Sypialnia Michaela i Addy
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Męska, czyli skromnie urządzona sypialnia - z półką uginającą się od książek, wygodnym łóżkiem i widokiem na wrzosowiska Kornwalii.Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
Sypialnia Michaela i Addy
Męska, czyli skromnie urządzona sypialnia - z półką uginającą się od książek, wygodnym łóżkiem i widokiem na wrzosowiska Kornwalii.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 25.10.23 20:20, w całości zmieniany 3 razy
-Dziękuję... - wymamrotał, zdziwiony. Miło byłoby się położyć. Dać sobą zaopiekować, dostać i wypić lekarstwo na kaca. Odruchowo przeniósł wzrok na łóżko i...
-N..nie, nie teraz. Muszę oddać te ubrania, znaleźć tamtego kierowcę, skrzyknąć innych aurorów. - wypalił, walcząc ze zmęczeniem. Trochę słaniał się z nóg, ale wiedział, że nie da rady odpocząć dopóki nie doprowadzi sprawy do końca. -Byłem w Kent, to tereny objęte wojną, a tam są mugole, nie mogą czekać, musimy ich ewakuować... - zaczął wyjaśniać, gorączkowo, nerwowo. Tak, jakby liczył, że Kerstin zrozumie.
Ale chyba nie zrozumiała. Nagle wyprostowała się jakoś sztywno, zrobiła jakąś zimną minę. W samym pomieszczeniu stało się chłodniej.
A potem w ustach rozbrzmiał mu krzyk. Piskliwy, wysoki, głośno wibrujący w uszach.
-Wrócę na plażę w Kent, po ten szalik... - zaczął, gdy mógł jeszcze rozróżniać słowa. Ale Kerstin krzyczała dalej, coś o włóczce, skąd on weźmie dla niej włóczkę, może Riley spał na tym szaliku, oby zostawił go na plaży, bo przecież go o to nie spyta, nie po tym jak zniknął z plaży jak ostatni dupek, tamten człowiek też chciał krzyczeć, ale nie był w stanie...
Zamrugał, bo w jego myśli zdradziecko wtargnął ktoś obcy. Już nie Kerrie, nie Riley, a tamten więzień, z którego na oczach Michaela uleciała dusza.
Nie pomogłem mu, tak jak nie pomogłem mugolowi w Kent...
Ani się waż o tym myśleć...
Kerstin ma rację, nie potrafię być odpowiedzialny, nie pomogłem mu...
ZAMKNIJ SIĘ
TY SIĘ ZAMKNIJ, POTWORZE, NAWET CIĘ TO NIE OBCHODZI
I TU SIĘ MYLISZ, SAM JESTEŚ POTWOREM I NIE WIEM CZEMU JEJ SŁUCHASZ, SPADAMY STĄD - zarządził Fenrir, a jego warkot zagłuszył krzyk Kerstin. Michael odruchowo uniósł drżące dłonie do uszu, wpatrując się gdzieś w przestrzeń. Zrobiło mu się zimno, tak strasznie zimno, ogarnęła go rozpacz, potworny smutek.
Zaradzę na to - I wtedy poczuł znajomy, gorący dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Mógłby się mu poddać.
Zapomnieć. Choć na chwilę. Może znowu obudziłby się pod gwiazdami, obok kogoś, kto nie ma go za potwora.
Nie, nie, nie - prawie, prawie miał ochotę się poddać, ale przypomniał sobie o Kerstin.
Otworzył szeroko oczy, łapiąc gwałtownie powietrze i spoglądając na Kerrie odrobinę przytomniej. Nadal było mu gorąco, przez twarz przemknął grymas strachu. Ile czasu mu zostało? Kilka sekund, kilkanaście?
Był doświadczonym aurorem, tyle musi wystarczyć. Wprawionym, błyskawicznym ruchem sięgnął po różdżkę.
-Abesio. - syknął, usiłując skupić się na lesie za domem, a nie na bolesnych skurczach mięśni. Ryzyko rozszczepienia było niewielką ceną w porównaniu za utratę kontroli przy Kerstin.
Zniknął, a ona pewnie nic z tego nie rozumiała. Dla mugolskiej pielęgniarki wyglądał jak człowiek dotknięty atakiem paniki.
Teleportował się za dom i od razu krzyknął -Ascendio! - a różdżka pociągnęła go do przodu, pomiędzy drzewa. Upadł ciężko i choć chciał rzucać Ascendio dalej, to już nie mógł wstać. Czaszkę rozsadził mu ból, w ciele czuł ogień. Objął głowę ramionami i zwinął się w pozycję embrionalną, usiłując z tym walczyć, zagłuszyć paniczny warkot Fenrira. Nie było tu dementorów, tu była rodzina, nie mógł uciec do wilczego ciała. Wzdłuż kręgosłupa nadal pulsował mu gorący ból, ale już się nie rozprzestrzeniał.
Wszystko zepsułeś.
Pokiwał głową, zgadzając się z Fenrirem. Co prawda, tamtemu chodziło o nieudaną przemianę, a Michaelowi o ryzyko, na które właśnie naraziłby rodzinę. Jęknął cicho i chwiejnie usiadł pod drzewem, głowa nadal mu pękała, tym razem nie tylko z kaca, a w gardle czuł gorzki ciężar.
Jesteśmy potworem - przypomniał sobie i Fenrirowi, ciężko opierając czoło na kolanach. Miał ochotę się rozpłakać i wiedział, że zaraz do głowy przyjdą mu jeszcze gorsze myśli, zwabione poczuciem winy. Gałęzie tych drzew wydawały się stabilne, udźwignęłyby jego ciężar.
Kilka minut i po problemie. Już teraz dławił się powietrzem, dusił własną rozpaczą.
Ale nie miał nawet szalika, a Fenrir bał się tego jeszcze bardziej niż on.
Trudno, będziemy musieli się odważyć - postanowił Michael w przypływie gniewu, gorąca krew nadal pulsowała mu w żyłach.
I wtedy poczuł zapach gwiazd na swoim golfie.
Zamarł, a potem ostrożnie podciągnął kołnierz aż pod nos i zamknął oczy, próbując przypomnieć sobie, jak czuł się kilka godzin temu.
Przy kimś, kto nie uważał go za potwora.
Niektóre ciężary są lżejsze od innych. To poczucie winy było lepsze od tamtego. Łatwiejsze do zignorowania. Zignorował je więc i pozwolił Fenrirowi i sobie przypomnieć sobie piękną i ciepłą noc, zapomnieć na moment o innych problemach i o złowieszczych gałęziach drzew. W końcu wstał chwiejnie i ruszył z powrotem w stronę domu. Musiał być odpowiedzialny, musiał wrócić po te ubrania i zwołać aurorów i wrócić do Kent.
I nie wpaść na Kerstin po drodze. Nie zniósłby chyba wstydu. Wśliźnie się do domu bardzo, bardzo cicho.
rzuty: k1 azkabanowe, udane abesio, udane ascendio, nieudana przemiana w wilkołaka, dostaję 25 obrażeń psychicznych
/zt tutaj
-N..nie, nie teraz. Muszę oddać te ubrania, znaleźć tamtego kierowcę, skrzyknąć innych aurorów. - wypalił, walcząc ze zmęczeniem. Trochę słaniał się z nóg, ale wiedział, że nie da rady odpocząć dopóki nie doprowadzi sprawy do końca. -Byłem w Kent, to tereny objęte wojną, a tam są mugole, nie mogą czekać, musimy ich ewakuować... - zaczął wyjaśniać, gorączkowo, nerwowo. Tak, jakby liczył, że Kerstin zrozumie.
Ale chyba nie zrozumiała. Nagle wyprostowała się jakoś sztywno, zrobiła jakąś zimną minę. W samym pomieszczeniu stało się chłodniej.
A potem w ustach rozbrzmiał mu krzyk. Piskliwy, wysoki, głośno wibrujący w uszach.
-Wrócę na plażę w Kent, po ten szalik... - zaczął, gdy mógł jeszcze rozróżniać słowa. Ale Kerstin krzyczała dalej, coś o włóczce, skąd on weźmie dla niej włóczkę, może Riley spał na tym szaliku, oby zostawił go na plaży, bo przecież go o to nie spyta, nie po tym jak zniknął z plaży jak ostatni dupek, tamten człowiek też chciał krzyczeć, ale nie był w stanie...
Zamrugał, bo w jego myśli zdradziecko wtargnął ktoś obcy. Już nie Kerrie, nie Riley, a tamten więzień, z którego na oczach Michaela uleciała dusza.
Nie pomogłem mu, tak jak nie pomogłem mugolowi w Kent...
Ani się waż o tym myśleć...
Kerstin ma rację, nie potrafię być odpowiedzialny, nie pomogłem mu...
ZAMKNIJ SIĘ
TY SIĘ ZAMKNIJ, POTWORZE, NAWET CIĘ TO NIE OBCHODZI
I TU SIĘ MYLISZ, SAM JESTEŚ POTWOREM I NIE WIEM CZEMU JEJ SŁUCHASZ, SPADAMY STĄD - zarządził Fenrir, a jego warkot zagłuszył krzyk Kerstin. Michael odruchowo uniósł drżące dłonie do uszu, wpatrując się gdzieś w przestrzeń. Zrobiło mu się zimno, tak strasznie zimno, ogarnęła go rozpacz, potworny smutek.
Zaradzę na to - I wtedy poczuł znajomy, gorący dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Mógłby się mu poddać.
Zapomnieć. Choć na chwilę. Może znowu obudziłby się pod gwiazdami, obok kogoś, kto nie ma go za potwora.
Nie, nie, nie - prawie, prawie miał ochotę się poddać, ale przypomniał sobie o Kerstin.
Otworzył szeroko oczy, łapiąc gwałtownie powietrze i spoglądając na Kerrie odrobinę przytomniej. Nadal było mu gorąco, przez twarz przemknął grymas strachu. Ile czasu mu zostało? Kilka sekund, kilkanaście?
Był doświadczonym aurorem, tyle musi wystarczyć. Wprawionym, błyskawicznym ruchem sięgnął po różdżkę.
-Abesio. - syknął, usiłując skupić się na lesie za domem, a nie na bolesnych skurczach mięśni. Ryzyko rozszczepienia było niewielką ceną w porównaniu za utratę kontroli przy Kerstin.
Zniknął, a ona pewnie nic z tego nie rozumiała. Dla mugolskiej pielęgniarki wyglądał jak człowiek dotknięty atakiem paniki.
Teleportował się za dom i od razu krzyknął -Ascendio! - a różdżka pociągnęła go do przodu, pomiędzy drzewa. Upadł ciężko i choć chciał rzucać Ascendio dalej, to już nie mógł wstać. Czaszkę rozsadził mu ból, w ciele czuł ogień. Objął głowę ramionami i zwinął się w pozycję embrionalną, usiłując z tym walczyć, zagłuszyć paniczny warkot Fenrira. Nie było tu dementorów, tu była rodzina, nie mógł uciec do wilczego ciała. Wzdłuż kręgosłupa nadal pulsował mu gorący ból, ale już się nie rozprzestrzeniał.
Wszystko zepsułeś.
Pokiwał głową, zgadzając się z Fenrirem. Co prawda, tamtemu chodziło o nieudaną przemianę, a Michaelowi o ryzyko, na które właśnie naraziłby rodzinę. Jęknął cicho i chwiejnie usiadł pod drzewem, głowa nadal mu pękała, tym razem nie tylko z kaca, a w gardle czuł gorzki ciężar.
Jesteśmy potworem - przypomniał sobie i Fenrirowi, ciężko opierając czoło na kolanach. Miał ochotę się rozpłakać i wiedział, że zaraz do głowy przyjdą mu jeszcze gorsze myśli, zwabione poczuciem winy. Gałęzie tych drzew wydawały się stabilne, udźwignęłyby jego ciężar.
Kilka minut i po problemie. Już teraz dławił się powietrzem, dusił własną rozpaczą.
Ale nie miał nawet szalika, a Fenrir bał się tego jeszcze bardziej niż on.
Trudno, będziemy musieli się odważyć - postanowił Michael w przypływie gniewu, gorąca krew nadal pulsowała mu w żyłach.
I wtedy poczuł zapach gwiazd na swoim golfie.
Zamarł, a potem ostrożnie podciągnął kołnierz aż pod nos i zamknął oczy, próbując przypomnieć sobie, jak czuł się kilka godzin temu.
Przy kimś, kto nie uważał go za potwora.
Niektóre ciężary są lżejsze od innych. To poczucie winy było lepsze od tamtego. Łatwiejsze do zignorowania. Zignorował je więc i pozwolił Fenrirowi i sobie przypomnieć sobie piękną i ciepłą noc, zapomnieć na moment o innych problemach i o złowieszczych gałęziach drzew. W końcu wstał chwiejnie i ruszył z powrotem w stronę domu. Musiał być odpowiedzialny, musiał wrócić po te ubrania i zwołać aurorów i wrócić do Kent.
I nie wpaść na Kerstin po drodze. Nie zniósłby chyba wstydu. Wśliźnie się do domu bardzo, bardzo cicho.
rzuty: k1 azkabanowe, udane abesio, udane ascendio, nieudana przemiana w wilkołaka, dostaję 25 obrażeń psychicznych
/zt tutaj
Can I not save one
from the pitiless wave?
7/8 luty 1958
Po udanej akcji spichlerzowej przeprowadzonej ze Steffenem — wciąż jeszcze nie wierzył, że naprawdę im się udało; w najśmielszych snach nie pomyślałby, że coś takiego może przydarzyć mu się w asyście wesołego i trochę roztrzepanego przyjaciela — nie mógł spoczywać na laurach. Choć ręce drżały mu w ekscytacji, gdy odbierał fiolki od Cattermole'a jeszcze przed rozstaniem i ponownym dotarciem (jak zawsze w asyście Michaela) do Wrzosowej Przystani wiedział, że to dopiero początek jego pracy. Niektórzy mogli powiedzieć, że najbardziej ekscytujący etap miał już za sobą, jednakże nic bardziej mylnego. Michael był na tyle uprzejmy, że udostępnił mu swoją sypialnię; miejsce, w którym Castor mógł znacznie prościej zebrać myśli, w którym minimalna niemal ilość przedmiotów nigdy go nie rozpraszała, gdzie nie było jego kochanych przecież zwierząt, które swoją ekscytacją mogły zrobić krzywdę zarówno sobie, jak i ich właścicielowi. Musiał pamiętać, by odpowiednio podziękować przyjacielowi następnego dnia.
Tymczasem gdy tylko trafił na piętro domu, pierwsze kilkanaście minut poświęcił na przeniesienie do sypialni Michaela wszystkich alchemicznych przyrządów, które mogłyby przydać mu się w tym zadaniu. Na jedną noc sypialnia aurora zmieniła się w coś na kształt laboratorium, a Castor znów zatęsknił za swoją szopą. Uśmiech na twarzy przywołał dopiero wtedy, gdy przypomniał sobie, że już całkiem niedługo będzie mógł otworzyć swoją aptekę. I — Merlinie, bądź łaskawy — dalsze tego typu badania przeprowadzać już na miejscu, w odpowiednim i przystającym do okazji otoczeniu.
Rozpoczął swoją pracę od opisania każdej z fiolek odpowiednim numerem. Razem ze Steffenem zebrali dziesięć próbek ziarna, po jednym z każdego z wielkich worków składowanych w spichlerzu. Dlatego też na każdej z fiolek odnalazł się numer od jednego do dziesięciu właśnie. Ustawił je w dwóch równych rządkach, po pięć w każdym. Już na tym etapie wiedział, że ziarna przez nich zebrane były różnorodne. Większość potrafił nazwać po prostu z obserwacji wzrokowej, jednak jego dotychczasowe doświadczenia, a zwłaszcza wciąż zajmujące go kwestie wpływu białej (i konsekwentnie, gdzieś na krańcu rozważań, jako tragiczne dopełnienie tej tezy także czarnej) magii na rośliny wszelkiego rodzaju nakazywały mu wzmożoną czujność. Potrzebował największego skupienia, musiał być przy tym niezwykle precyzyjny. Miał wrażenie, że wreszcie miesiące spędzone na doprowadzanie ruchów własnych rąk do perfekcji wymaganej przy tworzeniu talizmanów okazały się prawdziwie opłacalne.
Chwycił w dłoń pierwszą z fiolek, opisaną numerem jeden. Na złoty alchemiczny talerzyk wysypał około jedną trzecią z jej zawartości, aby następnie przy pomocy złotych szczypców rozdysponować ziarna w równej od siebie odległości. Żółto—złota barwa oraz charakterystyczny, podłużny kształt ziaren podpowiedziałyby nawet nowicjuszowi w dziedzinie zielarstwa, że w istocie były to ziarna owsu. Castor jednak nie zamierzał poprzestać na tej prostej obserwacji. Na dowiedzenie się o przydatności ziarna do czegokolwiek nie składało się wyłącznie określenie jego gatunku. Przysunął bliżej siebie alchemiczną wagę, na której umieścił ziarna. Zapisał sobie ich wagę na przygotowanym wcześniej pergaminie, po czym zebrał ziarno na powrót na talerzyk. Dopiero wtedy chwycił za swą różdżkę.
— Calidi — zaklęcie wybrzmiało w pokoju, a z wycelowanej w ziarna różdżki wyleciała smuga magii. Smuga, która prędko zasuszyła ziarna, nawet szybciej, niż Castor by się tego spodziewał. Ale zauważył, że ostatnimi czasy podarowana przez sir Ollivandera różdżka spisywała się znacznie lepiej niż na samym początku. Chyba zaczynali się dogadywać. Wracając jednak do pracy, przesypał zasuszony produkt na powrót na wagę, z której ponownie zczytał wagę. Pozostało jeszcze podstawić odpowiednie dane pod przygotowany wcześniej wzór. Znów podziękował w myślach za możliwość nauki numerologii z wujkiem Beckettem. Gdyby pozostał sam sobie, pewnie poległby na tak prostym zadaniu. Tymczasem lata przepełnione próbami zrozumienia tej materii okazały się wreszcie przydatne. Wynik obliczeń ucieszył Castora o tyle, że według jego najlepszej wiedzy procent wilgotności tego konkretnego zbioru ziaren owsa wynosił 13,5%. Niemal modelowo.
Przesypał susz do kolejnej z fiolek, którą opisał "susz owsa, 7.02.58". Niezbyt wyszukane, ale na teraz wystarczy.
Sięgnął po drugą z fiolek, powtarzając proces. Tym razem ziarno było ciemniejsze, nieco krótsze od wcześniejszego i pozbawione charakterystycznych "lotek" na końcach. Żyto, bowiem tym właśnie była próbka opisana numerem dwa, wyglądała na całkiem zdrową. Ponowił wcześniejsze zabiegi — tym razem wynikiem działania pozwalającego na odkrycie poziomu wilgotności okazało się być 14%. Idealnie. Ponownie przesypał ziarno do czystej fiolki; "susz żyta, 7.02.58".
Przy trzeciej z kolei próbce zmarszczył mocno czoło. Zdobycie dobrej jakości pszenicy w dzisiejszych czasach graniczyło z cudem. Anomalie oraz spowodowane nimi zmiany pogodowe poważnie wpłynęły na stan zbiorów, dlatego też szczerze powiedziawszy, nie spodziewał się, że zastanie tutaj właśnie to ziarno. Podejrzewał, że nie pochodziło z Wielkiej Brytanii. Na wyspach każdy bowiem wiedział, że zeszłoroczne zbiory można było bez większego zastanowienia nazwać najgorszymi, jakie zdarzyły się w tym miejscu od lat. Więc może Francja? Wyobrażał sobie, że południowy klimat tego kraju musiał służyć ziarnu. Wyglądało na to, że utrzymywało naprawdę najwyższą jakość.
Nie mógł się powstrzymać. Sięgnął więc po niewielki, ostry nożyk, przecinając ziarno na wskroś, posiłkując się występującym w nim naturalnie wgłębieniem. Ziarna pszenicy były szczególnie wdzięczne do krojenia — nie posiadały bowiem tak zwanej ości, po której mogło prześlizgnąć się ostrze. Gdy rozkroił ziarno, wstrzymał na moment oddech. Spodziewał się tam wszystkiego — począwszy od larw, nadgryzień, czy może trującego wypełnienia. Zamiast tego, ku swojej uldze okazało się, że ziarno było zupełnie zdrowe. Może czasami wypadało zarzucić myśli o najgorszym i pozwolić sobie działać bez uprzedzeń? Tym razem odstąpił od badań wilgotności ziarna. Przeczuwał bowiem, że będzie utrzymywało się w podobnym przedziale, co wcześniejsze próbki. Zamiast tego, przy pomocy ostrza ostrożnie rozbierał ziarno na czynniki pierwsze. Pozbawiał każdej z trzech warstw osłonki, mrużył oczy z okularami podciągniętymi wysoko na sam mostek nosa, nieziemsko przy tym zgarbiony. Taki zabieg pomógł mu określić, że nawet zawartość brudu, czy też jak to nazywali niektórzy ze specjalistów w dziedzinie ziaren "popiołu" również była zaskakująco niska. Na koniec gołe ziarno roztarł pomiędzy palcem wskazującym i kciukiem. Mączny osad pozostał na jego palcach, co przyjął z kolejną dawką ulgi. "Pszenica, 7.02.58".
W fiolce numer cztery znajdowała się kolejna porcja żyta. Tym razem nie poddał jej ponownemu wysuszeniu, przechodząc bezpośrednio do praktykowanej przy pszenicy sekcji ziarna. Dłoń nie drgnęła, gdy pozbawiał je zewnętrznej, najbardziej podobnej do papieru osłonki. Ta ustąpiła bez najmniejszego oporu, Castor zaś czuł się, jakby obierał bardzo dziwnego, miniskularnego banana, a wszystko przez to, że to na górze ziarna znajdowało się najlepsze miejsce, by podważyć kolejne warstwy, następnie przeciągnąć je w dół, w kierunku wyimaginowanej łodygi, jakby właśnie z żyta tworzył coś w rodzaju kwiatu. Gdyby miał do czegoś to porównać, prawdopodobnie wybrałby kwitnące malwy, choć osłonka żyta musiałaby mieć raczej bardziej okrągły, niż podłużny kształt. Na koniec wyciął również ość, zauważając, że po oczyszczeniu ziarna znajdowało się w nim znacznie więcej brudu niż w przypadku wcześniej obserwowanej pszenicy. Nie powinno go to dziwić. Żyto potrzebowało mniej wyśrubowanych gatunków, mogło więc być... krajowe.
Przy numerze pięć zatrzymał rękę dość prędko. Coś podpowiadało mu, że w jęczmieniu (wyjątkowo długie ości odznaczały się w tym gatunku ziarna szczególnie) mogła czaić się na niego niespodzianka. Pchany intuicją postanowił, póki co nie próbować zaklęcia zasuszającego. Zamiast tego przeciął ziarno ostrożnie na połowę, w ruchu prostopadłym do ości.
To, co zobaczył przed swoimi oczami, sprawiło, że aż przeklął w myślach. Ziarna były wyraźnie nadgryzione. Przeczesał prędko włosy dłonią, jednocześnie marszcząc w zamyśleniu nos. Po części spodziewał się, że napotka na jakieś problemy. I cieszył się, że stało się dopiero w połowie stawki. Zagryzł delikatnie policzek, przestępując do przecięcia pozostałych, zgromadzonych na talerzyku ziaren. Wszystkie nosiły te same ślady; osłonki pozostały nienaruszone, przynajmniej na to wyglądało, oznaczało to więc, że odpowiedzialne były wołki zbożowe, rodzaj robactwa, który spędzał sen z powiek większości ludzi zajmujących się przechowywaniem i hodowlą zbóż. Z jednej strony czuł spore rozczarowanie — miał nadzieję przesłać sir Longbottomowi same dobre wieści, niestety... nie było mu to dane. Stan nadgryzienia sugerował jednak, że owady wciąż znajdowały się w fazie wzrostowej. Dopiero dorosłe osobniki mogły zrobić zbożu większą i poważną krzywdę. Odpowiednie przechowywanie mogło skutecznie wyplenić szkodniki, a po oddzieleniu uszkodzonych ziaren od tych zdrowych pozwolić na dalszą eksploatację ziarna. Musiał pamiętać, żeby i o tym wspomnieć w liście, a także podzielić się pomysłem z Herbertem, do którego miał trafić już jutro. "Wołki zbożowe — jęczmień — 07.02.58".
Nigdy nie spodziewał się, że analiza zboża może być tak zajmująca. W pokoju zrobiło się ciemno, mroźne objęcia nocy chciały chyba go rozproszyć, zaprosić na krótki odpoczynek, ale Castor nie potrafił się poddać. Nie patrząc nawet na to, co odnalazło się w kolejnej, szóstej już fiolce, przesypał jej zawartość na talerzyk. I niemal podskoczył, słysząc charakterystyczne szczęknięcia. Wcześniejsze ziarna opadały na talerzyk miękko, tak jak powinny. Tym razem jednak ziarna były znacznie cięższe, co można było wywnioskować z samego tylko słuchu. Gdy Sprout spojrzał na talerzyk, ledwo zdusił w sobie rozbawione parsknięcie.
Kukurydza. Jakże by inaczej.
Ona również wyglądała na zdrową. Dla świętego spokoju postanowił przekroić jedno z ziaren, lecz gdy zobaczył, że pozostawało w środku nietknięte, przystąpił ponownie (ze spokojną głową i sumieniem) do mierzenia poziomu wilgoci.
— Calidi — tym razem zaklęcie zadziałało właściwie jeszcze szybciej, niż na początku. A może był zmęczony i tylko mu się tak wydawało? W każdym razie, po podstawieniu zmiennych w odpowiednich miejscach równania wilgotność ocenił na 16%. Nie było to znowu źle; w każdym innym ziarnie niż kukurydza uznałby to za potencjalnie niebezpieczne i przestąpiłby do badania czy w takiej próbce nie znajdują się ziarna zainfekowane chociażby roztoczami lub pasożytniczymi odmianami grzybów. Kukurydza miała to do siebie, że mogła prezentować delikatnie wyższy poziom wilgotności od ziaren suchych.
Podciągnął rękawy ciemnego swetra do łokci, po czym przeciągnął się w miejscu. Kilka kości strzyknęło niebezpiecznie, on sam pozwolił sobie nawet na dość szerokie ziewnięcie — był w końcu sam w pomieszczeniu, a natura jego pracy była na tyle cicha, że był pewien, iż nikomu nie przeszkadzał. Nie zostało mu wiele do końca, lecz musiał zachować czujność oraz trzeźwość umysłu. Dotychczasowe wyniki, choć w znakomitej większości idące po jego myśli, okazywały się czasem zaskakujące. Wciąż zastanawiała go kwestia pochodzenia pszenicy z trzeciej fiolki, niesmak pozostał po larwach nadżerających zawartość fiolki piątej.
Co czekało na niego w siódmej? Podobnie jak w przypadku wcześniejszej fiolki — i zgodnie z informacjami przekazanymi w liście, którego treść z okazji spalenia zaraz po odczytaniu po raz pierwszy musiał przywoływać z pamięci — nie było to tylko zboże. Nasiona gryki zwyczajnej w tym domu znajdowały się przede wszystkim w formie kaszy gryczanej i Castor przez moment pomyślał, że chyba był głodny. Michael pewnie ucieszyłby się na tę myśl, Sprout natomiast uznał ją teraz za skrajnie nie wygodną i niepotrzebną. Ziarna pachniały dość intensywnie, znacznie intensywniej, niż zapamiętał je z czasów innego życia, tego przed ugryzieniem. Ponownie w ruch poszedł nożyk, którym tym razem najpierw zmiażdżył jedno z ziaren, rozsmarowując je na talerzyku. Osad, jaki po sobie pozostawił, był modelowy. Pamiętał swego ojca, który w podobnych przypadkach, gdy ktoś z sąsiedztwa zachodził do Wrzosowiska szukając porady, rozpoczynał badanie tak samo. Gdy części ziarna przyklejały się do ostrza, ojciec uśmiechał się szeroko. Jako mały berbeć Castor jeszcze nie do końca rozumiał, dlaczego tak się działo. Teraz, jako wciąż młody, ale wykształcony człowiek mógł powiedzieć, że chodziło o wysoką zawartość skrobii w ziarnie i jej przydatność na cele paszy dla zwierząt lub poddania przetworzeniu w młynie. Nie znał się przecież szczególnie na gotowaniu, ale sam z głowy mógł przywołać chociażby tę kaszę gryczaną, albo nawet otręby lub płatki. Przy okazji nie zauważył żadnych śladów po jakichkolwiek szkodnikach, do jego nozdrzy nie doszedł nawet delikatny swąd niepokojącego zapachu. Siódmą fiolkę mógł uznać za bezpieczną. "Gryka zwyczajna, 07.02.58".
Czy można było mu się dziwić, gdy w dobrym humorze brał fiolkę numer osiem? Chwila rozkojarzenia przyszła akurat w momencie, w którym jedną ręką przesypywał jej zawartość na talerzyk, a drugą pocierał kąciki zmęczonych oczu. Nie zauważył wtedy, że ziarno w kształcie przypominające pszenicę miało znacznie ciemniejszą barwę, wpadającą odcieniem w czerwień albo fiolet, nie był jeszcze do końca przekonany, w który kolor bardziej. Początkowo wydawało mu się, że to tylko wina potarcia oczu oraz dziwnego światła. Zaniepokojony podsunął jednak talerzyk bliżej źródła światła, a gdy okazało się, że to wcale nie były przewidzenia, poczuł, jak ściska mu się żołądek. Z trudem przełknął ślinę i powstrzymał się od wstania z miejsca, przemaszerowania do najbliższego dostępnego do tej pory Tonksa i oznajmienia im z nieukrywanym oburzeniem, że to wszystko prawda, że nie dość, że Aquila Black karmi biedaków zupą z trupów, to jeszcze Malfoy trzyma w spichlerzu zatrute ziarno. Informatorzy sir Longbottoma, kimkolwiek nie byli, wykonali naprawdę kawał dobrej roboty. Castor niekoniecznie jednak chciał być tą osobą, która potwierdzała najgorsze z przypuszczeń.
Czubek języka zatrzymał pomiędzy dwoma rzędami zębów, gdy ostrożnie przecinał jedno z ziaren. Wnętrze różniło się znacząco od tego, które widział wcześniej, przy próbce numer trzy. Zmarszczył brwi mocniej, irytacja odłożyła się w pionowej zmarszczce, która niemal nigdy nie pojawiła się w jego ekspresji. Środek zamiast bieli lub przynajmniej jasnej żółci był zupełnie czarny. I nie była to wina nadmiernej wilgoci, w wyniku której ziarno mogło po prostu zgnić. Ziarno nie było także ofiarą eliksiru herbicydy. Castor widywał kilkukrotnie uprawy uszkodzone tą miksturą i nigdy nie był świadkiem czegoś takiego. To musiało być coś innego. Coś, do czego każdy porządny zielarz by się nie posunął. Coś, co musiał przedyskutować poważnie z Herbertem, może nawet zachaczyć o lorda Prewett. Toksykolog powinien znać się na takich rzeczach. Póki co mógł wyłącznie powiedzieć, że dla bezpieczeństwa wszystkich należało unikać tego rodzaju zboża. "Zatruta (?) pszenica — 07.02.58".
Dziewiątą fiokę powitał z większym sceptycyzmem. Nie pomogło nawet, że już przy przesypywaniu zauważył, że był to jęczmień, drugi egzemplarz zresztą. Spodziewał się, że podobnie jak jego poprzednik będzie zainfekowany pasożytami, dlatego chcąc upewnić się w swym toku rozumowania rozpoczął ponownie od oględzin — tak zewnętrznych jak i wewnętrznych. Westchnął głośno, z niewymowną ulgą, gdy okazało się, że wszystkie ziarna z tej próby pozostały nienaruszone. Uniesione w napięciu ramiona opadły, on sam zsunął się nieco na krześle, potarł się energicznie dłonią po policzku. Jasny zarost podrażnił lekko skórę — tak, gdy tylko rano wstanie, musiał pamiętać by się ogolić. Ale sensacja ta pozwoliła mu ponownie usiąść jak człowiek, wykrzesać z siebie jeszcze trochę wysiłku fizycznego jak i umysłowego.
— Calidi — wypowiedział raz jeszcze, gdy ziarna po wcześniejszym spisaniu wagi przed ususzeniem ponownie trafiły na wagę. Tak jak pozostałe próby, okazało się, że przedstawiały niemal modelową wilgotność. Jęczmień miał w sobie około 13,8% wilgotności, po zaokrągleniu oczywiście, gdyż resztka po przecinku wydawała się Castorowi ciągnąć w nieskończoność. Ziarna przesypane do przedostatniej z wolnych fiolek zostały opatrzone notatką "jęczmień zdrowy, 07.02.58".
Ostatnia z próbek okazała się być chyba drugą najwdzięczniejszą do analizy. Ziaren amarantusa nie dało się pomylić z żadnym innym zbożem, nawet z rodziny zbóż rzekomych, do której należał. Jego przypadku nawet bezcelowe było roztrząsanie, czy był gatunkiem wyhodowanym w Wielkiej Brytanii — Castor wiedział, że nie było takiej opcji. I chyba zrobił się z tego powodu jakiś złośliwy. Malfoy miał czas i pieniądze, by ściągać amarantusa zza morza, a ilu ludzi głodowało? Nie tylko w Londynie, przecież wśród jego własnych przyjaciół mógł z łatwością znaleźć tych, którym się nieszczególnie powodziło. Przecież nawet Tonksowie przyjmujący go pod dach nie narzekali na nadmiar jedzenia! Roztarł między palcami dwa ziarna, po czym przytknął je sobie do nosa. Pachniały odpowiednio, gdyby miał w sobie nieco więcej zacięcia komediowego mógłby uznać, że zgodnie ze wzorcem. Nie było mu jednak do śmiechu, nie po tym wszystkim, czego dowiedział się z zajęcia, które jedni uznać mogliby za nudne, a jemu zajęło właściwie całą noc. Po opatrzeniu ostatniej z fiolek adnotacją "amarantus, 07.02.58" przeciągnął się bowiem na krześle raz jeszcze. Gdy obrócił głowę w bok, w kierunku okna, zauważył, że zaczynało świtać. Niebo wciąż było ciemne, choć na horyzoncie rysował się pierwszy, jaśniejszy pasek. Naprawdę tyle czasu mu to zajęło? Ziewnął raz jeszcze, tym razem odruchowo zasłaniając usta dłonią.
Chyba zasłużył na odpoczynek? List w całej swej skondensowanej informacyjnie treści napisze — dla pewności — po drzemce. Jeszcze pomyliłby się w szczegółach, których od niego wymagano. A na to nie mógł sobie pozwolić.
| 2689 słów.
rzuty na Calidi
z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
5.04
Jak zwykle, czuł trochę przekornego buntu po spotkaniu z magipsychiatrą, ale ostatecznie zastosował się do jego rady. Czasami niepamięć bywa błogosławieństwem, tarczą nie tylko przed pokusami, ale i przed własnymi emocjami - tymi, które napędzały drugą osobowość. Zasługujesz na trochę wytchnienia, doszli do wspólnego wniosku, a Biuro Aurorów zasługiwało na kogoś całkowicie skupionego na swojej pracy. Kogoś, kto nie ulega dawnym sentymentom, nie myśli bez potrzeby o dawnych błędach i skrupulatnie udaje, że nie żyje. Prawdopodobieństwo spotkania kogoś z dawnych czasów i tak było znikome - ale musiał się zabezpieczyć, szczególnie przed błędem palącym. Był wieczór, miał wolny dzień, przespał cały dzień po pełni - miał czas, zdążył też wypocząć, skupić się.
Spisał dla siebie wszystko - na tyle oględnie, by zrozumieć co i po co zrobił, ale by nikt inny nie zrozumiał tych notatek. Listy były spalone, a niektóre wspomnienia zostawi przecież dla kontekstu, nic się nie stanie.
Dom był pod Fideliusem, tu będzie bezpiecznie. Drugiego kwietnia, dzień po wydaniu Walczącego Maga, porzucił też w Lancashire pewną wstążkę - dla wiarygodności. Nie mógł jej zniszczyć, Proteusz by to pokazał, ale nie może już jej przy sobie mieć. Rozpadnie się w ziemi, tak jak ciała rzekomo zabitych aurorów.
Nie usunął ze swoich wspomnień wszystkiego - noc w Kent niech pozostanie, jako przestroga. Styczniowe spotkanie również - musiał je pamiętać, by już nigdy zbyt pochopnie nie obdarzyć nikogo zaufaniem. Z nimi luka w pamięci nie będzie doskwierająca, pozwoli złożyć wszystko w chronologię. Musiał za to pozbyć się tego, co pomiędzy, co skomplikuje wszystko uczuciami - zwłaszcza tymi, które zdawały się należeć bardziej do osobowości, której chciał się pozbyć.
Czuł się koszmarnie, ale to nie nowość. Przygotował kilka fiolek na srebrzyste wspomnienia, Memoria, Memoria, listopadowe i grudniowe i tak oto pozbył się chwil związanych z emocjami - tymi, które kiedyś niosły radość, ale teraz gorycz i wyrzuty sumienia. Być może gdyby nie praca nie chciałby tego robić, ale bez nich będzie lżej - a on miał wystarczająco dużo na swoich barkach, czego nie zauważyłby, gdyby nie konieczność szukania pomocy. Podczas akcji, podczas tej wojny, nic nie mogło go rozproszyć. Słuchał rozkazów, nawet tych, które dawał sam sobie.
Choć kochał rodzinę, to nikt nie mógł wiedzieć - korzystając z wolnego wieczoru, spędził więc w sypialni długie godziny, nakładając na każdą z fiolek pułapkę Nierusz. Pozostaną w jego sypialni, tu, gdzie będą najbezpieczniejsze - a każdą nieupoważnioną osobą będą wszyscy, poza nim i...
Ktoś musi się ich pozbyć, gdyby coś mi się stało.
Ktoś, czyją najcięższą tajemnicę niósł sam. Nierusz nie obejmował zatem Michaela i Castora, jedynej poza nim osoby, która będzie zdolna dotknąć tych fiolek gdyby coś stało się właścicielowi. Nie wiedział, czy da się zniszczyć wspomnienia, tak naprawdę, ale trzeba będzie je ukryć - albo rozpuścić w jakimś kwasie. Bez myślodsiewni i tak będą bezużyteczne. W planach miał wizytę u psychiatry, by przekonać się, czy zrobił wszystko dobrze - ale Memoria było najbezpieczniejszym zaklęciem z tych wpływających na pamięć, a on, kładąc się spać, czuł się nieco bardziej pusto, ale i o wiele lżej - a poza tym tak samo, jak wcześniej. Nie pamiętał już całego ciężaru, pamiętał tylko, że upił się i popełnił błąd i że każdy błąd można naprawić. Rano, gdy złapie Castora samego, przekaże mu instrukcje - przed wyjściem z domu, na wypadek gdyby miał nie wrócić z patrolu.
/zt
Jak zwykle, czuł trochę przekornego buntu po spotkaniu z magipsychiatrą, ale ostatecznie zastosował się do jego rady. Czasami niepamięć bywa błogosławieństwem, tarczą nie tylko przed pokusami, ale i przed własnymi emocjami - tymi, które napędzały drugą osobowość. Zasługujesz na trochę wytchnienia, doszli do wspólnego wniosku, a Biuro Aurorów zasługiwało na kogoś całkowicie skupionego na swojej pracy. Kogoś, kto nie ulega dawnym sentymentom, nie myśli bez potrzeby o dawnych błędach i skrupulatnie udaje, że nie żyje. Prawdopodobieństwo spotkania kogoś z dawnych czasów i tak było znikome - ale musiał się zabezpieczyć, szczególnie przed błędem palącym. Był wieczór, miał wolny dzień, przespał cały dzień po pełni - miał czas, zdążył też wypocząć, skupić się.
Spisał dla siebie wszystko - na tyle oględnie, by zrozumieć co i po co zrobił, ale by nikt inny nie zrozumiał tych notatek. Listy były spalone, a niektóre wspomnienia zostawi przecież dla kontekstu, nic się nie stanie.
Dom był pod Fideliusem, tu będzie bezpiecznie. Drugiego kwietnia, dzień po wydaniu Walczącego Maga, porzucił też w Lancashire pewną wstążkę - dla wiarygodności. Nie mógł jej zniszczyć, Proteusz by to pokazał, ale nie może już jej przy sobie mieć. Rozpadnie się w ziemi, tak jak ciała rzekomo zabitych aurorów.
Nie usunął ze swoich wspomnień wszystkiego - noc w Kent niech pozostanie, jako przestroga. Styczniowe spotkanie również - musiał je pamiętać, by już nigdy zbyt pochopnie nie obdarzyć nikogo zaufaniem. Z nimi luka w pamięci nie będzie doskwierająca, pozwoli złożyć wszystko w chronologię. Musiał za to pozbyć się tego, co pomiędzy, co skomplikuje wszystko uczuciami - zwłaszcza tymi, które zdawały się należeć bardziej do osobowości, której chciał się pozbyć.
Czuł się koszmarnie, ale to nie nowość. Przygotował kilka fiolek na srebrzyste wspomnienia, Memoria, Memoria, listopadowe i grudniowe i tak oto pozbył się chwil związanych z emocjami - tymi, które kiedyś niosły radość, ale teraz gorycz i wyrzuty sumienia. Być może gdyby nie praca nie chciałby tego robić, ale bez nich będzie lżej - a on miał wystarczająco dużo na swoich barkach, czego nie zauważyłby, gdyby nie konieczność szukania pomocy. Podczas akcji, podczas tej wojny, nic nie mogło go rozproszyć. Słuchał rozkazów, nawet tych, które dawał sam sobie.
Choć kochał rodzinę, to nikt nie mógł wiedzieć - korzystając z wolnego wieczoru, spędził więc w sypialni długie godziny, nakładając na każdą z fiolek pułapkę Nierusz. Pozostaną w jego sypialni, tu, gdzie będą najbezpieczniejsze - a każdą nieupoważnioną osobą będą wszyscy, poza nim i...
Ktoś musi się ich pozbyć, gdyby coś mi się stało.
Ktoś, czyją najcięższą tajemnicę niósł sam. Nierusz nie obejmował zatem Michaela i Castora, jedynej poza nim osoby, która będzie zdolna dotknąć tych fiolek gdyby coś stało się właścicielowi. Nie wiedział, czy da się zniszczyć wspomnienia, tak naprawdę, ale trzeba będzie je ukryć - albo rozpuścić w jakimś kwasie. Bez myślodsiewni i tak będą bezużyteczne. W planach miał wizytę u psychiatry, by przekonać się, czy zrobił wszystko dobrze - ale Memoria było najbezpieczniejszym zaklęciem z tych wpływających na pamięć, a on, kładąc się spać, czuł się nieco bardziej pusto, ale i o wiele lżej - a poza tym tak samo, jak wcześniej. Nie pamiętał już całego ciężaru, pamiętał tylko, że upił się i popełnił błąd i że każdy błąd można naprawić. Rano, gdy złapie Castora samego, przekaże mu instrukcje - przed wyjściem z domu, na wypadek gdyby miał nie wrócić z patrolu.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
|przychodzimy stąd
Stłumiła parsknięcie, kiedy ją poprawił. Znała właściwe nazewnictwo, ale widmo ślubu nie było wcale tak odległe, poza tym “mąż” było krótsze i jakieś… inne. Lepsze. Przyjemniejsze. Łączenie tego słowa z Michaelem odczarowywało zły urok, odsuwało przykrą przeszłość w daleki kąt osnuty cieniem zapomnienia. Nie chciała pamiętać o Chernovie i teraz, wraz z tym nowym, nadchodzącym rozdziałem życia widziała w końcu na to realne szanse.
I pomyśleć, że to wszystko jest wynikiem przypadkowego spotkania pod słupem w Plymouth.
― Co jest trudnego w “de Verley”? ― spytała ze śmiechem i pokręciła zaraz głową. ― “De Montmorency” też brzmi na trudne? ― ciągnęła dalej, z łatwością wplatając między zgłoski śpiewny, francuski akcent, trochę się z nim drocząc, a trochę kokietując. ― Ciesz się, że moje nazwisko zalicza się do tych prostych, niewymagających. Gdybym miała “Lévesque” to dopiero czekałaby cię zabawa.
Przewróciła oczami, nie chcąc dalej brnąć w hipotetyczną sytuację pt. “co by było gdyby”. Choć początkowo wydawało jej się to całkiem zabawne ― w zasadzie, w pewnym sensie, nadal było ― tak wiedziała, że nie ma się co z Michaelem licytować. Gdyby chciał ją aresztować, to by aresztował ― co prawda nie byłoby to wcale takie proste, ale to już inna historia.
― A kto powiedział, że będę ci ułatwiać życie, zamiast je utrudniać? ― spytała z autentycznym zaciekawieniem, umiejętnie kryjąc kolejną zaczepkę w zmienionym tonie głosu. ― Za łatwo ci coś ze mną poszło, muszę ci trochę skomplikować życie zanim ostatecznie zakończę twoją starokawalerską historię ― oświadczyła dumnie, a wesoły ognik tlący się w jej oczach w istocie mógł zwiastować tylko kolejne psoty. Co mogłaby zrobić poza odebraniem mu mowy swoim strojem? Adda zmrużyła oczy, robiąc minę co najmniej podejrzaną, ale nie zamierzała zdradzać więcej. Może najlepszym wyjściem ― jak zwykle ― będzie improwizacja.
― Rzuć to, co będzie konieczne ― odparła, poważniejąc choć na chwilę. Zdawała sobie sprawę z tego, że był człowiekiem rozpoznawalnym przez te gówniane plakaty, zdawała sobie również sprawę z tego, że istnieje pewne ryzyko powiązania jej z nim. Brała jednak poprawkę na to, że festiwal w Weymouth jest wydarzeniem przeznaczonym głównie dla czarodziejów neutralnych lub stojących po stronie rebelii; wszak tożsame wydarzenie, ale przeznaczone dla sympatyków czystej krwi i chorób genetycznych, miało miejsce w Londynie. Szanse na to, by ktoś, kto zna ją z Ministerstwa, z Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, pojawił się tutaj i jeszcze na dodatek w tym samym miejscu i w tym samym czasie, co ona i Michael, były znikome. Poza tym ― już była gotowa na ewentualne przyłapanie na gorącym uczynku, miała naszykowane gładkie, bardzo wiarygodne kłamstwo. Jej pozycja podwójnego szpiega była stabilna, a sieć niedomówień, kłamstw i półprawd na tyle gęsta, by skutecznie ukryć jej prawdziwe sympatie i zamiary. W razie wpadki powie po prostu, że to fortel, kolejny etap szpiegostwa. W końcu historia wiele razy dawała dowód na to, że najprościej wślizgnąć się w czyjeś myśli, najprościej skłonić do dzielenia się planami właśnie przez emocje, przez zaburzony osąd podsycony uczuciami. A Adda dobrze wiedziała, jak wzbudzać w ludziach emocje, zwłaszcza te skrajne.
― Druga noc festiwalu ― podjęła zaraz po nim z uśmiechem, tym razem po prostu ładnym i łagodnym, bez żadnej zapowiedzi psot i psikusów. ― Właściwie to jestem wdową ― poprawiła go z rozbawieniem, nie mogąc się powstrzymać od nawiązania do jego wcześniejszych słów o narzeczonym. ― A co do wianka… ― palce musnęły ciepłą skórę jego szyi; powoli, z ociąganiem ― …to niczego nie gwarantuję. Kto wie, może będziesz musiał się z kimś o niego ścigać? ― spytała, bez trudu ubarwiając wypowiedź tonem pełnym filozoficznej zadumy.
Wychwyciła cień niepokoju przemykający przez jasne oczy Michaela, więc zanim zdążył się zmartwić na poważnie ― odkryła karty. Wspomnienie rozmowy z Justine wypłynęło naturalnie, przypominając Addzie o tamtym wyborze. Czy te dwie sprawy, dzisiejszy dzień i tamto spotkanie, były jakoś ze sobą połączone? Chociaż nie, Mike zdawał się nie mieć o nim pojęcia…
― Jakiś czas temu ― odparła lekko, zaczesując kosmyk włosów za ucho. ― Piątego lipca ― dodała, nim obudziła się w nim natura śledczego, a potem przyjęła oferowaną jej dłoń i podciągnęła się do góry.
― Do domu ― powtórzyła za nim; głos lekko jej się złamał, oczy zaszkliły, bo nigdy w życiu nie podejrzewała, że kiedyś będą mieli swoje wspólne miejsce. Że w ogóle będzie jakiś dom.
Teleportowali się przed budynek, prosto na wąską ścieżkę ginącą wśród kwitnących kwiatów i wrzosów. Z miejsca przywitał ich podmuch wiatru od strony wybrzeża, niosący ze sobą orzeźwiający chłód i zapach soli; gdzieś w oddali odzywały się ptaki, choć ich trele zagłuszał szum morza. Choć była tutaj już wcześniej, to dopiero teraz Wrzosowa Przystań wydała jej się wyjątkowo urokliwym miejscem, otoczonym aurą świętego spokoju. Może to kwestia postaci pod którą była tu wcześniej, a może była to kwestia towarzystwa i emocji, które teraz przepełniały ją całą.
Bezwiednie zacisnęła palce na dłoni Michaela, a po chwili przytuliła się do jego ramienia.
― Jeśli to jest tylko sen, to nie chciałabym żeby ktoś mnie budził ― szepnęła, przymykając na moment powieki, rozkoszując się momentem pełnym słońca, kwiatów i czystego szczęścia.
― Oprowadzisz mnie?... ― spytała, podnosząc na niego oczy i zaraz mrużąc je zabawnie od nadmiaru światła.
Stłumiła parsknięcie, kiedy ją poprawił. Znała właściwe nazewnictwo, ale widmo ślubu nie było wcale tak odległe, poza tym “mąż” było krótsze i jakieś… inne. Lepsze. Przyjemniejsze. Łączenie tego słowa z Michaelem odczarowywało zły urok, odsuwało przykrą przeszłość w daleki kąt osnuty cieniem zapomnienia. Nie chciała pamiętać o Chernovie i teraz, wraz z tym nowym, nadchodzącym rozdziałem życia widziała w końcu na to realne szanse.
I pomyśleć, że to wszystko jest wynikiem przypadkowego spotkania pod słupem w Plymouth.
― Co jest trudnego w “de Verley”? ― spytała ze śmiechem i pokręciła zaraz głową. ― “De Montmorency” też brzmi na trudne? ― ciągnęła dalej, z łatwością wplatając między zgłoski śpiewny, francuski akcent, trochę się z nim drocząc, a trochę kokietując. ― Ciesz się, że moje nazwisko zalicza się do tych prostych, niewymagających. Gdybym miała “Lévesque” to dopiero czekałaby cię zabawa.
Przewróciła oczami, nie chcąc dalej brnąć w hipotetyczną sytuację pt. “co by było gdyby”. Choć początkowo wydawało jej się to całkiem zabawne ― w zasadzie, w pewnym sensie, nadal było ― tak wiedziała, że nie ma się co z Michaelem licytować. Gdyby chciał ją aresztować, to by aresztował ― co prawda nie byłoby to wcale takie proste, ale to już inna historia.
― A kto powiedział, że będę ci ułatwiać życie, zamiast je utrudniać? ― spytała z autentycznym zaciekawieniem, umiejętnie kryjąc kolejną zaczepkę w zmienionym tonie głosu. ― Za łatwo ci coś ze mną poszło, muszę ci trochę skomplikować życie zanim ostatecznie zakończę twoją starokawalerską historię ― oświadczyła dumnie, a wesoły ognik tlący się w jej oczach w istocie mógł zwiastować tylko kolejne psoty. Co mogłaby zrobić poza odebraniem mu mowy swoim strojem? Adda zmrużyła oczy, robiąc minę co najmniej podejrzaną, ale nie zamierzała zdradzać więcej. Może najlepszym wyjściem ― jak zwykle ― będzie improwizacja.
― Rzuć to, co będzie konieczne ― odparła, poważniejąc choć na chwilę. Zdawała sobie sprawę z tego, że był człowiekiem rozpoznawalnym przez te gówniane plakaty, zdawała sobie również sprawę z tego, że istnieje pewne ryzyko powiązania jej z nim. Brała jednak poprawkę na to, że festiwal w Weymouth jest wydarzeniem przeznaczonym głównie dla czarodziejów neutralnych lub stojących po stronie rebelii; wszak tożsame wydarzenie, ale przeznaczone dla sympatyków czystej krwi i chorób genetycznych, miało miejsce w Londynie. Szanse na to, by ktoś, kto zna ją z Ministerstwa, z Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, pojawił się tutaj i jeszcze na dodatek w tym samym miejscu i w tym samym czasie, co ona i Michael, były znikome. Poza tym ― już była gotowa na ewentualne przyłapanie na gorącym uczynku, miała naszykowane gładkie, bardzo wiarygodne kłamstwo. Jej pozycja podwójnego szpiega była stabilna, a sieć niedomówień, kłamstw i półprawd na tyle gęsta, by skutecznie ukryć jej prawdziwe sympatie i zamiary. W razie wpadki powie po prostu, że to fortel, kolejny etap szpiegostwa. W końcu historia wiele razy dawała dowód na to, że najprościej wślizgnąć się w czyjeś myśli, najprościej skłonić do dzielenia się planami właśnie przez emocje, przez zaburzony osąd podsycony uczuciami. A Adda dobrze wiedziała, jak wzbudzać w ludziach emocje, zwłaszcza te skrajne.
― Druga noc festiwalu ― podjęła zaraz po nim z uśmiechem, tym razem po prostu ładnym i łagodnym, bez żadnej zapowiedzi psot i psikusów. ― Właściwie to jestem wdową ― poprawiła go z rozbawieniem, nie mogąc się powstrzymać od nawiązania do jego wcześniejszych słów o narzeczonym. ― A co do wianka… ― palce musnęły ciepłą skórę jego szyi; powoli, z ociąganiem ― …to niczego nie gwarantuję. Kto wie, może będziesz musiał się z kimś o niego ścigać? ― spytała, bez trudu ubarwiając wypowiedź tonem pełnym filozoficznej zadumy.
Wychwyciła cień niepokoju przemykający przez jasne oczy Michaela, więc zanim zdążył się zmartwić na poważnie ― odkryła karty. Wspomnienie rozmowy z Justine wypłynęło naturalnie, przypominając Addzie o tamtym wyborze. Czy te dwie sprawy, dzisiejszy dzień i tamto spotkanie, były jakoś ze sobą połączone? Chociaż nie, Mike zdawał się nie mieć o nim pojęcia…
― Jakiś czas temu ― odparła lekko, zaczesując kosmyk włosów za ucho. ― Piątego lipca ― dodała, nim obudziła się w nim natura śledczego, a potem przyjęła oferowaną jej dłoń i podciągnęła się do góry.
― Do domu ― powtórzyła za nim; głos lekko jej się złamał, oczy zaszkliły, bo nigdy w życiu nie podejrzewała, że kiedyś będą mieli swoje wspólne miejsce. Że w ogóle będzie jakiś dom.
Teleportowali się przed budynek, prosto na wąską ścieżkę ginącą wśród kwitnących kwiatów i wrzosów. Z miejsca przywitał ich podmuch wiatru od strony wybrzeża, niosący ze sobą orzeźwiający chłód i zapach soli; gdzieś w oddali odzywały się ptaki, choć ich trele zagłuszał szum morza. Choć była tutaj już wcześniej, to dopiero teraz Wrzosowa Przystań wydała jej się wyjątkowo urokliwym miejscem, otoczonym aurą świętego spokoju. Może to kwestia postaci pod którą była tu wcześniej, a może była to kwestia towarzystwa i emocji, które teraz przepełniały ją całą.
Bezwiednie zacisnęła palce na dłoni Michaela, a po chwili przytuliła się do jego ramienia.
― Jeśli to jest tylko sen, to nie chciałabym żeby ktoś mnie budził ― szepnęła, przymykając na moment powieki, rozkoszując się momentem pełnym słońca, kwiatów i czystego szczęścia.
― Oprowadzisz mnie?... ― spytała, podnosząc na niego oczy i zaraz mrużąc je zabawnie od nadmiaru światła.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
-Lawesk jest przecież krótsze od Demą-Mersiii - zaprotestował gorąco, z uśmiechem igrającym na ustach, choć po chwili zorientował się, że dał się wpędzić w pułapkę. Francuskie zgłoski nie brzmiały w jego ustach równie miękko jak u Addy, właściwie sam słyszał, że brzmiały całkowicie źle. Pewnie droczyła się z nim, by usłyszeć to na głos i się rozśmieszyć - ale dzisiaj mu to nie przeszkadzało, pomimo niechęci do niebycia wszechwiedzącym. -Adda Tonks. Ładnie i prosto, bez komplikacji. - powtórzył zatem, promieniejąc. Bez komplikacji - ich komunikacja i cała relacja od zawsze wydawały się zagmatwane, najpierw pełne podświadomej rywalizacji, potem przemilczeń, potem mozolnie wyjaśnianych sekretów. Burzliwe rozstanie skomplikowało nawet radosne i proste wspomnienia. Dlatego tym milej było patrzeć na Addę od dwóch tygodni bez komplikacji i budować nowe wspomnienia.
-Za łatwo? Przedłużyłaś moje starokawalerstwo o kilka lat. - do niedawna świadomość tego bolała, ale tym razem wypowiedział te słowa lekko, dowcipnie. Mieli zbyt dobry humor, by cokolwiek mogło go zepsuć. -Mało brakowało, a przedłużyłabyś je na zawsze. - przyznał, spoglądając na nią nieco wyzywająco. Czuł, że to podłechta jej dumę, a dowcip przechodził mu przez gardło łatwiej niż prostolinijne wyznanie nie mogłem o tobie zapomnieć, Adda?.
Uśmiech od ucha do ucha zbladł dopiero, gdy przeszli do kwestii praktycznych - związanych z praca, z bezpieczeństwem. Zawsze umieli to zresztą balansować, przechodzić od łóżkowych igraszek do poważnych rozmów o śledztwach - tych, którymi mogli się dzielić. Obydwoje dochowywali w swojej pracy tajemnic, u Addy w pewnym momencie nawarstwiło się sporo tajemnic, ale dzięki temu wiedział już chyba jak odróżnić jej zawodowe zmartwienia od osobistych.
-Wdowy wciąż mogą poznawać nowych adoratorów - odparował (na przykład mnie), nie dając zbić się z tropu. Dopiero, gdy wypomniała ściganie się o wianek, uniósł lekko brwi i zmierzył ją długim spojrzeniem. -A jest ktoś, o kim powinienem wiedzieć? - wymruczał, choć widział jak Adda na niego patrzy i czuł, że nie ma nikogo kim musiałby się przejmować. -Bo jeśli kogoś nieznajomego olśni go twoje piękno to - cóż, nie zdąży. Wtedy jest się po prostu wmurowanym w ziemię. Jak... ja teraz. - wspiął się na wyżyny poetyckich komplementów, pieczętując przekomarzanki - i datę ślubu - kolejnym pocałunkiem.
Gdy przyznała się do rozmowy z Justine i do daty tej rozmowy, początkowy niepokój i późniejsze niedowierzanie ustąpiło jakiemuś dziwnemu zamyśleniu i na wpół wzruszonemu uśmiechowi. Piątego lipca, pięć dni po tym, jak prawiła mu morały i jak pokazał jej pierścionek. Dała jej dostęp do domu, na pewno ją przed tym... sprawdziwszy. Jego siostra nie okazywała miłości słowem, a czynem. A to - to był znaczący czyn, dla niego.
Znajdzie sposób, by podziękować Just - tak, by jej nie speszyć. Albo może zabawniej będzie spróbować ją speszyć.
Znaleźli się przed domem, który do niedawna wydawał się pusty po wyprowadzce Just, który w czerwcu wydawał się skażony czarną magią. Teraz, z Addą u boku, potrafił jednak spojrzeć na to miejsce świeżymi oczyma. Miejsce, w które zainwestował aurorskie oszczędności i które - choć kupione w pewnym popłochu, gdy poprzedni adres został spalony przez rejestr wilkołaku - faktycznie było urokliwe, położone nad wodą, pachnące pobliskimi wrzosowiskami.
-Podoba ci się...? - spytał cicho, niemalże nieśmiało. Nie pamiętała go takiego, gdy prowadził ją do mieszkania w Londynie - wtedy nie zakładał, że Adda spędzi w tamtym mieszkaniu więcej czasu, wtedy w ogóle nie myślał o przyszłości, wtedy chciał po prostu nasycić własną namiętność (rozbudzoną tygodniami prowokowania się). Teraz było inaczej, teraz mu zależało.
-Tak - za domem jest plaża - ale wciąż wydawała się pusta po tamtym, najpierw lepiej zobaczyć dom -ale najpierw wejdźmy do środka, albo najpierw - nachylił się do niej -mnie pocałuj. - poprosił z wilczym uśmiechem, ale gdy zbliżyła się do niego - po prostu bezceremonialnie porwał ją na ręce. -Ha! - miał tak dobry humor, że zapomniał o strategicznej korzyści tej sytuacji - z wysokości Adda miała utrudniony widok na ślady po pazurach na framudze drzwi. Otworzył drzwi kopniakiem (beztrosko korzystając z tego, że sióstr - chyba, zaraz się jeszcze upewni - nie było w domu) i wniósł narzeczoną do środka.
Znowu robił te wszystkie zwyczaje nie po kolei, ale miał to gdzieś.
-Witam w naszych skromnych progach. - mruknął, opuszczając ją na ziemię gdy znaleźli się w drewnianym salonie. -Kerrie? - zawołał, ale zgodnie z przewidywaniami odpowiedziała mu cisza. -Kerrie, młodsza siostra, pracuje w lecznicy w Dolinie. Powinna wrócić za jakieś dwie godziny, więc może oprowadzimy cię po parterze razem, a ja najpierw pokażę ci... - uśmiechnął się wilczo, wziął Addę za rękę. -...sypialnię? - bo choć od jej wizyty w londyńskim mieszkaniu zmieniło się wszystko i choć bardzo chciał wierzyć, że sam się zmienił, to niektóre rzeczy nie zmieniały się nigdy.
-Za łatwo? Przedłużyłaś moje starokawalerstwo o kilka lat. - do niedawna świadomość tego bolała, ale tym razem wypowiedział te słowa lekko, dowcipnie. Mieli zbyt dobry humor, by cokolwiek mogło go zepsuć. -Mało brakowało, a przedłużyłabyś je na zawsze. - przyznał, spoglądając na nią nieco wyzywająco. Czuł, że to podłechta jej dumę, a dowcip przechodził mu przez gardło łatwiej niż prostolinijne wyznanie nie mogłem o tobie zapomnieć, Adda?.
Uśmiech od ucha do ucha zbladł dopiero, gdy przeszli do kwestii praktycznych - związanych z praca, z bezpieczeństwem. Zawsze umieli to zresztą balansować, przechodzić od łóżkowych igraszek do poważnych rozmów o śledztwach - tych, którymi mogli się dzielić. Obydwoje dochowywali w swojej pracy tajemnic, u Addy w pewnym momencie nawarstwiło się sporo tajemnic, ale dzięki temu wiedział już chyba jak odróżnić jej zawodowe zmartwienia od osobistych.
-Wdowy wciąż mogą poznawać nowych adoratorów - odparował (na przykład mnie), nie dając zbić się z tropu. Dopiero, gdy wypomniała ściganie się o wianek, uniósł lekko brwi i zmierzył ją długim spojrzeniem. -A jest ktoś, o kim powinienem wiedzieć? - wymruczał, choć widział jak Adda na niego patrzy i czuł, że nie ma nikogo kim musiałby się przejmować. -Bo jeśli kogoś nieznajomego olśni go twoje piękno to - cóż, nie zdąży. Wtedy jest się po prostu wmurowanym w ziemię. Jak... ja teraz. - wspiął się na wyżyny poetyckich komplementów, pieczętując przekomarzanki - i datę ślubu - kolejnym pocałunkiem.
Gdy przyznała się do rozmowy z Justine i do daty tej rozmowy, początkowy niepokój i późniejsze niedowierzanie ustąpiło jakiemuś dziwnemu zamyśleniu i na wpół wzruszonemu uśmiechowi. Piątego lipca, pięć dni po tym, jak prawiła mu morały i jak pokazał jej pierścionek. Dała jej dostęp do domu, na pewno ją przed tym... sprawdziwszy. Jego siostra nie okazywała miłości słowem, a czynem. A to - to był znaczący czyn, dla niego.
Znajdzie sposób, by podziękować Just - tak, by jej nie speszyć. Albo może zabawniej będzie spróbować ją speszyć.
Znaleźli się przed domem, który do niedawna wydawał się pusty po wyprowadzce Just, który w czerwcu wydawał się skażony czarną magią. Teraz, z Addą u boku, potrafił jednak spojrzeć na to miejsce świeżymi oczyma. Miejsce, w które zainwestował aurorskie oszczędności i które - choć kupione w pewnym popłochu, gdy poprzedni adres został spalony przez rejestr wilkołaku - faktycznie było urokliwe, położone nad wodą, pachnące pobliskimi wrzosowiskami.
-Podoba ci się...? - spytał cicho, niemalże nieśmiało. Nie pamiętała go takiego, gdy prowadził ją do mieszkania w Londynie - wtedy nie zakładał, że Adda spędzi w tamtym mieszkaniu więcej czasu, wtedy w ogóle nie myślał o przyszłości, wtedy chciał po prostu nasycić własną namiętność (rozbudzoną tygodniami prowokowania się). Teraz było inaczej, teraz mu zależało.
-Tak - za domem jest plaża - ale wciąż wydawała się pusta po tamtym, najpierw lepiej zobaczyć dom -ale najpierw wejdźmy do środka, albo najpierw - nachylił się do niej -mnie pocałuj. - poprosił z wilczym uśmiechem, ale gdy zbliżyła się do niego - po prostu bezceremonialnie porwał ją na ręce. -Ha! - miał tak dobry humor, że zapomniał o strategicznej korzyści tej sytuacji - z wysokości Adda miała utrudniony widok na ślady po pazurach na framudze drzwi. Otworzył drzwi kopniakiem (beztrosko korzystając z tego, że sióstr - chyba, zaraz się jeszcze upewni - nie było w domu) i wniósł narzeczoną do środka.
Znowu robił te wszystkie zwyczaje nie po kolei, ale miał to gdzieś.
-Witam w naszych skromnych progach. - mruknął, opuszczając ją na ziemię gdy znaleźli się w drewnianym salonie. -Kerrie? - zawołał, ale zgodnie z przewidywaniami odpowiedziała mu cisza. -Kerrie, młodsza siostra, pracuje w lecznicy w Dolinie. Powinna wrócić za jakieś dwie godziny, więc może oprowadzimy cię po parterze razem, a ja najpierw pokażę ci... - uśmiechnął się wilczo, wziął Addę za rękę. -...sypialnię? - bo choć od jej wizyty w londyńskim mieszkaniu zmieniło się wszystko i choć bardzo chciał wierzyć, że sam się zmienił, to niektóre rzeczy nie zmieniały się nigdy.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ociągała się z odpowiedzią, jeszcze chwilę trzymałą go w pozornej niepewności. W końcu znali się nie od dziś, ani nie od wczoraj ― musiał wiedzieć, gdzieś podświadomie, podskórnie, że jej się podoba. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek poruszali temat wymarzonego domu czy upragnionego widoku za oknem; dawniej mieli inne tematy do omówienia, a kiedy już wydawać by się mogło, że spoważnieli, że być może pora się tym zainteresować ― wszystko przepadło. Wspomnienie tamtego spotkania osiadło na chwilę wśród jej myśli, przyniosło lekką falę chłodu, ale nie zrujnowało jej dobrego nastroju. Cokolwiek się stało trzy lata temu, zaliczało się już do przeszłości na którą nie miała wpływu. Poza tym, jak mogłaby się zadręczać tym co było, kiedy to co miała przerastało jej najśmielsze i najbardziej skryte marzenia?
― Oczywiście, że mi się podoba ― odparła w końcu. ― Lubię góry i lasy, ale nigdy nie mieszkałam nad morzem i zawsze chciałam się przekonać jak to jest… ― Zawiesiła głos, pozwoliła ostatnim słowom ulecieć wraz z podmuchem wiatru. Nie była pewna, jak powinni rozegrać kwestię wspólnego mieszkania, ale nie miałaby nic przeciwko temu, by się tu przenieść. By zamienić wykradane noce i poranki na coś pewnego, wpleść je w swoją codzienność; wiedzieć, że teraz to samotne dni będą wyjątkami, drobnym odchyleniem od przyjemnej normy.
― Plaża ― powtórzyła za nim, na krótki moment uciekając myślami w tamtym kierunku. Zanim jednak zdołała się zainteresować samym morzem na dłużej ― Michael skutecznie ściągnął jej uwagę z powrotem, skupił na sobie. Adda z miejsca podjęła utrzymywaną przez niego narrację; zielone oczy błysnęły zawadiacko w świetle słońca, a wargi złożyły się do zaczepnego uśmieszku, który absolutnie nie wróżył nic dobrego.
― Mike! ― wyrwało jej się, kiedy nagle porwał ją na ręce. Odruchowo oplotła ramionami jego szyję, przylgnęła ciaśniej do męskiego ciała, a po chwili parsknęła śmiechem. Już tak dawno tego nie robił, że się odzwyczaiła. Że zapomniała, jak bardzo lubi znajdować się w jego objęciach, jak dobrze się wtedy czuje. Jak bezpiecznie.
Nie zwróciła nawet uwagi na framugę, zbyt zajęta pochłanianiem wzrokiem wnętrza domu i zaśmiała się znów, kiedy tuż za progiem postawił ją na ziemi. Wyglądało na to, że w ich związku wszystkie zwyczaje działy się na opak, albo i bez żadnej kolejności.
― Z moimi rodzicami rozmówisz się po oświadczynach, do domu wniosłeś mnie przed ślubem, a w łóżku skończyliśmy już na pierwszej randce ― podsumowała, wciąż rozbawiona. Ton wyszedł lekki, trochę zaczepny, jakby i tym razem chciała go podpuścić, wywieść w pole, tak jak z francuskimi nazwiskami. Zielone oczy błyszczały ciepłem i wesołością, nieskrywanym od niedawna uczuciem, którego przebłyski widywał już przed trzema laty. ― Coś jeszcze zostało na liście? ― wymruczała miękko w jego szyję, kiedy dom odpowiedział mu aksamitną ciszą.
Poczuła dotyk ciepłych palców na dłoni, zauważyła ten wilczy uśmiech i iskrzące w błękitnych oczach zaproszenie, któremu nie potrafiła odmówić.
― Dwie godziny mówisz… ― powtórzyła, powoli przenosząc spojrzenie ponad jego ramię. Znał tę minę, musiał wiedzieć, musiał się domyślać, że Adda już ma gotowy plan zagospodarowania tego czasu w sposób co najmniej dyskusyjny. ― W dwie godziny można zwiedzić więcej niż tylko sypialnię… ― znów zniżyła głos do aksamitnego pomruku i nim się spostrzegł, już miał rozpiętych parę pierwszych guzików koszuli, a przyłapana na gorącym uczynku Adda przybrała minę absolutnego niewiniątka. ― Salon brzmi równie ciekawie, nie sądzisz? ― spytała słodko, z wprawą radząc sobie z kolejnymi guzikami. Chciała go pozbawić tej koszuli już-teraz-natychmiast. Chciała poczuć pod palcami ciepło jego skóry, przekonać się, czy jego usta smakują tak samo, jak jeszcze przed paroma minutami. Chciała po raz kolejny zatracić się w chwili, w myśli, że Michael jest tylko jej.
|zt x2
― Oczywiście, że mi się podoba ― odparła w końcu. ― Lubię góry i lasy, ale nigdy nie mieszkałam nad morzem i zawsze chciałam się przekonać jak to jest… ― Zawiesiła głos, pozwoliła ostatnim słowom ulecieć wraz z podmuchem wiatru. Nie była pewna, jak powinni rozegrać kwestię wspólnego mieszkania, ale nie miałaby nic przeciwko temu, by się tu przenieść. By zamienić wykradane noce i poranki na coś pewnego, wpleść je w swoją codzienność; wiedzieć, że teraz to samotne dni będą wyjątkami, drobnym odchyleniem od przyjemnej normy.
― Plaża ― powtórzyła za nim, na krótki moment uciekając myślami w tamtym kierunku. Zanim jednak zdołała się zainteresować samym morzem na dłużej ― Michael skutecznie ściągnął jej uwagę z powrotem, skupił na sobie. Adda z miejsca podjęła utrzymywaną przez niego narrację; zielone oczy błysnęły zawadiacko w świetle słońca, a wargi złożyły się do zaczepnego uśmieszku, który absolutnie nie wróżył nic dobrego.
― Mike! ― wyrwało jej się, kiedy nagle porwał ją na ręce. Odruchowo oplotła ramionami jego szyję, przylgnęła ciaśniej do męskiego ciała, a po chwili parsknęła śmiechem. Już tak dawno tego nie robił, że się odzwyczaiła. Że zapomniała, jak bardzo lubi znajdować się w jego objęciach, jak dobrze się wtedy czuje. Jak bezpiecznie.
Nie zwróciła nawet uwagi na framugę, zbyt zajęta pochłanianiem wzrokiem wnętrza domu i zaśmiała się znów, kiedy tuż za progiem postawił ją na ziemi. Wyglądało na to, że w ich związku wszystkie zwyczaje działy się na opak, albo i bez żadnej kolejności.
― Z moimi rodzicami rozmówisz się po oświadczynach, do domu wniosłeś mnie przed ślubem, a w łóżku skończyliśmy już na pierwszej randce ― podsumowała, wciąż rozbawiona. Ton wyszedł lekki, trochę zaczepny, jakby i tym razem chciała go podpuścić, wywieść w pole, tak jak z francuskimi nazwiskami. Zielone oczy błyszczały ciepłem i wesołością, nieskrywanym od niedawna uczuciem, którego przebłyski widywał już przed trzema laty. ― Coś jeszcze zostało na liście? ― wymruczała miękko w jego szyję, kiedy dom odpowiedział mu aksamitną ciszą.
Poczuła dotyk ciepłych palców na dłoni, zauważyła ten wilczy uśmiech i iskrzące w błękitnych oczach zaproszenie, któremu nie potrafiła odmówić.
― Dwie godziny mówisz… ― powtórzyła, powoli przenosząc spojrzenie ponad jego ramię. Znał tę minę, musiał wiedzieć, musiał się domyślać, że Adda już ma gotowy plan zagospodarowania tego czasu w sposób co najmniej dyskusyjny. ― W dwie godziny można zwiedzić więcej niż tylko sypialnię… ― znów zniżyła głos do aksamitnego pomruku i nim się spostrzegł, już miał rozpiętych parę pierwszych guzików koszuli, a przyłapana na gorącym uczynku Adda przybrała minę absolutnego niewiniątka. ― Salon brzmi równie ciekawie, nie sądzisz? ― spytała słodko, z wprawą radząc sobie z kolejnymi guzikami. Chciała go pozbawić tej koszuli już-teraz-natychmiast. Chciała poczuć pod palcami ciepło jego skóry, przekonać się, czy jego usta smakują tak samo, jak jeszcze przed paroma minutami. Chciała po raz kolejny zatracić się w chwili, w myśli, że Michael jest tylko jej.
|zt x2
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Ile czasu minęło od wschodu słońca? Gdzie właściwie spędzał pełnie? Gdzie miał kryjówkę? Miał jakąś w ogóle? Co z otępieniem świeżo po powrocie do ludzkiego kształtu? A jeśli napatoczył się jakiś kretyn-łowca, szukający łatwego trofeum? Czy powinna już zacząć go szukać?...
Adda zatrzymała się wpół kroku, naciągnęła mocniej szal na ramiona i spojrzała przez okno, na kołyszące się przed domem wrzosy. Ich widok nie niósł ukojenia.
…A co jeśli tym razem nie wróci?...
Świeża myśl ukłuła ją jak szpilka, aż się wzdrygnęła. Do tej pory przychodził do niej już wstępnie ogarnięty po pełni: wyspany, umyty, względnie najedzony, dlatego nie miała zielonego pojęcia, o której zwykle wracał do domu, do Wrzosowej Przystani. Wydawało jej się, że powinien to zrobić skoro świt, ledwie wzejdzie słońce, ale… ale czekała tu już jakiś czas, lekko marznąc w samej halce i naprędce narzuconym na ramiona szalu, a jego nie było.
Wciąż uparcie go nie było.
Oderwała wzrok od kołyszących się wrzosów i zrobiła kolejne nerwowe kółko w salonie; opuszkami palców musnęła kolejno blat stołu, oparcie fotela, jakąś komodę, kolejny fotel, ale zimne drewno mebli wcale nie niosło spokoju, nie pomagało jej odpędzić czarnych myśli. Na świecie działo się teraz wiele złego, to nawet nie byłoby specjalnie dziwne, gdyby coś mu się stało. Wypadki krążyły po ludziach, zwłaszcza tak bezbronnych po bolesnej przemianie, skazanych na łaskę lub niełaskę księżyca.
Ukłucie winy pojawiło się kompletnie nieproszone, zaległo lodowatym ciężarem w żołądku, a Adda nie potrafiła odepchnąć od siebie myśli, że miała w tym swój udział. Że gdyby nie to, jak skończyła się ich znajomość trzy lata temu ― Mike wciąż byłby okazem zdrowia i najpewniej przewracałby się teraz na drugi bok, smacznie śpiąc zamiast włóczyć się po lesie albo…
No właśnie ― Adda zacięła wargi ― albo.
Nagły trzask w okolicy drzwi wejściowych niemal przyprawił ją o zawał. Szybkim krokiem przeszła w tamtą stronę, akurat by zdążyć na moment otwarcia drzwi. Czegokolwiek się spodziewała i jakkolwiek zdążyła sobie wyobrazić jego stan zaraz po pełni ― rzeczywistość i tak była gorsza.
― Mike… ― szepnęła cicho, miękko, nie kryjąc dźwięczącego w głosie zmartwienia. Zbliżyła się do niego powoli, drobnymi krokami. ― Coś się stało? Myślałam, że wrócisz szybciej… ― Wydawał jej się taki zmęczony i wyprany z chęci do życia, a w szarobłękitnych oczach dostrzegała widmo gasnącego bólu.
― Chciałam ci zrobić niespodziankę i dla odmiany pojawić się tutaj. ― Uniosła dłoń i delikatnie musnęła opuszkami palców jego policzek. Nie chciała sprawiać mu dyskomfortu, ale jednocześnie nie miała pojęcia, jak właściwie będzie reagował w tak krótkim czasie po przemianie. ― Wyglądasz okropnie, wiesz?... ― spróbowała uderzyć w lekkie nuty, zażartować, ale głos jej się złamał, wybrzmiał fałszywą nutą nieumiejętnie ukrytego smutku.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Na tle ostatnich pełni, dzisiejsza zdawała się niemal luksusem - o ile można porównywać ze sobą pełnie, o ile można porównać jeden cierń do wielu ostrych kolców, albo boleśnie twardą pryczę do spania na lodowatej podłodze, albo Betulę do Crucio.
Minął już ponad rok odkąd musiał opuścić swoją zarejestrowaną piwnicę w leśniczówce w Mickleham, odkąd jeden brygadzista go stamtąd przegonił, a inny eks-brygadzistao mało nie zabił o świcie i wskazał względnie bezpieczne lasy. Ani grube ściany ani przestrzeganie prawa nie chroniły go już przed ryzykiem: zimnem, łowcami, nawet dzikimi zwierzętami, które nie miałyby szans w starciu z wilkołakiem (nawet związanym), ale mogły zainteresować się półprzytomnym człowiekiem. Przez ten czas nauczył się lasów: najpierw zwiedzał je w poszukiwaniu dobrych kryjówek (nie chcąc polegać tylko na radach dawnego kolegi i i tak musząc sprawdzić miejsca, które mu polecił), potem zaczął polować - czasami na zwierzynę, częściej na szmalcowników. Nauczył się przygotowywać, przekraczać granice własnego ciała, dbać o bezpieczeństwo innego wilkołaka. Przetrwał jedną z najmroźniejszych zim, jakie pamiętał i wiosenne ulewy. Uczył się też przetrwać jakoś ból, stawiać mu czoła, uczył się siebie: nie uciekał już od gorzkiej prawdy i brutalności przemiany, zauważając pewne korelacje w walce między ludzkim umysłem i bestialską naturą. Gdy uciekał od bólu i wstydu wgłąb siebie, nie pamiętał z pełni prawie nic, jakby stracił przytomność. Takie miał zresztą podejście przez pierwsze miesiące po ugryzieniu: przetrwać, zamknąć oczy, zapomnieć, poddać się ociemnieni, byleby szybciej minęło. Gdy zaczął akceptować się z nieuchronnym, gdy zaczął próbować walczyć i stawiać czoła - pamiętał coraz więcej. Przebłyski całych nocy, mgliste wspomnienia, jakby nadal gdzieś tam był. Wiedział, że nic nie powstrzyma przemiany, ale dawało mu to motywację, nadzieję. Trzeciego lipca zaliczył całkowity regres, pełnia była równie ciemna i niewyraźna jak te, gdy był świeżo po ugryzieniu. Odebrało mu to humor i pewnie cały dzień chodziłby struty, gdyby kometa i spotkanie z Addą nie odciągnęły go od ponurych przemyśleń.
Dzisiaj stan rzeczy wróci do względnej normy - walczył o to, by nie stracić przytomności, więc pamiętał moment przemiany, pamiętał jakieś przebłyski z nocy - ciemne niebo, ból łańcuchów, chyba jakąś sarnę w oddali... może ta sarna mu się śniła, a potępieńcze wycie na pewno by ją przepędziło, ale i tak o świcie kręcił się jeszcze chwilę po polanie. Zjadłby sarnę, i to wcale nie jako wilkołak.
Gdy zawisł na łańcuchach w ludzkiej postaci, wszystko go bolało (jak zawsze), ale wkoło było ciepło i sucho i po raz pierwszy od roku nie obawiał się, że obudzi się martwy. W teorii nie był pewny, czy zawieszenie broni obejmowało likantropów, ale na pewno strzegło granic Półwyspu Kornwalijskiego przed oddziałami Ministerstwa, a brygadziści i łowcy pracowali dla wroga. Wciąż istniało ryzyko, ale nieskończenie mniejsze niż zwykle. Prawie nie pamiętał, jak to jest spędzić pełnię bez lęku i już nie doświadczy takiego luksusu: w sierpniu, dopóki nie zabezpieczą Tyneham, wszystko wróci do ponurej normy.
Dzisiaj... dzisiaj mógł odetchnąć z ulgą. Las pachniał rosą, słońcem, życiem.
Nie musiał ewakuować się stąd w popłochu, ani przed zimnem ani przed myśliwymi (rzucił dla pewności Hexa Revelio). Dzięki kursowi teleportacji łącznej potrafiłby teleportować się rozkojarzony, zmęczony i w poczuciu zagrożenia, ale nie musiał. Słońce wschodziło latem wcześnie, nawet Kerrie i kury wciąż spały, siostra przywykła zresztą do jego powrotów po pełniach. Mógł odetchnąć, ubrać się spokojnie, ochłonąć. Sięgnąć po różdżkę dopiero wtedy, gdy ból nieco zelżał, umysł się uspokoił i nie istniało już najmniejsze ryzyko. Zdążył nawet rozejrzeć się za polnymi kwiatami - po południu chciał udać się do Addy, ale po namyśle uznał, że zerwie jej po prostu trochę wrzosów z okolic domu.
Kilka minut odpoczynku nie anihilowało, rzecz jasna, skutków całej nocy. Teleportował się pod dom w stanie typowym dla wyczerpanego wilkołaka po pełni - musiał się umyć, zjeść konia z kopytami, zwalić na łóżko i odespać, może skreślić sowę do narzeczonej. Narzeczonej. Przed chwilą miał ochotę kląć na głos na wciąż trzymające się go bolesne skurcze mięśni nóg, ale na samą myśl o tym, że ma narzeczoną, uśmiechnął się pod nosem. Nawet powietrze przed drzwiami wejściowymi pachniało jak ona...
...bo stała w przedpokoju.
Zamrugał. Czasem po pełni myśli i wspomnienia były na tyle chaotyczne, że może faktycznie mu odbijało, może obraz Addy zaraz zniknie spod jego powiek.
Ale nie znikała, odezwała się nawet, a jeśli wzrok i słuch mogły kłamać - to węch przecież nie kłamał.
Zaskoczenie odebrało mu na moment mowę, dłoń nieco panicznie powędrowała do włosów - chyba miał tam jakąś gałązkę albo liścia? - drgnął lekko, gdy pogłaskała nieogolony (zawsze wydawało mu się, że po pełni ma zarost jakby nie golił się cztery dni, a nie dobę, nienawidził tego), policzek, umknął wzrokiem żeby nie widziała niedawnego bólu i obecnego wstydu. Może i ta pełnia była odrobinę lepsza od innych, ale to nie zmieniało faktu, że wyglądał okropnie, że czuł się okropnie, jakby nadal nie zmył z siebie nie tyle brudu, co śladów bestii.
-Uhm... cześć... - podciągnął nerwowo kołnierz starej, flanelowej koszuli (najgorszej, brudnawej), której nie dopiął (bo po co) i spod której przebijała chyba czerwona pręga po srebrnym łańcuchu.
Pamięć o tym, jak sam ją zaskoczył, powstrzymała go przed innymi nerwowymi reakcjami. Zmusił się nawet do bardzo bladego uśmiechu. -Nie, nic się nie stało. - odpowiedział wymijająco. Nie wiedział nawet, ile czasu minęło od świtu - zdawało mu się, że niewiele, dlaczego więc czuł się irracjonalnie winny? -Napisałbym z domu. - zastrzegł i dopiero po sekundzie zorientował się, że to brzmi jakby była tu niemile widziana. -Ale... miło, że jesteś. - poprawił się, bez przekonania. Nie wiedział, czy miło, myślał, że będzie sam.
Przez falę zmęczonych myśli przewinęła się nowa myśl - przytomniejsza, racjonalna. Po ślubie nie będzie z tym sam. Będzie widziała go takiego, co miesiąc. Będzie z tym żyła, codziennie.
Dotychczasowa euforia po zaręczynach pomagała odpychać tą myśl, albo wmawiać sobie, że już to wyjaśnili, w czerwcu. Ale mówić o likantropii to co innego, niż widzieć jej skutki - zwłaszcza, że Adda nadal nie wiedziała o nim wszystkiego.
Docenił, że chciała zażartować, spojrzał jej w oczy słabo.
-...Wiem. Jeszcze możesz się rozmyślić. - niby zażartował, ale wcale nie żartował.
Minął już ponad rok odkąd musiał opuścić swoją zarejestrowaną piwnicę w leśniczówce w Mickleham, odkąd jeden brygadzista go stamtąd przegonił, a inny eks-brygadzista
Dzisiaj stan rzeczy wróci do względnej normy - walczył o to, by nie stracić przytomności, więc pamiętał moment przemiany, pamiętał jakieś przebłyski z nocy - ciemne niebo, ból łańcuchów, chyba jakąś sarnę w oddali... może ta sarna mu się śniła, a potępieńcze wycie na pewno by ją przepędziło, ale i tak o świcie kręcił się jeszcze chwilę po polanie. Zjadłby sarnę, i to wcale nie jako wilkołak.
Gdy zawisł na łańcuchach w ludzkiej postaci, wszystko go bolało (jak zawsze), ale wkoło było ciepło i sucho i po raz pierwszy od roku nie obawiał się, że obudzi się martwy. W teorii nie był pewny, czy zawieszenie broni obejmowało likantropów, ale na pewno strzegło granic Półwyspu Kornwalijskiego przed oddziałami Ministerstwa, a brygadziści i łowcy pracowali dla wroga. Wciąż istniało ryzyko, ale nieskończenie mniejsze niż zwykle. Prawie nie pamiętał, jak to jest spędzić pełnię bez lęku i już nie doświadczy takiego luksusu: w sierpniu, dopóki nie zabezpieczą Tyneham, wszystko wróci do ponurej normy.
Dzisiaj... dzisiaj mógł odetchnąć z ulgą. Las pachniał rosą, słońcem, życiem.
Nie musiał ewakuować się stąd w popłochu, ani przed zimnem ani przed myśliwymi (rzucił dla pewności Hexa Revelio). Dzięki kursowi teleportacji łącznej potrafiłby teleportować się rozkojarzony, zmęczony i w poczuciu zagrożenia, ale nie musiał. Słońce wschodziło latem wcześnie, nawet Kerrie i kury wciąż spały, siostra przywykła zresztą do jego powrotów po pełniach. Mógł odetchnąć, ubrać się spokojnie, ochłonąć. Sięgnąć po różdżkę dopiero wtedy, gdy ból nieco zelżał, umysł się uspokoił i nie istniało już najmniejsze ryzyko. Zdążył nawet rozejrzeć się za polnymi kwiatami - po południu chciał udać się do Addy, ale po namyśle uznał, że zerwie jej po prostu trochę wrzosów z okolic domu.
Kilka minut odpoczynku nie anihilowało, rzecz jasna, skutków całej nocy. Teleportował się pod dom w stanie typowym dla wyczerpanego wilkołaka po pełni - musiał się umyć, zjeść konia z kopytami, zwalić na łóżko i odespać, może skreślić sowę do narzeczonej. Narzeczonej. Przed chwilą miał ochotę kląć na głos na wciąż trzymające się go bolesne skurcze mięśni nóg, ale na samą myśl o tym, że ma narzeczoną, uśmiechnął się pod nosem. Nawet powietrze przed drzwiami wejściowymi pachniało jak ona...
...bo stała w przedpokoju.
Zamrugał. Czasem po pełni myśli i wspomnienia były na tyle chaotyczne, że może faktycznie mu odbijało, może obraz Addy zaraz zniknie spod jego powiek.
Ale nie znikała, odezwała się nawet, a jeśli wzrok i słuch mogły kłamać - to węch przecież nie kłamał.
Zaskoczenie odebrało mu na moment mowę, dłoń nieco panicznie powędrowała do włosów - chyba miał tam jakąś gałązkę albo liścia? - drgnął lekko, gdy pogłaskała nieogolony (zawsze wydawało mu się, że po pełni ma zarost jakby nie golił się cztery dni, a nie dobę, nienawidził tego), policzek, umknął wzrokiem żeby nie widziała niedawnego bólu i obecnego wstydu. Może i ta pełnia była odrobinę lepsza od innych, ale to nie zmieniało faktu, że wyglądał okropnie, że czuł się okropnie, jakby nadal nie zmył z siebie nie tyle brudu, co śladów bestii.
-Uhm... cześć... - podciągnął nerwowo kołnierz starej, flanelowej koszuli (najgorszej, brudnawej), której nie dopiął (bo po co) i spod której przebijała chyba czerwona pręga po srebrnym łańcuchu.
Pamięć o tym, jak sam ją zaskoczył, powstrzymała go przed innymi nerwowymi reakcjami. Zmusił się nawet do bardzo bladego uśmiechu. -Nie, nic się nie stało. - odpowiedział wymijająco. Nie wiedział nawet, ile czasu minęło od świtu - zdawało mu się, że niewiele, dlaczego więc czuł się irracjonalnie winny? -Napisałbym z domu. - zastrzegł i dopiero po sekundzie zorientował się, że to brzmi jakby była tu niemile widziana. -Ale... miło, że jesteś. - poprawił się, bez przekonania. Nie wiedział, czy miło, myślał, że będzie sam.
Przez falę zmęczonych myśli przewinęła się nowa myśl - przytomniejsza, racjonalna. Po ślubie nie będzie z tym sam. Będzie widziała go takiego, co miesiąc. Będzie z tym żyła, codziennie.
Dotychczasowa euforia po zaręczynach pomagała odpychać tą myśl, albo wmawiać sobie, że już to wyjaśnili, w czerwcu. Ale mówić o likantropii to co innego, niż widzieć jej skutki - zwłaszcza, że Adda nadal nie wiedziała o nim wszystkiego.
Docenił, że chciała zażartować, spojrzał jej w oczy słabo.
-...Wiem. Jeszcze możesz się rozmyślić. - niby zażartował, ale wcale nie żartował.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wystarczyła chwila, by odgadnąć, że wrócił ten nieśmiały i wycofany Michael z którym miała do czynienia już wcześniej. Ten sam, który bywał jej w gajówce, ten sam, który pierwszą noc z nią spędził grzecznie w łóżku, słusznie odsypiając. Ten sam, który przełamał swój wstyd, lęki i niechęć do blizn w dniu w którym na niebie pojawiła się kometa. Głupio sądziła, że już więcej nie wróci. Że jej czar był na tyle silny, by wyciągnąć go z tego bagna kompleksów w sposób trwały, prawie wieczny.
Pomyłka smakowała goryczą i przełkniętymi łzami.
Podciągnął kołnierz, znów próbował zasłonić to, co widywała już nie raz i nie dwa. Srebrny szlak blizn zalśnił słabo w pierwszych promieniach wschodzącego słońca, ale prócz znajomej siatki krzywd zobaczyła też coś nowego; coś, czego do tej pory nie widziała. Łagodnym, ale niepozbawionym stanowczości ruchem cofnęła jego dłoń, potem sama rozchyliła poły brudnej koszuli, a jej oczom ukazał się nieciekawy obraz malowany bólem i cierpieniem minionej nocy.
Westchnęła.
― Myślałam, że… ― że co?, pomyślała ze zgryzotą, zacinając wargi w wąską kreskę. Że hasa sobie wolno gdzieś po lesie, przy okazji przetrzebi stado upierdliwych dzików, a potem zmieni się i ta-dam, pora na powrót?
Pokręciła głową.
― Wiem, że byś napisał ― dodała, łagodniejąc. ― Ale jakoś… ― wzruszyła ramionami, szal nieznacznie zsunął jej się z lewego barku, odsłonił jasną skórę ― …chciałam tu być, kiedy wrócisz.
Rozmowa płynęła dziwnym torem, przeplatana wstawkami pełnymi ciężkiej ciszy i jeszcze cięższego nastroju. Jego spojrzenie też takie było: słabe, pozbawione charakteru, jakby w tę jedną noc los odarł go ze wszystkiego, co było jej znajome. Szarobłękitne oczy zgasły, w kąciku ust nie drżało rozbawienie ani nawet ta aurorska pewność siebie, ramiona opadły.
Pozostawały jeszcze słowa, ale i te ― jak kotwica ― poszły na dno, ciągnąc za sobą tak jego, jak i ją. Adda początkowo się temu poddała, przez jedną, straszną chwilę, ułamek sekundy, rozważała sens jego słów, brała pod uwagę argument likantropii. Ale potem kotwica napotkała pierwszą przeszkodę ― zielone oczy błysnęły buntem i uporem ― argument został wyrzucony przez okno, razem z resztą niedorzeczności ― Adda przełamała dzielącą ich odległość pierwszym krokiem i znalazła się tak blisko, by nie umknęło jej uwadze absolutnie nic. Spojrzenie zielonych oczu było intensywne, przenikliwe, zdawało się zdolne do prześwietlenia jego duszy, do wydarcia każdego sekretu.
― Żeby się rozmyślić, musiałabym się najpierw odkochać ― powiedziała cicho ― a oboje wiemy, że nie udało mi się to przez ostatnie trzy lata i nie uda przez kolejnych trzydzieści. Nie zrezygnuję z ciebie ― z nas ― tylko dlatego, że ciąży na tobie klątwa, Mike. ― Sięgnęła po jego dłoń, przesunęła kciukiem po jej wierzchu; uśmiechnęła się nieśmiało i ciepło. ― A teraz chodź. Naszykuję ci kąpiel i wyszoruję ― niewielki krok w tył, potem kolejny ― a potem pójdziemy spać ― pociągnęła go za rękę do siebie; powoli, bez pośpiechu, z wyczuciem i delikatnością, której najwyraźniej potrzebował.
― Udało mi się w Londynie załatwić dwa pączki, wiesz? ― kontynuowała łagodnie, spacerowym krokiem kierując się w stronę łazienki. ― Nie najesz się nimi co prawda ― no i drugiego chciałam dać Kerstin ― ale na pewno osłodzi ci to dzień. Dostałam też sporo wołowych kości, więc Kerrie może zrobić z nich pożywny bulion, a to już brzmi jak coś bardziej w twoich klimatach, hm? ― Uśmiechnęła się przez ramię zachęcająco i mrugnęła wesoło.
Pomyłka smakowała goryczą i przełkniętymi łzami.
Podciągnął kołnierz, znów próbował zasłonić to, co widywała już nie raz i nie dwa. Srebrny szlak blizn zalśnił słabo w pierwszych promieniach wschodzącego słońca, ale prócz znajomej siatki krzywd zobaczyła też coś nowego; coś, czego do tej pory nie widziała. Łagodnym, ale niepozbawionym stanowczości ruchem cofnęła jego dłoń, potem sama rozchyliła poły brudnej koszuli, a jej oczom ukazał się nieciekawy obraz malowany bólem i cierpieniem minionej nocy.
Westchnęła.
― Myślałam, że… ― że co?, pomyślała ze zgryzotą, zacinając wargi w wąską kreskę. Że hasa sobie wolno gdzieś po lesie, przy okazji przetrzebi stado upierdliwych dzików, a potem zmieni się i ta-dam, pora na powrót?
Pokręciła głową.
― Wiem, że byś napisał ― dodała, łagodniejąc. ― Ale jakoś… ― wzruszyła ramionami, szal nieznacznie zsunął jej się z lewego barku, odsłonił jasną skórę ― …chciałam tu być, kiedy wrócisz.
Rozmowa płynęła dziwnym torem, przeplatana wstawkami pełnymi ciężkiej ciszy i jeszcze cięższego nastroju. Jego spojrzenie też takie było: słabe, pozbawione charakteru, jakby w tę jedną noc los odarł go ze wszystkiego, co było jej znajome. Szarobłękitne oczy zgasły, w kąciku ust nie drżało rozbawienie ani nawet ta aurorska pewność siebie, ramiona opadły.
Pozostawały jeszcze słowa, ale i te ― jak kotwica ― poszły na dno, ciągnąc za sobą tak jego, jak i ją. Adda początkowo się temu poddała, przez jedną, straszną chwilę, ułamek sekundy, rozważała sens jego słów, brała pod uwagę argument likantropii. Ale potem kotwica napotkała pierwszą przeszkodę ― zielone oczy błysnęły buntem i uporem ― argument został wyrzucony przez okno, razem z resztą niedorzeczności ― Adda przełamała dzielącą ich odległość pierwszym krokiem i znalazła się tak blisko, by nie umknęło jej uwadze absolutnie nic. Spojrzenie zielonych oczu było intensywne, przenikliwe, zdawało się zdolne do prześwietlenia jego duszy, do wydarcia każdego sekretu.
― Żeby się rozmyślić, musiałabym się najpierw odkochać ― powiedziała cicho ― a oboje wiemy, że nie udało mi się to przez ostatnie trzy lata i nie uda przez kolejnych trzydzieści. Nie zrezygnuję z ciebie ― z nas ― tylko dlatego, że ciąży na tobie klątwa, Mike. ― Sięgnęła po jego dłoń, przesunęła kciukiem po jej wierzchu; uśmiechnęła się nieśmiało i ciepło. ― A teraz chodź. Naszykuję ci kąpiel i wyszoruję ― niewielki krok w tył, potem kolejny ― a potem pójdziemy spać ― pociągnęła go za rękę do siebie; powoli, bez pośpiechu, z wyczuciem i delikatnością, której najwyraźniej potrzebował.
― Udało mi się w Londynie załatwić dwa pączki, wiesz? ― kontynuowała łagodnie, spacerowym krokiem kierując się w stronę łazienki. ― Nie najesz się nimi co prawda ― no i drugiego chciałam dać Kerstin ― ale na pewno osłodzi ci to dzień. Dostałam też sporo wołowych kości, więc Kerrie może zrobić z nich pożywny bulion, a to już brzmi jak coś bardziej w twoich klimatach, hm? ― Uśmiechnęła się przez ramię zachęcająco i mrugnęła wesoło.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Niedługo miała zostać jego żoną, rytualnie złączyć z nim własną krew i pić miód z jednego kielicha - ale i tak omal nie cofnął się o krok, gdy odsunęła poły jego koszuli. Opanował ten odruch, poprzestając na spięciu mięśni, ale istniało coś, czym nie chciał się dzielić. Wiedział, że powinien, ale myślał... sam nie wiedział, co myślał. Może, że zdoła przed nią jakoś ukryć przejścia nocy; przebrać się samotnie w inną koszulę, umyć, poczekać aż czerwone odciski zbledną. Może, że odłoży to wszystko dopiero na nieokreślone kiedyś, na sierpniową pełnię.
Przymknął oczy, by zobaczyć pod nimi obraz zadrapanych pazurami drzwi wejściowych—tych, przez które przed chwilą wszedł. Niektórych rzeczy nie dało się ukryć, a innych nie dało się przewidzieć ani kontrolować. Idiota.
-Przejdzie. - uciął szybko, czując irracjonalny wstyd. Umknął wzrokiem gdzieś w dal, nie ześlizgując spojrzenia nawet na nagie ramię Addy.
Nie miał nastroju, choć przecież w jakiś sposób cieszyła go jej obecność. Tak, jak, pomimo zmartwienia o siostry, cieszyło go, że od kilkunastu pełni nie wracał do całkowicie pustego domu. Że, w odróżnieniu od posępnej leśniczówki, w której zaszył się po ugryzieniu, Wrzosową Przystań mógł nazywać domem.
Musiała widzieć, że nie był w formie, bo on widział, jak ona stara się powściągnąć własny niepokój. Pamiętał troskę, z jaką patrzyła na niego gdy wchodził, pamiętał zmartwienie wymalowane na twarzy. Może mógłby się nabrać na radosne trajkotanie o pączkach i kąpieli, ale przecież wiedział, jak dobrą jest aktorką.
Doceniał, że się starała. Marzył o zmyciu z siebie lasu, o śnie w wygodnym łóżku, zmęczone oczy rozbłysły chwilowym zainteresowaniem gdy wspomniała pączka – od wybuchu wojny nie jadł pączka! – ale jej wesołe słowa docierały do niego jak przez mgłę, przez kurtynę wyczerpania. Skakała zresztą z tematu na temat dość szybko (jak na jego popełniowe gusta, w końcu w lepszy dzień bez trudu mógł za nią nadążyć, w końcu właśnie to w niej pokochał), a umysł wciąż procesował jej wcześniejsze słowa.
Musiałabym się najpierw odkochać, nie udało mi się przez ostatnie trzy lata.
Mi też nie—przyznał w duchu, ale to przywiodło wspomnienia o tym, że przecież próbował. Wspomnienia wstydliwe, przesączone tragedią i upokorzeniem, a wynikające w dużej mierze z jego własnej impulsywności.
Dał się jej pociągnąć wgłąb korytarza, jak szmaciana lalka. Zanim weszli do łazienki, ciężko oparł się o ścianę. Czuł w jej głosie jakąś nerwowość, powinien się wytłumaczyć z tego pytania o rozmyślenie i...
-Wiem, że nie chcesz się rozmyślić, ale... Wszystko, czego dotykam… dotykałem, po prostu się rozsypało – w związkach stawało się to boleśnie oczywiste, ale czasem miał wrażenie, że nieszczęście dotyka każdego wokół niego. Justine i Azkaban, Oliver na drodze innego wilkołaka, Billy na drodze Rosiera szukającego jego rodziny, ostatnio nawet Kerrie przygasła. -Ty, nasze… - załamał mu się głos, nasze dziecko. Nie mówili o nim, może ona potrafiła już o tym nie myśleć, ale dla niego rany były świeże. Miał miesiąc, by spróbować je zabliźnić, ale gdy zostawał sam - myślał i tylko je rozdrapywał. Gdyby nie poszedł wtedy do Chernova, gdyby nie wyjechał… Może wszystko byłoby inaczej. Może nawet żyłaby z maleństwem z dala od niego, ale i z dala od wojny, może to by wystarczyło.
-A po tobie… - wlepił spojrzenie w ścianę. Nie chciał jej tego mówić, miał jej tego nie mówić, ale wstyd pożerał go od środka. Zwłaszcza dziś, gdy wstydził się również pełni, a zmęczenie osłabiło narzucone samemu sobie bariery. -…też nie potrafiłem się odkochać, ale chciałem zapomnieć. Najpierw o tobie, z dziewczyną, która przez to nie żyje. Potem, po pijaku, o wszystkim – zacisnął usta, stracił pęd zdania, bo od razu pożałował, że się odezwał. Pozbył się tamtych wspomnień, były gdzieś we fiolce pod łóżkiem (Kerstin nie wiedziała nawet, co to, ale musi pomyśleć co zrobić przed wprowadzką Addy), zostawił tylko początek i koniec, przepracował to na terapii, ale to nie znaczyło, że wstyd osłabł. Wstyd i świadomość ryzyka; tego, że znowu dał się okłamać i to w sprawie tak banalnej jak tożsamość. -z kimś, kto pewnie myśli, że ja nie żyję. – zakończył szybko, sucho.
Przymknął oczy, by zobaczyć pod nimi obraz zadrapanych pazurami drzwi wejściowych—tych, przez które przed chwilą wszedł. Niektórych rzeczy nie dało się ukryć, a innych nie dało się przewidzieć ani kontrolować. Idiota.
-Przejdzie. - uciął szybko, czując irracjonalny wstyd. Umknął wzrokiem gdzieś w dal, nie ześlizgując spojrzenia nawet na nagie ramię Addy.
Nie miał nastroju, choć przecież w jakiś sposób cieszyła go jej obecność. Tak, jak, pomimo zmartwienia o siostry, cieszyło go, że od kilkunastu pełni nie wracał do całkowicie pustego domu. Że, w odróżnieniu od posępnej leśniczówki, w której zaszył się po ugryzieniu, Wrzosową Przystań mógł nazywać domem.
Musiała widzieć, że nie był w formie, bo on widział, jak ona stara się powściągnąć własny niepokój. Pamiętał troskę, z jaką patrzyła na niego gdy wchodził, pamiętał zmartwienie wymalowane na twarzy. Może mógłby się nabrać na radosne trajkotanie o pączkach i kąpieli, ale przecież wiedział, jak dobrą jest aktorką.
Doceniał, że się starała. Marzył o zmyciu z siebie lasu, o śnie w wygodnym łóżku, zmęczone oczy rozbłysły chwilowym zainteresowaniem gdy wspomniała pączka – od wybuchu wojny nie jadł pączka! – ale jej wesołe słowa docierały do niego jak przez mgłę, przez kurtynę wyczerpania. Skakała zresztą z tematu na temat dość szybko (jak na jego popełniowe gusta, w końcu w lepszy dzień bez trudu mógł za nią nadążyć, w końcu właśnie to w niej pokochał), a umysł wciąż procesował jej wcześniejsze słowa.
Musiałabym się najpierw odkochać, nie udało mi się przez ostatnie trzy lata.
Mi też nie—przyznał w duchu, ale to przywiodło wspomnienia o tym, że przecież próbował. Wspomnienia wstydliwe, przesączone tragedią i upokorzeniem, a wynikające w dużej mierze z jego własnej impulsywności.
Dał się jej pociągnąć wgłąb korytarza, jak szmaciana lalka. Zanim weszli do łazienki, ciężko oparł się o ścianę. Czuł w jej głosie jakąś nerwowość, powinien się wytłumaczyć z tego pytania o rozmyślenie i...
-Wiem, że nie chcesz się rozmyślić, ale... Wszystko, czego dotykam… dotykałem, po prostu się rozsypało – w związkach stawało się to boleśnie oczywiste, ale czasem miał wrażenie, że nieszczęście dotyka każdego wokół niego. Justine i Azkaban, Oliver na drodze innego wilkołaka, Billy na drodze Rosiera szukającego jego rodziny, ostatnio nawet Kerrie przygasła. -Ty, nasze… - załamał mu się głos, nasze dziecko. Nie mówili o nim, może ona potrafiła już o tym nie myśleć, ale dla niego rany były świeże. Miał miesiąc, by spróbować je zabliźnić, ale gdy zostawał sam - myślał i tylko je rozdrapywał. Gdyby nie poszedł wtedy do Chernova, gdyby nie wyjechał… Może wszystko byłoby inaczej. Może nawet żyłaby z maleństwem z dala od niego, ale i z dala od wojny, może to by wystarczyło.
-A po tobie… - wlepił spojrzenie w ścianę. Nie chciał jej tego mówić, miał jej tego nie mówić, ale wstyd pożerał go od środka. Zwłaszcza dziś, gdy wstydził się również pełni, a zmęczenie osłabiło narzucone samemu sobie bariery. -…też nie potrafiłem się odkochać, ale chciałem zapomnieć. Najpierw o tobie, z dziewczyną, która przez to nie żyje. Potem, po pijaku, o wszystkim – zacisnął usta, stracił pęd zdania, bo od razu pożałował, że się odezwał. Pozbył się tamtych wspomnień, były gdzieś we fiolce pod łóżkiem (Kerstin nie wiedziała nawet, co to, ale musi pomyśleć co zrobić przed wprowadzką Addy), zostawił tylko początek i koniec, przepracował to na terapii, ale to nie znaczyło, że wstyd osłabł. Wstyd i świadomość ryzyka; tego, że znowu dał się okłamać i to w sprawie tak banalnej jak tożsamość. -z kimś, kto pewnie myśli, że ja nie żyję. – zakończył szybko, sucho.
Can I not save one
from the pitiless wave?
To jak jej unikał ― czy to wzrokiem, czy słowami ― bolało jak diabli. W przeciągu tych paru tygodni naprawdę zdołała uwierzyć samej sobie w to, że przecież zdołali to przepracować, że szkody spowodowane likantropią nie będą już stanowić powodu do wstydu, do unikania. Wychodziło jednak na to, że to co jej wydawało się sprawą zamkniętą, w Michaelu kwitło z pełnią sił, a dawne kompleksy i niepokój wróciły wraz z okrągłym księżycem, wraz z przemianą.
“Przejdzie” było jedynym co dostała. Krótką, ale bardzo wymowną odpowiedzią na trawiące ją zmartwienie. Przypomnieniem, że trzech lat samotności w klątwie nie da się wymazać w miesiąc.
Starała się robić dobrą minę do złej gry ― sam przecież wiedział, że była w tym niewiarygodnie dobra ― ale chyba właśnie ta wiedza przekreślała jej starania; rozmywała czar, który starała się wokół niego utkać. Próbowała zepchnąć jego myśli na inne tory, uciekła w lekki temat jedzenia, ale i to nie przyniosło żadnego rezultatu.
― Mike?... ― Imię uleciało w powietrze, głos zdradzał zdezorientowanie. Zasłabł i musiał się oprzeć, czy po prostu nie chciał jej obok i próbował jej to jakoś nieporadnie przekazać bez słów, bez choćby spojrzenia? Poprawiła szal zsuwający się z ramion, otuliła się nim szczelniej. Nie ruszyła się z miejsca.
Zmarszczyła brwi, kiedy zaczął mówić ― nic nie rozumiała. Do czego zmierzał? Dlaczego akurat teraz chciał jej o tym powiedzieć? Zresztą, czy to cokolwiek zmieniało? Pewne rzeczy i zdarzenia należały do przeszłości i nic nie dało się z nimi zrobić. A pewnych ran nie należało rozdrapywać.
― Myślisz, że ten związek też się rozsypie?... ― spytała, próbując odnaleźć tok jego myśli, ale czuła się jak porzucone we mgle dziecko. Tropów było za mało, Michael zbyt milczący i ogólnikowy, pogrążony we własnym świecie popełniowego bólu i ponurych przekonań. Czy to był jakiś nieprzyjemny wstęp do rozmowy, której koniec przeżyli trzy lata temu?
Ściągnęła chmurnie brwi, zaniepokojona. W zasadzie, gdyby to teraz on ją zostawił ― z dowolnego powodu ― to byłoby to dość ironiczne. Działanie karmy, niepojęty wymiar sprawiedliwości nad którym czuwały siły wyższe. Może coś takiego ostatecznie jej się należało.
Jej twarz i sylwetka nie uległy choćby najdrobniejszej zmianie, kiedy wywołał ducha z lasu. Adda zastygła w bezruchu, pozornie tylko sprawiając wrażenie, że wcale to wspomnienie jej nie dotknęło. Że nie wywierciło w trzy sekundy wielkiej dziury w sercu; pustki, której nie sposób było zaleczyć, a jedynie pogodzić się z jej istnieniem.
Odwróciła wzrok, szukając pomocy w falujących wrzosach. Musiała sobie znaleźć kotwicę, coś, czego będzie się trzymać nim pójdzie na dno w tej studni smutku. Na Michaelu nie mogła polegać, nie teraz, kiedy sam tonął i potrzebował pomocy. Przymknęła oczy i pozwoliła mu po prostu mówić, wyrzucić z siebie wszystko to, co chciał jej przekazać.
Wrzosy. Drobne kieliszki pomniejszych kwiatów o różnorakiej barwie ― raz fioletowej, raz różowej, raz niebieskiej ― giętkie, zielone łodygi. Musiała myśleć o wrzosach.
Milczała, kiedy skończył i milczała nawet wtedy, kiedy osiadła między nimi miękka cisza, zakłócona jedynie świstem wiatru za oknem i szumem morza przesączającym się przez uchylone drzwi tarasu.
― Nie bierz na siebie całej odpowiedzialności za śmierć tego dziecka ― powiedziała w końcu cicho, znów zapatrzona w widok za oknem. Nie mogła się zdobyć na spojrzenie w jego stronę ― kosztowało zbyt wiele. ― Wina ciąży na nas po równo. Na mnie. Na tobie. Na Igorze. ― Imię zmarłego męża smakowało solą i octem, wzdrygnęła się na samą wzmiankę. ― Wiem, że to nie jest coś, o czym się zapomina w przeciągu miesiąca. Wiem, że cię to boli i jeszcze długo będzie boleć. Ale zaklinam cię, Mike, nie torturuj się myślą, że gdybyś wybrał inaczej, to cokolwiek by się zmieniło. Mogłam je stracić w pracy, mogłam je stracić z każdego innego powodu.
Umilkła znowu. Kolejna część była jeszcze trudniejsza niż poprzednia, a fakt, że nie potrafili na siebie spojrzeć tylko ją dobijał.
― Oboje chcieliśmy zapomnieć ― odparła ponuro. ― Zaklinałam rzeczywistość, żeby wmówić ci, jak gardzę mugolakami, choć to przecież nie ma nic wspólnego z prawdą. A potem, jak na ironię, i tak skończyłam w objęciach lorda. ― Odwróciła w końcu wzrok od okna, spojrzała na Michaela, usiłując skłonić go do tego samego. ― Czy to… że ta osoba myśli, że nie żyjesz, cokolwiek zmienia? Zależy ci na niej? ― spytała ostrożnie, nie do końca wiedząc, jak potraktować tę ostatnią wzmiankę. Było mu żal tamtej relacji? Czuł wyrzuty sumienia?
“Przejdzie” było jedynym co dostała. Krótką, ale bardzo wymowną odpowiedzią na trawiące ją zmartwienie. Przypomnieniem, że trzech lat samotności w klątwie nie da się wymazać w miesiąc.
Starała się robić dobrą minę do złej gry ― sam przecież wiedział, że była w tym niewiarygodnie dobra ― ale chyba właśnie ta wiedza przekreślała jej starania; rozmywała czar, który starała się wokół niego utkać. Próbowała zepchnąć jego myśli na inne tory, uciekła w lekki temat jedzenia, ale i to nie przyniosło żadnego rezultatu.
― Mike?... ― Imię uleciało w powietrze, głos zdradzał zdezorientowanie. Zasłabł i musiał się oprzeć, czy po prostu nie chciał jej obok i próbował jej to jakoś nieporadnie przekazać bez słów, bez choćby spojrzenia? Poprawiła szal zsuwający się z ramion, otuliła się nim szczelniej. Nie ruszyła się z miejsca.
Zmarszczyła brwi, kiedy zaczął mówić ― nic nie rozumiała. Do czego zmierzał? Dlaczego akurat teraz chciał jej o tym powiedzieć? Zresztą, czy to cokolwiek zmieniało? Pewne rzeczy i zdarzenia należały do przeszłości i nic nie dało się z nimi zrobić. A pewnych ran nie należało rozdrapywać.
― Myślisz, że ten związek też się rozsypie?... ― spytała, próbując odnaleźć tok jego myśli, ale czuła się jak porzucone we mgle dziecko. Tropów było za mało, Michael zbyt milczący i ogólnikowy, pogrążony we własnym świecie popełniowego bólu i ponurych przekonań. Czy to był jakiś nieprzyjemny wstęp do rozmowy, której koniec przeżyli trzy lata temu?
Ściągnęła chmurnie brwi, zaniepokojona. W zasadzie, gdyby to teraz on ją zostawił ― z dowolnego powodu ― to byłoby to dość ironiczne. Działanie karmy, niepojęty wymiar sprawiedliwości nad którym czuwały siły wyższe. Może coś takiego ostatecznie jej się należało.
Jej twarz i sylwetka nie uległy choćby najdrobniejszej zmianie, kiedy wywołał ducha z lasu. Adda zastygła w bezruchu, pozornie tylko sprawiając wrażenie, że wcale to wspomnienie jej nie dotknęło. Że nie wywierciło w trzy sekundy wielkiej dziury w sercu; pustki, której nie sposób było zaleczyć, a jedynie pogodzić się z jej istnieniem.
Odwróciła wzrok, szukając pomocy w falujących wrzosach. Musiała sobie znaleźć kotwicę, coś, czego będzie się trzymać nim pójdzie na dno w tej studni smutku. Na Michaelu nie mogła polegać, nie teraz, kiedy sam tonął i potrzebował pomocy. Przymknęła oczy i pozwoliła mu po prostu mówić, wyrzucić z siebie wszystko to, co chciał jej przekazać.
Wrzosy. Drobne kieliszki pomniejszych kwiatów o różnorakiej barwie ― raz fioletowej, raz różowej, raz niebieskiej ― giętkie, zielone łodygi. Musiała myśleć o wrzosach.
Milczała, kiedy skończył i milczała nawet wtedy, kiedy osiadła między nimi miękka cisza, zakłócona jedynie świstem wiatru za oknem i szumem morza przesączającym się przez uchylone drzwi tarasu.
― Nie bierz na siebie całej odpowiedzialności za śmierć tego dziecka ― powiedziała w końcu cicho, znów zapatrzona w widok za oknem. Nie mogła się zdobyć na spojrzenie w jego stronę ― kosztowało zbyt wiele. ― Wina ciąży na nas po równo. Na mnie. Na tobie. Na Igorze. ― Imię zmarłego męża smakowało solą i octem, wzdrygnęła się na samą wzmiankę. ― Wiem, że to nie jest coś, o czym się zapomina w przeciągu miesiąca. Wiem, że cię to boli i jeszcze długo będzie boleć. Ale zaklinam cię, Mike, nie torturuj się myślą, że gdybyś wybrał inaczej, to cokolwiek by się zmieniło. Mogłam je stracić w pracy, mogłam je stracić z każdego innego powodu.
Umilkła znowu. Kolejna część była jeszcze trudniejsza niż poprzednia, a fakt, że nie potrafili na siebie spojrzeć tylko ją dobijał.
― Oboje chcieliśmy zapomnieć ― odparła ponuro. ― Zaklinałam rzeczywistość, żeby wmówić ci, jak gardzę mugolakami, choć to przecież nie ma nic wspólnego z prawdą. A potem, jak na ironię, i tak skończyłam w objęciach lorda. ― Odwróciła w końcu wzrok od okna, spojrzała na Michaela, usiłując skłonić go do tego samego. ― Czy to… że ta osoba myśli, że nie żyjesz, cokolwiek zmienia? Zależy ci na niej? ― spytała ostrożnie, nie do końca wiedząc, jak potraktować tę ostatnią wzmiankę. Było mu żal tamtej relacji? Czuł wyrzuty sumienia?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Czasami zastanawiał się, czy jakaś inna okrutna klątwa lub kontuzja byłaby równie upokarzająca i czy powinien dziękować losowi, że przynajmniej nie stracił pełni sprawności albo całkowitej władzy nad własnym umysłem. Pewnie powinien, ale po jednorazowej traumie, nawet gojącej się przez miesiące lub lata, zdołałby już odnaleźć jakąś równowagę. Tymczasem każda pełnia rozdrapywała rany, wytrącała go z balansu. Dzisiaj, co przerażające, było lepiej niż zwykle. Dzisiaj obudził się z mniejszymi dziurami w pamięci niż miesiąc temu, w ciepłej temperaturze, zminimalizowawszy otarcia dzięki wprawnemu wiązaniu łańcucha.
A i tak było źle. Czuł się nieswój, słaby, w jakiś sposób upokorzony, a niepewność w jej głosie (choć na logikę zrozumiała, ale nie myślał dziś logicznie) w jakiś sposób to wszystko pogarszała.
Myślisz, że ten związek też się rozsypie?
Drgnął i poderwał głowę w przestrachu, tak jakby wypowiadała wyrok, a nie pytała.
-A ty...? - odbił pałeczkę, w gonitwie myśli zapominając, że to on zaczął temat. Przełknął ślinę, skronie pulsowały mu tępo, a zmęczone po pełni mięśnie zdawały się ogniem, myślenie bolało, wszystko bolało, ale zmusił się w końcu do cichej odpowiedzi. -Już raz się rozsypał. I już raz nie potrafiłem cię... was ochronić - i tak złagodził własne obawy, nie wypowiadając boleśniejszej prawdy: już raz zwątpiłaś, że jestem na tyle oddany i silny, że was ochronię, ale ironia w tym, że w t e d y byłem sprawny i silny i nie popełniłem jeszcze tylu błędów i byłem n o r m a l n y i...
Zatonąłby w tym myślach dalej, ale na szczęście coś powiedziała, zmuszając go do zakorzenienia się w tu i teraz. Nie patrzyła na niego, ale to nic dziwnego. Wiedział, że po pełni wyglądał blado, niezdrowo, obrzydliwie. Co prawda, po zeszłej pełni się tak przy niej nie czuł, ale to dlatego, że zdążył ochłonąć, umyć, zostawić wilczą skórę za sobą, a oddech Addy był taki ciepły w ciemności Gajówki.
Dzisiaj wschodzące słońce zdawało się obnażać sekrety i wady, dzisiaj było mu zimno.
Próbował słuchać. Próbował zrozumieć. Chciała go pocieszyć, no tak.
-Nie jest. - czymś, o czym zapomina się w miesiąc. Przyznał cicho. -Byłem w Norwegii, a ty byłaś z tym sama. - uświadomił sobie jeszcze ciszej. Ze stratą, z Igorem. Podczas, gdy on o niczym nie wiedział i zaprosił do łóżka własną kursantkę.
A potem - szepnął mściwy podszept w głowie -ty byłeś całkiem sam, gdy najbardziej w życiu potrzebowałeś...
Nieważne. Nie mogła wiedzieć. I nie powiedziałby jej, nawet gdyby była blisko, nie był gotowy. Paradoksalnie, w tej myśli znalazł jakieś pokrzepienie, możliwość rozgrzeszenia samego siebie. Przynajmniej za niewiedzę - bo inne grzechy bolały dalej, zwłaszcza, gdy zmęczony umysł nie nadążał za jej słowami.
Objęciach lorda.
Cofnął się jak oparzony, jak obrzydzony, jak przestraszony. Wolał nie myśleć nad własną reakcją, nad dotykiem po pijaku, nad tym, że był wtedy bezbronny i półprzytomny, bo nadmierne skupienie się na takiej myśli i jej implikacjach (i całym chaosie, powinien się wycofać przy kolejnym spotkaniu, czemu tego nie zrobił?) zabolałaby jeszcze bardziej niż własna głupota - wolał więc uznawać się za idiotę, spychając wszystko inne do podświadomości, do ciała, które reagowało cofnięciem się i wpadnięciem na ścianę lub lękiem przed dotykiem.
Wolał nie wyobrażać sobie w takiej sytuacji Addy, i choć mogła wziąć jego reakcję za (nie)zwykły przejaw zazdrości, to jej Michael uniósłby brwi, a nieznany-jej-do-1958-wredny-Michael-z-baru ironicznie pogratulowałby jej możliwości społecznego awansu, ale żaden znany jej Michael nie milczałby tak dziwnie, tak ciężko, jak zwierzę złapane w pocisk.
Zależy ci na niej?
Przez jego twarz przemknął kolejny grymas. Poczucia winy, upokorzenia, sprostowania.
-Nie! - nie zależy, nie "jej". -Nie zmienia, to nawet lepiej. - nastroszył się. -Nie przejmuję się uczuciami lo - - rdów, ani tym, że może i był wściekły i oszukany, ale pomijając tytuł to zniszczył życie Astrid i zabrnął w zaigranie z uczuciami o wiele młodszego człowieka (i miał to gdzieś, ale kiedyś nie uważał się za taką osobę). Urwał, wziął oddech. -Idę wziąć kąpiel. Sam.
Wyszedł w końcu z łazienki i trzasnął drzwiami. Zirytowany, bo woda była zimna i miło byłoby mieć obok Addę, najlepiej nieubraną i...
...I mieli szansę na taki poranek, ale wszystko zepsuł. Jak zwykle.
Zastanawiał się, czy zobaczy w jej oczach łzy - a gdy ich nie zauważył, z jakiegoś powodu jeszcze bardziej go to zirytowało.
-Nie chodziło mi o tego twojego lorda. - warknął, bo w dziesięć minut (dla mężczyzny to niczym kobieca godzinna toaleta) zdążyło do niego dotrzeć, że zrobił scenę o lorda. Jej lorda. Samo to, że musiał to precyzować w myślach było upokarzające. Chyba właśnie to tak go bolało. -Może chciałbym się gniewać, umieć się gniewać, móc się gniewać, albo nawet nie gniewać, a dać sobie prawo do zazdrości i zdziwić się, co robisz jeszcze ze mną skoro miałaś takie możliwości. - prychnął. -Ale n i e m o g ę, bo po tobie przebiłem skalę niemądrych decyzji i najpierw poderwałem dziewczynę w pracy, a potem - potem - mężczyznęchoćjanigdynaprawdęnigdynie-czytochciałaśusłyszećAdda?! - syknął, cicho, jakby bał się, że jego grzechy mogą zbudzić Kerstin, albo jakby miał nadzieję, że Adda jednak nie usłyszy. -Zrozumiemjeślitozadużo. - obwieścił szafce kuchennej.
A i tak było źle. Czuł się nieswój, słaby, w jakiś sposób upokorzony, a niepewność w jej głosie (choć na logikę zrozumiała, ale nie myślał dziś logicznie) w jakiś sposób to wszystko pogarszała.
Myślisz, że ten związek też się rozsypie?
Drgnął i poderwał głowę w przestrachu, tak jakby wypowiadała wyrok, a nie pytała.
-A ty...? - odbił pałeczkę, w gonitwie myśli zapominając, że to on zaczął temat. Przełknął ślinę, skronie pulsowały mu tępo, a zmęczone po pełni mięśnie zdawały się ogniem, myślenie bolało, wszystko bolało, ale zmusił się w końcu do cichej odpowiedzi. -Już raz się rozsypał. I już raz nie potrafiłem cię... was ochronić - i tak złagodził własne obawy, nie wypowiadając boleśniejszej prawdy: już raz zwątpiłaś, że jestem na tyle oddany i silny, że was ochronię, ale ironia w tym, że w t e d y byłem sprawny i silny i nie popełniłem jeszcze tylu błędów i byłem n o r m a l n y i...
Zatonąłby w tym myślach dalej, ale na szczęście coś powiedziała, zmuszając go do zakorzenienia się w tu i teraz. Nie patrzyła na niego, ale to nic dziwnego. Wiedział, że po pełni wyglądał blado, niezdrowo, obrzydliwie. Co prawda, po zeszłej pełni się tak przy niej nie czuł, ale to dlatego, że zdążył ochłonąć, umyć, zostawić wilczą skórę za sobą, a oddech Addy był taki ciepły w ciemności Gajówki.
Dzisiaj wschodzące słońce zdawało się obnażać sekrety i wady, dzisiaj było mu zimno.
Próbował słuchać. Próbował zrozumieć. Chciała go pocieszyć, no tak.
-Nie jest. - czymś, o czym zapomina się w miesiąc. Przyznał cicho. -Byłem w Norwegii, a ty byłaś z tym sama. - uświadomił sobie jeszcze ciszej. Ze stratą, z Igorem. Podczas, gdy on o niczym nie wiedział i zaprosił do łóżka własną kursantkę.
A potem - szepnął mściwy podszept w głowie -ty byłeś całkiem sam, gdy najbardziej w życiu potrzebowałeś...
Nieważne. Nie mogła wiedzieć. I nie powiedziałby jej, nawet gdyby była blisko, nie był gotowy. Paradoksalnie, w tej myśli znalazł jakieś pokrzepienie, możliwość rozgrzeszenia samego siebie. Przynajmniej za niewiedzę - bo inne grzechy bolały dalej, zwłaszcza, gdy zmęczony umysł nie nadążał za jej słowami.
Objęciach lorda.
Cofnął się jak oparzony, jak obrzydzony, jak przestraszony. Wolał nie myśleć nad własną reakcją, nad dotykiem po pijaku, nad tym, że był wtedy bezbronny i półprzytomny, bo nadmierne skupienie się na takiej myśli i jej implikacjach (i całym chaosie, powinien się wycofać przy kolejnym spotkaniu, czemu tego nie zrobił?) zabolałaby jeszcze bardziej niż własna głupota - wolał więc uznawać się za idiotę, spychając wszystko inne do podświadomości, do ciała, które reagowało cofnięciem się i wpadnięciem na ścianę lub lękiem przed dotykiem.
Wolał nie wyobrażać sobie w takiej sytuacji Addy, i choć mogła wziąć jego reakcję za (nie)zwykły przejaw zazdrości, to jej Michael uniósłby brwi, a nieznany-jej-do-1958-wredny-Michael-z-baru ironicznie pogratulowałby jej możliwości społecznego awansu, ale żaden znany jej Michael nie milczałby tak dziwnie, tak ciężko, jak zwierzę złapane w pocisk.
Zależy ci na niej?
Przez jego twarz przemknął kolejny grymas. Poczucia winy, upokorzenia, sprostowania.
-Nie! - nie zależy, nie "jej". -Nie zmienia, to nawet lepiej. - nastroszył się. -Nie przejmuję się uczuciami lo - - rdów, ani tym, że może i był wściekły i oszukany, ale pomijając tytuł to zniszczył życie Astrid i zabrnął w zaigranie z uczuciami o wiele młodszego człowieka (i miał to gdzieś, ale kiedyś nie uważał się za taką osobę). Urwał, wziął oddech. -Idę wziąć kąpiel. Sam.
Wyszedł w końcu z łazienki i trzasnął drzwiami. Zirytowany, bo woda była zimna i miło byłoby mieć obok Addę, najlepiej nieubraną i...
...I mieli szansę na taki poranek, ale wszystko zepsuł. Jak zwykle.
Zastanawiał się, czy zobaczy w jej oczach łzy - a gdy ich nie zauważył, z jakiegoś powodu jeszcze bardziej go to zirytowało.
-Nie chodziło mi o tego twojego lorda. - warknął, bo w dziesięć minut (dla mężczyzny to niczym kobieca godzinna toaleta) zdążyło do niego dotrzeć, że zrobił scenę o lorda. Jej lorda. Samo to, że musiał to precyzować w myślach było upokarzające. Chyba właśnie to tak go bolało. -Może chciałbym się gniewać, umieć się gniewać, móc się gniewać, albo nawet nie gniewać, a dać sobie prawo do zazdrości i zdziwić się, co robisz jeszcze ze mną skoro miałaś takie możliwości. - prychnął. -Ale n i e m o g ę, bo po tobie przebiłem skalę niemądrych decyzji i najpierw poderwałem dziewczynę w pracy, a potem - potem - mężczyznęchoćjanigdynaprawdęnigdynie-czytochciałaśusłyszećAdda?! - syknął, cicho, jakby bał się, że jego grzechy mogą zbudzić Kerstin, albo jakby miał nadzieję, że Adda jednak nie usłyszy. -Zrozumiemjeślitozadużo. - obwieścił szafce kuchennej.
Can I not save one
from the pitiless wave?
― Byłeś w Norwegii ― przyznała po chwili pełnej ostrożnego wahania ― i też byłeś z tym sam.
Nie mógł się wyprzeć, nie mógł mydlić jej oczu i uciekać od faktów. Widziała teczkę, widziała wpis w rejestrze, widziała daty i raporty. Ona przeżywała swój horror, zdana tylko i wyłącznie na siebie, ale przecież nie ona jedna była tu poszkodowaną stroną. Nie tylko jej było wtedy ciężko.
― Na tej samej zasadzie ja mogę wyrzucać sobie brak zainteresowania czy zwykłej dociekliwości. Mogłam tam z tobą być, pojawić się w szpitalu. Mogłam dowiedzieć się więcej. Szybciej. A zamiast tego… ― Wzruszyła ramionami w milczeniu. Nie nadawał się teraz do rozmów o przeszłości, zresztą, jakie to miało teraz znaczenie? Kto kogo bardziej zaniedbał, kto bardziej zawiódł? Jeszcze przez chwilę łudziła się, że może wymanewrować tą rozmową na inne tory, że jeszcze ma szansę na wyciągnięcie go z tego bagna w które sam ochoczo się władował, ale znakomita większość jej decyzji okazała się nietrafiona i błędna, a Michael zapędzał się coraz bardziej i bardziej.
To jak się od niej cofnął było pierwszym ciosem. Precyzyjnym, zajebiście bolesnym, bo nienawidziła, kiedy uciekał ― czy to od słów, czy od dotyku, czy od czegokolwiek innego. Drugim ciosem ― nie mniej bolesnym niż ten pierwszy ― była jego mina. Trudno było jej wychwycić jedną dominująca emocję, ale fakt, że przez błękitne oczy przemknął cień obrzydzenia szybko obdarł ją z resztek dobrego nastroju i nadziei na to, że mimo wszystko jej niespodziewana wizyta była dobrym pomysłem.
Nie ruszyła się z miejsca, tylko splotła ręce na piersi, mocniej otuliła szalem, jakby skrawek zwiewnego materiału miał jej zastąpić ramiona Michaela i dać to samo poczucie bezpieczeństwa, to samo ciepło. Trudno było jednak nakarmić się iluzją i skutecznie przekuć ją w linię obrony, kiedy każde kolejne słowo było jak rozdarcie tkanki i posypanie solą. Czy popełniła błąd tak szybko się do niego zbliżając i próbując odbudować to, co wydawało jej się kiedyś bezpowrotnie stracone? Może… może nie powinni być ze sobą, nie tak na poważnie. Może ta relacja wymagała więcej czasu niż jej się wydawało.
Może, może, może.
Może mając więcej czasu zauważyłaby w końcu, że zachowuje się jak omamiona płomieniem ćma, która prędzej spali się w ogniu niż odpuści.
Jego zaprzeczenie nie miało już znaczenia. Słowa uleciały w eter, pozostawiając za sobą tylko smugę gasnących emocji i nieznośny ciężar osiadający na jej barkach. Skinęła głową by nie karać go brakiem odpowiedzi, a chwilę później usłyszała tylko trzask zamykanych drzwi, który w ciszy otulającej Przystań wydał jej się tak głośny, jak strzał z armaty. Pozostawiona sama sobie ― trwała tam jeszcze przez moment, licząc na… w zasadzie sama nie wiedziała na co. Że wyjdzie? Ochłonie? Przygarnie ją do siebie i zamknie w objęciach, udowadniając tym samym, że jednak jej potrzebował? Że się nie brzydził?
Szum wody był jednak jedyną odpowiedzią, jaką zaoferował jej człowiek, który za dwa dni miał zostać jej mężem. Adda pokręciła w milczeniu głową i powoli, krok po kroku, oddaliła się w stronę kuchni.
Kurek jęknął przeraźliwie, zaskrzypiał, zimna woda wpadła z szumem wprost do wyszczerbionego kubka. Potrzebowała czegoś by zwilżyć gardło. Czegoś, co zakotwiczy ją w tym miejscu na kolejną chwilę, da czas na przemyślenie sytuacji, ostudzi tę palącą potrzebę ucieczki choćby i w samej halce. (Przecież mogłaby wyjść i się teleportować do gajówki). Parę cichych kroków, zgrzyt odsuwanego krzesła, ciężkie westchnienie pełne goryczy. (“Nie przejmuję się uczuciami lordów”? Co to znaczy “nie przejmuje się uczuciami lordów”?). Adda bez przekonania obrysowała opuszką palca krawędź kubka; znajomy błysk szmaragdowego oczka zwabił jej uwagę, ale nie niósł pocieszenia. W zasadzie, przyniósł tylko kolejną falę przygnębienia i poczucia beznadziei. (Może to dobrze, że ślub jest tylko na rok. Że nie ma po nim konsekwencji). Parę łyków zimnej wody zadziałało orzeźwiająco, gonitwa myśli i emocji jakby straciła na sile; ramiona opadły, spojrzenie przygasło. (Z Igorem też wzięła szybki ślub. I też przymykała oko na wszystkie sygnały ostrzegawcze).
Siedząc przy stole i nurzając się w ponurych rozmyślaniach kompletnie straciła poczucie czasu; dopiero trzaśnięcie drzwiami uświadomiło jej, że teraz sytuacja się wyjaśni. Nie była pewna tego, co Michael zrobi ― czy pójdzie sam do sypialni i po prostu pójdzie spać, czy wróci by kontynuować konflikt. (Igor zawsze wracał. Zawsze wracał…). Stare nawyki dały o sobie znać w mgnieniu oka; Adda wyprostowała plecy, odsunęła od siebie nieprzyjemne rozważania, umiejętnie przywołała na twarz zagadkowy półuśmiech ― nie za smutny, nie za wesoły ― spojrzenie nabrało ostrości i czujności. (Miał przy sobie różdżkę? Tak? Nie? Gdzie Kerstin trzymała noże?).
W głębi ducha zjeżyła się cała na to jego warknięcie, ale nie dała nic po sobie poznać ― z wprawą utrzymała neutralny wyraz twarzy i swobodną pozę, nawet upiła parę łyków wody, kupując tym samym cenny czas na obserwacje. (Różdżka? Gdzie-jest-różdżka. Ile siły ma wilkołak po pełni?).
― Nie było żadnego mojego lorda ― skłamała gładko, z cieniem zmęczenia malującym się w głosie. ― Źle mnie zrozumiałeś.
Ale tyrada trwała dalej, Michael mówił coraz szybciej i szybciej, jego ton nabierał nowych nut. Gniew, irytacja, wstyd?. Ostatnie odkrycie chyba zaintrygowało ją najbardziej, choć w zestawieniu z ostatnimi zlepkami całych zdań wszystko nabierało nagle sensu.
Przekręciła się lekko na krześle, oparła łokcie na stole i splotła ze sobą dłonie zamieniając się w milczącą figurkę o przenikliwym, analizującym spojrzeniu. Nie może się gniewać i pozwolić sobie na zazdrość, bo przespał się z jakąś flądrą i zorientował się, że pole łowów niekoniecznie powinno zamykać się tylko na płci przeciwnej? Uniosła brew.
(Gdzie-jest-różdżka, gdzie-jest-różdżka, gdzie-jest-różdżka!).
― Usiądź, Michael ― odezwała się w końcu; głos wyszedł szary i matowy, pozbawiony energii, prawie znudzony. Jeśli usiądzie po drugiej stronie stołu, będzie względnie bezpieczna, nie dosięgnie jej. W każdym razie nie tak szybko. ― Wstawka o lordzie była grą słów na którą najwidoczniej nie byłeś gotowy po męczącej nocy, więc zapomnij. Z arystokracją nigdy nic mnie nie łączyło. Nic poza obowiązkami w każdym razie ― wyjaśniła gładko, zmuszając się do tego, by spojrzeć mu w oczy i urzeczywistnić kłamstwo, choć przez ułamek sekundy wydawało jej się, że szarobłękitne oczy zyskały inny, boleśnie znajomy odcień błękitu. Odcień pełen kojącego spokoju i nieodkrytej tajemnicy.
― Astrid ― dopowiedziała sobie sama; nietrudno było połączyć kropki. Nie, kiedy miała w rękach teczkę i namacalny dowód na to, jak często wracał do tamtej myślami. Ściągnęła brwi, niezadowolona. Adda uważała się za jedynego ducha, który mógł go nękać, wszystkie inne powinny przepaść, zblednąć i rozpłynąć się w nicości.
Sposób w jaki prowadził z nią tę rozmowę ani trochę jej się nie podobał; wręcz działał na nią jak płachta na byka. Nietrudno było więc przesłonić zżerający ją strach i nagłą utratę gruntu pod nogami gniewem, ochotą na wydrapanie mu oczu.
― Chciałam usłyszeć, że cieszysz się na mój widok. Że to był dobry pomysł żeby tu przyjść bez zapowiedzi. Że mnie potrzebujesz ― wyjaśniła mu spokojnie, powoli tocząc słowa w jego stronę. ― Ale zamiast tego po raz kolejny próbujesz mnie odepchnąć. ― Błyskawicznie poderwała się z krzesła i nachyliła nad stołem, bagatelizując potencjalne ryzyko uderzenia. ― Mam znowu zadać ci to pytanie, Mike? To, które zadałam ci w lesie? ― Idealnie odmierzona chwila by zdążył otworzyć usta, ale nie udzielić odpowiedzi. ― Czemu mnie nie chcesz? Czemu mnie nie chcesz dwa dni przed ślubem? Czemu uważasz, że obchodzi mnie to z kim spałeś, kogo poderwałeś? To przeszłość, słyszysz? Przeszłość.
Kolejnych parę sekund wypełnionych kłującą, nieprzyjemną ciszą.
― Nie znajdziesz w niej szczęśliwego zakończenia.
kłamstwo III [bylobrzydkobedzieladnie]
Nie mógł się wyprzeć, nie mógł mydlić jej oczu i uciekać od faktów. Widziała teczkę, widziała wpis w rejestrze, widziała daty i raporty. Ona przeżywała swój horror, zdana tylko i wyłącznie na siebie, ale przecież nie ona jedna była tu poszkodowaną stroną. Nie tylko jej było wtedy ciężko.
― Na tej samej zasadzie ja mogę wyrzucać sobie brak zainteresowania czy zwykłej dociekliwości. Mogłam tam z tobą być, pojawić się w szpitalu. Mogłam dowiedzieć się więcej. Szybciej. A zamiast tego… ― Wzruszyła ramionami w milczeniu. Nie nadawał się teraz do rozmów o przeszłości, zresztą, jakie to miało teraz znaczenie? Kto kogo bardziej zaniedbał, kto bardziej zawiódł? Jeszcze przez chwilę łudziła się, że może wymanewrować tą rozmową na inne tory, że jeszcze ma szansę na wyciągnięcie go z tego bagna w które sam ochoczo się władował, ale znakomita większość jej decyzji okazała się nietrafiona i błędna, a Michael zapędzał się coraz bardziej i bardziej.
To jak się od niej cofnął było pierwszym ciosem. Precyzyjnym, zajebiście bolesnym, bo nienawidziła, kiedy uciekał ― czy to od słów, czy od dotyku, czy od czegokolwiek innego. Drugim ciosem ― nie mniej bolesnym niż ten pierwszy ― była jego mina. Trudno było jej wychwycić jedną dominująca emocję, ale fakt, że przez błękitne oczy przemknął cień obrzydzenia szybko obdarł ją z resztek dobrego nastroju i nadziei na to, że mimo wszystko jej niespodziewana wizyta była dobrym pomysłem.
Nie ruszyła się z miejsca, tylko splotła ręce na piersi, mocniej otuliła szalem, jakby skrawek zwiewnego materiału miał jej zastąpić ramiona Michaela i dać to samo poczucie bezpieczeństwa, to samo ciepło. Trudno było jednak nakarmić się iluzją i skutecznie przekuć ją w linię obrony, kiedy każde kolejne słowo było jak rozdarcie tkanki i posypanie solą. Czy popełniła błąd tak szybko się do niego zbliżając i próbując odbudować to, co wydawało jej się kiedyś bezpowrotnie stracone? Może… może nie powinni być ze sobą, nie tak na poważnie. Może ta relacja wymagała więcej czasu niż jej się wydawało.
Może, może, może.
Może mając więcej czasu zauważyłaby w końcu, że zachowuje się jak omamiona płomieniem ćma, która prędzej spali się w ogniu niż odpuści.
Jego zaprzeczenie nie miało już znaczenia. Słowa uleciały w eter, pozostawiając za sobą tylko smugę gasnących emocji i nieznośny ciężar osiadający na jej barkach. Skinęła głową by nie karać go brakiem odpowiedzi, a chwilę później usłyszała tylko trzask zamykanych drzwi, który w ciszy otulającej Przystań wydał jej się tak głośny, jak strzał z armaty. Pozostawiona sama sobie ― trwała tam jeszcze przez moment, licząc na… w zasadzie sama nie wiedziała na co. Że wyjdzie? Ochłonie? Przygarnie ją do siebie i zamknie w objęciach, udowadniając tym samym, że jednak jej potrzebował? Że się nie brzydził?
Szum wody był jednak jedyną odpowiedzią, jaką zaoferował jej człowiek, który za dwa dni miał zostać jej mężem. Adda pokręciła w milczeniu głową i powoli, krok po kroku, oddaliła się w stronę kuchni.
Kurek jęknął przeraźliwie, zaskrzypiał, zimna woda wpadła z szumem wprost do wyszczerbionego kubka. Potrzebowała czegoś by zwilżyć gardło. Czegoś, co zakotwiczy ją w tym miejscu na kolejną chwilę, da czas na przemyślenie sytuacji, ostudzi tę palącą potrzebę ucieczki choćby i w samej halce. (Przecież mogłaby wyjść i się teleportować do gajówki). Parę cichych kroków, zgrzyt odsuwanego krzesła, ciężkie westchnienie pełne goryczy. (“Nie przejmuję się uczuciami lordów”? Co to znaczy “nie przejmuje się uczuciami lordów”?). Adda bez przekonania obrysowała opuszką palca krawędź kubka; znajomy błysk szmaragdowego oczka zwabił jej uwagę, ale nie niósł pocieszenia. W zasadzie, przyniósł tylko kolejną falę przygnębienia i poczucia beznadziei. (Może to dobrze, że ślub jest tylko na rok. Że nie ma po nim konsekwencji). Parę łyków zimnej wody zadziałało orzeźwiająco, gonitwa myśli i emocji jakby straciła na sile; ramiona opadły, spojrzenie przygasło. (Z Igorem też wzięła szybki ślub. I też przymykała oko na wszystkie sygnały ostrzegawcze).
Siedząc przy stole i nurzając się w ponurych rozmyślaniach kompletnie straciła poczucie czasu; dopiero trzaśnięcie drzwiami uświadomiło jej, że teraz sytuacja się wyjaśni. Nie była pewna tego, co Michael zrobi ― czy pójdzie sam do sypialni i po prostu pójdzie spać, czy wróci by kontynuować konflikt. (Igor zawsze wracał. Zawsze wracał…). Stare nawyki dały o sobie znać w mgnieniu oka; Adda wyprostowała plecy, odsunęła od siebie nieprzyjemne rozważania, umiejętnie przywołała na twarz zagadkowy półuśmiech ― nie za smutny, nie za wesoły ― spojrzenie nabrało ostrości i czujności. (Miał przy sobie różdżkę? Tak? Nie? Gdzie Kerstin trzymała noże?).
W głębi ducha zjeżyła się cała na to jego warknięcie, ale nie dała nic po sobie poznać ― z wprawą utrzymała neutralny wyraz twarzy i swobodną pozę, nawet upiła parę łyków wody, kupując tym samym cenny czas na obserwacje. (Różdżka? Gdzie-jest-różdżka. Ile siły ma wilkołak po pełni?).
― Nie było żadnego mojego lorda ― skłamała gładko, z cieniem zmęczenia malującym się w głosie. ― Źle mnie zrozumiałeś.
Ale tyrada trwała dalej, Michael mówił coraz szybciej i szybciej, jego ton nabierał nowych nut. Gniew, irytacja, wstyd?. Ostatnie odkrycie chyba zaintrygowało ją najbardziej, choć w zestawieniu z ostatnimi zlepkami całych zdań wszystko nabierało nagle sensu.
Przekręciła się lekko na krześle, oparła łokcie na stole i splotła ze sobą dłonie zamieniając się w milczącą figurkę o przenikliwym, analizującym spojrzeniu. Nie może się gniewać i pozwolić sobie na zazdrość, bo przespał się z jakąś flądrą i zorientował się, że pole łowów niekoniecznie powinno zamykać się tylko na płci przeciwnej? Uniosła brew.
(Gdzie-jest-różdżka, gdzie-jest-różdżka, gdzie-jest-różdżka!).
― Usiądź, Michael ― odezwała się w końcu; głos wyszedł szary i matowy, pozbawiony energii, prawie znudzony. Jeśli usiądzie po drugiej stronie stołu, będzie względnie bezpieczna, nie dosięgnie jej. W każdym razie nie tak szybko. ― Wstawka o lordzie była grą słów na którą najwidoczniej nie byłeś gotowy po męczącej nocy, więc zapomnij. Z arystokracją nigdy nic mnie nie łączyło. Nic poza obowiązkami w każdym razie ― wyjaśniła gładko, zmuszając się do tego, by spojrzeć mu w oczy i urzeczywistnić kłamstwo, choć przez ułamek sekundy wydawało jej się, że szarobłękitne oczy zyskały inny, boleśnie znajomy odcień błękitu. Odcień pełen kojącego spokoju i nieodkrytej tajemnicy.
― Astrid ― dopowiedziała sobie sama; nietrudno było połączyć kropki. Nie, kiedy miała w rękach teczkę i namacalny dowód na to, jak często wracał do tamtej myślami. Ściągnęła brwi, niezadowolona. Adda uważała się za jedynego ducha, który mógł go nękać, wszystkie inne powinny przepaść, zblednąć i rozpłynąć się w nicości.
Sposób w jaki prowadził z nią tę rozmowę ani trochę jej się nie podobał; wręcz działał na nią jak płachta na byka. Nietrudno było więc przesłonić zżerający ją strach i nagłą utratę gruntu pod nogami gniewem, ochotą na wydrapanie mu oczu.
― Chciałam usłyszeć, że cieszysz się na mój widok. Że to był dobry pomysł żeby tu przyjść bez zapowiedzi. Że mnie potrzebujesz ― wyjaśniła mu spokojnie, powoli tocząc słowa w jego stronę. ― Ale zamiast tego po raz kolejny próbujesz mnie odepchnąć. ― Błyskawicznie poderwała się z krzesła i nachyliła nad stołem, bagatelizując potencjalne ryzyko uderzenia. ― Mam znowu zadać ci to pytanie, Mike? To, które zadałam ci w lesie? ― Idealnie odmierzona chwila by zdążył otworzyć usta, ale nie udzielić odpowiedzi. ― Czemu mnie nie chcesz? Czemu mnie nie chcesz dwa dni przed ślubem? Czemu uważasz, że obchodzi mnie to z kim spałeś, kogo poderwałeś? To przeszłość, słyszysz? Przeszłość.
Kolejnych parę sekund wypełnionych kłującą, nieprzyjemną ciszą.
― Nie znajdziesz w niej szczęśliwego zakończenia.
kłamstwo III [bylobrzydkobedzieladnie]
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Ostatnio zmieniony przez Adriana Tonks dnia 15.06.23 20:38, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Adriana Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Nie odpowiedział, tylko zacisnął mocniej szczękę. Nawet teraz, zmęczony i podłamany, czując zbyt wiele sprzecznych emocji i zbyt późno gryząc się w język - pamiętał o wyrazie jej twarzy, gdy poznała zawartość jego teczki. I wiedział, że są słowa, które - nawet będąc prawdą - nie cofną czasu, a jedynie złamią Addzie serce lub wzbudzą litość, na której nie chciał przecież budować małżeństwa. Potrzebowałem cię wtedy, jak nikogo nigdy wcześniej. Gdybyś wtedy przy mnie była, gdybyś się nie poddała, może... może byłoby łatwiej. I wtedy i teraz.
Teraz tu była. I wiedział, że gdyby była przy nim wtedy, to próbowałby ją odtrącić i złamać jej serce.
Potrzebuję cię teraz, ale...
Nie wiedział, że właśnie robi to samo, mimo, że teraz tego przecież nie chciał, że pragnął jej bliskości, jej akceptacji, jej przyszłości - budowanej u jego boku. Pogodził się już, albo wytrwale próbował się pogodzić, z przeszłością, która nigdy się nie wydarzyła - z pytaniami o to, jak wyglądałoby ich życie gdyby nigdy się nie rozstali albo nigdy nie wyjechał do Norwegii albo zeszli wcześniej albo Adda urodziła ich dziecko. Te pytania towarzyszyły mu od tygodni, a choć blizny będą czasem boleć, to miał czas się z nimi oswoić.
Nie pogodził się za to z demonami przeszłości, które wypierał - ze światem, którego nie chciałby zbudować, ale który chciałby wymazać. Ze wspomnieniami wskrzeszonymi słowami Addy, która nie mogła przecież zrozumieć dlaczego na myśl o lordach i ich objęciach zareagował tak alergicznie. On niektórych rzeczy nie chciał rozumieć, a o innych myśleć - bezpieczne były wyparte, zapomniane (dosłownie), zamknięte niczym trupy w szafie. Ale co, jeśli ta szafa się otworzy? Już było za blisko, już wypsnęła mu się sylaba za dużo. Obiecał zresztą kłamcy anonimowość i miał zamiar obietnicę uszanować, ale obecnie było to jego najmniejszym zmartwieniem w wirze egocentrycznych obaw i emocji. Panikował, a w panice był gotów skrzywdzić siebie i wszystkich wkoło, więc zamknął prędko drzwi, o c h ł o n ą ć, odgrodzić Addę od tego wszystkiego i może udać, że nic się nie stało.
Nie chciał, nie mógł jej z n o w u stracić, bo tamten kosz bolał, bolał bardziej niż cokolwiek wcześniej w jego beztroskim życiu i perspektywa podobnego odrzucenia będzie boleć jeszcze bardziej - więc od spotkania pod słupem robił wszystko, by wyprzedzić cios. Odsunąć ją od siebie zanim zdąży się zbliżyć. Nie wyszło. Nie mówić o przeszłości. Nie wyszło. Nie dopuścić do tego, by dowiedziała się o likantropii. Nie wyszło. Obrzydzić jej likantropię zanim zdąży wycofać się sama (co złamałoby mu serce, bo nie miałby nad tym kontroli). Też nie wyszło. A teraz miał poślubić tą kobietę, a jednak bał się, że ta ostatnia kropla przeleje czarę goryczy i z tym sobie już nie poradzi. A zarazem obiecał jej szczerość, nie mógł jej poślubić oglądając się przez ramię, chyba chciał żeby wiedziała i jakimś cudem kochała albo chociaż akceptowała go dalej, ale...
...ochłonie w samotności i wymyśli rozsądne wyjście z tej sytuacji. Dziesięć minut na pewno wystarczy, nie będzie przedłużał, bo po pierwsze już po pięciu minutach skończyły mu się pomysły na to co siostry mogą robić w łazience przez więcej niż kwadrans, a po drugie nie chciał żeby Adda czekała zbyt długo, w ciszy, sama. Jeszcze przyjdą jej do głowy jakieś głupie myśli, czy coś.
Tyle, że dziesięć minut nie wystarczyło, a jego (przecież niegłupie!!!) myśli wciąż nie dawały mu spokoju.
Czasem zachowywała się zupełnie nieprzewidywalnie. Właśnie za to ją pokochał, ale właśnie dlatego wypadał z rytmu, gubił się, robił coś źle albo nie wiedział, co robi źle. Ten neutralny wyraz twarzy, to zmęczenie w głosie - nie spodziewał się tego. Spodziewał się... nie chciał spodziewać się łez, ale wiedział przecież, że ją zranił. Spodziewał się czegoś innego, nieprzywykły do obojętności, do maskowania uczuć. Nieświadom - nie w tym stanie, gdy ledwo był w stanie skupić się na chwili obecnej, a refleksja o przeszłości Addy całkowicie mu się wymykała - że pokerowa twarz we własnym domu, przy własnym mężu, przez lata stała się jej strategią przetrwania.
-Nie mam nic do twojego lor - westchnął, czy ona go w ogóle nie słuchała? Przecież mówił, że nie jest zazdrosny. (Mówił, chodząc nerwowo po pokoju, ze zmarszczonymi brwiami i nieobecnym spojrzeniem). Słowa zabolały, tak jak świadomość, że istniał jej lord i jego lord i...
... -co? - ach, jej lord najwyraźniej nie istniał.
Nie spodziewał się kłamstwa, był zbyt rozkojarzony. Albo nie spodziewał się powodu do kłamstwa, bo nie spodziewał się, że Adda boi się jego, a nie fantomu Igora, bo to też złamałoby mu serce.
-A, okej. - zgodził się, rozproszony. Mogła wywnioskować, że rozproszenie do niego nie pasuje - nie zareagował ani niedowierzaniem, ani skruchą, ani dociekaniem, ani przeprosinami za niezrozumienie. Zupełnie jakby był myślami gdzieś indziej. Spojrzeniem też błądził gdzie indziej, po szafkach. Na blacie zostawił różdżkę, prześlizgnął po niej obojętnym wzrokiem,
Na przykład w Norwegii. Drgnął lekko, słysząc jej imię.
-Czasem - często - -zastanawiam się, czy uciekłaby szybciej i skuteczniej, gdybym tego wszystkiego nie skomplikował. - nie przespał się z nią, nie stał bliżej wilkołaka niż ona, nie sprawił, że zawahała się.... nie wiem dlaczego się zawahała -przyznał, niepewnie zerkając na Addę. Zobaczył jej ściągnięte brwi i pożałował, że to przyznał. Stanął nad krzesłem, na którym miał usiąść, ale nie usiadł - zawsze stał, gdy się stresował, zaciskał więc nerwowo palce na poręczy, wydusił wreszcie o kilka słów za dużo.
To chciałaś usłyszeć, Adda?
Odpowiedziała mu, dosłownie. Tak, jakby nie usłyszała o czym mówił. Słowa nie współgrały ze zdenerwowanym tonem, ale była zdenerwowana, a nie wstrząśnięta.
Powoli, ostrożnie, przeniósł na nią wzrok - ewidentnie nie rozumiał.
-Ja... - otworzył usta. Potrzebuję cię.
Dlaczego tak trudno było przyznać to głośno? Nawet nie trudno, bo po prostu na to nie wpadł. Dlaczego na to nie wpadł?
-Nie poderwałem! - zaprotestował, jakby to się liczyło. -Nie jeg... - urwał, bo mówili na raz, jedno przez drugie, ale wychwycił najistotniejsze.
-Nie obchodzi? - potwierdził, ostrożnie. Przez chwilę wydawał się nieprzekonany, ale na pewno nie?
-Mnie też by nie obchodziły... twoje gry słów. I nie obchodzi przeszłość. - zastrzegł, mrużąc lekko oczy. Przez jego twarz wreszcie przemknął cień uśmiechu. -Myślałem, że ciebie... - przechylił lekko głowę. -Nieważne. - patrzyła na niego jakby chciała zabić go wzrokiem i rozbić mu wazon na głowie. Chyba naprawdę zdołał ją wkurzyć.
Wkurzyć, nie obrzydzić.
-Dziękuję, że przyszłaś. - westchnął pojednawczo, ale nie do końca. Nachylił się nad stołem - tak, by poczuć jej ciepły oddech. -Trochę nie byłem sobą - przyznał niechętnie. Ale pamiętał, wciąż pamiętał, jak być sobą. Zdławił więc obawy, zdławił zaskoczenie i poczucie niedokończonej spowiedzi. Zadała mu pytanie, najpierw był jej winien odpowiedź. -Mam ci odpowiedzieć? Na to, czy cię chcę, czy cię potrzebuję? - uniósł lekko brwi, przedłużając sylaby. Nienawidziła tego, kiedyś. -Czy mam - nachylił się bliżej, spojrzał na jej usta. -...pokazać? - sylaby utonęły w pocałunku zaborczym i gwałtownym, bo pragnął jej mocniej niż jakiejkolwiek przeszłości i podszedł do demonstracji bardzo poważnie.
Teraz tu była. I wiedział, że gdyby była przy nim wtedy, to próbowałby ją odtrącić i złamać jej serce.
Potrzebuję cię teraz, ale...
Nie wiedział, że właśnie robi to samo, mimo, że teraz tego przecież nie chciał, że pragnął jej bliskości, jej akceptacji, jej przyszłości - budowanej u jego boku. Pogodził się już, albo wytrwale próbował się pogodzić, z przeszłością, która nigdy się nie wydarzyła - z pytaniami o to, jak wyglądałoby ich życie gdyby nigdy się nie rozstali albo nigdy nie wyjechał do Norwegii albo zeszli wcześniej albo Adda urodziła ich dziecko. Te pytania towarzyszyły mu od tygodni, a choć blizny będą czasem boleć, to miał czas się z nimi oswoić.
Nie pogodził się za to z demonami przeszłości, które wypierał - ze światem, którego nie chciałby zbudować, ale który chciałby wymazać. Ze wspomnieniami wskrzeszonymi słowami Addy, która nie mogła przecież zrozumieć dlaczego na myśl o lordach i ich objęciach zareagował tak alergicznie. On niektórych rzeczy nie chciał rozumieć, a o innych myśleć - bezpieczne były wyparte, zapomniane (dosłownie), zamknięte niczym trupy w szafie. Ale co, jeśli ta szafa się otworzy? Już było za blisko, już wypsnęła mu się sylaba za dużo. Obiecał zresztą kłamcy anonimowość i miał zamiar obietnicę uszanować, ale obecnie było to jego najmniejszym zmartwieniem w wirze egocentrycznych obaw i emocji. Panikował, a w panice był gotów skrzywdzić siebie i wszystkich wkoło, więc zamknął prędko drzwi, o c h ł o n ą ć, odgrodzić Addę od tego wszystkiego i może udać, że nic się nie stało.
Nie chciał, nie mógł jej z n o w u stracić, bo tamten kosz bolał, bolał bardziej niż cokolwiek wcześniej w jego beztroskim życiu i perspektywa podobnego odrzucenia będzie boleć jeszcze bardziej - więc od spotkania pod słupem robił wszystko, by wyprzedzić cios. Odsunąć ją od siebie zanim zdąży się zbliżyć. Nie wyszło. Nie mówić o przeszłości. Nie wyszło. Nie dopuścić do tego, by dowiedziała się o likantropii. Nie wyszło. Obrzydzić jej likantropię zanim zdąży wycofać się sama (co złamałoby mu serce, bo nie miałby nad tym kontroli). Też nie wyszło. A teraz miał poślubić tą kobietę, a jednak bał się, że ta ostatnia kropla przeleje czarę goryczy i z tym sobie już nie poradzi. A zarazem obiecał jej szczerość, nie mógł jej poślubić oglądając się przez ramię, chyba chciał żeby wiedziała i jakimś cudem kochała albo chociaż akceptowała go dalej, ale...
...ochłonie w samotności i wymyśli rozsądne wyjście z tej sytuacji. Dziesięć minut na pewno wystarczy, nie będzie przedłużał, bo po pierwsze już po pięciu minutach skończyły mu się pomysły na to co siostry mogą robić w łazience przez więcej niż kwadrans, a po drugie nie chciał żeby Adda czekała zbyt długo, w ciszy, sama. Jeszcze przyjdą jej do głowy jakieś głupie myśli, czy coś.
Tyle, że dziesięć minut nie wystarczyło, a jego (przecież niegłupie!!!) myśli wciąż nie dawały mu spokoju.
Czasem zachowywała się zupełnie nieprzewidywalnie. Właśnie za to ją pokochał, ale właśnie dlatego wypadał z rytmu, gubił się, robił coś źle albo nie wiedział, co robi źle. Ten neutralny wyraz twarzy, to zmęczenie w głosie - nie spodziewał się tego. Spodziewał się... nie chciał spodziewać się łez, ale wiedział przecież, że ją zranił. Spodziewał się czegoś innego, nieprzywykły do obojętności, do maskowania uczuć. Nieświadom - nie w tym stanie, gdy ledwo był w stanie skupić się na chwili obecnej, a refleksja o przeszłości Addy całkowicie mu się wymykała - że pokerowa twarz we własnym domu, przy własnym mężu, przez lata stała się jej strategią przetrwania.
-Nie mam nic do twojego lor - westchnął, czy ona go w ogóle nie słuchała? Przecież mówił, że nie jest zazdrosny. (Mówił, chodząc nerwowo po pokoju, ze zmarszczonymi brwiami i nieobecnym spojrzeniem). Słowa zabolały, tak jak świadomość, że istniał jej lord i jego lord i...
... -co? - ach, jej lord najwyraźniej nie istniał.
Nie spodziewał się kłamstwa, był zbyt rozkojarzony. Albo nie spodziewał się powodu do kłamstwa, bo nie spodziewał się, że Adda boi się jego, a nie fantomu Igora, bo to też złamałoby mu serce.
-A, okej. - zgodził się, rozproszony. Mogła wywnioskować, że rozproszenie do niego nie pasuje - nie zareagował ani niedowierzaniem, ani skruchą, ani dociekaniem, ani przeprosinami za niezrozumienie. Zupełnie jakby był myślami gdzieś indziej. Spojrzeniem też błądził gdzie indziej, po szafkach. Na blacie zostawił różdżkę, prześlizgnął po niej obojętnym wzrokiem,
Na przykład w Norwegii. Drgnął lekko, słysząc jej imię.
-Czasem - często - -zastanawiam się, czy uciekłaby szybciej i skuteczniej, gdybym tego wszystkiego nie skomplikował. - nie przespał się z nią, nie stał bliżej wilkołaka niż ona, nie sprawił, że zawahała się.... nie wiem dlaczego się zawahała -przyznał, niepewnie zerkając na Addę. Zobaczył jej ściągnięte brwi i pożałował, że to przyznał. Stanął nad krzesłem, na którym miał usiąść, ale nie usiadł - zawsze stał, gdy się stresował, zaciskał więc nerwowo palce na poręczy, wydusił wreszcie o kilka słów za dużo.
To chciałaś usłyszeć, Adda?
Odpowiedziała mu, dosłownie. Tak, jakby nie usłyszała o czym mówił. Słowa nie współgrały ze zdenerwowanym tonem, ale była zdenerwowana, a nie wstrząśnięta.
Powoli, ostrożnie, przeniósł na nią wzrok - ewidentnie nie rozumiał.
-Ja... - otworzył usta. Potrzebuję cię.
Dlaczego tak trudno było przyznać to głośno? Nawet nie trudno, bo po prostu na to nie wpadł. Dlaczego na to nie wpadł?
-Nie poderwałem! - zaprotestował, jakby to się liczyło. -Nie jeg... - urwał, bo mówili na raz, jedno przez drugie, ale wychwycił najistotniejsze.
-Nie obchodzi? - potwierdził, ostrożnie. Przez chwilę wydawał się nieprzekonany, ale na pewno nie?
-Mnie też by nie obchodziły... twoje gry słów. I nie obchodzi przeszłość. - zastrzegł, mrużąc lekko oczy. Przez jego twarz wreszcie przemknął cień uśmiechu. -Myślałem, że ciebie... - przechylił lekko głowę. -Nieważne. - patrzyła na niego jakby chciała zabić go wzrokiem i rozbić mu wazon na głowie. Chyba naprawdę zdołał ją wkurzyć.
Wkurzyć, nie obrzydzić.
-Dziękuję, że przyszłaś. - westchnął pojednawczo, ale nie do końca. Nachylił się nad stołem - tak, by poczuć jej ciepły oddech. -Trochę nie byłem sobą - przyznał niechętnie. Ale pamiętał, wciąż pamiętał, jak być sobą. Zdławił więc obawy, zdławił zaskoczenie i poczucie niedokończonej spowiedzi. Zadała mu pytanie, najpierw był jej winien odpowiedź. -Mam ci odpowiedzieć? Na to, czy cię chcę, czy cię potrzebuję? - uniósł lekko brwi, przedłużając sylaby. Nienawidziła tego, kiedyś. -Czy mam - nachylił się bliżej, spojrzał na jej usta. -...pokazać? - sylaby utonęły w pocałunku zaborczym i gwałtownym, bo pragnął jej mocniej niż jakiejkolwiek przeszłości i podszedł do demonstracji bardzo poważnie.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Sypialnia Michaela i Addy
Szybka odpowiedź