Wcześniejszą niechęć do macierzyństwa uważałam za swoją najgorszą porażkę. Teraz, kiedy już byłam gotowa, Solas miał już nie być gotowym nigdy.
- A więc nie wie pani, ile matka jest w stanie zrobić dla własnego dziecka. Zapewniam panią, że więcej, niż jest w stanie sobie pani wyobrazić. - Dodała wyniośle, może nawet z lekką pogardą w głosie - zupełnie tak, jakby brak posiadania potomstwa czynił mnie w jej oczach gorszym sortem kobiety. Nie przejęłam się szczególnie tym przytykiem, choć nie podobał mi się stosunek pani Jugson wobec mojej osoby.
- Zrobię co w mojej mocy, aby pomóc pani córce. - Potwierdziłam. - Możemy ruszać, choćby i teraz. - W zasadzie im szybciej miałam zakończyć to zlecenie, tym lepiej. Zastanawiało mnie co prawda, skąd siedemnato - osiemnastolatka mogła nabawić się klątwy. Sprawa była szemrana, niemniej podążyłam za kobietą przed lokal, po czym zgodnie z jej poleceniem złapałam ją za nadgarstek. Skoro potrafiła korzystać z teleportacji łącznej, musiała być całkiem zdolną wiedźmą.
Rozpoznałam okolicę, w której wylądowałysmy. Dom, zgodnie z moimi przypuszczeniami, był ogromny i piękny, a z oddali dało się słyszeć szum rzeki Lune. Kobieta zaprosiła mnie do środka, gdzie przy wejściu czekała gosposia, dygając uprzejmie w geście powitania. W milczeniu zaprowadziła mnie na piętro, zatrzymując się przed dwuskrzydłowymi drzwiami, wymalowanymi kobaltową farbą. Cóż za ekstrawagancja.
- Harriett, otwórz proszę. - Zawołała przez drzwi, a jej głos wydał się znacznie bardziej miękki niż podczas naszej rozmowy w gospodzie. Minęła dłuższa chwila, zanim z wnętrza pokoju dało się słyszeć jakiekolwiek życie, ale w końcu w drzwiach stanęła śliczna, młoda dziewczyna, o długich włosach i wątłym ciele. - Harriett, to pani Sykes. Pomoże ci. - Oznajmiła, choć wcale nie byłam jeszcze pewna, czy rzeczywiście będę w stanie pomóc dziewczynie. A było to możliwe tylko wtedy, gdy jej stan był wynikiem klątwy.
- Pozwól, proszę - uniosłam różdżkę, spoglądając w oczy nastolatki - szukając ewentualnego sprzeciwu. Ta jednak wydawała się na tyle apatyczna, że było jej wszystko jedno. - Hexa revelio - Wyinkantowałam, kreśląc w powietrzu półkolisty kształt, a zgodnie z moimi przypuszczeniami, powietrze już po chwili stało się cięższe. Nie było wątpliwości, że dziewczyna była pod działaniem klątwy. Ale widząc jej stan, do głowy przyszła mi również możliwość klątwy Morfeusza. Tym bardziej, że na ciele dziewczyny nie widziałam oznak samookaleczeń. Próba samobójcza nie musiała mieć związku z klątwą, jeśli - zgodnie z tym, co mówiła jej matka - próbowała się otruć.
- Więc? - pani Jugson zmarszczyła czoło, najpewniej oczekując odpowiedzi.
- To klątwa. Nie mam jednak pewności jaka. Podejrzewam dwie podobne w swoim działaniu klątwy. Harriett? - Zawołałam w kierunku dziewczyny, ta jednak nie zareagowała. Zupełnie tak, jakby była we śnie. - Czy zachowuje się tak samo od czasu, gdy zauważyła pani zmianę? Jak długo trwa już ten stan?
- Około trzech tygodni. Jest z nią bardzo słaby kontakt.
- A więc klątwa Morfeusza. Jest za wcześnie na próbę wynikającą z klątwy Achlys. - Byłam pewna - ale błąd mógł kosztować sporo. Nie mnie. Tylko tę młodziutką dziewczynę. Widziałam już niedoświadczonych łamaczy, niszczących ludzkie psychiki. Nieodwracalnie. Przez jedną pomyłkę.
- Jest pani pewna? - Je wyniosły ton drażnił mnie coraz mocniej.
- Tak, jestem. - Odparłam krótko. Musiałam być. Spojrzałam jeszcze raz na dziewczynę, sprawdzając jej nadgarstki. Puls był słabo wyczuwalny, nie reagowała na większość bodźców. Klątwy nakładane na ludzi były zwykle najtrudniejsze w rozpoznaniu, z uwagi na brak zapisków, które mogłyby wskazać rozwiązanie.
Nie mogłam się pomylić.
Ujęłam młodą Jugson za nadgarstek, przykładając do niego koniec różdżki. Pomyślałam o runach, które jej dedykowałam. Uruz, dla zdrowia. Ansuz, dla porozumienia. I jeszcze Dagaz - dla oświecenia.
- Finite incantatem. - Wypowiedziałam formułę, a serce zdawało mi się na chwilę zatrzymać.
Dziewczyna krzyknęła, wyrywając rękę z mojej dłoni. Wystraszona, energicznie zamrugała oczami, jakby widziała świat po raz pierwszy. A ja już wiedziałam, że się udało.
- Mamo? - Całkowicie skonsternowana zwróciła się do kobiety, a ta błyskawicznie otoczyła ją swoimi ramionami. Odnalazły się, obie - a ja mogłam jedynie z żalem spojrzeć na ten obrazek ponownego zjednoczenia. Coś jednak było nie tak. Powietrze nadal wydawało się gęste i lepkie, zupełnie tak, jakby klątwa zupełnie nie odeszła.
- Pani Jugson, wydaje mi się, że to nie jedyna klątwa w pani domu..
- Wiem - rzuciła ostro, nie zaskoczona moim wyrokiem. - I dlatego dostaje pani kilka galeonów więcej. Tę wiedzę proszę zachować dla siebie, pani Sykes.
zt
| 23-25 sierpnia, Etap II, Teoria Panmagiczna
Nie mógł się skupić na śnie. Całe ciało, mimo całodniowego zmęczenia, nie chciało odpocząć. Czuł się wręcz nienaturalnie pobudzony. Powinien był pozwolić sobie na sen, ale po kolejnej próbie ułożenia w namiocie, ostatecznie podniósł się z posłania. Było mu duszno i chłodno jednocześnie, dlatego wygrzebał się z koca i wysunął na zewnątrz.
Powitała go nie tak całkowita ciemność. Daleko od miasta, bez sztucznych świateł latarni, wszystko zdawało się bardziej kontrastowe. Tylko odległy, chociaż dobrze słyszalny szum rzeki i ciche brzęczenie okolicy podpowiadało, gdzie właściwe się znajdował. I nie bez powodu wybrał to miejsce, wcześniej oznaczając sobie punkt na mapie, by przygotować się na dalsze działania. Na badania, których się podjął, uczestniczył i współpracował. Nie zatrzymał się blisko rzeki. Prowizoryczny obóz zorganizował nieco dalej, na skalistej polanie, która kiedyś prawdopodobnie mieściła kilka kamiennych sieliszczy. Już dawno nieistniejących, ale bardziej jałowa ziemia musiała kryć twarde, chociaż skruszałe fundamenty. Zabezpieczone, szerokie na kilka metrów, zbudowane klatki, czy też lepiej by powiedzieć - zagrody z bardzo ruchliwą tchórzofretką, i równie ciekawskim niuchaczem, znajdowały się w dużym oddaleniu od siebie i od jego własnego namiotu, tworząc swoisty trójkąt na mapie. Wyznaczył wystraczająco dużo miejsca, by stworzenia mogły się uspokoić i poznać po swojemu terytorium, które dał im we władanie. Zadbał też o podstawowe, a instynktowe elementy dla przeżycia. Dostęp do czystej wody i pożywienia, które uzupełniał. A przede wszystkim, by znalazły się na obszarze kamiennych murków, dawno zrównanych z ziemią, zmurszałych od czasu, pozostałości przeszłości. Dodatkowo kilka tzw. magicznych "pastuchów", które blokowały próby wyjścia poza wyznaczony obręb terytorium. Musiał mieć pod kontrolą to co się działo.
Długo obserwował smukłe postaci stworzeń - chociaż w odrębnych dla siebie chwilach, nie wychodząc z podziwu ich zwinności. I zdecydowanie, coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że miały bardzo wiele wspólnego ze sobą. Nie miał podstaw, by mieć stuprocentową pewność, że tchórzofretki były niemagicznym źródłem powstania niuchaczy, ale z ciekawością doszukiwał się podobieństw i te zapisywał w notatniku.
Nie zapomniał o wskazówkach, które otrzymał w liście od profesora bez kłopotu uznając je za konieczność. Już pierwszego dnia, zanim sprowadził zwierzę, otoczył okolicę kilkoma zabezpieczeniami. Podstawą były Repello Mugoletum, Salvio Hexia, Homenum Revelio, dodatkowo co jakiś czas rzucał Oculus, by miał wgląd w okolicę i działania dwóch stworzeń nieco baczniej, a Vigilia mogła ostrzec, gdyby coś poszło nie tak.
Najwięcej troski poświęcił oczywiście skrupulatnie zabezpieczonym przez Jaydena sercom meteorytów. Starał się możliwe najmniej bezpośrednio mieć z nimi kontakt, ale fakt, że odkąd znalazły się w jego posiadaniu, stał się mocniej ożywiony, dodawał mu pewnych spostrzeżeń. Nie ryzykował głupio, sprawdzając inne możliwości, których nie było w ustalonym programie jego działań i założeń. Chociaż chodziło mu już po głowie, by zaoferować pomoc w testach, nie tylko jako specjalista od magicznych stworzeń. Skupił się jednak na tym, co rzeczywiście było przedmiotem jego aktualnej pracy i badań. I musiał przyznać, że sam był ciekaw efektów, jakie mogły być ich efektem. Być może, nie tak stricte naukowych i pisanych w teorii, podążających w nieco innym kierunku, ale - wciąż.
Serce meteorytowe sprowadził na miejsce dopiero na drugi dzień, gdy stworzenie zdążyło się częściowo zaaklimatyzować i zadbać, by inne zwierzaki nie będą przeszkadzać, ani się zbliżać. Kilka odstraszających elementów miało mu to ułatwić, ale w głównej mierze to on dbał o to, by nikt i nic nie niepokoiło wybranego miejsca.
Z rzeczową ostrożnością przeniósł kolejno fragmenty meteorytu na terytoriom, które od wczoraj należało do tchórzofretki i niuchacza. Musiał też przyznać, że widok delikatnego kokonu, który utworzył się wokół serca, było niezwykły i wydawało mu się, że żyło, chociaż nie potrafił wskazać dokładnie dlaczego. Powtórnie zabezpieczył całość i usunął się w cień, pozostawiając meteoryt, a także obserwujące go stworzenia - same. Przynajmniej na chwilę. Wiedział, że musiał być cierpliwy, że nic nie działało "od razu", nawet jeśli to coś" było nacechowane magiczną mocą.
Wyznaczył sobie warty, w gruncie rzeczy - ciesząc się, że mógł spędzić kilka dni poza miastem. Dzielił czas pomiędzy swoiste patrolowanie okolicy, postoje przy zagrodach, obserwacje, sen i zapisywanie tego, co zdążył dostrzec, jako zmianę. A te, gdy w końcu zaczęły się ujawniać, kreśliły coraz bardziej wyraźną żywotność magii. Tym jednak co potrzebował zrobić - to oddzielić efekty otoczenia, od samego działania meteorytu. Albo - zgodnie z ostrzeżeniem profesora, wpływu na otoczenia. Chociaż rzeka była wystarczająco daleko, to właśnie od jej strony częściej zatrzymywał się, by przegonić zbliżające się, drobne stworzenia, które zdawały się lgnąć do dwóch centrów, jakie zbudował. Miał nadzieję, że nic ponad takie nie zdecyduje się zbliżyć, chociaż celowo obrał okolicę, taką a nie inną. Nie spodziewał się większych niespodzianek, ale los bywał kapryśny. Zapowiadały się bardzo intensywne dni, wypełnione nie tylko obserwacją, ale i czujną ochroną.
onms III
| zt
Nie mógł się skupić na śnie. Całe ciało, mimo całodniowego zmęczenia, nie chciało odpocząć. Czuł się wręcz nienaturalnie pobudzony. Powinien był pozwolić sobie na sen, ale po kolejnej próbie ułożenia w namiocie, ostatecznie podniósł się z posłania. Było mu duszno i chłodno jednocześnie, dlatego wygrzebał się z koca i wysunął na zewnątrz.
Powitała go nie tak całkowita ciemność. Daleko od miasta, bez sztucznych świateł latarni, wszystko zdawało się bardziej kontrastowe. Tylko odległy, chociaż dobrze słyszalny szum rzeki i ciche brzęczenie okolicy podpowiadało, gdzie właściwe się znajdował. I nie bez powodu wybrał to miejsce, wcześniej oznaczając sobie punkt na mapie, by przygotować się na dalsze działania. Na badania, których się podjął, uczestniczył i współpracował. Nie zatrzymał się blisko rzeki. Prowizoryczny obóz zorganizował nieco dalej, na skalistej polanie, która kiedyś prawdopodobnie mieściła kilka kamiennych sieliszczy. Już dawno nieistniejących, ale bardziej jałowa ziemia musiała kryć twarde, chociaż skruszałe fundamenty. Zabezpieczone, szerokie na kilka metrów, zbudowane klatki, czy też lepiej by powiedzieć - zagrody z bardzo ruchliwą tchórzofretką, i równie ciekawskim niuchaczem, znajdowały się w dużym oddaleniu od siebie i od jego własnego namiotu, tworząc swoisty trójkąt na mapie. Wyznaczył wystraczająco dużo miejsca, by stworzenia mogły się uspokoić i poznać po swojemu terytorium, które dał im we władanie. Zadbał też o podstawowe, a instynktowe elementy dla przeżycia. Dostęp do czystej wody i pożywienia, które uzupełniał. A przede wszystkim, by znalazły się na obszarze kamiennych murków, dawno zrównanych z ziemią, zmurszałych od czasu, pozostałości przeszłości. Dodatkowo kilka tzw. magicznych "pastuchów", które blokowały próby wyjścia poza wyznaczony obręb terytorium. Musiał mieć pod kontrolą to co się działo.
Długo obserwował smukłe postaci stworzeń - chociaż w odrębnych dla siebie chwilach, nie wychodząc z podziwu ich zwinności. I zdecydowanie, coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że miały bardzo wiele wspólnego ze sobą. Nie miał podstaw, by mieć stuprocentową pewność, że tchórzofretki były niemagicznym źródłem powstania niuchaczy, ale z ciekawością doszukiwał się podobieństw i te zapisywał w notatniku.
Nie zapomniał o wskazówkach, które otrzymał w liście od profesora bez kłopotu uznając je za konieczność. Już pierwszego dnia, zanim sprowadził zwierzę, otoczył okolicę kilkoma zabezpieczeniami. Podstawą były Repello Mugoletum, Salvio Hexia, Homenum Revelio, dodatkowo co jakiś czas rzucał Oculus, by miał wgląd w okolicę i działania dwóch stworzeń nieco baczniej, a Vigilia mogła ostrzec, gdyby coś poszło nie tak.
Najwięcej troski poświęcił oczywiście skrupulatnie zabezpieczonym przez Jaydena sercom meteorytów. Starał się możliwe najmniej bezpośrednio mieć z nimi kontakt, ale fakt, że odkąd znalazły się w jego posiadaniu, stał się mocniej ożywiony, dodawał mu pewnych spostrzeżeń. Nie ryzykował głupio, sprawdzając inne możliwości, których nie było w ustalonym programie jego działań i założeń. Chociaż chodziło mu już po głowie, by zaoferować pomoc w testach, nie tylko jako specjalista od magicznych stworzeń. Skupił się jednak na tym, co rzeczywiście było przedmiotem jego aktualnej pracy i badań. I musiał przyznać, że sam był ciekaw efektów, jakie mogły być ich efektem. Być może, nie tak stricte naukowych i pisanych w teorii, podążających w nieco innym kierunku, ale - wciąż.
Serce meteorytowe sprowadził na miejsce dopiero na drugi dzień, gdy stworzenie zdążyło się częściowo zaaklimatyzować i zadbać, by inne zwierzaki nie będą przeszkadzać, ani się zbliżać. Kilka odstraszających elementów miało mu to ułatwić, ale w głównej mierze to on dbał o to, by nikt i nic nie niepokoiło wybranego miejsca.
Z rzeczową ostrożnością przeniósł kolejno fragmenty meteorytu na terytoriom, które od wczoraj należało do tchórzofretki i niuchacza. Musiał też przyznać, że widok delikatnego kokonu, który utworzył się wokół serca, było niezwykły i wydawało mu się, że żyło, chociaż nie potrafił wskazać dokładnie dlaczego. Powtórnie zabezpieczył całość i usunął się w cień, pozostawiając meteoryt, a także obserwujące go stworzenia - same. Przynajmniej na chwilę. Wiedział, że musiał być cierpliwy, że nic nie działało "od razu", nawet jeśli to coś" było nacechowane magiczną mocą.
Wyznaczył sobie warty, w gruncie rzeczy - ciesząc się, że mógł spędzić kilka dni poza miastem. Dzielił czas pomiędzy swoiste patrolowanie okolicy, postoje przy zagrodach, obserwacje, sen i zapisywanie tego, co zdążył dostrzec, jako zmianę. A te, gdy w końcu zaczęły się ujawniać, kreśliły coraz bardziej wyraźną żywotność magii. Tym jednak co potrzebował zrobić - to oddzielić efekty otoczenia, od samego działania meteorytu. Albo - zgodnie z ostrzeżeniem profesora, wpływu na otoczenia. Chociaż rzeka była wystarczająco daleko, to właśnie od jej strony częściej zatrzymywał się, by przegonić zbliżające się, drobne stworzenia, które zdawały się lgnąć do dwóch centrów, jakie zbudował. Miał nadzieję, że nic ponad takie nie zdecyduje się zbliżyć, chociaż celowo obrał okolicę, taką a nie inną. Nie spodziewał się większych niespodzianek, ale los bywał kapryśny. Zapowiadały się bardzo intensywne dni, wypełnione nie tylko obserwacją, ale i czujną ochroną.
onms III
| zt
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Kai Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 37
'k100' : 37
| 26 sierpnia, Etap II, Teoria Panmagiczna
Zerwał się z posłania jeszcze gdy było ciemno. Serce dygotało, a on miał wrażenie, że dopadła go jakaś gorączka. Był zlany potem, zupełnie, jakby obudził się z jakiegoś przerażającego koszmaru. A przecież, nic takiego nie miało miejsca. Nie, rzadko miewał koszmary. Jednak sny, które oplatały jego umysł dzisiejszej nocy, zdawały się być tak żywe, tak pełne przygód, jakby jeszcze przed chwilą płynął statkiem na pełnym morzu. Czuł na twarzy słony wiatr, a spierzchnięte usta wciąż miały posmak soli. To jednak, co rzeczywiście go zbudziło, to alarmujące przekonanie, że coś działo się poza prowizorycznym namiotem, które postawił. Coś, czego nie przewidywał i zdecydowanie miało związek z celem jego kilkudniowego pobytu nad rzeką. Badania.
W pośpiechu złapał różdżkę, która wciąż tkwiła pod poduszką. Zarzucił na ramiona kurtkę, chwycił wzmocnione rękawice i wysunął się na zewnątrz już w kolejnej chwili czując ciepłe i ciężkie od napięcia powietrze. Spojrzał w górę. Niebo było czyste, a mimo to - czuł, jakby za chwilę miała uderzyć burza.
Nie umknęło mu, że kamienista i do tej pory jałowa ziemia, wydawała się jakby bardziej żywa. I to dokładnie zaczynając od granicy działających barier.
Niemal od razu skierował kroki w stronę rzeki. I niemal wryło go, gdy dostrzegł spore zbiegowisko najróżniejszych stworzeń, które co prawda uparcie omijały rozstawiano odstraszacze - te magiczne i niemagiczne “pstuchy”, ale… wciąż. Zareagowały jednak pospiesznie na jego obecność, umykając. Podejrzewał jednak, że była to tylko chwilowa reakcja.
Obszedł całość terenu, na którym znajdował się niuchacz i dopiero wtedy, bardzo ostrożnie wszedł głębiej, szybko odnajdując przygotowaną zagrodę. Jej krawędzi, bardzo gęsto oplecione mchem i… podkopane. Serce załomotało nieco szybciej, gdy pochylał się nad wyznaczoną równo granicą. Z różdżką w jednej dłoni z bladym światłem zbliżającego się poranka, przesunął po wzburzonej ziemi, dłonią obleczoną już w rękawicę. Dziura. Bardziej nora. Sięgnął dalej, niemal zanurzając rękę aż po bark, by w końcu trafić… na coś. A dokładniej zbiorowisko różnych elementów. Rozcapierzył palce, chwytając nieduży przedmiot z wierzchu i ze zdziwieniem odnajdując szkatułę. Wciąż zamkniętą, umazaną rdzą i ziemią, ale połyskliwa struktura wydawała się bardziej niż rozpoznawalna. Zanim stworzenie znalazło się na wyznaczonym terytorium, całkiem głęboko ukrył kilka drobiazgów i monet. Runa i dawne siedlisko ludzkie, mogły kryć jakieś zapomniane przez mieszkańców przedmioty, ale nie spodziewał się, że znajdzie się tu cokolwiek innego.
Nagłe poruszenie z lewej zmusiło go do podążenia uwagą za jego źródłem. Kolejne drgnienie z drugiej strony. I jeszcze jedno. Wciąż obserwując okolicę, wysunął z kieszeni galeona. Pamiętał, co najbardziej pociągało niuchacze. I pamiętał założenia badań. Bliskość pozostawionego serca meteorytu i jego działanie musiało wpłynąć… wystarczająco. Obróciła złotą monetę w palcach, po czym rzucił ją wysoko w górę. W tym samym momencie, gdy krążek unosił się w powietrzu, dosłownie nad nią zmaterializowała smukła postać stworzenia, które zwinnie pochwyciło zdobycz. Nim jedna zniknęło z pola widzenia Arresto Momentum wstrzymało ruch… niuchacza. Z cichym gwizdnięciem, w końcu miał okazję przyjrzeć się magicznemu zwierzakowi. Po pierwsze - w zwolnionym tempie - teleportowało się, dopadając upatrzonego skarbu. Po drugie, ciało wydawało się bardziej zgrabne i ruchliwe. Kolejną rzeczą była powiększona “torba”, z której wysunęły się kolejne mniej lub bardziej błyszczące drobiazgi. I musiał się sporo napracować, nim mógł zabezpieczyć stworzenie, które zdążyło mu wielokrotnie umknąć z rąk. Tylko z pomocą kolejnych zabezpieczeń i barier, mógł umieścić je - tym razem śpiące w klatce. A musiał jeszcze “odkleić” ułożone w centrum zagrody, meteorytowe serce. I tak jak zwierzaka - zabezpieczyć. Tym bardziej, że sam wciąż czuł intensywne napięcie, które drgało wokół niego, niby emanujące mocą gniazdo. Dziwne. O tym na pewno musiał wspomnieć w notatkach dla Jaydena. Wydawało się, że meteoryt nie tylko wpływał na wybrane stworzenie, wzmacniało jego magiczną aurę, ale i reagowało zwrotnością. Zupełnie, jakby zaczynało wchodzić w rodzaj symbiozy.
Przyszła też kolej na samą tchórzofretkę. I chociaż okolica, nie była tak wypełniona intensywnością, pozostawała w podobnym stopniu rozbudzona. A sam zwierzak, nabrał ogromnej zwinności, prawdopodobnie zwiększając pozostałe zmysły, ale wydawało się chudsze. czy bardziej osłabione fizycznie? Co ciekawe, mniej skupiało się na instynktownych elementach przetrwania. Tuż obok odłamkowego serca, znajdowały się rozsypane drobiazgi. Tym co wyraźnie różniło, to fakt, że niemagiczne dużo bardziej skupiało swą “uwagę” źródła. Okolica była mniej bujna, i nawet powietrze lekko burzowe. Tchórzofretka pochłaniała większość mocy? A może chodziło o intencję? Nie. Trochę tak, jakby meteoryt sam skupił się na wybranym obiekcie, albo zwierzę zostało wybrane przez fakt, ze było najdłużej wystawione na jego działanie?
Dużo łatwiej było mu schwytać stworzenie, chociaż wykazywało wręcz uporczywą, czasem agresywną chęć dotarcia do meteorytu.
Potrzebował jeszcze sporo czasu, nim przygotował oba zwierzaki do kolejnej podróży, schował, spakował i zabezpieczył źródła i sporządził kolejne notatki. Żałował, że nie umiał rysować, być może ułatwiłoby mu to szczegółowe opisy zaobserwowanych elementów i zmian. Dopiero na wieczór zdołał ogarnąć całość i przekonać się, że sam nie był zmęczony. I właściwie zapomniał o zjedzeniu czegokolwiek. Musiał odpocząć, ale w ten znajomy sposób był podekscytowany perspektywą i różnicami, które nastąpiły. Wierzył, że profesor wyciągnie z jego opowieści, notatek i spisów - dużo więcej niż on sam.
onms III
| zt
Zerwał się z posłania jeszcze gdy było ciemno. Serce dygotało, a on miał wrażenie, że dopadła go jakaś gorączka. Był zlany potem, zupełnie, jakby obudził się z jakiegoś przerażającego koszmaru. A przecież, nic takiego nie miało miejsca. Nie, rzadko miewał koszmary. Jednak sny, które oplatały jego umysł dzisiejszej nocy, zdawały się być tak żywe, tak pełne przygód, jakby jeszcze przed chwilą płynął statkiem na pełnym morzu. Czuł na twarzy słony wiatr, a spierzchnięte usta wciąż miały posmak soli. To jednak, co rzeczywiście go zbudziło, to alarmujące przekonanie, że coś działo się poza prowizorycznym namiotem, które postawił. Coś, czego nie przewidywał i zdecydowanie miało związek z celem jego kilkudniowego pobytu nad rzeką. Badania.
W pośpiechu złapał różdżkę, która wciąż tkwiła pod poduszką. Zarzucił na ramiona kurtkę, chwycił wzmocnione rękawice i wysunął się na zewnątrz już w kolejnej chwili czując ciepłe i ciężkie od napięcia powietrze. Spojrzał w górę. Niebo było czyste, a mimo to - czuł, jakby za chwilę miała uderzyć burza.
Nie umknęło mu, że kamienista i do tej pory jałowa ziemia, wydawała się jakby bardziej żywa. I to dokładnie zaczynając od granicy działających barier.
Niemal od razu skierował kroki w stronę rzeki. I niemal wryło go, gdy dostrzegł spore zbiegowisko najróżniejszych stworzeń, które co prawda uparcie omijały rozstawiano odstraszacze - te magiczne i niemagiczne “pstuchy”, ale… wciąż. Zareagowały jednak pospiesznie na jego obecność, umykając. Podejrzewał jednak, że była to tylko chwilowa reakcja.
Obszedł całość terenu, na którym znajdował się niuchacz i dopiero wtedy, bardzo ostrożnie wszedł głębiej, szybko odnajdując przygotowaną zagrodę. Jej krawędzi, bardzo gęsto oplecione mchem i… podkopane. Serce załomotało nieco szybciej, gdy pochylał się nad wyznaczoną równo granicą. Z różdżką w jednej dłoni z bladym światłem zbliżającego się poranka, przesunął po wzburzonej ziemi, dłonią obleczoną już w rękawicę. Dziura. Bardziej nora. Sięgnął dalej, niemal zanurzając rękę aż po bark, by w końcu trafić… na coś. A dokładniej zbiorowisko różnych elementów. Rozcapierzył palce, chwytając nieduży przedmiot z wierzchu i ze zdziwieniem odnajdując szkatułę. Wciąż zamkniętą, umazaną rdzą i ziemią, ale połyskliwa struktura wydawała się bardziej niż rozpoznawalna. Zanim stworzenie znalazło się na wyznaczonym terytorium, całkiem głęboko ukrył kilka drobiazgów i monet. Runa i dawne siedlisko ludzkie, mogły kryć jakieś zapomniane przez mieszkańców przedmioty, ale nie spodziewał się, że znajdzie się tu cokolwiek innego.
Nagłe poruszenie z lewej zmusiło go do podążenia uwagą za jego źródłem. Kolejne drgnienie z drugiej strony. I jeszcze jedno. Wciąż obserwując okolicę, wysunął z kieszeni galeona. Pamiętał, co najbardziej pociągało niuchacze. I pamiętał założenia badań. Bliskość pozostawionego serca meteorytu i jego działanie musiało wpłynąć… wystarczająco. Obróciła złotą monetę w palcach, po czym rzucił ją wysoko w górę. W tym samym momencie, gdy krążek unosił się w powietrzu, dosłownie nad nią zmaterializowała smukła postać stworzenia, które zwinnie pochwyciło zdobycz. Nim jedna zniknęło z pola widzenia Arresto Momentum wstrzymało ruch… niuchacza. Z cichym gwizdnięciem, w końcu miał okazję przyjrzeć się magicznemu zwierzakowi. Po pierwsze - w zwolnionym tempie - teleportowało się, dopadając upatrzonego skarbu. Po drugie, ciało wydawało się bardziej zgrabne i ruchliwe. Kolejną rzeczą była powiększona “torba”, z której wysunęły się kolejne mniej lub bardziej błyszczące drobiazgi. I musiał się sporo napracować, nim mógł zabezpieczyć stworzenie, które zdążyło mu wielokrotnie umknąć z rąk. Tylko z pomocą kolejnych zabezpieczeń i barier, mógł umieścić je - tym razem śpiące w klatce. A musiał jeszcze “odkleić” ułożone w centrum zagrody, meteorytowe serce. I tak jak zwierzaka - zabezpieczyć. Tym bardziej, że sam wciąż czuł intensywne napięcie, które drgało wokół niego, niby emanujące mocą gniazdo. Dziwne. O tym na pewno musiał wspomnieć w notatkach dla Jaydena. Wydawało się, że meteoryt nie tylko wpływał na wybrane stworzenie, wzmacniało jego magiczną aurę, ale i reagowało zwrotnością. Zupełnie, jakby zaczynało wchodzić w rodzaj symbiozy.
Przyszła też kolej na samą tchórzofretkę. I chociaż okolica, nie była tak wypełniona intensywnością, pozostawała w podobnym stopniu rozbudzona. A sam zwierzak, nabrał ogromnej zwinności, prawdopodobnie zwiększając pozostałe zmysły, ale wydawało się chudsze. czy bardziej osłabione fizycznie? Co ciekawe, mniej skupiało się na instynktownych elementach przetrwania. Tuż obok odłamkowego serca, znajdowały się rozsypane drobiazgi. Tym co wyraźnie różniło, to fakt, że niemagiczne dużo bardziej skupiało swą “uwagę” źródła. Okolica była mniej bujna, i nawet powietrze lekko burzowe. Tchórzofretka pochłaniała większość mocy? A może chodziło o intencję? Nie. Trochę tak, jakby meteoryt sam skupił się na wybranym obiekcie, albo zwierzę zostało wybrane przez fakt, ze było najdłużej wystawione na jego działanie?
Dużo łatwiej było mu schwytać stworzenie, chociaż wykazywało wręcz uporczywą, czasem agresywną chęć dotarcia do meteorytu.
Potrzebował jeszcze sporo czasu, nim przygotował oba zwierzaki do kolejnej podróży, schował, spakował i zabezpieczył źródła i sporządził kolejne notatki. Żałował, że nie umiał rysować, być może ułatwiłoby mu to szczegółowe opisy zaobserwowanych elementów i zmian. Dopiero na wieczór zdołał ogarnąć całość i przekonać się, że sam nie był zmęczony. I właściwie zapomniał o zjedzeniu czegokolwiek. Musiał odpocząć, ale w ten znajomy sposób był podekscytowany perspektywą i różnicami, które nastąpiły. Wierzył, że profesor wyciągnie z jego opowieści, notatek i spisów - dużo więcej niż on sam.
onms III
| zt
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Kai Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 37
'k100' : 37
| 5 października
Październik przyniósł ze sobą chłód, gęstą mgłę i obawę przed tym, co może się w niej czaić. Nie minęło wiele czasu od tamtego naznaczonego szaleństwem dnia, gdy wdarli się do Tower z zamiarem uwolnienia Justine. I choć każda noc, każdy nadchodzący poranek, udowadniały, że żyła, naprawdę stamtąd uciekli, to z trudem przychodziło jej ułożenie sobie tego wszystkiego w głowie. Obrazy zmarłych, zakrwawionych, o pustych oczach nawiedzały ją i we śnie, i na jawie. Lewa ręka wciąż bolała, drętwiejąc przy każdej możliwej okazji, Rose mówiła jednak, że nie powinna się tym przejmować, w końcu wszystko wróci do normy. Tylko czy na pewno? Nie wiedziała już, co powinna uważać za właściwe. Czy jeszcze kiedykolwiek będzie taka sama. Lęk ten dotyczył nie tylko fizyczności, dziwnego, przeszywającego bólu głowy, który zaatakował ją ledwie przedwczoraj, obolałych żeber i wybitego barku, lecz przede wszystkim – rozchwianej psychiki. Kiedyś, nie pamiętała, kiedy dokładnie, widziała wszystko niezwykle wyraźnie. Dobro i zło, zasady, których powinna przestrzegać, a które pomagały utrzymać odpowiedni rytm, nie stracić równowagi. Teraz jednak utraciła tę pewność, stale siłując się z wyrzutami sumienia, z kiełkującym w piersi oburzeniem, z pojawiającym się znikąd wstydliwym poczuciem, że może faktycznie tak trzeba było postąpić. Czy to, że Fox zabił idących po nią strażników, było dobre? Czy to, że ratowała siebie, dopiero później myśląc o przygniecionej gruzami więźniarce, było złe?
Miała świadomość tego, że w obecnym stanie nie powinna przesadnie ryzykować. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt utracenia różdżki; zarejestrowane na Emer Gauntier drewienko przepadło, zakopane gdzieś pod kamieniami dawnego Biura Aurorów, uniemożliwiając swobodne poruszanie się po Londynie, trzymany w książce certyfikat był już kompletnie bezużyteczny. Zaś wojna obejmowała kolejne części Wysp, coraz wyraźniej rozprzestrzeniając się na kolejne hrabstwa. Nieważne, jak daleko próbowałaby uciec, gdzie chciałaby się skryć, niepokoje i tak miały dać o sobie znać – pod postacią pozyskanego, nie bez trudu, Walczącego Maga, dobiegających z podwórza wrzasków, czy pożaru sąsiedniej kamienicy. Nie mogła jednak, ani nie chciała, pozwolić sobie na odpoczynek. Na wypełnioną otępieniem rekonwalescencję. Musiała zarabiać, przygotowywać się na nadejście jeszcze gorszych czasów, musiała również odwracać swoją uwagę od kłębiących się w głowie myśli. Dlatego właśnie nie odmówiła, gdy otrzymała informację o czarodziejskiej parce, która mieszkała kawałek dalej, nad brzegiem rzeki Lune, a która za wszelką cenę chciała zabezpieczyć swój dom przed coraz śmielszymi włamywaczami – albo kimś jeszcze gorszym. Czy mieli powody, by obawiać się fanatyków idei czystej krwi, nie zamierzała wnikać. Ważne, że mieli dziecko – nie potrafiła sobie nawet wyobrazić strachu, jaki musiał wiązać się z wychowywaniem potomków teraz, w trakcie wojny – i, podobno, pieniądze, z którymi byli gotowi się rozstać, byle tylko zapewnić mu bezpieczeństwo.
Kiedy zbierała się do wyjścia, słońce dopiero rozpoczynało swą wędrówkę po niebie. Było nieprzyzwoicie wcześnie, lecz przecież i tak nie mogła spać. Pocieszała się myślą, że o tej porze nie natknie się na wielu przechodniów – miasto nie zdążyło jeszcze obudzić się do życia, zaś dla tych, którzy żyli nocą, nadszedł już czas spoczynku. I choć państwo Harrison, wdzięczni za okazywaną pomoc, solennie zaręczyli, że dostosują się do niej z datą i godziną spotkania, o swym rychłym przybyciu uprzedziła krótkim, pośpiesznie spisanym liścikiem; wolała sobie oszczędzić wystawania na porannym chłodzie w oczekiwaniu na zaspanych domowników. Droga nie była daleka, pokonałaby ją w mniej niż kwadrans i bez zmuszania się do pośpiechu, lecz ciało wiedziało lepiej; szła szybko, co chwila oglądając się przez ramię, mając wrażenie, że coś – ktoś? – majaczy na granicy pola widzenia, obserwuje ją, śledzi. Mimo to na podwórze otoczone zadbanym białym płotkiem dotarła w jednym kawałku. Nikt jej nie zaczepił, nikt za nią nie szedł. Zastukała w umówiony sposób – dwa razy szybko, wolno, znów szybko – próbując pozbyć się tej wciąż powracającej obawy, przytłaczającego ciężaru powodowanego wyrzutami sumienia. Czekała chwilę, dwie, trzy, mimo to nie dosłyszała żadnych kroków dobiegających zza drzwi wejściowych, żadnych hałasów świadczących o tym, że Harrisonowie usłyszeli sygnał. Bezwiednie zaczęła obserwować fasadę budynku, rozważając, które pułapki mogły okazać się najwłaściwsze do zabezpieczenia nie tylko domu, ale i otaczającego go ogródka. Zapukała znowu, głośniej, niecierpliwiej, chcąc mieć to już z głowy – nie żeby obawiała się akurat mieszkających tu czarodziejów, słyszała o nich wiele dobrego, po prostu odczuwała niepokój na widok snującej się przy ziemi mgły, a zakradające się pod płaszcz powiewy wiatru przypominały o dziedzińcu Tower i nienaturalnym, wywoływanym bliskością dementorów zimnie. W końcu doczekała się jakiejś reakcji, dosłyszała głosy, niewiele później drzwi stanęły przed nią otworem. Spróbowała wygiąć usta w uprzejmym uśmiechu, zamiast tego wyszedł blady, krzywy grymas. – Do boju Pustułki z Kenmare – mruknęła w formie przywitania, tak jak się umówili, przenosząc wzrok między tyczkowatym panem domu a stojącą u jego boku drobną, niższą o co najmniej głowę czarownicą. Wyglądali na rozespanych, spiętych; oby tylko nie utrudniali. – Dzień dobry. Czy mogę wejść do środka? – dodała jeszcze, mając dość wystawania na chłodzie. A kiedy już siedli przy kuchennym stole, została poczęstowana kawą, spróbowała podpytać ich, czy wiedzą cokolwiek o nakładaniu pułapek. Dopytała również, czy mają być jedynymi osobami, które powinny być upoważnione do swobodnego wstępu na posesję, czy może raczej jej działania powinny skupić się na samym domu. Wtedy też usłyszała donośny, rozpaczliwy krzyk dziecka – dobiegał zza ściany, mimo to nie dało się go pomylić z niczym innym. – Zabiorę się już do pracy. Nie chcę państwu zabierać więcej czasu niż to potrzebne – odezwała się cicho, chwytając za różdżkę i wracając do holu. Poprosiła, żeby pan Harrison towarzyszył jej przy całej procedurze. Nie była szczególnie rozmowna, czuła się jednak w obowiązku wytłumaczyć, co i jak powinno działać; same zabezpieczenia to jedno, a świadomość ich zalet i ograniczeń – drugie.
Zaczęła od Szklanych domów na drzwi wejściowe, by domownicy mogli dojrzeć ewentualnych intruzów bez wychodzenia im naprzeciw. Dodała do tego Strach na gremliny – gdyby już komuś udało się wedrzeć do środka, powinien zostać skutecznie spowolniony przez wizualizację swych największych strachów. Po wyjściu na zadbane, rozświetlane promieniami słońca podwórze zaproponowała obłożenie całej posesji Cave Inimicum; zaklęcie nie miało odstraszyć czy unieszkodliwić przechodzących przez furtkę czarodziejów, a jedynie poinformować o ich pojawieniu się. Przyjaciel czy wróg, najważniejsza była świadomość ich obecności. Zakasała rękawy, konsultując z gospodarzem swój kolejny pomysł – Repello Mugoletum. Czar pozwoliłby na ukrycie domu przed wzrokiem mugoli, co mogłoby zaoszczędzić im pewnych nieprzyjemności, nastroje robiły się coraz bardziej napięte, mimo to pan Harrison podziękował; w przejawie zadziwiającej szczerości przyznał, że urodził się wśród niemagicznych, nie chciał odcinać się od bliskich, w których żyłach nie płynęła magia. Pokiwała krótko głową, mając nadzieję, że przy innych był bardziej powściągliwy, dla własnego dobra, i prędko odszukała w pamięci kilka innych pułapek odpowiednich do ich sytuacji: Tenuistis ograniczające możliwość aportacji, Błyskotek na okna parteru, Nierusz na klamkę drzwi wejściowych.
Nie była pewna, ile jej to zajęło, godzinę, może dwie – spełniła jednak prośbę Harrisonów, zabezpieczając ich teren na tyle, na ile była w stanie. I oby to wystarczyło, oby nie dowiedziała się za tydzień lub miesiąc o kolejnej tragedii, tajemniczym pożarze czy bestialskiej masakrze na obrzeżach miasta. Przyjęła pobrzękującą cicho sakiewkę z objawiającą się jedynie w spojrzeniu wdzięcznością, nie zamierzała przeliczać zapłaty, po czym pożegnała się krótko, życząc im przy tym powodzenia, i bezzwłocznie ruszyła w drogę powrotną, chcąc jak najszybciej wrócić do mieszkania.
Może powinna pomyśleć o nałożeniu dodatkowych pułapek na własne lokum.
| zt
Październik przyniósł ze sobą chłód, gęstą mgłę i obawę przed tym, co może się w niej czaić. Nie minęło wiele czasu od tamtego naznaczonego szaleństwem dnia, gdy wdarli się do Tower z zamiarem uwolnienia Justine. I choć każda noc, każdy nadchodzący poranek, udowadniały, że żyła, naprawdę stamtąd uciekli, to z trudem przychodziło jej ułożenie sobie tego wszystkiego w głowie. Obrazy zmarłych, zakrwawionych, o pustych oczach nawiedzały ją i we śnie, i na jawie. Lewa ręka wciąż bolała, drętwiejąc przy każdej możliwej okazji, Rose mówiła jednak, że nie powinna się tym przejmować, w końcu wszystko wróci do normy. Tylko czy na pewno? Nie wiedziała już, co powinna uważać za właściwe. Czy jeszcze kiedykolwiek będzie taka sama. Lęk ten dotyczył nie tylko fizyczności, dziwnego, przeszywającego bólu głowy, który zaatakował ją ledwie przedwczoraj, obolałych żeber i wybitego barku, lecz przede wszystkim – rozchwianej psychiki. Kiedyś, nie pamiętała, kiedy dokładnie, widziała wszystko niezwykle wyraźnie. Dobro i zło, zasady, których powinna przestrzegać, a które pomagały utrzymać odpowiedni rytm, nie stracić równowagi. Teraz jednak utraciła tę pewność, stale siłując się z wyrzutami sumienia, z kiełkującym w piersi oburzeniem, z pojawiającym się znikąd wstydliwym poczuciem, że może faktycznie tak trzeba było postąpić. Czy to, że Fox zabił idących po nią strażników, było dobre? Czy to, że ratowała siebie, dopiero później myśląc o przygniecionej gruzami więźniarce, było złe?
Miała świadomość tego, że w obecnym stanie nie powinna przesadnie ryzykować. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt utracenia różdżki; zarejestrowane na Emer Gauntier drewienko przepadło, zakopane gdzieś pod kamieniami dawnego Biura Aurorów, uniemożliwiając swobodne poruszanie się po Londynie, trzymany w książce certyfikat był już kompletnie bezużyteczny. Zaś wojna obejmowała kolejne części Wysp, coraz wyraźniej rozprzestrzeniając się na kolejne hrabstwa. Nieważne, jak daleko próbowałaby uciec, gdzie chciałaby się skryć, niepokoje i tak miały dać o sobie znać – pod postacią pozyskanego, nie bez trudu, Walczącego Maga, dobiegających z podwórza wrzasków, czy pożaru sąsiedniej kamienicy. Nie mogła jednak, ani nie chciała, pozwolić sobie na odpoczynek. Na wypełnioną otępieniem rekonwalescencję. Musiała zarabiać, przygotowywać się na nadejście jeszcze gorszych czasów, musiała również odwracać swoją uwagę od kłębiących się w głowie myśli. Dlatego właśnie nie odmówiła, gdy otrzymała informację o czarodziejskiej parce, która mieszkała kawałek dalej, nad brzegiem rzeki Lune, a która za wszelką cenę chciała zabezpieczyć swój dom przed coraz śmielszymi włamywaczami – albo kimś jeszcze gorszym. Czy mieli powody, by obawiać się fanatyków idei czystej krwi, nie zamierzała wnikać. Ważne, że mieli dziecko – nie potrafiła sobie nawet wyobrazić strachu, jaki musiał wiązać się z wychowywaniem potomków teraz, w trakcie wojny – i, podobno, pieniądze, z którymi byli gotowi się rozstać, byle tylko zapewnić mu bezpieczeństwo.
Kiedy zbierała się do wyjścia, słońce dopiero rozpoczynało swą wędrówkę po niebie. Było nieprzyzwoicie wcześnie, lecz przecież i tak nie mogła spać. Pocieszała się myślą, że o tej porze nie natknie się na wielu przechodniów – miasto nie zdążyło jeszcze obudzić się do życia, zaś dla tych, którzy żyli nocą, nadszedł już czas spoczynku. I choć państwo Harrison, wdzięczni za okazywaną pomoc, solennie zaręczyli, że dostosują się do niej z datą i godziną spotkania, o swym rychłym przybyciu uprzedziła krótkim, pośpiesznie spisanym liścikiem; wolała sobie oszczędzić wystawania na porannym chłodzie w oczekiwaniu na zaspanych domowników. Droga nie była daleka, pokonałaby ją w mniej niż kwadrans i bez zmuszania się do pośpiechu, lecz ciało wiedziało lepiej; szła szybko, co chwila oglądając się przez ramię, mając wrażenie, że coś – ktoś? – majaczy na granicy pola widzenia, obserwuje ją, śledzi. Mimo to na podwórze otoczone zadbanym białym płotkiem dotarła w jednym kawałku. Nikt jej nie zaczepił, nikt za nią nie szedł. Zastukała w umówiony sposób – dwa razy szybko, wolno, znów szybko – próbując pozbyć się tej wciąż powracającej obawy, przytłaczającego ciężaru powodowanego wyrzutami sumienia. Czekała chwilę, dwie, trzy, mimo to nie dosłyszała żadnych kroków dobiegających zza drzwi wejściowych, żadnych hałasów świadczących o tym, że Harrisonowie usłyszeli sygnał. Bezwiednie zaczęła obserwować fasadę budynku, rozważając, które pułapki mogły okazać się najwłaściwsze do zabezpieczenia nie tylko domu, ale i otaczającego go ogródka. Zapukała znowu, głośniej, niecierpliwiej, chcąc mieć to już z głowy – nie żeby obawiała się akurat mieszkających tu czarodziejów, słyszała o nich wiele dobrego, po prostu odczuwała niepokój na widok snującej się przy ziemi mgły, a zakradające się pod płaszcz powiewy wiatru przypominały o dziedzińcu Tower i nienaturalnym, wywoływanym bliskością dementorów zimnie. W końcu doczekała się jakiejś reakcji, dosłyszała głosy, niewiele później drzwi stanęły przed nią otworem. Spróbowała wygiąć usta w uprzejmym uśmiechu, zamiast tego wyszedł blady, krzywy grymas. – Do boju Pustułki z Kenmare – mruknęła w formie przywitania, tak jak się umówili, przenosząc wzrok między tyczkowatym panem domu a stojącą u jego boku drobną, niższą o co najmniej głowę czarownicą. Wyglądali na rozespanych, spiętych; oby tylko nie utrudniali. – Dzień dobry. Czy mogę wejść do środka? – dodała jeszcze, mając dość wystawania na chłodzie. A kiedy już siedli przy kuchennym stole, została poczęstowana kawą, spróbowała podpytać ich, czy wiedzą cokolwiek o nakładaniu pułapek. Dopytała również, czy mają być jedynymi osobami, które powinny być upoważnione do swobodnego wstępu na posesję, czy może raczej jej działania powinny skupić się na samym domu. Wtedy też usłyszała donośny, rozpaczliwy krzyk dziecka – dobiegał zza ściany, mimo to nie dało się go pomylić z niczym innym. – Zabiorę się już do pracy. Nie chcę państwu zabierać więcej czasu niż to potrzebne – odezwała się cicho, chwytając za różdżkę i wracając do holu. Poprosiła, żeby pan Harrison towarzyszył jej przy całej procedurze. Nie była szczególnie rozmowna, czuła się jednak w obowiązku wytłumaczyć, co i jak powinno działać; same zabezpieczenia to jedno, a świadomość ich zalet i ograniczeń – drugie.
Zaczęła od Szklanych domów na drzwi wejściowe, by domownicy mogli dojrzeć ewentualnych intruzów bez wychodzenia im naprzeciw. Dodała do tego Strach na gremliny – gdyby już komuś udało się wedrzeć do środka, powinien zostać skutecznie spowolniony przez wizualizację swych największych strachów. Po wyjściu na zadbane, rozświetlane promieniami słońca podwórze zaproponowała obłożenie całej posesji Cave Inimicum; zaklęcie nie miało odstraszyć czy unieszkodliwić przechodzących przez furtkę czarodziejów, a jedynie poinformować o ich pojawieniu się. Przyjaciel czy wróg, najważniejsza była świadomość ich obecności. Zakasała rękawy, konsultując z gospodarzem swój kolejny pomysł – Repello Mugoletum. Czar pozwoliłby na ukrycie domu przed wzrokiem mugoli, co mogłoby zaoszczędzić im pewnych nieprzyjemności, nastroje robiły się coraz bardziej napięte, mimo to pan Harrison podziękował; w przejawie zadziwiającej szczerości przyznał, że urodził się wśród niemagicznych, nie chciał odcinać się od bliskich, w których żyłach nie płynęła magia. Pokiwała krótko głową, mając nadzieję, że przy innych był bardziej powściągliwy, dla własnego dobra, i prędko odszukała w pamięci kilka innych pułapek odpowiednich do ich sytuacji: Tenuistis ograniczające możliwość aportacji, Błyskotek na okna parteru, Nierusz na klamkę drzwi wejściowych.
Nie była pewna, ile jej to zajęło, godzinę, może dwie – spełniła jednak prośbę Harrisonów, zabezpieczając ich teren na tyle, na ile była w stanie. I oby to wystarczyło, oby nie dowiedziała się za tydzień lub miesiąc o kolejnej tragedii, tajemniczym pożarze czy bestialskiej masakrze na obrzeżach miasta. Przyjęła pobrzękującą cicho sakiewkę z objawiającą się jedynie w spojrzeniu wdzięcznością, nie zamierzała przeliczać zapłaty, po czym pożegnała się krótko, życząc im przy tym powodzenia, i bezzwłocznie ruszyła w drogę powrotną, chcąc jak najszybciej wrócić do mieszkania.
Może powinna pomyśleć o nałożeniu dodatkowych pułapek na własne lokum.
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
17 października 1957
HEP!
Czknęła, a trzask teleportacji rozległ się wzdłuż brzegu rzeki, gdy młoda panna Crabbe wylądowała swoimi obcasami na porośniętych mchem kamieniach, niebezpiecznie blisko wody. – Nie, nie, nie! HEP! – wydusiła z siebie, nie mogąc uwierzyć w to, że akurat dzisiaj, gdy miała bardzo ważne spotkanie w Ministerstwie dopadła ją czkawka teleportacyjna. Jeszcze chwilę temu stała w swoim gabinecie, przygotowując odpowiednie dokumenty, a teraz… nie było po niczym śladu, zaledwie otaczała ją przyroda. Zapach herbaty z ministerialnej stołówki dawno zaniknął na rzecz naturalnej woni leśnych, jesiennych ostępów. Chłodny wiatr wdzierał się pod ciemną spódnicę, łopocząc również czarną peleryną, okalającą sylwetkę kobiety. Choć perfekcyjna do urzędniczego spotkania, tak najwyraźniej nazbyt elegancka na spacer wśród fauny i flory. W innym dniu prawdopodobnie nawet nie narzekałaby na to, ciesząc się z chwili wytchnienia od murów budynku i smrodu londyńskich kłamstw, oblepiających jej płuca z każdym oddech. Trutka propagandy była mordercza, lecz tylko egzystując w niej – póki co – była w stanie zarabiać na siebie i – być może – uwolnić się od przebrzydłego ojca. – Hep! – jak ona tego nienawidziła… Naciągnęła na głowę kaptur, aby uchronić szyję od chłodnych powiewów i zaraz potem zapobiegawczo dotknęła kieszeni, sprawdzając, czy ma ze sobą różdżkę. Wiśniowe drewno wciąż spoczywało na swoim miejscu, lecz zaraz smukła dłoń wyjęła je, nie zastanawiając się zbytnio w jakim celu, zaledwie intuicja kazała jej uzbroić się w jedyną broń, jaką znała. Szum drzew mógł zwiastować… wszystko. Szczególnie w obecnym czasie, owiniętym wojenną zawieruchą. – Hep! Jasna… Hep! Szlag… Hep! – czkała, rozglądając się wokoło. Poczuła, jak jej obcasy zaczynają ześlizgiwać się z kamieni, a jeden z butów opacznie wylądował w rzece, zanurzając się niemal po samą kostkę. Kolejne siarczyste przekleństwa – całkowicie nieodpowiednie, jak na nią – wyrwały się z jej ust, a noga natychmiast poderwała się do góry, gdy chłodne kolce wody, przebiły się przez czarną, lśniącą skórę trzewika. Czy ten dzień mógł zacząć się gorzej? A może to przez ten cały stres została skazana na takie niepowodzenia? Zaraz jej myśli popędziły ku temu czy ktoś mógł podać jej coś, przez co dostała tej przeklętej czkawki. Brak obecności wiązał się z konsekwencjami, lecz nie dla niej samej, a dla sprawy i dokumentów, które miała przygotować. Westchnęła ciężko, cofając się kilka kroków od brzegu, a odbijająca się czkawka wciąż uprzykrzała jej życie. Nawet nie była w stanie stwierdzić, gdzie się znajdowała, rzeka wyglądała jak… każda inna, a niebo pokryte chmurami skutecznie utrudniało określenie pozycji słońca.
The member 'Forsythia Crabbe' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Ciężar plecaka wżynał się paskami w ramiona, wybrzuszenie materiału skrywało w sobie starannie zapakowane eliksiry lecznicze, które miał donieść do nowej kryjówki, powstałej po prorokowej akcji. Chata skryta na ziemiach Ollivandera, w lesie Bowland, mieściła w sobie zranione życia; tych, którzy walcząc o te ziemie trafieni zostali czarnomagicznymi zaklęciami. Teleportował się w znanym sobie punkcie, u brzegu rzeki Lune, którą podążał w stronę coraz wyraźniej zarysowującego się lasu - według mapy, przeglądanej przed wyruszeniem w drogę, musiał przekroczyć ścianę drzew i dopiero po dwóch ostrych meandrach winien czujniej rozglądać się, szukając zagęszczonych śladów, które zaprowadzą go za barierę salvio - na niewielką polanę pośród kolorów jesieni, w brązy, czerwienie i żółcie okalające lecznicę.
Miarowy marsz powiódł go nieopodal lasu, nie zdążył jednak schować się pośród roślinności; zwolnił, podchodząc bliżej człowieka, który z jakiegoś powodu leżał bezwładnie nieopodal brzegu rzeki; niepokój wkradł się w jego spojrzenie, gdy zdał sobie sprawę z tego, iż mężczyzna przybrał nienaturalną pozę i... nie rusza się...
- Wszystko w porządku? - zaczął więc od zasygnalizowania, że się zbliża; nie liczył na odpowiedź, chciał tylko łagodnym głosem zaakcentować troskę - by nie zaskoczyć kogoś, kto mógł znajdować się w ciężkim szoku; podchodził do leżącego jak do płochliwego zwierzęcia, powoli, ostrożnie, z różdżką schowaną na tyle blisko prawej dłoni, by mógł w mgnieniu oka po nią sięgnąć. Czy to ktoś ranny, kto próbował dotrzeć do lecznicy? Brakło mu jednak sił, zaniemógł na ostatniej prostej?
Postawił kolejny krok, a podświadomie wiedział już, że gdy spojrzy w martwe oczy, nie będzie potrzebował żadnych wyjaśnień; dłonie zadrżały nieznacznie, kiedy zderzył się z wykrzywioną w upiornym grymasie twarzą. Każda jedna struna mięśni musiała szarpana być przez obezwładniający ból. Zakrzepła krew osiadła na ubraniu, mieszając się z błotnistą skorupą.
Pochylił się na tym człowiekiem, by powiekami zasłonić bielmo, podarować mu ciemność i odciąć od bodźców świata żywych. On już do tego miejsca nie należał, tylko ciało jak kotwica wyrzucona z dala od portu przeznaczenia tkwiło wciąż zagubione. Porzucone. Zbezczeszczone.
Nie było w nim na to zgody. Sama śmierć tego mężczyzny była już okrucieństwem, trudno znaleźć słowo, którym dałoby się nazwać to - zostawianie zamordowanego człowieka na żer zwierząt. Nie miał pojęcia, co zrobić; nie weźmie go przecież na plecy, nie doniesie do lecznicy - lecz coś uczynić musiał.
Wtem w powietrzu rozległ się donośny dźwięk, trzask teleportacji, chlupot rzeki; ręka znalazła drogę do różdżki, skierował jej kraniec w stronę kobiecej sylwetki... minęła dłuższa chwila, nim zdał sobie sprawę z tego, że to możliwe, że to naprawdę ona. Po tych wszystkich latach los znowu ich ze sobą zetknął - akurat dzisiaj, akurat w... takim momencie. Szukał w niej choć odrobiny młodzieńczej beztroski, nie znalazł ni ziarenka.
- Sythia - zrobił krok w jej stronę, tak, by zasłonić jej widok na marionetkę śmierci - na marionetkę tych, którzy śmierć nieśli. - To nie... nie podchodź - chciał chyba oszczędzić jej tego; widoku, który zostanie w niej tej nocy, może i kolejnej; widoku, który weżre się w pamięć, zatruje myśli - nim wojna nie podsunie kolejnego, wypierając poprzedni, nawarstwiając zmartwienia, odejmując nadziei. - Salvio Hexia - chciał kupić sobie czas, zapewnić bezpieczeństwo i komfort niewidzialności, by nie narażać siebie - a przede wszystkim eliksirów - na to, że ktoś, kto zamordował tego człowieka, wypatrzy i jego. To nie od niej się odradzał.
Choć może powienien.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Miarowy marsz powiódł go nieopodal lasu, nie zdążył jednak schować się pośród roślinności; zwolnił, podchodząc bliżej człowieka, który z jakiegoś powodu leżał bezwładnie nieopodal brzegu rzeki; niepokój wkradł się w jego spojrzenie, gdy zdał sobie sprawę z tego, iż mężczyzna przybrał nienaturalną pozę i... nie rusza się...
- Wszystko w porządku? - zaczął więc od zasygnalizowania, że się zbliża; nie liczył na odpowiedź, chciał tylko łagodnym głosem zaakcentować troskę - by nie zaskoczyć kogoś, kto mógł znajdować się w ciężkim szoku; podchodził do leżącego jak do płochliwego zwierzęcia, powoli, ostrożnie, z różdżką schowaną na tyle blisko prawej dłoni, by mógł w mgnieniu oka po nią sięgnąć. Czy to ktoś ranny, kto próbował dotrzeć do lecznicy? Brakło mu jednak sił, zaniemógł na ostatniej prostej?
Postawił kolejny krok, a podświadomie wiedział już, że gdy spojrzy w martwe oczy, nie będzie potrzebował żadnych wyjaśnień; dłonie zadrżały nieznacznie, kiedy zderzył się z wykrzywioną w upiornym grymasie twarzą. Każda jedna struna mięśni musiała szarpana być przez obezwładniający ból. Zakrzepła krew osiadła na ubraniu, mieszając się z błotnistą skorupą.
Pochylił się na tym człowiekiem, by powiekami zasłonić bielmo, podarować mu ciemność i odciąć od bodźców świata żywych. On już do tego miejsca nie należał, tylko ciało jak kotwica wyrzucona z dala od portu przeznaczenia tkwiło wciąż zagubione. Porzucone. Zbezczeszczone.
Nie było w nim na to zgody. Sama śmierć tego mężczyzny była już okrucieństwem, trudno znaleźć słowo, którym dałoby się nazwać to - zostawianie zamordowanego człowieka na żer zwierząt. Nie miał pojęcia, co zrobić; nie weźmie go przecież na plecy, nie doniesie do lecznicy - lecz coś uczynić musiał.
Wtem w powietrzu rozległ się donośny dźwięk, trzask teleportacji, chlupot rzeki; ręka znalazła drogę do różdżki, skierował jej kraniec w stronę kobiecej sylwetki... minęła dłuższa chwila, nim zdał sobie sprawę z tego, że to możliwe, że to naprawdę ona. Po tych wszystkich latach los znowu ich ze sobą zetknął - akurat dzisiaj, akurat w... takim momencie. Szukał w niej choć odrobiny młodzieńczej beztroski, nie znalazł ni ziarenka.
- Sythia - zrobił krok w jej stronę, tak, by zasłonić jej widok na marionetkę śmierci - na marionetkę tych, którzy śmierć nieśli. - To nie... nie podchodź - chciał chyba oszczędzić jej tego; widoku, który zostanie w niej tej nocy, może i kolejnej; widoku, który weżre się w pamięć, zatruje myśli - nim wojna nie podsunie kolejnego, wypierając poprzedni, nawarstwiając zmartwienia, odejmując nadziei. - Salvio Hexia - chciał kupić sobie czas, zapewnić bezpieczeństwo i komfort niewidzialności, by nie narażać siebie - a przede wszystkim eliksirów - na to, że ktoś, kto zamordował tego człowieka, wypatrzy i jego. To nie od niej się odradzał.
Choć może powienien.
[bylobrzydkobedzieladnie]
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Ostatnio zmieniony przez Keat Burroughs dnia 12.06.21 9:10, w całości zmieniany 1 raz
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 47
'k100' : 47
W końcu po dłuższej chwili spostrzegła sylwetkę, niby znaną, jednak wierzyć w zbieg okoliczności nie chciała. Tu i teraz? Szum wody chybotał nasuwającymi się wspomnieniami, a ciało zareagowało dreszczem, jak przy ujrzeniu wroga. Choć winna była ta wycelowana w nią różdżka, która przywiodła świetlistą łunę wspomnień kuzynki, patrzącą z wyrzutem i oskarżeniami. – Keat? – wyrzekła i postąpiła krok w jego stronę niemal w tej samej chwili, gdy on wypowiedział jej imię, a głosy zlały się w jeden dźwięk, spływający między kamienistym brzegiem. Przemknęła spojrzeniem po znajomej twarzy, a cień uśmiechu zadrżałby na ustach w powitalnym geście, gdyby nie ostrzeżenie. – Słucham? – zmarszczyła brwi, słysząc kolejne słowa i nie pojmując jego osobliwej reakcji. Czy stanowiła dla niego zagrożenie? Wciąż nienawidził jej za tę historię z Bojczukiem, naprawdę? Brała już powietrze do płuc we wzburzeniu, lecz nagle wstrzymała oddech, widząc nieruchome ciało, którego nie był w stanie przysłonić przed jej spojrzeniem. Chociaż powinna się cofnąć, a zdrowy rozsądek podpowiadałby odejście od tej sytuacji, tak nie byłaby sobą, gdyby postąpiła w ten sposób. Najpierw obarczyła jego różdżkę chłodnym spojrzeniem, a potem pokręciła głową, krzyżując z nim spojrzenie. Przez kilka chwila zastanawiała się, czy to on mógłby być sprawcą tego aktu, lecz przecież… to był Keat. Zabiłby człowieka? Nie, nie wierzyła w to, ani przez chwilę. Choć słowa Frances zagrzmiały z tyłu jej głowy; „Moja rodzina… Och, wierz mi, nie znajdziesz bardziej toksycznego otoczenia…”. Wypuściła powoli powietrze, gdy tylko rzucił zaklęcie, choć wydawało jej się, że bez większego powodzenia. Wolała więc wzmocnić barierę, zdając sobie sprawę, co chciał zrobić i miało to jak najbardziej sens. Wzniosła różdżkę, a gdy tylko była gotowa do wypowiedzenia inkantacji, w słowa postanowiła wcisnąć się trapiąca ją przypadłość. – Salvio Hex-Hep! – ewidentny grymas złości zawitał na twarzy, a wstyd kipiał z bladego lica, zroszonego gniewnymi, chwilowymi zmarszczkami. Przedwczoraj rzuciła zaklęcie bezbłędnie, lecz dzisiaj najwyraźniej wszystko miało być na opak i pod górę. Niemniej jednak powolnym krokiem, ruszyła w jego stronę, a gdy znalazła się obok, utkwiła nieobecny wzrok w trupie. Ile miała ich jeszcze oglądać? Martwych bliskich, przyjaciół, straconych, ofiary wojny… Dziwne mrowienie przebiegło galopem po nozdrzach i wargach, a oczy przeszkliła wilgotna łzawa mgła. Przygryzła lekko policzki, w zastanowieniu lustrując dotkliwie przejmujący widok. Krew i plamy wskazywały na okrucieństwo, a wykrzywiony wyraz twarzy wzbudził w niej dreszcz wyobrażeń tego kto mógł to zrobić. Czy tak wyglądały zwłoki tych, których męczył jej ojciec? Tak wyglądali ci, których pokonał „bohater Alphard Black”? Żaden bohater… Nawet nie potrafiła myśleć po pogrzebie o nim, jak o rodzinie. Ani o wujach, ani o ojcu, ani o… – Hep! – skrzywiła się, czując się żałośnie, aby czkać w takiej chwili. Przymknęła lekko powieki, próbując zdławić kolejne, wymykające się czknięcie.
Nie wiedziała, ile tu leżał, lecz z pewnością brak było szacunku w tym, jak go pozostawiono. – Znasz go? – zapytała, zerkając z ukosa na dawnego przyjaciela, przesuwając się kilka kroków, aby kucnąć przy trupie. Dopiero wtedy poczuła obrzydliwy odór, wpełzający niemal do jej przełyku, dławiąc śmiertelnymi skrętami. O dziwo powstrzymała odruch wymiotny; zdarzało jej się wąchać gorsze zapachy, szczególnie przy pracy z magicznymi stworzeniami, które niejednokrotnie doprowadzały do rozstroju żołądka. Zacisnęła lekko usta, kierując różdżkę pod marynarkę mężczyzny, aby sprawdzić, czy w wewnętrznej kieszeni miał może jakiekolwiek dokumenty. W jej głowie rozbłysnął widok martwego brata, Alpharda i wielu innych ciał, które zdążyła w ostatnim czasie pochłonąć wojna. A jak było z tym człowiekiem? Za kogo zginął i w czyim imieniu? Miał rodzinę? Dzieci? – Trzeba będzie powiadomić jego bliskich jeśli dowiemy się, kim jest… – stwierdziła poważnie, próbując zachować jak największy spokój. Kolejna fala smrodu dotarła do jej nozdrzy, przez co raptownie odwróciła na chwilę głowę, aby wziąć oddech zroszony rzeczną wilgocią – świeższy i pozornie czystszy. Nawet silne perfumy zdawały się mało pomagać w tej sytuacji, a zaledwie w nikły sposób maskowały smród zwłok, czyniąc to wszystko jeszcze gorszym doświadczeniem. Niejednokrotnie podczas podróży znajdowała wraz z przełożonym śmiałków, którzy ginęli przez własny brak rozwagi z porywaniem się na polowanie. Zabijanie mantykory w pojedynkę? Tak, to byli szaleńcy, ewidentnie, których również wtedy należało zidentyfikować, więc sam pomysł sprawdzenia kim był ten człowiek, nie wydawał się jej irracjonalny. Delikatnym ruchem odsunęła połę marynarki, lecz z kieszeni nie wypadło nic, co mogłoby pomóc jej poznać tożsamość ofiary. Podniosła powoli spojrzenie na Keata, zastygając niemal w bezruchu. – Sprawdzałeś jego kieszenie? – nie chciała wkładać tam dłoni, lecz jeśli tego wymagałaby sytuacja to… Póki mogła wolała zapytać Burroughsa, chociaż miała wrażenie, że znała już odpowiedź na to pytanie.
| nieudane Slavio Hexia + nie wymiotuję
Nie wiedziała, ile tu leżał, lecz z pewnością brak było szacunku w tym, jak go pozostawiono. – Znasz go? – zapytała, zerkając z ukosa na dawnego przyjaciela, przesuwając się kilka kroków, aby kucnąć przy trupie. Dopiero wtedy poczuła obrzydliwy odór, wpełzający niemal do jej przełyku, dławiąc śmiertelnymi skrętami. O dziwo powstrzymała odruch wymiotny; zdarzało jej się wąchać gorsze zapachy, szczególnie przy pracy z magicznymi stworzeniami, które niejednokrotnie doprowadzały do rozstroju żołądka. Zacisnęła lekko usta, kierując różdżkę pod marynarkę mężczyzny, aby sprawdzić, czy w wewnętrznej kieszeni miał może jakiekolwiek dokumenty. W jej głowie rozbłysnął widok martwego brata, Alpharda i wielu innych ciał, które zdążyła w ostatnim czasie pochłonąć wojna. A jak było z tym człowiekiem? Za kogo zginął i w czyim imieniu? Miał rodzinę? Dzieci? – Trzeba będzie powiadomić jego bliskich jeśli dowiemy się, kim jest… – stwierdziła poważnie, próbując zachować jak największy spokój. Kolejna fala smrodu dotarła do jej nozdrzy, przez co raptownie odwróciła na chwilę głowę, aby wziąć oddech zroszony rzeczną wilgocią – świeższy i pozornie czystszy. Nawet silne perfumy zdawały się mało pomagać w tej sytuacji, a zaledwie w nikły sposób maskowały smród zwłok, czyniąc to wszystko jeszcze gorszym doświadczeniem. Niejednokrotnie podczas podróży znajdowała wraz z przełożonym śmiałków, którzy ginęli przez własny brak rozwagi z porywaniem się na polowanie. Zabijanie mantykory w pojedynkę? Tak, to byli szaleńcy, ewidentnie, których również wtedy należało zidentyfikować, więc sam pomysł sprawdzenia kim był ten człowiek, nie wydawał się jej irracjonalny. Delikatnym ruchem odsunęła połę marynarki, lecz z kieszeni nie wypadło nic, co mogłoby pomóc jej poznać tożsamość ofiary. Podniosła powoli spojrzenie na Keata, zastygając niemal w bezruchu. – Sprawdzałeś jego kieszenie? – nie chciała wkładać tam dłoni, lecz jeśli tego wymagałaby sytuacja to… Póki mogła wolała zapytać Burroughsa, chociaż miała wrażenie, że znała już odpowiedź na to pytanie.
| nieudane Slavio Hexia + nie wymiotuję
Spojrzenia splotły się w tańcu zachowawczej niepewności; patrzył na nią w podobny sposób, oceniająco, niemal surowo - dlaczego teleportowała się właśnie tu, pośród niczego?
Akurat nieopodal ciała - wracała po nie?
Daleki był jednak od uznania, że mogłaby posunąć się do brutalnego morderstwa; acz to jedno pytanie wciąż kołatało się w jego myślach, natrętnie, nieprzerwanie - czy piętno noszonego przez nią nazwiska mogło zatruć ją całą? Czy pozwalając innym rozporządzać swoim życiem dotarła do momentu, w którym włożona w konserwatywną ramę już w niej pozostała? Jak długa była droga od złamania serca Bojczuka, szczenięcej miłości, i od odcięcia się od swych szlamowatych znajomych - do zagorzałej walki o ideały będące tylko wydmuszką absurdów? Czy pozwoliła na to, by przez te wszystkie lata coś się w niej nieodwracalnie zmieniło - nie powierzchownie, lecz całościowo, dogłębnie?
Znał ją wtedy - miała czyste serce, lecz i - na swe nieszczęście - krew czystą. Zdawało się jednak, że kimkolwiek się stała, ta wina nie ciążyła na jej sumieniu.
Ani przez chwilę nie wyglądała, jakby wiedziała, co Keat próbuje przed nią ukryć; urwany w zaskoczeniu oddech był jej alibi, nie tego się spodziewała. Odsunął się, by ciało ukazało się przed nią w pełni zdeformowania. Nie patrzył już na tego człowieka, nie musiał, wciąż miał przed oczami wszystkie barwy bólu, które morderca wymalował na płótnie skóry denata. Miast tego, analizował jej zachowanie - ją?
Sięgnął do kieszeni, w której zwykł nosić papierosy - zatrzymał jednak dłoń w połowie peregrynacji, zdając sobie sprawę z tego, że przecież żadnego tam nie znajdzie; tytoń mógłby zamaskować woń rozkładającego się ciała, w tej sytuacji będzie musiał sobie jednak poradzić bez ułatwienia.
- Nie - odparł zdawkowym tonem, przeciągając sylabę; on nie - ale ona? Gdy pochylił się nad mężczyzną, dostrzegł w jej oczach refleks łez. - Dlaczego tak cię to poruszyło? To najpewniej tylko mugol - tak było łatwiej, wyrzucić z siebie wypełniającą go złość, a potem przerzucić brudne emocje na nią; skalać ją poczuciem winy - którą sam również czuł. Był przecież czarodziejem, a to ich zbiorowość zgotowała mugolom ten koszmar.
- Znalazłem go chwilę wcześniej, nie było śladu po człowieku, który odebrał mu życie, właściwie nie wiem nawet, co takiego mógł zrobić ten mężczyzna, że ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby go torturować - czysty sadyzm? Czy kryło się za tym coś więcej?
- Zostawili go tu jak kawał mięcha, ucztę dla padlinożerców - skrzywił się nieznacznie, oczami wyobraźni widząc już to, co pozostałoby z ciała za dzień albo kilka.
Coraz bardziej mdliło go od tej upiornie słodkiej woni. Śmierć człowieka nie pachniała ani trochę podobnie do jakiejkolwiek innej. Starał się oddychać tylko nosem, nie nabierać powietrza ustami nawet wtedy, gdy mówił.
- O ile żyją - wtrącił ponuro, nie próbując powstrzymać się przed zwerbalizowaniem pierwszego, co przyszło mu na myśl. Nawet jeśli to prawda, nie musiał być delikatny, ten tu już za nimi nie zapłacze.
Co ona...?
Dopiero po chwili dotarło do niego, czego tak właściwie szukała. Była to jakaś opcja. Mógł mieć przy sobie dokumenty. Różdżkę...? Mugolskie ubrania o niczym jeszcze nie świadczyły...
Ponownie - w odpowiedzi jedynie pokręcił głową; zaraz potem wsunął rękę do kieszeni w spodniach mężczyzny - ruchem tak delikatnym, jak wówczas, gdy mijając kogoś w portowym tłumie, nie zwracając na siebie najmniejszej uwagi, pozbawiał go sakiewki. Nie chciał poczuć pod palcami materiału opinającego się na sztywnym ciele. Nie, jeśli mógł tego uniknąć.
- Może w którejś z tylnych... - mruknął niepewnie, wahając się przed chwilę, nim zacisnął palce na zabarwionej juchą tkaninie, a potem pociągnął trupa w swoją stronę, przewracając go na brzuch. Nieprzesadnie delikatnie.
Z prawej kieszeni wystawał niebieski paszport, mugolski. Sięgnął po niego w milczeniu, opuszkiem palca muskając srebrną nić dwóch lwów podtrzymujących herb. Niżej, na szarfie, widniały całkowicie obce mu słowa.
Dieu et mon droit.
Ze zdjęcia przypatrywał się im Gilbert Grape - i choć ból zdeformował jego twarz w taki sposób, że trudno było się dopatrzyć podobieństwa pomiędzy zamordowanym a sportretowanym mężczyzną, uśmiechającym się do nich subtelnie, to jednak bez wątpienia był to właśnie on.
Dieu et mon droit.
Nie było tu Boga. A Grape nie miał też już żadnych praw na ziemi, którą oczyszczano z takich jak on, przelewając ich krew. Brudną krew.
Czy czasem tym samym żadna nie pozostała już czysta?
wytrzymałość II; wymiotuję czy nie wymiotuję, oto jest pytanie
[bylobrzydkobedzieladnie]
Akurat nieopodal ciała - wracała po nie?
Daleki był jednak od uznania, że mogłaby posunąć się do brutalnego morderstwa; acz to jedno pytanie wciąż kołatało się w jego myślach, natrętnie, nieprzerwanie - czy piętno noszonego przez nią nazwiska mogło zatruć ją całą? Czy pozwalając innym rozporządzać swoim życiem dotarła do momentu, w którym włożona w konserwatywną ramę już w niej pozostała? Jak długa była droga od złamania serca Bojczuka, szczenięcej miłości, i od odcięcia się od swych szlamowatych znajomych - do zagorzałej walki o ideały będące tylko wydmuszką absurdów? Czy pozwoliła na to, by przez te wszystkie lata coś się w niej nieodwracalnie zmieniło - nie powierzchownie, lecz całościowo, dogłębnie?
Znał ją wtedy - miała czyste serce, lecz i - na swe nieszczęście - krew czystą. Zdawało się jednak, że kimkolwiek się stała, ta wina nie ciążyła na jej sumieniu.
Ani przez chwilę nie wyglądała, jakby wiedziała, co Keat próbuje przed nią ukryć; urwany w zaskoczeniu oddech był jej alibi, nie tego się spodziewała. Odsunął się, by ciało ukazało się przed nią w pełni zdeformowania. Nie patrzył już na tego człowieka, nie musiał, wciąż miał przed oczami wszystkie barwy bólu, które morderca wymalował na płótnie skóry denata. Miast tego, analizował jej zachowanie - ją?
Sięgnął do kieszeni, w której zwykł nosić papierosy - zatrzymał jednak dłoń w połowie peregrynacji, zdając sobie sprawę z tego, że przecież żadnego tam nie znajdzie; tytoń mógłby zamaskować woń rozkładającego się ciała, w tej sytuacji będzie musiał sobie jednak poradzić bez ułatwienia.
- Nie - odparł zdawkowym tonem, przeciągając sylabę; on nie - ale ona? Gdy pochylił się nad mężczyzną, dostrzegł w jej oczach refleks łez. - Dlaczego tak cię to poruszyło? To najpewniej tylko mugol - tak było łatwiej, wyrzucić z siebie wypełniającą go złość, a potem przerzucić brudne emocje na nią; skalać ją poczuciem winy - którą sam również czuł. Był przecież czarodziejem, a to ich zbiorowość zgotowała mugolom ten koszmar.
- Znalazłem go chwilę wcześniej, nie było śladu po człowieku, który odebrał mu życie, właściwie nie wiem nawet, co takiego mógł zrobić ten mężczyzna, że ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby go torturować - czysty sadyzm? Czy kryło się za tym coś więcej?
- Zostawili go tu jak kawał mięcha, ucztę dla padlinożerców - skrzywił się nieznacznie, oczami wyobraźni widząc już to, co pozostałoby z ciała za dzień albo kilka.
Coraz bardziej mdliło go od tej upiornie słodkiej woni. Śmierć człowieka nie pachniała ani trochę podobnie do jakiejkolwiek innej. Starał się oddychać tylko nosem, nie nabierać powietrza ustami nawet wtedy, gdy mówił.
- O ile żyją - wtrącił ponuro, nie próbując powstrzymać się przed zwerbalizowaniem pierwszego, co przyszło mu na myśl. Nawet jeśli to prawda, nie musiał być delikatny, ten tu już za nimi nie zapłacze.
Co ona...?
Dopiero po chwili dotarło do niego, czego tak właściwie szukała. Była to jakaś opcja. Mógł mieć przy sobie dokumenty. Różdżkę...? Mugolskie ubrania o niczym jeszcze nie świadczyły...
Ponownie - w odpowiedzi jedynie pokręcił głową; zaraz potem wsunął rękę do kieszeni w spodniach mężczyzny - ruchem tak delikatnym, jak wówczas, gdy mijając kogoś w portowym tłumie, nie zwracając na siebie najmniejszej uwagi, pozbawiał go sakiewki. Nie chciał poczuć pod palcami materiału opinającego się na sztywnym ciele. Nie, jeśli mógł tego uniknąć.
- Może w którejś z tylnych... - mruknął niepewnie, wahając się przed chwilę, nim zacisnął palce na zabarwionej juchą tkaninie, a potem pociągnął trupa w swoją stronę, przewracając go na brzuch. Nieprzesadnie delikatnie.
Z prawej kieszeni wystawał niebieski paszport, mugolski. Sięgnął po niego w milczeniu, opuszkiem palca muskając srebrną nić dwóch lwów podtrzymujących herb. Niżej, na szarfie, widniały całkowicie obce mu słowa.
Dieu et mon droit.
Ze zdjęcia przypatrywał się im Gilbert Grape - i choć ból zdeformował jego twarz w taki sposób, że trudno było się dopatrzyć podobieństwa pomiędzy zamordowanym a sportretowanym mężczyzną, uśmiechającym się do nich subtelnie, to jednak bez wątpienia był to właśnie on.
Dieu et mon droit.
Nie było tu Boga. A Grape nie miał też już żadnych praw na ziemi, którą oczyszczano z takich jak on, przelewając ich krew. Brudną krew.
Czy czasem tym samym żadna nie pozostała już czysta?
wytrzymałość II; wymiotuję czy nie wymiotuję, oto jest pytanie
[bylobrzydkobedzieladnie]
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Ostatnio zmieniony przez Keat Burroughs dnia 12.06.21 9:22, w całości zmieniany 3 razy
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 49
'k100' : 49
Kogo by nie poruszyło, Keatonie? Potwora.
Słowa zabolały, dokładnie tak, jak Burroughs sobie tego życzył, dotkliwie wkłuwając przydługą igłę pod mostek, aby sięgnąć miejsca oddechu kobiecej piersi, osnutej ponurym całunem własnego wychowania, rodziny i świata, baczącego na każdy krok, mający być tym zaplamionym konserwatywną ideologią. Ciemne tęczówki wzbiły się wprost ku szarozielonym wodom duszy młodzieńca, by zaraz przepłynąć po nich pełnym rozczarowania westchnieniem i ucieczką pod powieki, kojące brakiem tej winy spoczywającej na sumieniu. Próżno było zaprzeczać i pytać – co to miało znaczyć? Wiedziała i dokładnego opisu nie potrzebowała, ani z jego ust opisu swej parszywości nie chciała. – To człowiek, Keatonie. Taki sam, jak – ty czy ja – my – odpowiedziała powoli, powstrzymując ton od napływającej… złości? Pogardy do samej siebie? Smutku? Eliksir emocji, płynący rzekami żył, zataczając finezyjne obroty pośród wrzącej krwi, wyjawił czerwień białek, podrażnionych uczuciem. Winił ją. Sama również siebie winiła, jednak nie miała zamiaru ani się kłócić, ani wszczynać burd, by wyprowadzać go z błędu, w którym właściwie wcale nie był. Dokonała już krzywdy, pokazała wiele lat temu, że potrafiła podzielić świat na lepszych i gorszych, a jej zadośćuczynienie nie miało w tej chwili znaczenia, skoro to pamiętał. Nie spojrzała już na niego, czy ze strachu czy wstydu, stwierdzić nie potrafiła, zaledwie dławiła się wyimaginowaną szpilą, wciąż wbitą dosadnie gdzieś w ciele, wadząc o serce bijące nierówno – niepewnie.
Co takiego mógł zrobić oprawca? Wyliczała klątwy, które znała, mogące poczynić takie obrażenia, a ciężar sumienia rozsadzał myśli, eksplozją własnego okropieństwa. Betula – mogła związać, uderzyć, rozciąć skórę. Bucco – mogło rozbić, zaboleć, dobić. Capillumo – torturowało, wyrywając kępki włosów z głowy. Flammare – ażeby zabolało bez śladu… Znała je aż za dobrze, przypieczętowane na własnej skórze. Haemorrio – by więcej polało się krwi. Nervusio – by uczynić bezbronnym w prosty sposób. Organus dolor – torturować bez szkody. Crucio… Chciała zapomnieć tę wiedzę, wpojoną teorię i niechętnie testowaną praktykę, której żałowała. Zapomnieć ból, przysporzony zaklęciami ojca, pragnącego zmusić ją do jego woli. A może wcale ta magia nie była tu potrzebna? Wystarczyła odpowiednia doza bestialstwa. Instynktownie spojrzała w kierunku miejsca, gdzie winno znajdować się serce, lecz nie dostrzegła tam, żadnej ziejącą pustką dziury, poświadczającej, jakoby mógł być to cel poznanego na pogrzebie Blacka Austriaka.
Milczała, słuchając ostrych słów Burroughsa, zastanawiając się, czy widział w niej bestię, która byłaby zdolna do poczynienia takiego zła. Dopiero po dłuższej chwili zebrało ją na refleksję, mogącą smakować zbyt gorzko. To nie czyny, a słowa ostatnimi czasy ważyły więcej. – Tortury rozwiązują język, zmuszają do… odpowiedzi – mruknęła posępnie, utkwiwszy spojrzenie w skrzywionej nienaturalnie twarzy. Czy jegomość miał język? Ta myśl ścisnęła żołądek, a ciężki smród dobił do nozdrzy, kolejny raz powodując dreszcz obrzydzenia, zawoalowany obrzydliwym posmakiem kwasu w kubkach smakowych. To nie ten zapach można było wyczuć na pogrzebach; nie była to woń słodkich do bólu lilii, tandetnych róż czy krztuszących kadzideł mącących w pogrążonej smutkiem głowie. Śmierdziało rzeczywistością – brudną, obmierzłą i prawdziwą, taką, która dotykała większość społeczeństwa, żyjącą poza klatką przywilejów. – Tak, o ile żyją… – powtórzyła, przytakując jego słowom. Trudno było się nie zgodzić i miał rację. Rozejrzała się po kniei, a potem oczy przetoczyły się po okolicznej trawie, jednak żadnych trupów rodziny nie znalazła, na szczęście.
Odwróciła głowę od trupa, gdy towarzysz przewracał ciało, a dźwięk przewalającego się truchła przywiódł dziwne uczucie przepaści. Tym miał stać się każdy po śmierci? Zaledwie powłoką bez duszy i myśli? Kombinezonem pozbawionym wnętrze, pozostawionym do rozkładu, by mogła wchłonąć go ziemia? Smutny los, gdy jedni pozostawali porzuceni przy brzegu rzeki, zaś innych niemal czczono, wyprawiając pochówek pełen przepychu. Przez chwilę zdawało jej się, że leżał przed nią Alphard – w tym samym strojnym garniturze czy tam fraku, który kosztował więcej niż życie poległego mugola. „Ale o wiele gorzej wyglądał, kiedy go przynieśli.” Czy tak właśnie wyglądał, Rigelu? Czy takiego Blacka widziała Aquila?
Wzrok dopiero przyciągnęła twarz, uśmiechnięta delikatnie – ciepło i niewinnie. Nie zasługiwał na to co go spotkało. – Gilbert Grape – szepnęła pod nosem, przedstawiają go na głos, samej sobie, pozwalając, by to jej ustami przemówił. – Bóg i… moje prawo – przetłumaczyła francuski napis, nie mając żadnego pojęcia, co mógł oznaczać. Idea mugolskiego boga była tak bardzo obca, odległa i niedościgniona, że nawet nie łasiła się o próbę zinterpretowania słów. Cokolwiek to znaczyło, było mugolskie, a to oznaczało, że pozostawało zaledwie gdybanie, przynajmniej w jej przypadku. Ciężkie westchnienie uleciało ponownie, a oczy wreszcie znalazły odwagę, by w pełni skupić się na Burroughsie, którego stan wydawał się niepokojąco trudny do zdefiniowania. – Hej… w porządku? – zapytała, marszcząc brwi i próbując złapać jakikolwiek kontakt wzrokowy, a dłoń mimowolnie powędrowała do jego ramienia, jak gdyby w obawie, że Keaton wyląduje zaraz w ziejącym odorem trupie. – Chcesz odejść? Chodź, odetchniemy z boku – stwierdziła, podnosząc się do pionu i próbując cofnąć, pociągając za sobą Burroughsa. Trzeba było myśleć trzeźwo, a wiele nie zdziałają jeśli, którekolwiek z nich miałoby zemdleć lub puścić pawia wprost na zwłoki.
Słowa zabolały, dokładnie tak, jak Burroughs sobie tego życzył, dotkliwie wkłuwając przydługą igłę pod mostek, aby sięgnąć miejsca oddechu kobiecej piersi, osnutej ponurym całunem własnego wychowania, rodziny i świata, baczącego na każdy krok, mający być tym zaplamionym konserwatywną ideologią. Ciemne tęczówki wzbiły się wprost ku szarozielonym wodom duszy młodzieńca, by zaraz przepłynąć po nich pełnym rozczarowania westchnieniem i ucieczką pod powieki, kojące brakiem tej winy spoczywającej na sumieniu. Próżno było zaprzeczać i pytać – co to miało znaczyć? Wiedziała i dokładnego opisu nie potrzebowała, ani z jego ust opisu swej parszywości nie chciała. – To człowiek, Keatonie. Taki sam, jak – ty czy ja – my – odpowiedziała powoli, powstrzymując ton od napływającej… złości? Pogardy do samej siebie? Smutku? Eliksir emocji, płynący rzekami żył, zataczając finezyjne obroty pośród wrzącej krwi, wyjawił czerwień białek, podrażnionych uczuciem. Winił ją. Sama również siebie winiła, jednak nie miała zamiaru ani się kłócić, ani wszczynać burd, by wyprowadzać go z błędu, w którym właściwie wcale nie był. Dokonała już krzywdy, pokazała wiele lat temu, że potrafiła podzielić świat na lepszych i gorszych, a jej zadośćuczynienie nie miało w tej chwili znaczenia, skoro to pamiętał. Nie spojrzała już na niego, czy ze strachu czy wstydu, stwierdzić nie potrafiła, zaledwie dławiła się wyimaginowaną szpilą, wciąż wbitą dosadnie gdzieś w ciele, wadząc o serce bijące nierówno – niepewnie.
Co takiego mógł zrobić oprawca? Wyliczała klątwy, które znała, mogące poczynić takie obrażenia, a ciężar sumienia rozsadzał myśli, eksplozją własnego okropieństwa. Betula – mogła związać, uderzyć, rozciąć skórę. Bucco – mogło rozbić, zaboleć, dobić. Capillumo – torturowało, wyrywając kępki włosów z głowy. Flammare – ażeby zabolało bez śladu… Znała je aż za dobrze, przypieczętowane na własnej skórze. Haemorrio – by więcej polało się krwi. Nervusio – by uczynić bezbronnym w prosty sposób. Organus dolor – torturować bez szkody. Crucio… Chciała zapomnieć tę wiedzę, wpojoną teorię i niechętnie testowaną praktykę, której żałowała. Zapomnieć ból, przysporzony zaklęciami ojca, pragnącego zmusić ją do jego woli. A może wcale ta magia nie była tu potrzebna? Wystarczyła odpowiednia doza bestialstwa. Instynktownie spojrzała w kierunku miejsca, gdzie winno znajdować się serce, lecz nie dostrzegła tam, żadnej ziejącą pustką dziury, poświadczającej, jakoby mógł być to cel poznanego na pogrzebie Blacka Austriaka.
Milczała, słuchając ostrych słów Burroughsa, zastanawiając się, czy widział w niej bestię, która byłaby zdolna do poczynienia takiego zła. Dopiero po dłuższej chwili zebrało ją na refleksję, mogącą smakować zbyt gorzko. To nie czyny, a słowa ostatnimi czasy ważyły więcej. – Tortury rozwiązują język, zmuszają do… odpowiedzi – mruknęła posępnie, utkwiwszy spojrzenie w skrzywionej nienaturalnie twarzy. Czy jegomość miał język? Ta myśl ścisnęła żołądek, a ciężki smród dobił do nozdrzy, kolejny raz powodując dreszcz obrzydzenia, zawoalowany obrzydliwym posmakiem kwasu w kubkach smakowych. To nie ten zapach można było wyczuć na pogrzebach; nie była to woń słodkich do bólu lilii, tandetnych róż czy krztuszących kadzideł mącących w pogrążonej smutkiem głowie. Śmierdziało rzeczywistością – brudną, obmierzłą i prawdziwą, taką, która dotykała większość społeczeństwa, żyjącą poza klatką przywilejów. – Tak, o ile żyją… – powtórzyła, przytakując jego słowom. Trudno było się nie zgodzić i miał rację. Rozejrzała się po kniei, a potem oczy przetoczyły się po okolicznej trawie, jednak żadnych trupów rodziny nie znalazła, na szczęście.
Odwróciła głowę od trupa, gdy towarzysz przewracał ciało, a dźwięk przewalającego się truchła przywiódł dziwne uczucie przepaści. Tym miał stać się każdy po śmierci? Zaledwie powłoką bez duszy i myśli? Kombinezonem pozbawionym wnętrze, pozostawionym do rozkładu, by mogła wchłonąć go ziemia? Smutny los, gdy jedni pozostawali porzuceni przy brzegu rzeki, zaś innych niemal czczono, wyprawiając pochówek pełen przepychu. Przez chwilę zdawało jej się, że leżał przed nią Alphard – w tym samym strojnym garniturze czy tam fraku, który kosztował więcej niż życie poległego mugola. „Ale o wiele gorzej wyglądał, kiedy go przynieśli.” Czy tak właśnie wyglądał, Rigelu? Czy takiego Blacka widziała Aquila?
Wzrok dopiero przyciągnęła twarz, uśmiechnięta delikatnie – ciepło i niewinnie. Nie zasługiwał na to co go spotkało. – Gilbert Grape – szepnęła pod nosem, przedstawiają go na głos, samej sobie, pozwalając, by to jej ustami przemówił. – Bóg i… moje prawo – przetłumaczyła francuski napis, nie mając żadnego pojęcia, co mógł oznaczać. Idea mugolskiego boga była tak bardzo obca, odległa i niedościgniona, że nawet nie łasiła się o próbę zinterpretowania słów. Cokolwiek to znaczyło, było mugolskie, a to oznaczało, że pozostawało zaledwie gdybanie, przynajmniej w jej przypadku. Ciężkie westchnienie uleciało ponownie, a oczy wreszcie znalazły odwagę, by w pełni skupić się na Burroughsie, którego stan wydawał się niepokojąco trudny do zdefiniowania. – Hej… w porządku? – zapytała, marszcząc brwi i próbując złapać jakikolwiek kontakt wzrokowy, a dłoń mimowolnie powędrowała do jego ramienia, jak gdyby w obawie, że Keaton wyląduje zaraz w ziejącym odorem trupie. – Chcesz odejść? Chodź, odetchniemy z boku – stwierdziła, podnosząc się do pionu i próbując cofnąć, pociągając za sobą Burroughsa. Trzeba było myśleć trzeźwo, a wiele nie zdziałają jeśli, którekolwiek z nich miałoby zemdleć lub puścić pawia wprost na zwłoki.
Brzeg rzeki Lune
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire