Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Wybrzeże Exmoor
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Wybrzeże Exmoor
Wybrzeże Exmoor rozciąga się na wiele kilometrów i zachwyca różnorodnością; wielobarwne kamieniste brzegi ustępują miejsca plażom, na których piasek rozkosznie przesypuje się przez palce, gdzieniegdzie można również napotkać łąki porośnięte pachnącym wrzosem. W Exmoor rzadko doświadcza się upałów, jednak łagodny klimat w połączeniu z morską bryzą nadaje temu miejscu jedyną w swym rodzaju atmosferę melancholii. O każdej porze roku można spotkać tu spacerowiczów z psami, ciepło ubrane dzieci budujące zamki lub pary zakochanych, wspólnie podziwiające zachód słońca nad wodą.
02.07
Ich nowy dom w Somerset był mały i urokliwy, ale gdyby Kerstin miała wskazać jeden element, który najbardziej przypadł jej do gustu, wybrałaby bliskość plaży. Nigdy dotąd nie mieszkała przy morzu, dopiero więc zaznajamiała się z tym rozkosznym doznaniem przesypującego się między palcami piasku, zapachu soli osiadającego na ubraniu, czy prostej przyjemności moczenia nóg w chłodnej wodzie. Lato sprzyjało wyprawom na plażę - lipiec przywitał Wielką Brytanię podejrzanie wysokimi temperaturami, a chociaż Morze Irlandzkie nigdy nie było do końca ciepłe, miała okazję odświeżyć się, odpocząć i zrelaksować przy szumie fal i piskach mew.
Tych konkretnych wycieczek przed nikim w rodzinie nie ukrywała, nie sądziła zresztą, by Just czy Mike kiedykolwiek mieli im coś przeciw. Do domu miała stąd blisko, a dawało jej to szansę popatrzeć trochę na innych ludzi, zapomnieć przez moment, że w gruncie rzeczy się ukrywali. Swój kocyk w czerwono-białą kratę rozkładała w oddaleniu od spacerowiczów i drewnianego mola. Tutaj miała spokój, wygodę, nie czuła się osamotniona, ale też nie stresowała koniecznością rozmów z obcymi. Jak zwykle spakowała się na wyprawę wieczorem. Nie tylko przez fakt, że wcześniej nie miałaby możliwości, chodziła przecież do pracy, lecz również dla prostego szczęścia obserwowania zachodu słońca nad migoczącą wodą.
Gdyby potrafiła malować, wyciągnęłaby płótno i spróbowała nanieść na kartkę mozaikę żółci, pomarańczu i różu, ale przy wszystkich nabytych zdolnościach manualnych, nadal nie czuła się pewnie z pędzlem w dłoni. Zamiast tego skupiła się na tym, co zwykle - po rozłożeniu pikniku z koszykiem, do którego zapakowała szklaną butelkę z domową lemoniadą i trochę własnoręcznie upieczonych ciasteczek, zdjęła płaskie klapki i zaczęła brodzić po rozgrzanym piasku w poszukiwaniu muszelek. Jeżeli dopisze jej szczęście, może uda się znaleźć trochę kolorowych - od jakiegoś czasu chodził Kerstin po głowie projekt girlandy z muszli, którą mogłaby powiesić nad oknem w kuchni. Mieli przecież dom przy plaży, wypadałoby ozdobić go tematycznie.
Wieczór był parny i gorący, nie krępowała się więc upinaniem włosów; złote pukle swobodnie opadały jej na opalone ramiona, falując wraz z bryzą. Ubrała się też dość, hmm, nieskromnie. Bladozielona sukienka z białą kokardką przy talii miała wąskie ramiączka, odkrywające sporo skóry, prawie gołe kolana i dekolt. Zapewne nie poszłaby w ten sposób do Doliny Godryka, ale tutaj nie spodziewała się przecież nikogo spotkać.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ich nowy dom w Somerset był mały i urokliwy, ale gdyby Kerstin miała wskazać jeden element, który najbardziej przypadł jej do gustu, wybrałaby bliskość plaży. Nigdy dotąd nie mieszkała przy morzu, dopiero więc zaznajamiała się z tym rozkosznym doznaniem przesypującego się między palcami piasku, zapachu soli osiadającego na ubraniu, czy prostej przyjemności moczenia nóg w chłodnej wodzie. Lato sprzyjało wyprawom na plażę - lipiec przywitał Wielką Brytanię podejrzanie wysokimi temperaturami, a chociaż Morze Irlandzkie nigdy nie było do końca ciepłe, miała okazję odświeżyć się, odpocząć i zrelaksować przy szumie fal i piskach mew.
Tych konkretnych wycieczek przed nikim w rodzinie nie ukrywała, nie sądziła zresztą, by Just czy Mike kiedykolwiek mieli im coś przeciw. Do domu miała stąd blisko, a dawało jej to szansę popatrzeć trochę na innych ludzi, zapomnieć przez moment, że w gruncie rzeczy się ukrywali. Swój kocyk w czerwono-białą kratę rozkładała w oddaleniu od spacerowiczów i drewnianego mola. Tutaj miała spokój, wygodę, nie czuła się osamotniona, ale też nie stresowała koniecznością rozmów z obcymi. Jak zwykle spakowała się na wyprawę wieczorem. Nie tylko przez fakt, że wcześniej nie miałaby możliwości, chodziła przecież do pracy, lecz również dla prostego szczęścia obserwowania zachodu słońca nad migoczącą wodą.
Gdyby potrafiła malować, wyciągnęłaby płótno i spróbowała nanieść na kartkę mozaikę żółci, pomarańczu i różu, ale przy wszystkich nabytych zdolnościach manualnych, nadal nie czuła się pewnie z pędzlem w dłoni. Zamiast tego skupiła się na tym, co zwykle - po rozłożeniu pikniku z koszykiem, do którego zapakowała szklaną butelkę z domową lemoniadą i trochę własnoręcznie upieczonych ciasteczek, zdjęła płaskie klapki i zaczęła brodzić po rozgrzanym piasku w poszukiwaniu muszelek. Jeżeli dopisze jej szczęście, może uda się znaleźć trochę kolorowych - od jakiegoś czasu chodził Kerstin po głowie projekt girlandy z muszli, którą mogłaby powiesić nad oknem w kuchni. Mieli przecież dom przy plaży, wypadałoby ozdobić go tematycznie.
Wieczór był parny i gorący, nie krępowała się więc upinaniem włosów; złote pukle swobodnie opadały jej na opalone ramiona, falując wraz z bryzą. Ubrała się też dość, hmm, nieskromnie. Bladozielona sukienka z białą kokardką przy talii miała wąskie ramiączka, odkrywające sporo skóry, prawie gołe kolana i dekolt. Zapewne nie poszłaby w ten sposób do Doliny Godryka, ale tutaj nie spodziewała się przecież nikogo spotkać.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Lipiec w tym roku był zaskakująco upalny, a mocne promienie słońca sprawiały, że Londyn śmierdział jeszcze bardziej; dlatego znowu potrzebowałem wycieczki, choćby krótkiej, ledwie na dzień, ledwie wieczornej, takiej, która nasyci wzrok czymś przyjemniejszym niż brudne, pogrążone w wojennym pyle ulice stolicy. Ruszyłem nad morze, bo nadmorskie widoki były zdecydowanie najbliższe mojemu sercu. Co prawda wraz z nimi przychodziła pewna melancholia, tęsknota za podróżami i, bądź co bądź, beztroskim życiem na statku, wśród załogi Traversa, wśród wszystkich, którzy byli mi przyjaciółmi; oddałbym dosłownie wszystko żeby móc cofnąć czas i wrócić na deski pokładu. Ale dzisiaj nie chciałem o tym myśleć, chciałem po prostu oglądać zachód słońca, być może przypadkiem znaleźć jeszcze kilka inspirujących widoków, które niebawem umieszczę na płótnach. Ale tylko PRZYPADKIEM, bo postanowiłem nie myśleć dzisiaj o pracy. Za to wziąłem ze sobą Nochala, a niech się wybiega, połapie trochę powietrza innego niż to miastowe.
Teraz idziemy powoli wzdłuż brzegu; to znaczy ja idę powoli, psidwak biegnie gdzieś przede mną, co rusz uciekając przed wodą zbierającą piasek, czasem wybiera z gruntu pojedyncze muszelki bądź kamienie, które znikają w jego psim żołądku. Ja brodzę w morzu po kostki, buty, związane ze sobą sznurówkami, dyndają na szyi; koszulę mam lekką, pstrokatą, a spodnie podwinięte aż za kolana. Fakt, że wokół nie ma zupełnie nikogo sprawia, że czuję się tak, jakby słońce zachodziło dzisiaj tylko dla mnie - wspaniały spektakl natury, a ja byłem jedynym gościem na plaży... no, prawie. Nochal nagle zrywa się do biegu, z gardzieli wyrzuca kolejne głośne szczeknięcia, a ja dopiero po chwili dostrzegam kobiecą sylwetkę. O nie, onienienie!... Puszczam się biegiem, bo oto moje durne zwierzę zaczyna obskakiwać biedne dziewczę i warczy przy tym groźnie. Co jest?... Łapię za obrożę i odciągam psisko od dziewczyny, zanim naprawdę zrobi jej krzywdę; odrzucam go na bok, wcale nie delikatnie - NOCHAL, KURWA, CO CI ODPIERDALA, OGARNIJ SIĘ!!!... - krzyczę, chociaż przy damie zdecydowanie nie wypada używać takiego słownictwa; niemniej musiałem dać upust własnym nerwom. Psidwak przez chwilę kuli się w sobie, wbijając we mnie swoje czarne ślepia, więc łapię za patyk, który morze właśnie wyrzuciło na brzeg i rzucam go gdzieś daleko - Łap, przynieś! - krzyczę, a on zrywa się za gałęzią, jednak zamiast złożyć ją z powrotem do moich stóp, żre jak każdy inny odpad. Później rzuca się w pogoń za Bogu ducha winną mewą, która przysiadła na chwilę na plaży. Durny psidwak. Ja tymczasem odwracam się w kierunku dziewczyny i mierzę spojrzeniem jej sylwetkę - Nic ci nie zrobił? Wszystko w porządku? Przepraszam, ja nie wiem co mu od - jebało - waliło, zwykle nie jest agresywny... - serio, nie znam się na psidwakach, ale to pierwsza taka sytuacja, żeby się na kogoś rzucał bez powodu, może blondynek nie lubił, czy coś?
Teraz idziemy powoli wzdłuż brzegu; to znaczy ja idę powoli, psidwak biegnie gdzieś przede mną, co rusz uciekając przed wodą zbierającą piasek, czasem wybiera z gruntu pojedyncze muszelki bądź kamienie, które znikają w jego psim żołądku. Ja brodzę w morzu po kostki, buty, związane ze sobą sznurówkami, dyndają na szyi; koszulę mam lekką, pstrokatą, a spodnie podwinięte aż za kolana. Fakt, że wokół nie ma zupełnie nikogo sprawia, że czuję się tak, jakby słońce zachodziło dzisiaj tylko dla mnie - wspaniały spektakl natury, a ja byłem jedynym gościem na plaży... no, prawie. Nochal nagle zrywa się do biegu, z gardzieli wyrzuca kolejne głośne szczeknięcia, a ja dopiero po chwili dostrzegam kobiecą sylwetkę. O nie, onienienie!... Puszczam się biegiem, bo oto moje durne zwierzę zaczyna obskakiwać biedne dziewczę i warczy przy tym groźnie. Co jest?... Łapię za obrożę i odciągam psisko od dziewczyny, zanim naprawdę zrobi jej krzywdę; odrzucam go na bok, wcale nie delikatnie - NOCHAL, KURWA, CO CI ODPIERDALA, OGARNIJ SIĘ!!!... - krzyczę, chociaż przy damie zdecydowanie nie wypada używać takiego słownictwa; niemniej musiałem dać upust własnym nerwom. Psidwak przez chwilę kuli się w sobie, wbijając we mnie swoje czarne ślepia, więc łapię za patyk, który morze właśnie wyrzuciło na brzeg i rzucam go gdzieś daleko - Łap, przynieś! - krzyczę, a on zrywa się za gałęzią, jednak zamiast złożyć ją z powrotem do moich stóp, żre jak każdy inny odpad. Później rzuca się w pogoń za Bogu ducha winną mewą, która przysiadła na chwilę na plaży. Durny psidwak. Ja tymczasem odwracam się w kierunku dziewczyny i mierzę spojrzeniem jej sylwetkę - Nic ci nie zrobił? Wszystko w porządku? Przepraszam, ja nie wiem co mu od - jebało - waliło, zwykle nie jest agresywny... - serio, nie znam się na psidwakach, ale to pierwsza taka sytuacja, żeby się na kogoś rzucał bez powodu, może blondynek nie lubił, czy coś?
Udało jej się zebrać sporo muszelek, a przynajmniej w ten sposób wyglądało to, gdy nie miała pod ręką żadnego słoiczka i ściskała je niezgrabnie w nie za bardzo pojemnych dłoniach. Niektóre z nich były płaskie, mieniły się perłowo, gdy przetarła je mocno krańcem sukienki; inne należały do tych wyjątkowych znalezisk, z których zwykła robić centralne partie swoich domowych ozdóbek. Kolorowe, karbowane, poskręcane, niektóre tknięte różem tylko na krańcach, a na drugim biegunie bielutkie niczym śnieg.
No i nie było potrzeby, żeby siłowała się z Matką Naturą w marnych próbach odwzorowania jej cudów na papierze, skoro niektóre mogła po prostu zabrać ze sobą i z szacunkiem wykorzystać. Zatrzymała się na moment przy samym brzegu, pozwalając by chłodna woda muskała ją po kostkach. Nie mogła oderwać spojrzenia od resztek słońca chowających się za horyzontem, stała więc bez ruchu niczym figura i tylko wiatr od czasu do czasu szarpnął ją za włosy lub materiał krótkiej sukienki.
Czuła wielki spokój, lecz nie na długo. Odwróciła się z niewielkim uśmiechem na dźwięk tuptających po plaży łapek, lecz łagodne oczekiwanie w mig zmieniło się w przypływ niepokoju, gdy spostrzegła, że piesek ma dwa ogony. Czyżby był chory? Może się taki urodził? Co za biedaczek! Pochyliła się nieco, żeby go powitać, ale był to błąd. Z bliska spostrzegła, że psina ewidentnie nie miała dobrych zamiarów i natychmiast przystąpiła do ataku.
No, może nie strasznej napaści skutkującej rozerwanymi mięśniami i koniecznością aktywnej obrony, ale wystarczyło, by Kerry wypuściła z rąk wszystkie muszelki i zaczęła panicznie osłaniać się rękami, piszcząc przy tym nieporadnie, niepewna, czy odskoczyć, czy może lepiej stać w miejscu, żeby bardziej go nie rozjuszyć.
- Pomocy! - załkała w przestrzeń, tonąc stopą w mulistym piasku pod wodą. Ostatecznie skończyło się na szczekaniu, warczeniu i podłużnym zadrapaniu wzdłuż uda, które prędko zaczęła uciskać, niepewna, czy krew nie leci, bo jest tak płytkie, czy może dlatego, że się zbiera, żeby trysnąć jak z kranu.
Nie krzyczała, nie histeryzowała głośno, ale w wielkich oczach zabłyszczały łezki i strasznie jej było szkoda upuszczonych muszli, z których część zdążyły porwać fale.
- Myślę, że nic się nie... - zaczęła, podejrzewała bowiem, że pan, który przybiegł, to właściciel i nie chciała, żeby czuł się źle z powodu pieska. Zwierzęcia też nie obwiniała, ona takie już czasem były i...
Aż się zapowietrzyła, gdy na powitanie usłyszała całą wiązankę przekleństw. To nie tak, że nigdy nie miała z nimi do czynienia, to co się działo na izbie przyjęć to czasem... no ale żeby tak przy kobiecie!? Na plaży!?
Zaczerwieniła się po czubki uszu i na moment zakryła oczy dłońmi, jakby w ten sposób miała uchronić się przed brzydkimi słowami. Nawet Mike tak przy niej nie mówił, a u niego różnie bywało z kontrolą.
Spojrzała na pana przez palce dopiero, gdy rzucił pieskowi patyk. Uśmiechnęła się przy tym nieznacznie, dostrzegając, że przewiesił sobie buty na karku. Wyglądało to... osobliwie. I przyciągało wzrok, na pewno.
- Nic się nie stało, naprawdę, niech się pan nie martwi - wydusiła teraz już w pełni, ale kiedy postąpiła kilka kroków w stronę swojego koca, poczuła pieczenie i zdała sobie sprawę, że zadrapanie zaczęło sączyć krwią po jej kolanie. Zażenowana, machnęła ręką. - Ojej no, chyba mam przy sobie jakieś gazy. Powinnam... zazwyczaj noszę... - Plątała się w słowach, bo nie była przygotowana na to, że napotka kogokolwiek na wybrzeżu. Nie w takiej sytuacji, o tej porze, w takich ubraniach. Nagle nabrała ochoty żeby zakryć ramionami przyduży dekolt, ale nie mogła tego zrobić, równocześnie uciskając skórę na nodze.
No i nie było potrzeby, żeby siłowała się z Matką Naturą w marnych próbach odwzorowania jej cudów na papierze, skoro niektóre mogła po prostu zabrać ze sobą i z szacunkiem wykorzystać. Zatrzymała się na moment przy samym brzegu, pozwalając by chłodna woda muskała ją po kostkach. Nie mogła oderwać spojrzenia od resztek słońca chowających się za horyzontem, stała więc bez ruchu niczym figura i tylko wiatr od czasu do czasu szarpnął ją za włosy lub materiał krótkiej sukienki.
Czuła wielki spokój, lecz nie na długo. Odwróciła się z niewielkim uśmiechem na dźwięk tuptających po plaży łapek, lecz łagodne oczekiwanie w mig zmieniło się w przypływ niepokoju, gdy spostrzegła, że piesek ma dwa ogony. Czyżby był chory? Może się taki urodził? Co za biedaczek! Pochyliła się nieco, żeby go powitać, ale był to błąd. Z bliska spostrzegła, że psina ewidentnie nie miała dobrych zamiarów i natychmiast przystąpiła do ataku.
No, może nie strasznej napaści skutkującej rozerwanymi mięśniami i koniecznością aktywnej obrony, ale wystarczyło, by Kerry wypuściła z rąk wszystkie muszelki i zaczęła panicznie osłaniać się rękami, piszcząc przy tym nieporadnie, niepewna, czy odskoczyć, czy może lepiej stać w miejscu, żeby bardziej go nie rozjuszyć.
- Pomocy! - załkała w przestrzeń, tonąc stopą w mulistym piasku pod wodą. Ostatecznie skończyło się na szczekaniu, warczeniu i podłużnym zadrapaniu wzdłuż uda, które prędko zaczęła uciskać, niepewna, czy krew nie leci, bo jest tak płytkie, czy może dlatego, że się zbiera, żeby trysnąć jak z kranu.
Nie krzyczała, nie histeryzowała głośno, ale w wielkich oczach zabłyszczały łezki i strasznie jej było szkoda upuszczonych muszli, z których część zdążyły porwać fale.
- Myślę, że nic się nie... - zaczęła, podejrzewała bowiem, że pan, który przybiegł, to właściciel i nie chciała, żeby czuł się źle z powodu pieska. Zwierzęcia też nie obwiniała, ona takie już czasem były i...
Aż się zapowietrzyła, gdy na powitanie usłyszała całą wiązankę przekleństw. To nie tak, że nigdy nie miała z nimi do czynienia, to co się działo na izbie przyjęć to czasem... no ale żeby tak przy kobiecie!? Na plaży!?
Zaczerwieniła się po czubki uszu i na moment zakryła oczy dłońmi, jakby w ten sposób miała uchronić się przed brzydkimi słowami. Nawet Mike tak przy niej nie mówił, a u niego różnie bywało z kontrolą.
Spojrzała na pana przez palce dopiero, gdy rzucił pieskowi patyk. Uśmiechnęła się przy tym nieznacznie, dostrzegając, że przewiesił sobie buty na karku. Wyglądało to... osobliwie. I przyciągało wzrok, na pewno.
- Nic się nie stało, naprawdę, niech się pan nie martwi - wydusiła teraz już w pełni, ale kiedy postąpiła kilka kroków w stronę swojego koca, poczuła pieczenie i zdała sobie sprawę, że zadrapanie zaczęło sączyć krwią po jej kolanie. Zażenowana, machnęła ręką. - Ojej no, chyba mam przy sobie jakieś gazy. Powinnam... zazwyczaj noszę... - Plątała się w słowach, bo nie była przygotowana na to, że napotka kogokolwiek na wybrzeżu. Nie w takiej sytuacji, o tej porze, w takich ubraniach. Nagle nabrała ochoty żeby zakryć ramionami przyduży dekolt, ale nie mogła tego zrobić, równocześnie uciskając skórę na nodze.
- Na pewno? No jak matkę kocham ktoś powinien wychować tego przeklętego psidwaka - denerwuję się; co prawda tym kimś powinienem być ja, albo Philippa, ale chyba żadne z nas nie miało czasu żeby go uczyć sztuczek. Ostatecznie Łapserdak, ale on wolał myć okna albo dziergać skarpety, taki już skrzaci los. Przesuwam spojrzeniem po dziewczęcej sylwetce i wtedy dostrzegam strużę krwi ciekącą po kolanie - autentycznie robi mi się słabo, a z twarzy odpływa cały kolor, teraz jestem blady jak ściana; nie na widok posoki, raczej ze względu na to, że naprawdę zrobił jej krzywdę - O nie, TY KRWAWISZ - zauważam debilnie, mając w głębokim poważaniu wszelkie konwenanse i zanim pomyślę to robię - łapię dziewczynę za udo (zdecydowanie nie powinienem tego robić!!!) z zamiarem... czego? Nie wiem, może myślałem, że jak przyłożę łapsko to krew magicznie przestanie cieknąć, albo, że jak wytrę to będzie po problemie. Niestety natura nie obdarzyła mnie rękami, które samoistnie leczą, a co gorsze, kiedy obydwoje pochylamy się mniej więcej w tym samym czasie, to dochodzi do zderzenia. Naszych głów. Ale jestem czopem, przecież jak tak dalej pójdzie to ją przypadkiem znokautuję i wtedy to dopiero będzie problem. Co ja bym zrobił? Chyba musiałbym próbować ocucić ją słoną wodą, a później utrzymywać, że zaatakowała ją mewa z wścieklizną; przecież co złego to nie ja! - Ała - krzywię się lekko na to niefortunne uderzenie, a każde kolejne słowo jakby w ogóle do mnie nie dociera - nie sądzę, żeby jakieś GAZY jej teraz pomogły, co w ogóle miała na myśli? Ja też miałem czasem gazy, przy sobie, jak się na przykład za bardzo nażarłem fasolową zupą - Przepraszam! O Jezu, ja nie chciałem, boli cię? Nabiłem ci guza?... - błagam, powiedz, że nie! Jeszcze mnie weźmie za jakiegoś zbira, a przecież nie byłem! To wszystko niefortunny przypadek, ale w całym tym zamieszaniu przynajmniej przestałem ją obłapiać, czystą dłoń przykładając do łba - czułem pod palcami jak coś mi tam rośnie; na szczęście spod burzy potarganych włosów nic nie było widać. Teraz pożałowałem, że nigdy mi się nie chciało uczyć (nie to, żebym w ogóle kiedykolwiek miał okazję poznawać arkana magii leczniczej), bo wystarczyłoby machnąć różdżką i po problemie, a tak to musieliśmy chyba liczyć na jej gazy. W sensie, ja tam się obejdę bez, ale to krwawiące udo nie wyglądało za dobrze.
Relaksujący spacer na plażę trochę się dzisiaj posypał, ale to nie znaczy, że Kerstin miała zamiar się poddawać i w panice uciekać do domu. Przez wojnę i napływające cyklicznie złe wieści zaczynała dostawać paranoi, odnosiła wrażenie, że każdy przypadkowo napotkany człowiek to czarodziej o niejasnych zamiarach. Musiała odetchnąć wreszcie i przypomnieć sobie, że skoro tyle lat przemieszkała w Londynie prawie się na nich nie natykając, to teraz nie mogło nagle się okazać, że wszyscy wokół wiedzą, że jest Tonksem i charłakiem. Uspokój się, Kerstin, bo jeszcze trochę i będziesz się bała wyściubić nos z kuchni.
- To naprawdę nic wielkiego, psy czasa... co też pan powiedział?! Psidwak? Jaki psidwak? - złapała się za głowę i zachwiała.
A potem mentalnie wymierzyła sobie policzek; no brawo, Kerstin, jakby istniały zawody na udawanie, że się nie jest mugolem, to by cię zdyskwalifikowali w pierwszej rundzie. I jak to miała teraz odkręcić? I dlaczego ten pan musiał okazać się magiem wyprowadzającym pupila na spacer? Akurat teraz! Kiedy ona wyszła sobie na piknik i pozbierać muszelki!
- Nie no spokojnie, wiem, co to jest psidwak - Uniosła dłonie w pokojowym geście, różowa jak nastolatka, której wiatr dopiero co podwiał spódniczkę. - Po prostu się nie spodziewałam... nie wiedziałam, że inni czarodzieje też tutaj przychodzą - Chyba wybrnęła, co? Na pewno.
Zresztą, pan właściciel psidwaka nie wyglądał zbyt groźnie, właściwie to nawet sympatycznie z tymi swoimi butami i rozwianymi loczkami i panikowaniem. Wydawał się naprawdę przejęty tym, co się stało, a choć noga nadal piekła Kerstin niemiłosiernie, a serce nie zdążyło wrócić do siebie po chwili niespodziewanej grozy, poczuła, że robi jej się głupio. No dobrze, krew trochę jej ściekała na kolano, ale bez przesady, raczej od tego nie umrze.
- To tylko zadrap... Ale co pan robi?! - wrzasnęła, kiedy mężczyzna nagle włożył jej ręce pod sukienkę. Z wrażenia aż jej się zrobiło słabo i szybko pochyliła głowę, żeby siłą odciągnąć od siebie obce palce. - Puści mnie pan, ja sobie poradzę! - Niestety, gwałtowny i nieprzemyślany ruch sprawił, że przez przypadek zderzyli się czołami. Łzy napłynęły Kerstin do oczu, zamroczyło ją na moment i żeby nie upaść do wody, musiała podeprzeć się dłońmi na ramionach obcego. Chyba się za to nie obrazi?
- Nie, jest okej - wymamrotała, gdy doszła do siebie i zaczęła kuśtykać w kierunku swojego kocyka. - A u pana? Głowa pana bardzo boli? Jestem Kerstin - rzuciła bezmyślnie, bo chyba powinien wiedzieć, komu wsadzał ręce pod sukienkę. - Podejdzie tu pan może. Ja się znam na ranach, przyjrzę się temu - Chociaż to ona była w tej sytuacji najbardziej poszkodowana, czuła się w obowiązku pomóc. Składała w końcu przysięgę, że będzie to robić zawsze i każdemu i nawet jak jej się bardzo nie chce. - No i mam te gazy. - Pogmerała w torbie i wyciągnęła z niej paczuszkę zapasowych opatrunków, od razu przykładając jeden do rany, żeby nasiąknął krwią. Bandaż materiałowy może też znajdzie, sama je w końcu szyła, z tym że... och nie, nie miała nawet butelki zwykłej wody! A ani kwaśna lemoniada ani woda morska się przecież nie nadadzą. - Nie mam czym wyczyścić rany - powiedziała ponuro. - Ma pan może spirytus? Albo wodę? Albo wodę i spirytus? - Żeby się alkohol nadał do odkażania, to by go musiała najpierw w dobrej proporcji rozcieńczyć w wodzie. No ale nie spodziewała się, że ktokolwiek nosi przy sobie tak wysokoprocentowe trunki, więc pytanie było właściwie retoryczne, taka tam burza myśli. Z braku lepszych opcji, zwykła, czysta woda też powinna się nadać.
- To naprawdę nic wielkiego, psy czasa... co też pan powiedział?! Psidwak? Jaki psidwak? - złapała się za głowę i zachwiała.
A potem mentalnie wymierzyła sobie policzek; no brawo, Kerstin, jakby istniały zawody na udawanie, że się nie jest mugolem, to by cię zdyskwalifikowali w pierwszej rundzie. I jak to miała teraz odkręcić? I dlaczego ten pan musiał okazać się magiem wyprowadzającym pupila na spacer? Akurat teraz! Kiedy ona wyszła sobie na piknik i pozbierać muszelki!
- Nie no spokojnie, wiem, co to jest psidwak - Uniosła dłonie w pokojowym geście, różowa jak nastolatka, której wiatr dopiero co podwiał spódniczkę. - Po prostu się nie spodziewałam... nie wiedziałam, że inni czarodzieje też tutaj przychodzą - Chyba wybrnęła, co? Na pewno.
Zresztą, pan właściciel psidwaka nie wyglądał zbyt groźnie, właściwie to nawet sympatycznie z tymi swoimi butami i rozwianymi loczkami i panikowaniem. Wydawał się naprawdę przejęty tym, co się stało, a choć noga nadal piekła Kerstin niemiłosiernie, a serce nie zdążyło wrócić do siebie po chwili niespodziewanej grozy, poczuła, że robi jej się głupio. No dobrze, krew trochę jej ściekała na kolano, ale bez przesady, raczej od tego nie umrze.
- To tylko zadrap... Ale co pan robi?! - wrzasnęła, kiedy mężczyzna nagle włożył jej ręce pod sukienkę. Z wrażenia aż jej się zrobiło słabo i szybko pochyliła głowę, żeby siłą odciągnąć od siebie obce palce. - Puści mnie pan, ja sobie poradzę! - Niestety, gwałtowny i nieprzemyślany ruch sprawił, że przez przypadek zderzyli się czołami. Łzy napłynęły Kerstin do oczu, zamroczyło ją na moment i żeby nie upaść do wody, musiała podeprzeć się dłońmi na ramionach obcego. Chyba się za to nie obrazi?
- Nie, jest okej - wymamrotała, gdy doszła do siebie i zaczęła kuśtykać w kierunku swojego kocyka. - A u pana? Głowa pana bardzo boli? Jestem Kerstin - rzuciła bezmyślnie, bo chyba powinien wiedzieć, komu wsadzał ręce pod sukienkę. - Podejdzie tu pan może. Ja się znam na ranach, przyjrzę się temu - Chociaż to ona była w tej sytuacji najbardziej poszkodowana, czuła się w obowiązku pomóc. Składała w końcu przysięgę, że będzie to robić zawsze i każdemu i nawet jak jej się bardzo nie chce. - No i mam te gazy. - Pogmerała w torbie i wyciągnęła z niej paczuszkę zapasowych opatrunków, od razu przykładając jeden do rany, żeby nasiąknął krwią. Bandaż materiałowy może też znajdzie, sama je w końcu szyła, z tym że... och nie, nie miała nawet butelki zwykłej wody! A ani kwaśna lemoniada ani woda morska się przecież nie nadadzą. - Nie mam czym wyczyścić rany - powiedziała ponuro. - Ma pan może spirytus? Albo wodę? Albo wodę i spirytus? - Żeby się alkohol nadał do odkażania, to by go musiała najpierw w dobrej proporcji rozcieńczyć w wodzie. No ale nie spodziewała się, że ktokolwiek nosi przy sobie tak wysokoprocentowe trunki, więc pytanie było właściwie retoryczne, taka tam burza myśli. Z braku lepszych opcji, zwykła, czysta woda też powinna się nadać.
Ale wpadłem! Wbijam w dziewczynę zdziwione spojrzenie, wybałuszając oczy tak mocno, że o mało nie wypadają mi z orbit i nie wiem co powiedzieć. Niech to dżuma, przez to, że kodeks tajności właściwie przestał istnieć jakoś kompletnie nie myślałem o tym, że mogę się natknąć na kogoś niemagicznego; a tu masz babo placek! Taka wtopa! W pierwszej chwili zaczynam się trochę plątać, ale typie, weź się w garść, przecież umiesz kłamać - Nooo, psidwak to taka... ten, rasa psa! Z Chin... - zaczynam tłumaczyć, mając nadzieję, że uwierzy jak jej wcisnę, że to taki egzotyczny gatunek, stąd te dwa ogony, ale na szczęście nie muszę się dalej pogrążać, więc oddycham z ulgą, a w teatralnym geście, przesuwam nawet dłonią po czole (chyba naprawdę zaczynałem się pocić i to nie od walącego w czerep słońca) - Ufff, ale ulga, już myślałem, że chlapnąłem przy jakimś mugolu, fart - kiwam głową - W sumie jestem tutaj pierwszy raz - wzruszam ramionami. Albo pierwszy raz świadomie, bo na bani czasem włóczyłem się po różnych miejscach albo budziłem w jeszcze dziwniejszych, ale to postanawiam zachować dla siebie.
Krzyk utwierdza mnie w przekonaniu, że nie powinienem pchać jej łap pod sukienkę, bo to tylko pogorszy i tak beznadziejną sytuację - Ja tylko chciałem... - pomóc; nie kończę bo z sekundy na sekundę robi się coraz większe zamieszanie, a choć sam na moment dostaję mroczków przed oczami to kiedy czuję dziewczęce dłonie na ramionach ponownie działam instynktownie, przytrzymując ją jedną ręką gdzieś w okolicach talii. Mrugam kilka razy łapiąc ostrość i zabieram ręce, wreszcie splatając je za plecami - Nie, niezbyt - kręcę łbem; do wytrzymania, umrzeć raczej nie umrę - Johny - przedstawiam się, ruszając powoli za dziewczyną - Jesteś uzdrowicielką? - pytam, skoro już się sobie przedstawiliśmy to chyba mogliśmy przejść na ty? Zresztą przez to całe panowanie czułem się jakoś staro, a chociaż w tym roku stuknęło mi ćwierćwiecze to nie chciałem pogodzić się z myślą, że bliżej mi już do dorosłego, dojrzałego człowieka niż głupka, który niedawno skończył Hogwart - Gazy?... - zerkam na Kerstin jakoś dziwnie, mrużąc nieznacznie ślepia i dopiero kiedy wyciąga z torby opatrunek to dociera do mnie jakim jestem zjebem. Wolę tego nawet nie komentować, więc jeno wbijam spojrzenie w to co robi, unosząc je na dziewczęcą twarz dopiero kiedy ponownie się odzywa - Mam wódkę, nada się? - pytam, od razu wyciągając z kieszeni swoją magiczną piersióweczkę - A woda, hm... - mrużę ślepia, przez chwilę usilnie się nad czymś zastanawiając, aż dochodzi do mnie, że przecież - Możemy sobie trochę wyczarować - się klepię w czoło, bo to oczywiste, przydałby się tylko jakiś pojemnik, więc rozglądam się wokół, zatrzymując spojrzenie na piknikowym koszyku. Na bank coś tam miała, to też wyciągam z wnętrza kubek i macham różdżką napełniając go zaklęciem. Dobrze, że mi wyszło, bo bym się chyba zapadł pod ziemię jakby magia nie chciała ze mną współpracować nawet przy tak prostych czarach. Lipy na szczęście nie było.
Krzyk utwierdza mnie w przekonaniu, że nie powinienem pchać jej łap pod sukienkę, bo to tylko pogorszy i tak beznadziejną sytuację - Ja tylko chciałem... - pomóc; nie kończę bo z sekundy na sekundę robi się coraz większe zamieszanie, a choć sam na moment dostaję mroczków przed oczami to kiedy czuję dziewczęce dłonie na ramionach ponownie działam instynktownie, przytrzymując ją jedną ręką gdzieś w okolicach talii. Mrugam kilka razy łapiąc ostrość i zabieram ręce, wreszcie splatając je za plecami - Nie, niezbyt - kręcę łbem; do wytrzymania, umrzeć raczej nie umrę - Johny - przedstawiam się, ruszając powoli za dziewczyną - Jesteś uzdrowicielką? - pytam, skoro już się sobie przedstawiliśmy to chyba mogliśmy przejść na ty? Zresztą przez to całe panowanie czułem się jakoś staro, a chociaż w tym roku stuknęło mi ćwierćwiecze to nie chciałem pogodzić się z myślą, że bliżej mi już do dorosłego, dojrzałego człowieka niż głupka, który niedawno skończył Hogwart - Gazy?... - zerkam na Kerstin jakoś dziwnie, mrużąc nieznacznie ślepia i dopiero kiedy wyciąga z torby opatrunek to dociera do mnie jakim jestem zjebem. Wolę tego nawet nie komentować, więc jeno wbijam spojrzenie w to co robi, unosząc je na dziewczęcą twarz dopiero kiedy ponownie się odzywa - Mam wódkę, nada się? - pytam, od razu wyciągając z kieszeni swoją magiczną piersióweczkę - A woda, hm... - mrużę ślepia, przez chwilę usilnie się nad czymś zastanawiając, aż dochodzi do mnie, że przecież - Możemy sobie trochę wyczarować - się klepię w czoło, bo to oczywiste, przydałby się tylko jakiś pojemnik, więc rozglądam się wokół, zatrzymując spojrzenie na piknikowym koszyku. Na bank coś tam miała, to też wyciągam z wnętrza kubek i macham różdżką napełniając go zaklęciem. Dobrze, że mi wyszło, bo bym się chyba zapadł pod ziemię jakby magia nie chciała ze mną współpracować nawet przy tak prostych czarach. Lipy na szczęście nie było.
Kerstin uśmiechnęła się niezręcznie i histerycznie pokiwała głową, jakby totalnie zgadzała się z oferowanym wyjaśnieniem. Bo właściwie co mogła zrobić? Nie miała pojęcia o psidwakach, poza tym, że istnieją, mają dwa ogony i najwyraźniej lubują się w atakowaniu niemagicznych kobiet. Może i była to jakaś... rasa psa. Z Chin. Cholera, naprawdę nie miała pojęcia! Spodziewała się, że ten różowiutki rumieniec na jej policzkach, przygryzione usteczka i uciekające w piasek spojrzenie zdradzą ją z partactwem, ale najwyraźniej albo potrafiła kłamać lepiej niż sądziła albo tajemniczy pan czarodziej był wyjątkowy miły. Lub niedomyślny.
- Całe szczęście, że nie jestem mugolem - powiedziała tak szybko, że prawie się zakrztusiła powietrzem, przykładając dłoń do piersi i chichocząc wysoko niczym jakaś staruszka z astmą. - Ale by było, prawda? Wyprowadzać psidwaka i spotkać... mugola... zbierającego muszelki... - Posmutniała, posyłając swoim zgubom tęskne spojrzenie.
Po tym całym fiasku ze zderzeniem się i rękami pod sukienką, zdążyła wygrzebać tylko jedną muszelkę z wilgotnego piasku, ślicznie perłową i chropowatą. Położyła ją ostrożnie obok koszyka.
- Nic się nie stało. Naprawdę nic nie... - powtarzała ciągle, przysiadając na kocyku, chociaż uszy nadal paliły ją wstydem, a nogi jakoś tak instynktownie przyciskały do siebie. Może i była trochę jak rumieniąca się dziewica, no ale to dobrze przecież, nie miała narzeczonego ani nic w tym guście, musiała zachowywać się skromnie. - Johny... ładne imię. To zdrobnienie od John? Johnatan? Joshua? Na mnie czasami mówią Kerry. - Poklepała zachęcająco miejsce obok siebie na kocyku. Niech siada. Jakoś mu na słowo nie wierzyła, że go nie boli, a skoro się już tak niefortunnie zderzyli, to mogła mu coś zaoferować w ramach przeprosin. Pewnie sobie nawzajem zniweczyli plany, ale trudno. - Można powiedzieć, że jestem uzdrowicielką. Niepraktykującą - odpowiedziała cicho, kuląc się lekko w zażenowaniu. - Och nie, wódka się nie nada, to za mało procentów - stwierdziła od razu, ale nie wyglądała przy tym na nadzwyczaj zmartwioną. - Już trudno, woda wystarczy... wyczarować?
Aż się wzdrygnęła na myśl o tym, że przyjazny dotąd Johny mógłby oczekiwać od niej teraz pokazu magicznych sztuczek. Kompletnie nie wiedziała, jak tę wodę wyczarować, a nawet jakby wiedziała, to by na pewno nie wyszło i... odetchnęła z ulgą, gdy sam sięgnął po różdżkę i użył do zaklęcia kubka, który wyciągnął z jej koszyka (no, troszkę to nie było uprzejme, żeby grzebać w czyichś rzeczach bez pytania).
- Dziękuję ci bardzo! - powiedziała pogodnie, choć z początku przyglądała się płynowi w kubku raczej krytycznie. Pojawił się znikąd. Czy na pewno był bezpieczny? Ech, raz się żyje. Uniosła jedną nogę i polała ranę, żeby wypłukać z niej delikatnie powierzchowne zanieczyszczenia. Potem zwilżyła gazę i przyłożyła ją w to samo miejsce, zaciskając nogi z powrotem. Rany, miała nadzieję, że jak tak oczyszczała to zadrapanie, to mu przypadkiem nie poświeciła bielizną! - Em, jeżeli masz ochotę, to ja mam... - Zestresowała się. - Mam w koszyku ciastka, sama piekłam. I lemoniadę, powinna być zimna, możesz sobie przyłożyć do siniaka. Mogę zobaczyć? - Ostrożnie wyciągnęła dłoń, czekając na pozwolenie, czy może sprawdzić, jakiego nabił sobie guza.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Całe szczęście, że nie jestem mugolem - powiedziała tak szybko, że prawie się zakrztusiła powietrzem, przykładając dłoń do piersi i chichocząc wysoko niczym jakaś staruszka z astmą. - Ale by było, prawda? Wyprowadzać psidwaka i spotkać... mugola... zbierającego muszelki... - Posmutniała, posyłając swoim zgubom tęskne spojrzenie.
Po tym całym fiasku ze zderzeniem się i rękami pod sukienką, zdążyła wygrzebać tylko jedną muszelkę z wilgotnego piasku, ślicznie perłową i chropowatą. Położyła ją ostrożnie obok koszyka.
- Nic się nie stało. Naprawdę nic nie... - powtarzała ciągle, przysiadając na kocyku, chociaż uszy nadal paliły ją wstydem, a nogi jakoś tak instynktownie przyciskały do siebie. Może i była trochę jak rumieniąca się dziewica, no ale to dobrze przecież, nie miała narzeczonego ani nic w tym guście, musiała zachowywać się skromnie. - Johny... ładne imię. To zdrobnienie od John? Johnatan? Joshua? Na mnie czasami mówią Kerry. - Poklepała zachęcająco miejsce obok siebie na kocyku. Niech siada. Jakoś mu na słowo nie wierzyła, że go nie boli, a skoro się już tak niefortunnie zderzyli, to mogła mu coś zaoferować w ramach przeprosin. Pewnie sobie nawzajem zniweczyli plany, ale trudno. - Można powiedzieć, że jestem uzdrowicielką. Niepraktykującą - odpowiedziała cicho, kuląc się lekko w zażenowaniu. - Och nie, wódka się nie nada, to za mało procentów - stwierdziła od razu, ale nie wyglądała przy tym na nadzwyczaj zmartwioną. - Już trudno, woda wystarczy... wyczarować?
Aż się wzdrygnęła na myśl o tym, że przyjazny dotąd Johny mógłby oczekiwać od niej teraz pokazu magicznych sztuczek. Kompletnie nie wiedziała, jak tę wodę wyczarować, a nawet jakby wiedziała, to by na pewno nie wyszło i... odetchnęła z ulgą, gdy sam sięgnął po różdżkę i użył do zaklęcia kubka, który wyciągnął z jej koszyka (no, troszkę to nie było uprzejme, żeby grzebać w czyichś rzeczach bez pytania).
- Dziękuję ci bardzo! - powiedziała pogodnie, choć z początku przyglądała się płynowi w kubku raczej krytycznie. Pojawił się znikąd. Czy na pewno był bezpieczny? Ech, raz się żyje. Uniosła jedną nogę i polała ranę, żeby wypłukać z niej delikatnie powierzchowne zanieczyszczenia. Potem zwilżyła gazę i przyłożyła ją w to samo miejsce, zaciskając nogi z powrotem. Rany, miała nadzieję, że jak tak oczyszczała to zadrapanie, to mu przypadkiem nie poświeciła bielizną! - Em, jeżeli masz ochotę, to ja mam... - Zestresowała się. - Mam w koszyku ciastka, sama piekłam. I lemoniadę, powinna być zimna, możesz sobie przyłożyć do siniaka. Mogę zobaczyć? - Ostrożnie wyciągnęła dłoń, czekając na pozwolenie, czy może sprawdzić, jakiego nabił sobie guza.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Johnatan - kiwam głową, moje usta jeszcze przez moment pozostają delikatnie uchylone bo w pierwszej chwili mam nawet ochotę podzielić się z nią moim nietypowo, egzotycznie, wschodnio brzmiącym nazwiskiem (ludzie tak śmiesznie próbowali je wymawiać, zanim się nie oswoili, bo jak już to zrobili to tylko Bojczuk i Bojczuk, halo, JA TEŻ MAM IMIĘ!!!), ale ostatecznie rezygnuję i układam wargi w delikatnym uśmiechu - Okej, w takim razie ja też będę do ciebie mówił Kerry - kiwam łbem, usadzając dupsko na wskazanym miejscu i w przeciwieństwie do dziewczyny, rozwalam się na nim jak na swoim; buty rzucam gdzieś obok, wyciągam nogi i kieruję twarz na słońce, łapiąc na policzki jego promienie, przyjemnie łaskoczące w skórę - ta pewnie zalśni jutro czerwienią, ale to nic, w końcu pierwsza opalenizna zejdzie, zmieniając kolor na subtelny brąz - Niepraktykującą? Dlaczego?... - pytam, zanim zdążę ugryźć się w język; może nie powinienem? Może to miało coś wspólnego z aktualnie panującą władzą, a o tym raczej nie mówi się głośno, przecież wielu ludzi odeszło lub straciło pracę przez ten cały przewrót, który dokonał się w naszym świecie - No, też tak sobie czasem mówię - co to ma być? Zdecydowanie za mało procentów - parskam śmiechem, dopiero po chwili orientując się, że to raczej kiepski żart, ale trudno, zrobiłem już wiele kiepskich rzeczy w towarzystwie Kerstin, więc jeśli wciąż oferowała mi miejsce na swoim kocyku, to chyba jeden niewinny dowcip tego nie zmieni, nie? Poprawiam się na siedzisku, krzyżując nogi i opierając łokieć na kolanie, zaś brodę wspierając o rozłożoną dłoń. Przyglądam się dokładnie wszystkiemu co robi - magia lecznicza bywała naprawdę fascynująca. Czy przy okazji zaświeciła mi po gałach bielizną? Może trochę, ale nie wspominam o tym głośno by jeszcze bardziej jej nie krępować i tak już błyszczała rumieńcem i to nie od słońca - Magia lecznicza jest naprawdę dziwna - kiwam głową z uznaniem, gdy wreszcie kończy i znowu szczerzę się w uśmiechu - Ciastka?... - czy mam ochotę! Oczywiście, że miałem, na potwierdzenie odezwał się nawet mój żołądek, poburkując cicho w oczekiwaniu; jak ktoś chciał cię karmić, to nigdy nie odmawiaj, pierwsza zasada bycia biedakiem, bo wiecie, nigdy nie wiesz czy nazajutrz też będziesz miał tyle szczęścia, żeby wrzucić coś na przysłowiowy ruszt. Mnie akurat w ostatnim czasie to nie dotyczyło, bo śmierdziałem knutem, ale pewne przyzwyczajenia po prostu ze mną zostały - Mhm, oddaję się w twoje ręce - mówię i zbliżam się do dziewczyny, delikatnie ku niej pochylając. Teraz dostrzegam pojedynczą muszelkę leżącą przy koszyku, więc ponownie się odzywam - Miałaś ich więcej, prawda? Wiesz, jeśli chcesz mogę ci pomóc wyłowić tamte, albo zebrać nowe, to do czegoś, czy tak po prostu? - OOOO, a później możemy zrobić najpiękniejszy zamek z piasku jaki widziała ta strona wyspy i wyłożyć kilka muszli w roli dachówek na najwyższej wieży.
Pan Johnathan, choć z twarzy widocznie starszy, trochę przypominał Kerstin londyńskiego nastolatka, jednego z tych, którzy w majowe wieczory rozkładali się nad Tamizą z kocami i piwem, żeby palić fajki, zaczepiać dziewczęta albo robić ogniska tak długo, aż policja nie przydybie ich za picie w miejscu do tego nieprzeznaczonym. Oni rozkładali się z taką samą swobodą, podobna beztroska połyskiwała w ich oczach, kiedy się uśmiechali. Oczywiście to nie tak, że Kerstin spędzała czas z nastoletnimi bawidamkami nad rzeką, ale każdy był kiedyś młody i... ech, teraz pewnie nad Tamizą nic się już nie działo, a policja karała dotkliwiej niż mandatem.
Starała się nie pozwolić myślom odpłynąć w kierunku pomordowanych przyjaciół, to niczego nie zmieniało, w tych czasach trzeba się było nauczyć żyć chwilą. Być może tak jak to robił Johnathan, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie - pomarańczowe słońce rzucało piękny blask na jego policzki, niesforne loki tworzyły niewielkie spirale cienia nad brwiami.
- Bo... - bo mnie wyrzucili z mieszkania, bo mój szpital już nie istnieje, bo mnie nienawidzą, chociaż nie wiem czemu. - Mam teraz przerwę. Jakiś czas, muszę odpocząć. Sam rozumiesz - Uśmiechnęła się lekko, odwracając wzrok i przesuwając dłonią po własnym odkrytym kolanie.
Ty razem nie próbowała powstrzymać chichotu, który wyrwał się jej z gardła po niezbyt skromnej odzywce mężczyzny. No, takie żarty już by w zupełności dopełniły wizji nastoletniej schadzki i z tego wszystkiego poczuła się jakoś tak lżej, szczęśliwiej. Jakby chociaż na tę parę minut cofnęła się w czasie do okresu studiów, może nawet szkoły średniej. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek dawała się łapać na końskie zaloty, chyba nie, ale może dzisiaj podchodziła do tego z większym dystansem.
- Żeby alkohol podziałał na zranienie, musi mieć przynajmniej sześćdziesiąt procent. Nosisz takie alkohole kiedykolwiek przy sobie? Bo jak tak, to chyba pora zbadać wątrobę, mój drogi - dodała żartobliwie, nieszczególnie przywiązując wagę do aż nazbyt przyjacielskiego tonu; jak do tej pory Johnny nie zrobił niczego, by nie zasłużyć sobie na zaufanie.
No, poza wkładaniem jej ręki pod kieckę, ale to z dobrymi intencjami, to tak się nie liczy!
Skrępowała się znów, kiedy wspomniał o magii, ale mając już od paru minut dość podobnych sytuacji, aby się przyzwyczaić, dość szybko weszła w rolę i z nonszalancją wzruszyła ramionami. Oj, no była dziwna. Potem przyłożyła dłoń do ust, żeby ukryć uśmiech - na wieść o ciastkach od razu zaświeciły mu się oczy, prawie jak Michaelowi, kiedy wychodziła na taras, żeby krzyknąć, że obiad gotowy. Usłyszała też, że burczy mu w brzuchu, co momentalnie rozbudziło w niej opiekuńczy instynkt.
Ze spotkania z Kerstin Tonks nikt nie mógł odejść głodny i basta.
- Tutaj mam trochę ciasteczek maślanych, a tutaj z marmoladą, też domową. Lubisz żurawinę? O, a w tych małych rogalikach powinny być jabłka, tylko trochę kwaśne, bo to zeszłoroczne, moczone - Powyciągała z koszyka parę paczuszek uwiązanych w kraciastych chustach. Zaraz za tym w jej dłoni pojawiła się także lekko wilgotna butelka z chłodną lemoniadą z dodatkiem listków mięty.
- Chodź tu bliżej - Delikatnie złapała Johnny'ego za policzek i przyciągnęła go ku sobie, by obejrzeć siniaka, tak jak pozwolił. Nie był pokaźnych rozmiarów, ale kto wie, czy opuchlizna się jeszcze nie rozwinie. - Spróbuj sobie potrzymać jakiś czas tę butelkę przy czole, może przyniesie ulgę. - wręczyła mu lemoniadę, a potem rozplątała paczuszkę z rogalikami. - Ooo, naprawdę byś mógł? Byłoby super, tylko... - zachichotała nerwowo. - ...możemy je połowić razem, nie musisz całkiem za mnie. Po prawdzie, robię czasami w domu ozdoby z muszelek. Wyklejane obrazki albo dzbanki. - Miała nadzieję, że nie brzmiało to przesadnie mugolsko.
Starała się nie pozwolić myślom odpłynąć w kierunku pomordowanych przyjaciół, to niczego nie zmieniało, w tych czasach trzeba się było nauczyć żyć chwilą. Być może tak jak to robił Johnathan, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie - pomarańczowe słońce rzucało piękny blask na jego policzki, niesforne loki tworzyły niewielkie spirale cienia nad brwiami.
- Bo... - bo mnie wyrzucili z mieszkania, bo mój szpital już nie istnieje, bo mnie nienawidzą, chociaż nie wiem czemu. - Mam teraz przerwę. Jakiś czas, muszę odpocząć. Sam rozumiesz - Uśmiechnęła się lekko, odwracając wzrok i przesuwając dłonią po własnym odkrytym kolanie.
Ty razem nie próbowała powstrzymać chichotu, który wyrwał się jej z gardła po niezbyt skromnej odzywce mężczyzny. No, takie żarty już by w zupełności dopełniły wizji nastoletniej schadzki i z tego wszystkiego poczuła się jakoś tak lżej, szczęśliwiej. Jakby chociaż na tę parę minut cofnęła się w czasie do okresu studiów, może nawet szkoły średniej. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek dawała się łapać na końskie zaloty, chyba nie, ale może dzisiaj podchodziła do tego z większym dystansem.
- Żeby alkohol podziałał na zranienie, musi mieć przynajmniej sześćdziesiąt procent. Nosisz takie alkohole kiedykolwiek przy sobie? Bo jak tak, to chyba pora zbadać wątrobę, mój drogi - dodała żartobliwie, nieszczególnie przywiązując wagę do aż nazbyt przyjacielskiego tonu; jak do tej pory Johnny nie zrobił niczego, by nie zasłużyć sobie na zaufanie.
No, poza wkładaniem jej ręki pod kieckę, ale to z dobrymi intencjami, to tak się nie liczy!
Skrępowała się znów, kiedy wspomniał o magii, ale mając już od paru minut dość podobnych sytuacji, aby się przyzwyczaić, dość szybko weszła w rolę i z nonszalancją wzruszyła ramionami. Oj, no była dziwna. Potem przyłożyła dłoń do ust, żeby ukryć uśmiech - na wieść o ciastkach od razu zaświeciły mu się oczy, prawie jak Michaelowi, kiedy wychodziła na taras, żeby krzyknąć, że obiad gotowy. Usłyszała też, że burczy mu w brzuchu, co momentalnie rozbudziło w niej opiekuńczy instynkt.
Ze spotkania z Kerstin Tonks nikt nie mógł odejść głodny i basta.
- Tutaj mam trochę ciasteczek maślanych, a tutaj z marmoladą, też domową. Lubisz żurawinę? O, a w tych małych rogalikach powinny być jabłka, tylko trochę kwaśne, bo to zeszłoroczne, moczone - Powyciągała z koszyka parę paczuszek uwiązanych w kraciastych chustach. Zaraz za tym w jej dłoni pojawiła się także lekko wilgotna butelka z chłodną lemoniadą z dodatkiem listków mięty.
- Chodź tu bliżej - Delikatnie złapała Johnny'ego za policzek i przyciągnęła go ku sobie, by obejrzeć siniaka, tak jak pozwolił. Nie był pokaźnych rozmiarów, ale kto wie, czy opuchlizna się jeszcze nie rozwinie. - Spróbuj sobie potrzymać jakiś czas tę butelkę przy czole, może przyniesie ulgę. - wręczyła mu lemoniadę, a potem rozplątała paczuszkę z rogalikami. - Ooo, naprawdę byś mógł? Byłoby super, tylko... - zachichotała nerwowo. - ...możemy je połowić razem, nie musisz całkiem za mnie. Po prawdzie, robię czasami w domu ozdoby z muszelek. Wyklejane obrazki albo dzbanki. - Miała nadzieję, że nie brzmiało to przesadnie mugolsko.
Kiwam głową i nie drążę tematu, są przecież znacznie ciekawsze kwestie niż jakaś tam praca; to znaczy ludzie zawsze pytali - czym się zajmujesz, gdzie mieszkasz, ile masz lat, a dlaczego nikogo nie interesowało jaki jest twój ulubiony kolor, co lubisz jeść, albo czy masz swojego ulubionego piosenkarza? - Nooo... - waham się - ile procent miała Zielona Wróżka? Czasem przemycałem ją z jednego miejsca na drugie, ale to było nielegalne i choć Kerstin zdecydowanie wzbudzała dużo zaufania, wolałem o tym nie wspominać - Nie no faktycznie, aż takich mocarzy to nie noszę - śmieję się, a potem już całkiem poświęcam kolejno wyjmowanym paczuszkom i mam wrażenie, że do nozdrzy dochodzi owocowy zapach świeżych wypieków - Łał, i wszystkie zrobiłaś sama? - dziwię się, bo ja ledwie se umiałem zrobić kanapkę, a co dopiero takie zacne wypieki, aż mi ślinka cieknie na samą myśl - Lubię - kiwam głową; zresztą byłem typem człowieka, który nie wybrzydza w kwestiach jedzenia, ot, na statku bywało, że przez tydzień żarliśmy zupę rybną na ościach i podgniłych marchewkach bo tylko to zostało, a lądu nie było widać. Wiecie jak to smakuje? Nie chcecie wiedzieć, a śmierdzi jeszcze gorzej. Zanim jednak poczęstuję się chociaż jednym, pochylam się w kierunku dziewczyny dając jej obejrzeć swojego siniaka - Mhm, dzięki - przejmuję od niej butelkę, zgodnie ze wskazówkami przykładając ją do czoła - ulga jest błyskawiczna, a ja powracam do obserwowania Kerstin, przekrzywiam nieznacznie głowę, w międzyczasie częstując się rogalikiem - pochłaniam go ledwie w dwóch kęsach, po czym wydaję z siebie przeciągłe mmmmm, niebo w gębie - Oooo, czyli jesteś artystką? Dużo ich potrzeba żeby wykleić taki dzbanek? Albo obrazek? Robisz też biżuterię? - pytam, bo sztuka w każdej postaci jest mi bardzo bliska, a prawdziwe zainteresowanie odbija się w szeroko otwartych oczach. Zgarniam jeszcze ciastko z żurawiną, praktycznie w całości pakując je w usta. Przełykam głośno, po czym zbieram się z koca, przystając na równych nogach - Więc zróbmy to razem, chodź - wyciągam ku niej obie dłonie, na moment przysłaniając leniwie płynące po nieboskłonie słońce. Letnią porą dni były długie, więc mieliśmy mnóstwo czasu na łowienie odpowiednich okazów - Mam szukać jakiś konkretnych kształtów, albo kolorów, czy wyczarujesz coś z każdej? - dopytuję, chociaż skoro piekła takie wyborne przysmaki i radziła sobie z siniakami, to musiała mieć prawdziwie czarodziejskie ręce, a te poradzą sobie z każdym mniej lub bardziej wdzięcznym materiałem.
Nie była ekspertką w temacie alkoholi, nie potrafiłaby wielu z nich wskazać z konkretnej nazwy ani z pamięci podać średniej ilości procentów; wiedziała tylko tyle, ile jej było potrzeba na studiach oraz jaki efekt alkohol przynosił organizmowi człowieka. Już najbardziej umiałaby to przytoczyć po sobie samej; nie miała zbyt mocnej głowy do picia. Zupełnie inaczej było z wypiekami kuchennymi, tutaj mogła pochwalić się wiedzą i gdyby tylko Johnatan zapytał, z wielką chęcią podzieliłaby się przepisami albo kuchennymi wskazówkami, z tych, co przechodziły z matki na córkę, od jednego do następnego pokolenia.
- Te tutaj akurat zrobiłam sama, ale wiesz... to nie jest bardzo trudne - zaznaczyła z typową sobie skromnością, opuszczając wzrok na zaciśnięte palce i bezwiednie chowając policzki za włosami. - Znam kucharki, które potrafią więcej i to takich cudów, że idzie się nasycić samym patrzeniem. Ale i tak jestem dumna. Pracuję z tym, co mam, prawda? - Na najlepszej jakości przyprawy oraz świeże owoce liczyć nie miała co, bazowała głównie na trzymanych w spiżarce zapasach.
Kerstin poczuła mimowolne ukłucie satysfakcji, gdy spostrzegła, że pan Johny nie tylko przystał na jej radę i najwyraźniej poczuł z tego tytułu ulgę, ale i widocznie smakują mu jej rogaliki. Może było to z jej strony nieco niegrzeczne, ale zawsze przyglądała się uważnie pierwszym kęsom drugiej osoby, aby upewnić się, że totalnie nie spartaczyła roboty. Wyraz twarzy mówił więcej niż słowa - na uprzejmość był się w stanie zdobyć każdy porządny człowiek.
- Można powiedzieć, że jestem artystką. Nie maluję co prawda ani nie śpiewam, ale robię takie drobiazgi, zdarza mi się też dziergać na szydełku - Uśmiechnęła się, tymi dwoma sprawami akurat szczerze zainteresowana. - Wiesz, to zależy od wielkości dzbanka, obrazka, no i muszli rzecz jasna. Nie pokrywam nimi całej przestrzeni, to by było monotematyczne, często dodaję też ususzone rośliny, trochę piasku, ziemi. Na obrazki albo do dzbanków, na dzbanek jest trochę ciężej, trzeba się mocniej postarać. - Przytknęła paznokieć do ust. - Biżuterii... nie zdarzyło się, ale chętnie spróbuję.
Nie chciała wzbudzać w nieznajomym poczucia obowiązku, konieczności naprawy szkód, będących przecież efektem zwykłego wypadku, ale szybko szło dostrzec, że i dla niego była to chyba jakaś forma rozrywki, relaksu. Takie towarzystwo zupełnie Kerry nie przeszkadzało, więcej - cieszyła się z pomocy, zbierając z koca i zapewniając Johny'ego, że nie było takiej muszelki, której nie dałoby się do czegoś wykorzystać, albo w całości albo pokruszonej na części.
Tym razem ruszyli do wody ramię w ramię, a letnie słońce towarzyszyło im przez długą chwilę, ocieplając słone fale łagodnie muskające brzeg.
/zt <3
- Te tutaj akurat zrobiłam sama, ale wiesz... to nie jest bardzo trudne - zaznaczyła z typową sobie skromnością, opuszczając wzrok na zaciśnięte palce i bezwiednie chowając policzki za włosami. - Znam kucharki, które potrafią więcej i to takich cudów, że idzie się nasycić samym patrzeniem. Ale i tak jestem dumna. Pracuję z tym, co mam, prawda? - Na najlepszej jakości przyprawy oraz świeże owoce liczyć nie miała co, bazowała głównie na trzymanych w spiżarce zapasach.
Kerstin poczuła mimowolne ukłucie satysfakcji, gdy spostrzegła, że pan Johny nie tylko przystał na jej radę i najwyraźniej poczuł z tego tytułu ulgę, ale i widocznie smakują mu jej rogaliki. Może było to z jej strony nieco niegrzeczne, ale zawsze przyglądała się uważnie pierwszym kęsom drugiej osoby, aby upewnić się, że totalnie nie spartaczyła roboty. Wyraz twarzy mówił więcej niż słowa - na uprzejmość był się w stanie zdobyć każdy porządny człowiek.
- Można powiedzieć, że jestem artystką. Nie maluję co prawda ani nie śpiewam, ale robię takie drobiazgi, zdarza mi się też dziergać na szydełku - Uśmiechnęła się, tymi dwoma sprawami akurat szczerze zainteresowana. - Wiesz, to zależy od wielkości dzbanka, obrazka, no i muszli rzecz jasna. Nie pokrywam nimi całej przestrzeni, to by było monotematyczne, często dodaję też ususzone rośliny, trochę piasku, ziemi. Na obrazki albo do dzbanków, na dzbanek jest trochę ciężej, trzeba się mocniej postarać. - Przytknęła paznokieć do ust. - Biżuterii... nie zdarzyło się, ale chętnie spróbuję.
Nie chciała wzbudzać w nieznajomym poczucia obowiązku, konieczności naprawy szkód, będących przecież efektem zwykłego wypadku, ale szybko szło dostrzec, że i dla niego była to chyba jakaś forma rozrywki, relaksu. Takie towarzystwo zupełnie Kerry nie przeszkadzało, więcej - cieszyła się z pomocy, zbierając z koca i zapewniając Johny'ego, że nie było takiej muszelki, której nie dałoby się do czegoś wykorzystać, albo w całości albo pokruszonej na części.
Tym razem ruszyli do wody ramię w ramię, a letnie słońce towarzyszyło im przez długą chwilę, ocieplając słone fale łagodnie muskające brzeg.
/zt <3
Przyjeżdżamy stąd. 6.10
Uśmiechnął się w kierunku Botta, próbując wykrzesać tym dla niego odrobinę otuchy, wiedząc, że nie znosi najłatwiej tego magicznego poranka. Odprowadził go wzrokiem, zastanawiając się na cóż była ta przedziwna skrzynka, ale o to już nie pytał.
Rzucając zaklęcia, ukradkiem spoglądał na Alexandra, zastanawiając się ileż stresu i nieszczęścia dla duszy przyniósł mu dziś Steffen. Sam zaś nie wiedział, jak spojrzy mu w oczy po tym co zrobił jego przyjacielowi… zresztą to nawet nie chodziło już o samego Farleya! Przecież w ten sposób, młody czarodziej, naraził całe przedsięwzięcie Zakonu Feniksa, mogąc doprowadzić do śmierci niewinnych osób.
Ulżyło mu wybitnie, gdy usłyszał słowa przyjaciela – czyli jednak jego pomysły nie zawsze wylatywały poza orbitę. Chociaż tyle. Kiwnął więc głową porozumiewawczo, biorąc się do dalszej pracy. Chłoszczyść. Reparo. Machał różową różdżką, uwijając się niczym waleczna mrówka, a właściwie Rudera była w jakimś sensie podobna do mrowiska, czyż nie? Wkrótce miało tu przybyć więcej owadów, być może nawet zbłądzony, piękny motyl niemal tak piękny jak Isabe… Skup się, Julien. Przecież Isabella była narzeczoną tego Steffena, co jeśli z nią też postąpi równie nierozważnie?
– Une, deux, trois, quatre – wyliczał kolejne materace, które udało mu się przemienić, a zaraz za oknem rozległ się ten dziwny głos, przywodzący na myśl wybuchy w smoczej gardzieli. Przemknął spojrzeniem po domostwie, doszukując się jeszcze czegokolwiek co mogłoby zostać naprawione, więc rzucił kolejne Reparo, widząc jeszcze kilka odstających desek. Schował różdżkę i już miał wybiegać na zewnątrz, ale wtedy wbiegł Bott. Odetchnął z ulgą słysząc jego odpowiedź, a to oznaczało tylko jedno – wszystko szło zgodnie z planem. W takim tempie uwiną się prędzej, niż ktokolwiek zdąży powiedzieć fae feli. – Wybornie – ucieszył się, lecz zaraz słysząc słowa Alexa, poczuł dziwny dreszcz, który przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa. Czy… on… naprawdę miał wsiąść i przejechać się tą… bestią? Przełknął głośniej ślinę i wziął głęboki oddech. Czego się nie robi dla Lexa, prawda? Poza tym kilka dni temu uraczył Botta miotlarstwem, tak teraz przyszedł czas zapłaty, gdzie to on miał być tym odważnym, szalonym i skłonnym do poznania nowości. – C'est la vie – rzucił, próbując zdusić nerwowość uśmiechem. Klepnął Louisa w ramię i wskazał wyjście, po czym pędem ruszył do samochodu. – Czy możesz… jak to się otwiera? – zapytał stając przed tylnymi wrotami wehikułu, przynajmniej tak mu się wydawało, że to musi być tył i to ma powiększyć zaklęciem. Bott, rzecz jasna, był niezastąpiony i po chwili, Julien stał jedną nogą na tylnej części auta, zaś drugą na trawie – jakby faktycznie bał się wejść do środka.
– Wyśmienicie… - mruknął, pocieszająco do siebie, gdy wyciągał różdżkę. – Engiorgio – zamachnął się, a w jednej chwili tył samochodu zaczął się powiększać, a młody czarodziej, zaczął iść do tyłu, robiąc z samochodu coś na kształt uboższej wersji Błędnego Rycerza. Przyjrzał się swojemu… potworkowi i z uznaniem, machnął różdżką, aby zamknąć tylne drzwi. Następnie przeszedł do przodu, gdzie na fotelu za kierownicą siedział już Louis. Co prawda Francuz miał przez chwilę delikatny problem z dostaniem się do środka, ale w końcu zajął należne mu miejsce. Gdyby mógł po prostu zamknąłby oczy i przeczekał tę podróż, udając, że wcale go tu nie ma. Silnik zaryczał, a de Lapin spiął się ściskając dłonie na materiale fotela, a gdy tylu ruszyli, w panice złapał się drzwi, rozglądając najpierw po wnętrzu, a zaraz potem po drodze. Nieprzyjemne bujanie wstrząsnęło jego ciałem i już wiedział, że śniadanie mógł sobie darować. Całą drogę siedział w jednej i tej samej pozycji, zerkając to na własne buty, to na Louisa, a w ostateczności na jakiś punkt daleko za oknem. Prawie jak jazda karocą do Beauxbatons, czyż nie? Krzywił się z każdym zakrętem, wbijając buty w podłoże, a palce w fotel. – Daleko jeszcze, mon ami? – zapytał nerwowo, z nadzieją w oczach, że naprawdę to zaraz się skończy.
Gdy tylko zatrzymali się na wybrzeżu, de Lapin wypadł z auta i pognał prędko w krzaki, zwracając całą zawartość żołądka, która cisnęła mu się do przełyku przez całą drogę. Nie wiedział, czy to przez podróż autem, czy już przez sam stres. Ewidentnie wina auta. Uznał w myślach i przetarł usta wierzchem dłoni, wracając do Louisa. Zaraz po chwili jego oczy spostrzegły Alexa, lecz ani myślał narzekać, choć chyba jego spojrzenie wyrażało wszystko, całą litanię: „ ALEX TO BYŁO STRASZNE. Błagam, nie każ mi tym jechać drugi raz.” Jednak podejrzewał, że najpewniej w drodze powrotnej będzie również towarzyszył Bottowi… ALE CZEGO NIE ROBI SIĘ DLA LEXA, PRAWDA?
Uśmiechnął się w kierunku Botta, próbując wykrzesać tym dla niego odrobinę otuchy, wiedząc, że nie znosi najłatwiej tego magicznego poranka. Odprowadził go wzrokiem, zastanawiając się na cóż była ta przedziwna skrzynka, ale o to już nie pytał.
Rzucając zaklęcia, ukradkiem spoglądał na Alexandra, zastanawiając się ileż stresu i nieszczęścia dla duszy przyniósł mu dziś Steffen. Sam zaś nie wiedział, jak spojrzy mu w oczy po tym co zrobił jego przyjacielowi… zresztą to nawet nie chodziło już o samego Farleya! Przecież w ten sposób, młody czarodziej, naraził całe przedsięwzięcie Zakonu Feniksa, mogąc doprowadzić do śmierci niewinnych osób.
Ulżyło mu wybitnie, gdy usłyszał słowa przyjaciela – czyli jednak jego pomysły nie zawsze wylatywały poza orbitę. Chociaż tyle. Kiwnął więc głową porozumiewawczo, biorąc się do dalszej pracy. Chłoszczyść. Reparo. Machał różową różdżką, uwijając się niczym waleczna mrówka, a właściwie Rudera była w jakimś sensie podobna do mrowiska, czyż nie? Wkrótce miało tu przybyć więcej owadów, być może nawet zbłądzony, piękny motyl niemal tak piękny jak Isabe… Skup się, Julien. Przecież Isabella była narzeczoną tego Steffena, co jeśli z nią też postąpi równie nierozważnie?
– Une, deux, trois, quatre – wyliczał kolejne materace, które udało mu się przemienić, a zaraz za oknem rozległ się ten dziwny głos, przywodzący na myśl wybuchy w smoczej gardzieli. Przemknął spojrzeniem po domostwie, doszukując się jeszcze czegokolwiek co mogłoby zostać naprawione, więc rzucił kolejne Reparo, widząc jeszcze kilka odstających desek. Schował różdżkę i już miał wybiegać na zewnątrz, ale wtedy wbiegł Bott. Odetchnął z ulgą słysząc jego odpowiedź, a to oznaczało tylko jedno – wszystko szło zgodnie z planem. W takim tempie uwiną się prędzej, niż ktokolwiek zdąży powiedzieć fae feli. – Wybornie – ucieszył się, lecz zaraz słysząc słowa Alexa, poczuł dziwny dreszcz, który przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa. Czy… on… naprawdę miał wsiąść i przejechać się tą… bestią? Przełknął głośniej ślinę i wziął głęboki oddech. Czego się nie robi dla Lexa, prawda? Poza tym kilka dni temu uraczył Botta miotlarstwem, tak teraz przyszedł czas zapłaty, gdzie to on miał być tym odważnym, szalonym i skłonnym do poznania nowości. – C'est la vie – rzucił, próbując zdusić nerwowość uśmiechem. Klepnął Louisa w ramię i wskazał wyjście, po czym pędem ruszył do samochodu. – Czy możesz… jak to się otwiera? – zapytał stając przed tylnymi wrotami wehikułu, przynajmniej tak mu się wydawało, że to musi być tył i to ma powiększyć zaklęciem. Bott, rzecz jasna, był niezastąpiony i po chwili, Julien stał jedną nogą na tylnej części auta, zaś drugą na trawie – jakby faktycznie bał się wejść do środka.
– Wyśmienicie… - mruknął, pocieszająco do siebie, gdy wyciągał różdżkę. – Engiorgio – zamachnął się, a w jednej chwili tył samochodu zaczął się powiększać, a młody czarodziej, zaczął iść do tyłu, robiąc z samochodu coś na kształt uboższej wersji Błędnego Rycerza. Przyjrzał się swojemu… potworkowi i z uznaniem, machnął różdżką, aby zamknąć tylne drzwi. Następnie przeszedł do przodu, gdzie na fotelu za kierownicą siedział już Louis. Co prawda Francuz miał przez chwilę delikatny problem z dostaniem się do środka, ale w końcu zajął należne mu miejsce. Gdyby mógł po prostu zamknąłby oczy i przeczekał tę podróż, udając, że wcale go tu nie ma. Silnik zaryczał, a de Lapin spiął się ściskając dłonie na materiale fotela, a gdy tylu ruszyli, w panice złapał się drzwi, rozglądając najpierw po wnętrzu, a zaraz potem po drodze. Nieprzyjemne bujanie wstrząsnęło jego ciałem i już wiedział, że śniadanie mógł sobie darować. Całą drogę siedział w jednej i tej samej pozycji, zerkając to na własne buty, to na Louisa, a w ostateczności na jakiś punkt daleko za oknem. Prawie jak jazda karocą do Beauxbatons, czyż nie? Krzywił się z każdym zakrętem, wbijając buty w podłoże, a palce w fotel. – Daleko jeszcze, mon ami? – zapytał nerwowo, z nadzieją w oczach, że naprawdę to zaraz się skończy.
Gdy tylko zatrzymali się na wybrzeżu, de Lapin wypadł z auta i pognał prędko w krzaki, zwracając całą zawartość żołądka, która cisnęła mu się do przełyku przez całą drogę. Nie wiedział, czy to przez podróż autem, czy już przez sam stres. Ewidentnie wina auta. Uznał w myślach i przetarł usta wierzchem dłoni, wracając do Louisa. Zaraz po chwili jego oczy spostrzegły Alexa, lecz ani myślał narzekać, choć chyba jego spojrzenie wyrażało wszystko, całą litanię: „ ALEX TO BYŁO STRASZNE. Błagam, nie każ mi tym jechać drugi raz.” Jednak podejrzewał, że najpewniej w drodze powrotnej będzie również towarzyszył Bottowi… ALE CZEGO NIE ROBI SIĘ DLA LEXA, PRAWDA?
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Kiwnąłem głową raz i drugi na dalsze instrukcje Lexa i razem z Julianem ruszyłem z powrotem na zewnątrz - do samochodu. Pokierowaliśmy się obaj na tył pojazdu - ja głównie w celu wrzucenia tam tej skrzynki na narzędzia, ale przy okazji pokazałem czarodziejowi jak się otwiera bagażnik. Nic skomplikowanego - ciągnie się za uchwyt.
- Potem tylko zatrzaśnij - dodałem i zostawiwszy narzędzia na tyle pojazdu w takim miejscu, żeby jakoś bardzo się nie przemieszczały podczas jazdy, obszedłem dostawczak i zająłem miejsce kierowcy.
Hacketty Way End, drugi skręt na lewo po minięciu rzeki Horner - powtórzyłem sobie parę razy w myślach, żeby czegoś nie pokręcić, a potem niemal kładąc się na siedzeniu pasażera sięgnąłem do klamki tamtych drzwi, żeby pomóc Julianowi je otworzyć. Chyba nie był zachwycony z wizji podróży ciężarówką.
- Jeśli cię to pocieszy, jesteś w dobrych rękach, Julian - zapewniłem uśmiechając się do niego pokrzepiająco. Póki co tylko tyle mogłem dla niego zrobić przed odpaleniem silnika. To nie był żaden nowy model, więc zawarczał głośno, lekko szarpnął i dopiero ruszył, a że się spieszyliśmy to niestety musiałem wciskać gaz do dechy na każdej możliwej prostej. Starałem się przy tym jechać w miarę płynnie... ale takim wielkim bydlęciem to wcale nie było takie łatwe. No i trzęsło. I było głośno. Ja to akurat lubiłem i nawet podobało mi się, że po dłuższej przerwie mam okazję poprowadzić samochód... ale po tym jak kurczowo Francuz trzymał się fotela domyśliłem się, że wcale nie podziela mojego zdania w tym temacie.
- W osobówce by ci się spodobało - jest spokojniej, ciszej, nie telepie i komfort prowadzenia też jest zupełnie inny... - spróbowałem zagadnąć jakoś Juliana. Teraz kiedy wyjechaliśmy już na główną drogę przez dłuższy czas nie musiałem się martwić skrzyżowaniami i zjazdami.
- Serio, kiedyś sobie sprawię jakąś fajną furę, odpicuję ją i tak przyjemnie będzie się nią jeździło, że sam mnie będziesz prosił o przejażdżki - dodałem pogodnie. - O, albo na motocyklu! Motocykle są świetne, Jules, a jakie szybkie...!
O, motocykl też bym mógł kiedyś mieć. Ech, marzenia. Potem zacząłem mu opowiadać o działaniu silnika, ale chyba moja gadanina nie pomagała, bo Julian jakoś siniał na twarzy, coraz bardziej. Biedaczysko.
- Możesz otworzyć okno - poradziłem mu i pokazałem jak się to robi. - Już niedaleko, zaraz będzie most nad rzeką, o której mówił Lex - zapewniłem i spróbowałem jeszcze przyspieszyć... ale już się niestety szybciej nie dało. Wymyśliłem jeszcze jeden sposób na ukojenie nerwów Juliana i po prostu zacząłem nucić spokojną melodię piosenki Elvisa... ale wtedy też zjechałem z głównej drogi i na nowo zaczęły się nierówności i zakręty. I najwyraźniej nawet Presley nie mógł tu pomóc, bo jak tylko zatrzymałem wóz, Julian z niego wyskoczył i pognał w krzaki. Ech... chyba jednak nie zrobiłem dobrego wrażenia jako kierowca...
- Julian, w porządku? - zapytałem strapiony, jak tylko wysiadłem z wozu i podszedłem do chłopaka. Nie, raczej jazda samochodem w drugą stronę nie była dla niego wskazana...
- Potem tylko zatrzaśnij - dodałem i zostawiwszy narzędzia na tyle pojazdu w takim miejscu, żeby jakoś bardzo się nie przemieszczały podczas jazdy, obszedłem dostawczak i zająłem miejsce kierowcy.
Hacketty Way End, drugi skręt na lewo po minięciu rzeki Horner - powtórzyłem sobie parę razy w myślach, żeby czegoś nie pokręcić, a potem niemal kładąc się na siedzeniu pasażera sięgnąłem do klamki tamtych drzwi, żeby pomóc Julianowi je otworzyć. Chyba nie był zachwycony z wizji podróży ciężarówką.
- Jeśli cię to pocieszy, jesteś w dobrych rękach, Julian - zapewniłem uśmiechając się do niego pokrzepiająco. Póki co tylko tyle mogłem dla niego zrobić przed odpaleniem silnika. To nie był żaden nowy model, więc zawarczał głośno, lekko szarpnął i dopiero ruszył, a że się spieszyliśmy to niestety musiałem wciskać gaz do dechy na każdej możliwej prostej. Starałem się przy tym jechać w miarę płynnie... ale takim wielkim bydlęciem to wcale nie było takie łatwe. No i trzęsło. I było głośno. Ja to akurat lubiłem i nawet podobało mi się, że po dłuższej przerwie mam okazję poprowadzić samochód... ale po tym jak kurczowo Francuz trzymał się fotela domyśliłem się, że wcale nie podziela mojego zdania w tym temacie.
- W osobówce by ci się spodobało - jest spokojniej, ciszej, nie telepie i komfort prowadzenia też jest zupełnie inny... - spróbowałem zagadnąć jakoś Juliana. Teraz kiedy wyjechaliśmy już na główną drogę przez dłuższy czas nie musiałem się martwić skrzyżowaniami i zjazdami.
- Serio, kiedyś sobie sprawię jakąś fajną furę, odpicuję ją i tak przyjemnie będzie się nią jeździło, że sam mnie będziesz prosił o przejażdżki - dodałem pogodnie. - O, albo na motocyklu! Motocykle są świetne, Jules, a jakie szybkie...!
O, motocykl też bym mógł kiedyś mieć. Ech, marzenia. Potem zacząłem mu opowiadać o działaniu silnika, ale chyba moja gadanina nie pomagała, bo Julian jakoś siniał na twarzy, coraz bardziej. Biedaczysko.
- Możesz otworzyć okno - poradziłem mu i pokazałem jak się to robi. - Już niedaleko, zaraz będzie most nad rzeką, o której mówił Lex - zapewniłem i spróbowałem jeszcze przyspieszyć... ale już się niestety szybciej nie dało. Wymyśliłem jeszcze jeden sposób na ukojenie nerwów Juliana i po prostu zacząłem nucić spokojną melodię piosenki Elvisa... ale wtedy też zjechałem z głównej drogi i na nowo zaczęły się nierówności i zakręty. I najwyraźniej nawet Presley nie mógł tu pomóc, bo jak tylko zatrzymałem wóz, Julian z niego wyskoczył i pognał w krzaki. Ech... chyba jednak nie zrobiłem dobrego wrażenia jako kierowca...
- Julian, w porządku? - zapytałem strapiony, jak tylko wysiadłem z wozu i podszedłem do chłopaka. Nie, raczej jazda samochodem w drugą stronę nie była dla niego wskazana...
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Trzask teleportacji pod Ruderą obwieścił zniknięcie Farleya, który pojawił się znów w całkowicie innym miejscu. Rozejrzał się dookoła i namierzając wzrokiem Foxa skinął mu głową. Szpital polowy zorganizowano w porzuconym mugolskim kompleksie wypoczynkowym: był to duży dom z wieloma pokojami, w których poniekąd jak w szpitalu trzymano tych, którzy wymagali dłuższej opieki niż doraźnej pomocy, albo znajdowali się w stanie na tyle optymistycznym, że możliwa była ich dalsza rehabilitacja w domach.
Alexander ruszył bez chwili zawahania ku budynkowi, w którym już dosłownie wrzało. Wiedział, że jego wiadomość musiała wywołać to poruszenie, którego teraz byli świadkiem. Kilka zdezorientowanych osób patrzyło się bezwiednie na naprawdę nieliczny personel, który starał się grupować potrzebujących i chorych do przeniesienia. Z zaskoczeniem Farley zauważył, że wśród nich są także i tacy, którym na pierwszy rzut oka nie dolegało nic poważnego. Alexander, przyglądając się ich ogólnemu stanowi, zdecydowanie niedopasowanym ubraniom i zmęczonym twarzom powoli dochodził do wniosku, że w szpitalu nie przebywali tylko chorzy. Cholera. Znajdowali się tu także ci, którzy nie mieli innego miejsca żeby się podziać.
Przybycie dwójki Zakonników sprawiło jednak, że wszystko na moment zamarło. Alexander prędko uniósł nieco ręce do góry, trzymając różdżkę tak, by nawet z daleka dało się poznać, że nie zamierza jej użyć.
– Przyszliśmy pomóc w przenosinach – oznajmił, podchodząc nieco bliżej. Jego spojrzenie wylądowało wtedy na znajomej twarzy Dorothy, jednej z wolontariuszek działających w szpitalu właściwie od samego początku. Rozpoznany przez nią i zaanonsowany reszcie został wraz z Foxem dopuszczony do środka, a im więcej osób mijali tym więcej szeptów dało się posłyszeć wśród pacjentów. No tak, zarówno on, jak i Frederick byli poszukiwani listem gończym. Mieli wyrobioną pewną reputację po obu stronach konfliktu, nikt jednak nie przechodził obok nich obojętnie.
Alexander od razu ruszył do pomocy także i uzdrowicielskiej, ponieważ przemieszczanie niektórych osób powodowało nieprzyjemne powikłania, otwierające się rany czy bóle krzyku. Kiedy pod przybytek podjechał powiększony dostawczak Alexander był już nieco spocony: plus tej sytuacji był jednak taki, że w pracy opuszczała go złość. Od razu ruszył ku furgonetce, lecz widząc wypadającego z niej Juliena zatrzymał się na moment, obserwując jego krótki bieg w krzaki, z których zaraz zaczęły dobiegać chakterystyczne odgłosy wymiotów. Czoło Farleya zmarszczyło się, kiedy podszedł do Francuza. Widząc spojrzenie Juliena jego twarz wygładziła się jednak, a brwi wygięły się w poczuciu winy.
– Ja mogę wrócić z Louisem – zaproponował, wiedząc, że zapewne teleportacja mniej nadwyręży de Lapina nić kolejna jazda dostawczakiem. – Odsapnij chwilę, zapakujemy wszystkich – powiedział do Juliena, choć miał przeczucie, że ten go nie posłucha.
– Słuchajcie wszyscy! Przewieziemy was do bezpiecznego miejsca mugolskim samochodem. To najszybszy rodzaj transportu, który byliśmy w stanie zorganizować, jest całkowicie bezpieczny – oznajmił donośnie, czekając na reakcję, która – ze strony pacjentów i personelu – mogła być różna. Nie mieli jednak wyjścia: czy chcieli czy nie, zapakują ich do tego dostawczaka i dostarczą do Doliny.
Alexander ruszył bez chwili zawahania ku budynkowi, w którym już dosłownie wrzało. Wiedział, że jego wiadomość musiała wywołać to poruszenie, którego teraz byli świadkiem. Kilka zdezorientowanych osób patrzyło się bezwiednie na naprawdę nieliczny personel, który starał się grupować potrzebujących i chorych do przeniesienia. Z zaskoczeniem Farley zauważył, że wśród nich są także i tacy, którym na pierwszy rzut oka nie dolegało nic poważnego. Alexander, przyglądając się ich ogólnemu stanowi, zdecydowanie niedopasowanym ubraniom i zmęczonym twarzom powoli dochodził do wniosku, że w szpitalu nie przebywali tylko chorzy. Cholera. Znajdowali się tu także ci, którzy nie mieli innego miejsca żeby się podziać.
Przybycie dwójki Zakonników sprawiło jednak, że wszystko na moment zamarło. Alexander prędko uniósł nieco ręce do góry, trzymając różdżkę tak, by nawet z daleka dało się poznać, że nie zamierza jej użyć.
– Przyszliśmy pomóc w przenosinach – oznajmił, podchodząc nieco bliżej. Jego spojrzenie wylądowało wtedy na znajomej twarzy Dorothy, jednej z wolontariuszek działających w szpitalu właściwie od samego początku. Rozpoznany przez nią i zaanonsowany reszcie został wraz z Foxem dopuszczony do środka, a im więcej osób mijali tym więcej szeptów dało się posłyszeć wśród pacjentów. No tak, zarówno on, jak i Frederick byli poszukiwani listem gończym. Mieli wyrobioną pewną reputację po obu stronach konfliktu, nikt jednak nie przechodził obok nich obojętnie.
Alexander od razu ruszył do pomocy także i uzdrowicielskiej, ponieważ przemieszczanie niektórych osób powodowało nieprzyjemne powikłania, otwierające się rany czy bóle krzyku. Kiedy pod przybytek podjechał powiększony dostawczak Alexander był już nieco spocony: plus tej sytuacji był jednak taki, że w pracy opuszczała go złość. Od razu ruszył ku furgonetce, lecz widząc wypadającego z niej Juliena zatrzymał się na moment, obserwując jego krótki bieg w krzaki, z których zaraz zaczęły dobiegać chakterystyczne odgłosy wymiotów. Czoło Farleya zmarszczyło się, kiedy podszedł do Francuza. Widząc spojrzenie Juliena jego twarz wygładziła się jednak, a brwi wygięły się w poczuciu winy.
– Ja mogę wrócić z Louisem – zaproponował, wiedząc, że zapewne teleportacja mniej nadwyręży de Lapina nić kolejna jazda dostawczakiem. – Odsapnij chwilę, zapakujemy wszystkich – powiedział do Juliena, choć miał przeczucie, że ten go nie posłucha.
– Słuchajcie wszyscy! Przewieziemy was do bezpiecznego miejsca mugolskim samochodem. To najszybszy rodzaj transportu, który byliśmy w stanie zorganizować, jest całkowicie bezpieczny – oznajmił donośnie, czekając na reakcję, która – ze strony pacjentów i personelu – mogła być różna. Nie mieli jednak wyjścia: czy chcieli czy nie, zapakują ich do tego dostawczaka i dostarczą do Doliny.
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Wybrzeże Exmoor
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset