Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Wybrzeże Exmoor
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże Exmoor
Wybrzeże Exmoor rozciąga się na wiele kilometrów i zachwyca różnorodnością; wielobarwne kamieniste brzegi ustępują miejsca plażom, na których piasek rozkosznie przesypuje się przez palce, gdzieniegdzie można również napotkać łąki porośnięte pachnącym wrzosem. W Exmoor rzadko doświadcza się upałów, jednak łagodny klimat w połączeniu z morską bryzą nadaje temu miejscu jedyną w swym rodzaju atmosferę melancholii. O każdej porze roku można spotkać tu spacerowiczów z psami, ciepło ubrane dzieci budujące zamki lub pary zakochanych, wspólnie podziwiające zachód słońca nad wodą.
Na miejscu dało się zauważyć, że w szpitalu trwało poruszenie, a uzdrowiciele zgodnie z nakazem Alexa szykowali rannych do ewakuacji. Kiedy tylko znaleźliśmy się wewnątrz, łatwo dało się zauważyć ogrom ludzi, na który Rudera nie była gotowa. Spojrzałem na Farleya porozumiewawczo. Też to wiedział - jednocześnie nie mogliśmy tak dużej grupy przenieść do Oazy. Na ten moment musiało wystarczyć, ale było jasne że w ciągu najbliższych kilku dni trzeba było zorganizować bezpieczną noclegownię. Czułem jak kolejne pary oczu bacznie śledziły zarówno mnie i Alexandra, wyraźnie słyszałem też nasze nazwiska, które padały szeptem. Dotąd nie myślałem o liście gończym, który został za mną wydany - a jednak zła sława powoli zdawała się kiełkować. Czy wśród zebranych byli i tacy, którzy za pokusą nagrody gotowi byli nas wydać? Nie wykluczałem i takiego scenariusza.
- Za chwilę przybędzie transport, pozwólcie nam w tym czasie działać. - Kiedy Farley zajął się leczeniem, ja wykorzystałem czas, by upewnić się, czy wśród ewakuowanych nie zdążyła rozplenić się zaraza innego rodzaju. Nie byłem w stanie sprawdzić poglądów i zamiarów każdego człowieka przebywającego w szpitalu, ale wieloletnie doświadczenie aurorskie zostawiło mi w spadku doskonałą czujność, spostrzegawczość i narzędzia w postaci sposobów wykrywania niebezpieczeństw. Zacząłem od claro i veritas claro. Poza jednym chłopcem, który musiał być metamorfomagiem lub spożył eliksir wielosokowy, nie znalazłem niczego podejrzanego. Chłopakowi podarowałem - po krótkiej rozmowie nie próbował się ukrywać, pokazując mi swoje prawdziwe oblicze. Znałem to z autopsji, samemu również swego czasu wykorzystywałem swój dar tylko po to, by każdego dnia uciekać do innego życia. Działania festivo i homenum revelio również nie wzbudziły u mnie najmniejszych podejrzeń; poza tym obserwowałem. Przyglądałem się ich twarzom, słuchałem, o czym między sobą rozmawiają. Co do jednego byłem spokojny - wszyscy stali w opozycji do obecnej władzy.
Kiedy warkot silnika obwieścił pojawienie się Loui Juliena, odnalazłem Alexanda; wziąłem go na stronę, zwracając się do niego szeptem. - Mogą tu przyjść. Możemy zostawić im kilka niespodzianek i powiadomić Abbotów o tym, że miejsce jest spalone. - Był znacznie mocniej wdrożony w zawiłości wojenne niż ja, liczyłem się z jego zdaniem. - Warto byłoby też wysłać patrole, przynajmniej przez najbliższy tydzień. Sam mogę się tym zająć, ale będę potrzebował pomocy. Rycerze mogą tu węszyć, a jak nie oni, to wyślą ludzi mojego ojca. Trzeba dać im do zrozumienia, że w Somerset nie są mile widziani. - Abbotowie z pewnością byli skłonni przyjąć takie wsparcie - lub wysłać własnych ludzi, jeśli tylko większość z nich nie była zajęta granicą przebiegającą wzdłuż Wiltshire. Z drugiej strony - dobrze znałem linię pogranicza obu hrabstw. Może powinienem samemu zaproponować Abbotom swoje wsparcie. Lub przynajmniej garść użytecznych informacji.
Kiedy Alexander zwrócił się do czarodziejów, informując ich o samochodzie, szybko zauważyłem, że niektórzy - zwłaszcza starsi - wydawali się osłupieni, zupełnie nie rozumiejąc, co Farley miał na myśli. - To specjalny rodzaj powozu. - Doprecyzowałem, chcąc rozwiać wszelkie wątpliwości i uniknąć niepotrzebnej paniki. - W przeciwieństwie do świstoklików, może przenosić osoby ranne, nie trzeba wiedzieć jak go użyć. - Mój głos był spokojny, nie drżał, a wzrok uważnie lustrował zebranych; musieli nam zaufać. - Zadbaliśmy o to, abyście zmieścili się tam wszyscy. Louis to najlepszy woźnica jakiego znam. Ja polecę nad wami na miotle, ubezpieczając waszą podróż.
- Za chwilę przybędzie transport, pozwólcie nam w tym czasie działać. - Kiedy Farley zajął się leczeniem, ja wykorzystałem czas, by upewnić się, czy wśród ewakuowanych nie zdążyła rozplenić się zaraza innego rodzaju. Nie byłem w stanie sprawdzić poglądów i zamiarów każdego człowieka przebywającego w szpitalu, ale wieloletnie doświadczenie aurorskie zostawiło mi w spadku doskonałą czujność, spostrzegawczość i narzędzia w postaci sposobów wykrywania niebezpieczeństw. Zacząłem od claro i veritas claro. Poza jednym chłopcem, który musiał być metamorfomagiem lub spożył eliksir wielosokowy, nie znalazłem niczego podejrzanego. Chłopakowi podarowałem - po krótkiej rozmowie nie próbował się ukrywać, pokazując mi swoje prawdziwe oblicze. Znałem to z autopsji, samemu również swego czasu wykorzystywałem swój dar tylko po to, by każdego dnia uciekać do innego życia. Działania festivo i homenum revelio również nie wzbudziły u mnie najmniejszych podejrzeń; poza tym obserwowałem. Przyglądałem się ich twarzom, słuchałem, o czym między sobą rozmawiają. Co do jednego byłem spokojny - wszyscy stali w opozycji do obecnej władzy.
Kiedy warkot silnika obwieścił pojawienie się Loui Juliena, odnalazłem Alexanda; wziąłem go na stronę, zwracając się do niego szeptem. - Mogą tu przyjść. Możemy zostawić im kilka niespodzianek i powiadomić Abbotów o tym, że miejsce jest spalone. - Był znacznie mocniej wdrożony w zawiłości wojenne niż ja, liczyłem się z jego zdaniem. - Warto byłoby też wysłać patrole, przynajmniej przez najbliższy tydzień. Sam mogę się tym zająć, ale będę potrzebował pomocy. Rycerze mogą tu węszyć, a jak nie oni, to wyślą ludzi mojego ojca. Trzeba dać im do zrozumienia, że w Somerset nie są mile widziani. - Abbotowie z pewnością byli skłonni przyjąć takie wsparcie - lub wysłać własnych ludzi, jeśli tylko większość z nich nie była zajęta granicą przebiegającą wzdłuż Wiltshire. Z drugiej strony - dobrze znałem linię pogranicza obu hrabstw. Może powinienem samemu zaproponować Abbotom swoje wsparcie. Lub przynajmniej garść użytecznych informacji.
Kiedy Alexander zwrócił się do czarodziejów, informując ich o samochodzie, szybko zauważyłem, że niektórzy - zwłaszcza starsi - wydawali się osłupieni, zupełnie nie rozumiejąc, co Farley miał na myśli. - To specjalny rodzaj powozu. - Doprecyzowałem, chcąc rozwiać wszelkie wątpliwości i uniknąć niepotrzebnej paniki. - W przeciwieństwie do świstoklików, może przenosić osoby ranne, nie trzeba wiedzieć jak go użyć. - Mój głos był spokojny, nie drżał, a wzrok uważnie lustrował zebranych; musieli nam zaufać. - Zadbaliśmy o to, abyście zmieścili się tam wszyscy. Louis to najlepszy woźnica jakiego znam. Ja polecę nad wami na miotle, ubezpieczając waszą podróż.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Julien nie wątpił, że Louis wiedział co robi, przecież udało mu się tutaj dojechać bezpiecznie zabierając samochód od pani Spencer. Poniekąd można to uznać za przedłożone zaufanie, że nic mu się nie stanie, niemniej jednak gdy robiło się coś po raz pierwszy to macki stresu ciasno oplatały żołądek, a właściwie całe ciało, unieruchamiając ofiarę. Pokiwał więc głową do przyjaciela, lecz żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust, a zbyt zaciśnięta szczęka potrzebowała dłuższej chwili na poluźnienie zawiasów. Chciałby być odważniejszy w tym wszystkim, rozluźnić się i założyć nogi na… to coś przed nim pod szybą czego nazwać nie potrafił. Lecz hałas i wstrząsy, ciągle upewniały go w tym, że jeszcze minie sporo czasu nim przywyknie do takiej jazdy.
- Osobówce? – wydusił z siebie, zerkając niepewnie na Botta. Czym w sumie była „osobówka”? Jednak wizja ciszy, spokoju i braku tego… tego telepania, brzmiała obiecująco. Kto wie, może nawet byłby w stanie dać samochodom drugą szansę?
W stresie zawsze niewiele mówił, zaczynał milczeć, tracąc swój polot i charyzmę w słowach. Jednak na kolejną wypowiedź młodego mugola parsknął śmiechem. – Sam będę prosił? Silna twa wiara, Louisie Bott – zaśmiała się, a zaraz potem ścisnął mocniej obicie fotela. – Co to jest… motocykl? – zapytał, zerkając podejrzliwie, starając się przypomnieć sobie czy już wcześniej w rozmowach kolega cokolwiek tłumaczył o czymś takim i dlaczego to coś miało być jeszcze szybkie. Może jak miotła? Miotła była z pewnością szybsza od tego czym teraz jechali. Poszedł więc za wskazówkami Botta i odrobinę rozchylił okno, lecz w tej samej chwili dźwięk silnika wzrósł, a młody czarodziej skrzywił się widocznie i prędko przywrócił okno do poprzedniego stanu, wciągając głośniej powietrze. Natomiast o ile melodia nucona przez Louisa była całkiem przyjemna, a nawet de Lapin chciał zapytać cóż to za utwór konkretnie i kto jest jego wykonawcą, tak bujanie zaczęło się od nowa. Było mu właściwie nawet przykro z powodu własnej reakcji, a szczególnie tej zaraz po wybyciu z auta ale nie mógł nic na to poradzić. – Bywało lepiej – przyznał, gdy obok niego znalazł się Bott.
Zaraz potem pojawił się Farley, a jego słowa i mimka natychmiast uświadomiły Juliena, że był bardzo bliski sprawienia zawodu swojemu najlepszemu przyjacielowi. – Nie, nie, non. Poradzę sobie, ja tylko… tak, odsapnę chwilę – pokiwał głową. – Ale pojadę – przecież nie mogę cię zawieść, Lex. Przylgnął tyłem bioder do samochodu, a ręce oparł o kolana, pochylając się trochę do przodu. Kto by pomyślał, że to będzie większy wyczyn, niż naprawianie Rudery?
Podniósł głowę po dłuższej chwili, dostrzegając ludzi i Foxa, którzy podążali w stronę samochodu. Skierował się więc do tyłu marnej wersji Błędnego Rycerza i otworzył tylne drzwi, tak jak wcześniej pokazywał mu Bott. Choć, rzecz jasna, musiał odrobinę siłować się z nimi, zaraz potem wyciągną i skierował swoją różdżkę na stojące we wnętrzu skrzynki i rozłożone na płasko kartony, przemieniając je z pomocą transmutacji w poduszki i koce, tak na wszelki wypadek. Niemniej jednak, gdy wrota wehikułu były już rozchylone, a on przygotował wnętrze lepiej, zaoferował swoją pomoc tym, którzy jej potrzebowali. Starał się pomóc z noszami czy przejmował kolejnych poszkodowanych, których należało wygodnie usadzić. Nawet jeśli sam nie czuł się najlepiej, to próbował pocieszać innych ciepłym słowem, a czasem nawet układając zabawne rymowanki dla rozluźnienia atmosfery, szczególnie kierując je do młodszej części poszkodowanych.
- Osobówce? – wydusił z siebie, zerkając niepewnie na Botta. Czym w sumie była „osobówka”? Jednak wizja ciszy, spokoju i braku tego… tego telepania, brzmiała obiecująco. Kto wie, może nawet byłby w stanie dać samochodom drugą szansę?
W stresie zawsze niewiele mówił, zaczynał milczeć, tracąc swój polot i charyzmę w słowach. Jednak na kolejną wypowiedź młodego mugola parsknął śmiechem. – Sam będę prosił? Silna twa wiara, Louisie Bott – zaśmiała się, a zaraz potem ścisnął mocniej obicie fotela. – Co to jest… motocykl? – zapytał, zerkając podejrzliwie, starając się przypomnieć sobie czy już wcześniej w rozmowach kolega cokolwiek tłumaczył o czymś takim i dlaczego to coś miało być jeszcze szybkie. Może jak miotła? Miotła była z pewnością szybsza od tego czym teraz jechali. Poszedł więc za wskazówkami Botta i odrobinę rozchylił okno, lecz w tej samej chwili dźwięk silnika wzrósł, a młody czarodziej skrzywił się widocznie i prędko przywrócił okno do poprzedniego stanu, wciągając głośniej powietrze. Natomiast o ile melodia nucona przez Louisa była całkiem przyjemna, a nawet de Lapin chciał zapytać cóż to za utwór konkretnie i kto jest jego wykonawcą, tak bujanie zaczęło się od nowa. Było mu właściwie nawet przykro z powodu własnej reakcji, a szczególnie tej zaraz po wybyciu z auta ale nie mógł nic na to poradzić. – Bywało lepiej – przyznał, gdy obok niego znalazł się Bott.
Zaraz potem pojawił się Farley, a jego słowa i mimka natychmiast uświadomiły Juliena, że był bardzo bliski sprawienia zawodu swojemu najlepszemu przyjacielowi. – Nie, nie, non. Poradzę sobie, ja tylko… tak, odsapnę chwilę – pokiwał głową. – Ale pojadę – przecież nie mogę cię zawieść, Lex. Przylgnął tyłem bioder do samochodu, a ręce oparł o kolana, pochylając się trochę do przodu. Kto by pomyślał, że to będzie większy wyczyn, niż naprawianie Rudery?
Podniósł głowę po dłuższej chwili, dostrzegając ludzi i Foxa, którzy podążali w stronę samochodu. Skierował się więc do tyłu marnej wersji Błędnego Rycerza i otworzył tylne drzwi, tak jak wcześniej pokazywał mu Bott. Choć, rzecz jasna, musiał odrobinę siłować się z nimi, zaraz potem wyciągną i skierował swoją różdżkę na stojące we wnętrzu skrzynki i rozłożone na płasko kartony, przemieniając je z pomocą transmutacji w poduszki i koce, tak na wszelki wypadek. Niemniej jednak, gdy wrota wehikułu były już rozchylone, a on przygotował wnętrze lepiej, zaoferował swoją pomoc tym, którzy jej potrzebowali. Starał się pomóc z noszami czy przejmował kolejnych poszkodowanych, których należało wygodnie usadzić. Nawet jeśli sam nie czuł się najlepiej, to próbował pocieszać innych ciepłym słowem, a czasem nawet układając zabawne rymowanki dla rozluźnienia atmosfery, szczególnie kierując je do młodszej części poszkodowanych.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Ech, naprawdę współczułem Julianowi, że swoją pierwszą(?) w życiu jazdę samochodem przeżywał właśnie w tym wielkim dostawczaku podczas akcji-ewakuacji, kiedy to trzeba było się spieszyć i nie było nawet czasu, żeby go oswoić z pojazdem. Cóż, i tak zrobiłem chyba wszystko, co mogłem, żeby ta podróż była dla niego jak najmniej traumatyczna...
- To taki mniejszy samochód - samochód osobowy. Dużo wygodniejszy od takiego - wyjaśniłem to pojęcie najprościej jak potrafiłem. - Ten służy do przewozu towarów z jednego miejsca do drugiego i powinien być bardziej praktyczny niż wygodny... a ten dodatkowo jest już trochę starym rzęchem... więc siłą rzeczy sypią mu się resory, skrzynia biegów, a to wszystko wpływa na komfort jazdy niestety - dodałem. - Podróż samochodem osobowym to sama przyjemność, w szczególności jeśli to ja prowadzę - na ostatnie zdanie uśmiechnąłem się do Juliana. Tak, tak, jeszcze będzie prosił, żebym go zabrał na przejażdżkę - naprawdę w to wierzyłem. O motocyklu też mu chętnie opowiedziałem, opisując szczegółowo tego typu pojazd... chociaż historię o swojej pierwszej jeździe na motorze, którą prawie przypłaciłem życiem, zatrzymałem dla siebie. Miałem wrażenie, że nie rozbawiłaby w tej chwili Juliana, ale wręcz przeciwnie - biedak zestresowałby się jeszcze bardziej, a przecież nie o to chodziło.
Szczęśliwie dotarliśmy na miejsce, choć... no, Francuz nie był w najlepszym stanie. Spojrzałem to na niego, to na Lexa, który już do nas podszedł i zaproponował, że będzie pasażerem w drodze powrotnej.
- Teraz będę jechał wolno i spokojnie - zapewniłem obu. - Po prostu teraz się spieszyliśmy i... - spojrzałem przepraszająco na jednego i drugiego. Może trzeba było jednak ściągnąć tą nogę z gazu? Ech...
- Wybacz, Jules - mruknąłem jeszcze do de Lapina kładąc mu rękę na ramieniu, kiedy Lex zaczął ogłaszać wszystkim wszem i wobec o mugolskim transporcie. Miałem nadzieję, że nie widzieli jak Julian wybiega z dostawczaka po przyjeździe, bo pacjenci mogli nie uwierzyć w to, że faktycznie jestem dobrym kierowcą... albo właściwie woźnicą. Uśmiechnąłem się mimowolnie, kiedy Fox mnie tak nazwał. W sumie... to nie był taki głupi pomysł - z tym powozem.
- Tak, tak, jest napędzany przez konie mechaniczne. Nie widać ich, ale jak ruszą, to będzie je słychać. Dość głośno warczą, ale to dla nich zupełnie naturalne, więc nie trzeba się tym przejmować - wystąpiłem do przodu uśmiechając się pogodnie. Skoro pojęcie "powozu" bardziej do nich przemawiało, to czemu by nie spróbować wyjaśnić tego w ten sposób? Generalnie im więcej się wie o danej rzeczy, tym szybciej można się z nią oswoić, prawda? Nie wiedziałem tylko czy istnieją jakieś niewidzialne konie... ale hej! to czarodzieje, tak? Mają od groma niewidzialnych rzeczy i miejsc, więc powinni uwierzyć też w niewidzialne konie! Tym bardziej, że właściwie nawet nie kłamałem.
- A jak ktoś będzie miał jakiekolwiek pytania co do powozu, to chętnie odpowiem na wszystkie - dodałem. Wprawdzie najlepiej by było zostawić takie rozmowy jak dojedziemy na miejsce (teraz chyba nie mieliśmy co zwlekać, prawda?), ale pomagając mniej lub bardziej poszkodowanym w dostaniu się do samochodu, także udzielałem informacji maksymalnie wszystko upraszczając. Dosłownie jakbym działanie pojazdu miał tłumaczyć bardzo małym dzieciom - powóz i niewidzialne konie były w tym bardzo pomocne (dzięki, Fox). Zresztą Julian też z sukcesami uspokajał czarodziejów wsiadających do dostawczaka, a po tym co przeżył jadąc ze mną w tą stronę... to było naprawdę godne podziwu. To i że mimo wszystko zadeklarował się też ze mną wrócić. Co do tego ostatniego jednak nie byłem do końca przekonany czy to dobry pomysł... ale w tej chwili nie to było najważniejsze, tylko upakowanie czarodziejów w miarę możliwości wygodnie w pojeździe. Dzięki naszym działaniom chyba udało się ich uspokoić przed podróżą.
- Mogę też pojechać sam - mruknąłem do chłopaków, kiedy już wszyscy zainteresowani znaleźli się w pojeździe, a ja otworzyłem drzwi kierowcy, żeby zająć swoje miejsce. Doskonale wiedziałem co to znaczy trauma, nikomu jej nie życzyłem, a już z pewnością nie przyjaciołom. I tak miałem wyrzuty sumienia związane z Julianem, więc może to byłoby najlepsze rozwiązanie? Tak czy siak jedno było pewne: ja siadłem za kółkiem i odpaliłem silnik furgonetki, modląc się, żeby moja opowieść o warczących koniach zadziałała i że żaden z czarodziejów nie spanikuje na ten dźwięk.
- To taki mniejszy samochód - samochód osobowy. Dużo wygodniejszy od takiego - wyjaśniłem to pojęcie najprościej jak potrafiłem. - Ten służy do przewozu towarów z jednego miejsca do drugiego i powinien być bardziej praktyczny niż wygodny... a ten dodatkowo jest już trochę starym rzęchem... więc siłą rzeczy sypią mu się resory, skrzynia biegów, a to wszystko wpływa na komfort jazdy niestety - dodałem. - Podróż samochodem osobowym to sama przyjemność, w szczególności jeśli to ja prowadzę - na ostatnie zdanie uśmiechnąłem się do Juliana. Tak, tak, jeszcze będzie prosił, żebym go zabrał na przejażdżkę - naprawdę w to wierzyłem. O motocyklu też mu chętnie opowiedziałem, opisując szczegółowo tego typu pojazd... chociaż historię o swojej pierwszej jeździe na motorze, którą prawie przypłaciłem życiem, zatrzymałem dla siebie. Miałem wrażenie, że nie rozbawiłaby w tej chwili Juliana, ale wręcz przeciwnie - biedak zestresowałby się jeszcze bardziej, a przecież nie o to chodziło.
Szczęśliwie dotarliśmy na miejsce, choć... no, Francuz nie był w najlepszym stanie. Spojrzałem to na niego, to na Lexa, który już do nas podszedł i zaproponował, że będzie pasażerem w drodze powrotnej.
- Teraz będę jechał wolno i spokojnie - zapewniłem obu. - Po prostu teraz się spieszyliśmy i... - spojrzałem przepraszająco na jednego i drugiego. Może trzeba było jednak ściągnąć tą nogę z gazu? Ech...
- Wybacz, Jules - mruknąłem jeszcze do de Lapina kładąc mu rękę na ramieniu, kiedy Lex zaczął ogłaszać wszystkim wszem i wobec o mugolskim transporcie. Miałem nadzieję, że nie widzieli jak Julian wybiega z dostawczaka po przyjeździe, bo pacjenci mogli nie uwierzyć w to, że faktycznie jestem dobrym kierowcą... albo właściwie woźnicą. Uśmiechnąłem się mimowolnie, kiedy Fox mnie tak nazwał. W sumie... to nie był taki głupi pomysł - z tym powozem.
- Tak, tak, jest napędzany przez konie mechaniczne. Nie widać ich, ale jak ruszą, to będzie je słychać. Dość głośno warczą, ale to dla nich zupełnie naturalne, więc nie trzeba się tym przejmować - wystąpiłem do przodu uśmiechając się pogodnie. Skoro pojęcie "powozu" bardziej do nich przemawiało, to czemu by nie spróbować wyjaśnić tego w ten sposób? Generalnie im więcej się wie o danej rzeczy, tym szybciej można się z nią oswoić, prawda? Nie wiedziałem tylko czy istnieją jakieś niewidzialne konie... ale hej! to czarodzieje, tak? Mają od groma niewidzialnych rzeczy i miejsc, więc powinni uwierzyć też w niewidzialne konie! Tym bardziej, że właściwie nawet nie kłamałem.
- A jak ktoś będzie miał jakiekolwiek pytania co do powozu, to chętnie odpowiem na wszystkie - dodałem. Wprawdzie najlepiej by było zostawić takie rozmowy jak dojedziemy na miejsce (teraz chyba nie mieliśmy co zwlekać, prawda?), ale pomagając mniej lub bardziej poszkodowanym w dostaniu się do samochodu, także udzielałem informacji maksymalnie wszystko upraszczając. Dosłownie jakbym działanie pojazdu miał tłumaczyć bardzo małym dzieciom - powóz i niewidzialne konie były w tym bardzo pomocne (dzięki, Fox). Zresztą Julian też z sukcesami uspokajał czarodziejów wsiadających do dostawczaka, a po tym co przeżył jadąc ze mną w tą stronę... to było naprawdę godne podziwu. To i że mimo wszystko zadeklarował się też ze mną wrócić. Co do tego ostatniego jednak nie byłem do końca przekonany czy to dobry pomysł... ale w tej chwili nie to było najważniejsze, tylko upakowanie czarodziejów w miarę możliwości wygodnie w pojeździe. Dzięki naszym działaniom chyba udało się ich uspokoić przed podróżą.
- Mogę też pojechać sam - mruknąłem do chłopaków, kiedy już wszyscy zainteresowani znaleźli się w pojeździe, a ja otworzyłem drzwi kierowcy, żeby zająć swoje miejsce. Doskonale wiedziałem co to znaczy trauma, nikomu jej nie życzyłem, a już z pewnością nie przyjaciołom. I tak miałem wyrzuty sumienia związane z Julianem, więc może to byłoby najlepsze rozwiązanie? Tak czy siak jedno było pewne: ja siadłem za kółkiem i odpaliłem silnik furgonetki, modląc się, żeby moja opowieść o warczących koniach zadziałała i że żaden z czarodziejów nie spanikuje na ten dźwięk.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Nie oponował, pozwalając Foxowi odciągnąć się na bok. Nawet nachyli się nieco, co w połączeniu z szeptem Fredericka tworzyło scenę iście konspiracyjną. Burzowym okiem łypał to na krzątających się ludzi, to na Foxa, ważąc jego słowa uważnie.
– Powinniśmy przede wszystkim zająć się transportem, jeżeli Rycerze są już w drodze to możemy mieć problem jeśli napotkamy ich gdzieś w trasie. Nie mam też pewności czy pułapki nie skrzywdziłyby kogoś, kto próbowałby się tu zgłosić do pomocy pomiędzy ewakuacją a momentem rozniesienia się informacji, że to miejsce jest spalone – powiedział z rozmysłem, spoglądając na Fredericka w zamyśleniu. – Wrócimy tu później, na patrol, jak będzie pewnym, że nikt z naszej strony już nie będzie próbował się tu pojawić. Wtedy zadbamy o odpowiednie atrakcje dla nieproszonych gości, teraz skupmy się na głównym celu tego całego przedsięwzięcia, na ludziach – zadecydował ostatecznie i po skinięciu Frederickowi głową ruszył do dostawczaka, którego Louis podprowadził pod budynek.
Tu z kolei mógł sobie powodzić spojrzeniem od Louisa do Juliena, zastanawiając się, czy jego przyjaciel zza kanału La Manche nie miał przypadkiem skłonności masochistycznych. Westchnął w końcu cichutko i skinął de Lapinowi głową: ostatecznie i tak lepiej było, żeby Julien też jechał. Każda różdżka mogła okazać się na wagę złota.
Następnie zwrócił się do tych, którym zamierzali pomóc. Z wdzięcznością spojrzał na Foxa i Botta, których rozjaśnienia sytuacji i zrozumiałe wyjaśnienia zdawały się przekonywać ludzi do tego niecodziennego dla czarodziejów sposobu podróży. Pomysł z porównaniem samochodu do powozu zdawał się działać, bo przerażenie wymalowane na twarzach co niektórych zaczęło przeradzać się w niepewność, gdzie nie gdzie może nawet z domieszką ciekawości. – Przypomnij mi żebym opowiedział ci kiedyś o testralach – mruknął Bottowi na ucho, klepiąc go w ramię i odchodząc na tył samochodu, bo sam wpadł na jeszcze jeden pomysł, który mógł ułatwić podróż dla niezapoznanych z mugolską technologią czarodziejów. Wskoczył prędko na pakę i przy pomocy kilku zaklęć Abspectus wyczarował w ścianach okienka. Nie wyobrażał sobie by transportować ludzi stłoczonych w dostawczaku, z tym ogromem hałasu i niekiedy gwałtownych ruchów bez możliwości wyjrzenia na zewnątrz. Nie, to zdecydowanie by nie pomogło.
Kiedy wszyscy zostali już załadowani do furgonetki Alexander podszedł do reszty swojej drużyny ratunkowej, chcąc zamienić z nimi jeszcze ostatnie słowa przed odjazdem. Na deklarację Louisa Farley natychmiastowo pokręcił głową.
– Nie. Będziemy wszyscy razem z tobą jako eskorta, jeszcze nie możemy pozwolić sobie na uśpienie czujności – powiedział do Louisa, mając nadzieję, że podejmowane przez nich teraz środki ostrożności jednak nie będą musiały zostać zrealizowane. – Fox na miotle, Julien z Louisem w... – zatrzymał się na moment, szukając w pamięci słowa – szoferce, a ja wsiądę do tyłu żeby zająć się ludźmi. Tylko jeszcze raz sprawdzę budynek – zadecydował, po czym truchtem wrócił do opuszczonego letniska. Prędkie Homenum Revelio nie wykazało jednak nikogo, toteż uzdrowiciel prędko zapakował się na tył dostawczaka i zatrzasnął za sobą drzwi. Nie szczędził uspokajających słów i ciepłych uśmiechów, starając się odpowiedzieć na pytania i wątpliwości, a także skorzystać z różdżki kiedy tylko ktoś wymagał magomedycznego wsparcia. W duchu zaklinał natomiast wszystkie znane sobie siły aby dotarli do Rudery bez jakichkolwiek przykrych niespodzianek.
– Powinniśmy przede wszystkim zająć się transportem, jeżeli Rycerze są już w drodze to możemy mieć problem jeśli napotkamy ich gdzieś w trasie. Nie mam też pewności czy pułapki nie skrzywdziłyby kogoś, kto próbowałby się tu zgłosić do pomocy pomiędzy ewakuacją a momentem rozniesienia się informacji, że to miejsce jest spalone – powiedział z rozmysłem, spoglądając na Fredericka w zamyśleniu. – Wrócimy tu później, na patrol, jak będzie pewnym, że nikt z naszej strony już nie będzie próbował się tu pojawić. Wtedy zadbamy o odpowiednie atrakcje dla nieproszonych gości, teraz skupmy się na głównym celu tego całego przedsięwzięcia, na ludziach – zadecydował ostatecznie i po skinięciu Frederickowi głową ruszył do dostawczaka, którego Louis podprowadził pod budynek.
Tu z kolei mógł sobie powodzić spojrzeniem od Louisa do Juliena, zastanawiając się, czy jego przyjaciel zza kanału La Manche nie miał przypadkiem skłonności masochistycznych. Westchnął w końcu cichutko i skinął de Lapinowi głową: ostatecznie i tak lepiej było, żeby Julien też jechał. Każda różdżka mogła okazać się na wagę złota.
Następnie zwrócił się do tych, którym zamierzali pomóc. Z wdzięcznością spojrzał na Foxa i Botta, których rozjaśnienia sytuacji i zrozumiałe wyjaśnienia zdawały się przekonywać ludzi do tego niecodziennego dla czarodziejów sposobu podróży. Pomysł z porównaniem samochodu do powozu zdawał się działać, bo przerażenie wymalowane na twarzach co niektórych zaczęło przeradzać się w niepewność, gdzie nie gdzie może nawet z domieszką ciekawości. – Przypomnij mi żebym opowiedział ci kiedyś o testralach – mruknął Bottowi na ucho, klepiąc go w ramię i odchodząc na tył samochodu, bo sam wpadł na jeszcze jeden pomysł, który mógł ułatwić podróż dla niezapoznanych z mugolską technologią czarodziejów. Wskoczył prędko na pakę i przy pomocy kilku zaklęć Abspectus wyczarował w ścianach okienka. Nie wyobrażał sobie by transportować ludzi stłoczonych w dostawczaku, z tym ogromem hałasu i niekiedy gwałtownych ruchów bez możliwości wyjrzenia na zewnątrz. Nie, to zdecydowanie by nie pomogło.
Kiedy wszyscy zostali już załadowani do furgonetki Alexander podszedł do reszty swojej drużyny ratunkowej, chcąc zamienić z nimi jeszcze ostatnie słowa przed odjazdem. Na deklarację Louisa Farley natychmiastowo pokręcił głową.
– Nie. Będziemy wszyscy razem z tobą jako eskorta, jeszcze nie możemy pozwolić sobie na uśpienie czujności – powiedział do Louisa, mając nadzieję, że podejmowane przez nich teraz środki ostrożności jednak nie będą musiały zostać zrealizowane. – Fox na miotle, Julien z Louisem w... – zatrzymał się na moment, szukając w pamięci słowa – szoferce, a ja wsiądę do tyłu żeby zająć się ludźmi. Tylko jeszcze raz sprawdzę budynek – zadecydował, po czym truchtem wrócił do opuszczonego letniska. Prędkie Homenum Revelio nie wykazało jednak nikogo, toteż uzdrowiciel prędko zapakował się na tył dostawczaka i zatrzasnął za sobą drzwi. Nie szczędził uspokajających słów i ciepłych uśmiechów, starając się odpowiedzieć na pytania i wątpliwości, a także skorzystać z różdżki kiedy tylko ktoś wymagał magomedycznego wsparcia. W duchu zaklinał natomiast wszystkie znane sobie siły aby dotarli do Rudery bez jakichkolwiek przykrych niespodzianek.
- Musimy w takim razie zadbać o to, żeby nikt nie próbował tu dotrzeć. - Odparłem półszeptem, zgadzając się ze słuszną uwagą Alexandra; wielu nie wiedziało jeszcze o tym, że budynek dawnego ośrodka w Exmoor był spalony. I w związku z tym - wielu zmierzało prosto w pułapkę. - Niech informacja wyjdzie od samego Proroka. Fizycznie nie będziemy w stanie ostrzec wszystkich. - Zasugerowałem, spoglądając na niego przenikliwie. Do natychmiastowej akcji wezwano cały Zakon, ale nawet cały Zakon to było za mało, by odczynić to, co się wydarzyło. Mieliśmy ograniczone siły i zasoby, niewielu ludzi gotowych do działania, każdy nieprzemyślany ruch sprawiał, że oddawaliśmy Rycerzom wygraną bez walki. Byłem zły - ale nie oddawałem się tej złości. Nie pozwalałem przejąć jej kontroli.
Oderwałem się od Farleya, wracając do meritum naszej obecności w Exmoor. Czarodzieje wiedzieli, że nie mają wyjścia - niektórzy wydawali się spokojniejsi, inni mniej, wszyscy jednak powoli zaczęli ruszać w stronę samochodu. - Ci, z was, którzy są na siłach - pomóżcie przetransportować chorych do powozu - Odezwałem się, wychylając ponad tłum. Zapanowanie nad tak dużą grupą wymagało siły przebicia, skierowałem więc różdżkę w stronę własnego gardła, w myślach inkantując sonorus - i ponownie powtarzając komunikat. - Zabierzcie wszystkie potrzebne rzeczy. Eliksiry, zapasy. - Kontynuowałem, przeprowadzając ewakuację z pozycji budynku, podczas gdy Lou, Alex i Julien przyjmowali ludzi przy wozie. Czarodzieje stosowali się do poleceń, a pomimo chaosu wszystkich - chorych i zdrowych - udało się dość szybko umieścić w wozie. Kiedy Farley sprawdził budynek, ruszyliśmy. Ja, zgodnie z zapowiedzią - na miotle. W powietrzu nie musiałem podpierać się laską. Z pomocą fera ecco zyskałem sokoli wzrok, który miał mi pozwolić jak najlepiej kontrolować okolicę z lotu ptaka. Kiedy jednak oderwałem się od ziemi, z trudem zacząłem łapać tlen. Powietrze stało się ciężkie, a im wyżej byłem - tym atmosfera stawała się gęstsza, jakby wokół zawieszony był drobny pył. Dusiłem się. Tak jak wtedy. Do bólu zacisnąłem palce na trzonie miotły, by nie runąć w dół. Samochód sunął drogą poniżej, a ja - ja walczyłem o życie. Mimo świetnego wzroku wywołanego zaklęciem obraz rozmazywał się, tracił barwy, jasność. Obniżyłem lot, wznosząc się tuż nad furgonetką - osłabiony, pozbawiony możliwości oddechu, pozbawiony możliwości ostrzeżenia innych przed ewentualnym niebezpieczeństwem, oddałem kierowanie miotłą w ręce podświadomości.
zt Lou, Alex, Julien, Fox
Oderwałem się od Farleya, wracając do meritum naszej obecności w Exmoor. Czarodzieje wiedzieli, że nie mają wyjścia - niektórzy wydawali się spokojniejsi, inni mniej, wszyscy jednak powoli zaczęli ruszać w stronę samochodu. - Ci, z was, którzy są na siłach - pomóżcie przetransportować chorych do powozu - Odezwałem się, wychylając ponad tłum. Zapanowanie nad tak dużą grupą wymagało siły przebicia, skierowałem więc różdżkę w stronę własnego gardła, w myślach inkantując sonorus - i ponownie powtarzając komunikat. - Zabierzcie wszystkie potrzebne rzeczy. Eliksiry, zapasy. - Kontynuowałem, przeprowadzając ewakuację z pozycji budynku, podczas gdy Lou, Alex i Julien przyjmowali ludzi przy wozie. Czarodzieje stosowali się do poleceń, a pomimo chaosu wszystkich - chorych i zdrowych - udało się dość szybko umieścić w wozie. Kiedy Farley sprawdził budynek, ruszyliśmy. Ja, zgodnie z zapowiedzią - na miotle. W powietrzu nie musiałem podpierać się laską. Z pomocą fera ecco zyskałem sokoli wzrok, który miał mi pozwolić jak najlepiej kontrolować okolicę z lotu ptaka. Kiedy jednak oderwałem się od ziemi, z trudem zacząłem łapać tlen. Powietrze stało się ciężkie, a im wyżej byłem - tym atmosfera stawała się gęstsza, jakby wokół zawieszony był drobny pył. Dusiłem się. Tak jak wtedy. Do bólu zacisnąłem palce na trzonie miotły, by nie runąć w dół. Samochód sunął drogą poniżej, a ja - ja walczyłem o życie. Mimo świetnego wzroku wywołanego zaklęciem obraz rozmazywał się, tracił barwy, jasność. Obniżyłem lot, wznosząc się tuż nad furgonetką - osłabiony, pozbawiony możliwości oddechu, pozbawiony możliwości ostrzeżenia innych przed ewentualnym niebezpieczeństwem, oddałem kierowanie miotłą w ręce podświadomości.
zt Lou, Alex, Julien, Fox
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wyjątkowa sytuacja wymagała wyjątkowych działań. Nie wiadomo było, w czyje dokładnie ręce trafiło wysłane przez Steffena Cattermole wydanie Proroka Codziennego, w którym znajdowały się informacje dotyczące kryjówek — ani co znalazca postanowi z nią zrobić. Dzięki gazecie Zakon Feniksa mógł dotrzeć do ludzi poszukujących schronienia, ich pomocy lub potrzebujących szybkiej ucieczki z zagrożonych terenów, a teraz, kiedy informacja znalazła się w rękach rodzin otwarcie sympatyzujących z aktualną władzą i popierających działania Lorda Voldemorta, wszystkim, którzy gromadzili się w tych, a także innych znanym rebeliantom lokacjach, groziło potworne niebezpieczeństwo. Zaalarmowani przez samego sprawcę Zakonnicy, dowiedziawszy się o dramatycznej sytuacji od razu podjęli odpowiednie kroki i wyruszyli do jednego z takich miejsc.
W Exmoor znajdował się szpital do którego nietypowym środkiem transportu dotarli Alexander, Louis, Julien i Frederick. Po przekazaniu niepokojących wieści rozpoczęli ewakuację - pomimo początkowej nieufności ludzi, udało im się osiągnąć cel i umieścić chorych i potrzebujących w mugolskim samochodzie, a później wywieść ich z wybrzeża, by ulokować w przygotowanym uprzednio domu martwego Zakonnika.
W Exmoor znajdował się szpital do którego nietypowym środkiem transportu dotarli Alexander, Louis, Julien i Frederick. Po przekazaniu niepokojących wieści rozpoczęli ewakuację - pomimo początkowej nieufności ludzi, udało im się osiągnąć cel i umieścić chorych i potrzebujących w mugolskim samochodzie, a później wywieść ich z wybrzeża, by ulokować w przygotowanym uprzednio domu martwego Zakonnika.
|25 listopada
To byłby blady świt, gdyby nie fakt, że listopad chylił się powoli ku końcowi, a noc dłużej trzymała w objęciach dzień. Kilka zaklęć rozświetlały okolicę na tyle, na ile było to potrzebne. Zimny wiatr ciągnący się po plaży kuł w wyglądające za kołnierza szaty uszy. Każdy oddech zmieniał się w obłoki pary. Padający poprzedniego dnia deszcz przez noc zamarzł sprawiając, że trawa chrupała, a piasek i skały błyszczały się w mdłym, magicznym świetle. Niewielka magiczna łódź po kryjomu zacumowała niedaleko wybrzeża. Była ledwie dostrzegalna w gęstej mgle. Rozładunek jednak odbył się bez większy trudności. Dwa wozy zaprzęgnięty w parę abrakasanów każdy były gotowe by ruszyć do Somerset, do rezydencji Abbotów. Wśród zaopatrzenia znajdowało się również wiele istotnych ingrediencji, które miały być spożytkowane na eliksiry mogące wspomóc wojenną defensywę, jak i ofensywę. Zorganizowanie ich nie było proste. Wiele szlaków była niebezpieczna, a i na lądzie nie było wcale lżej. Skamander zatoczył jeszcze okrąg nad okolicą. Kopyta eatonana uderzyły jednak o sztywną trawę kilkadziesiąt metrów od brzegu. Podniósł różdżkę do góry sygnalizując przebijającym się przez mgłę lumosem że wozy mogą ruszyć z nad wybrzeża w głąb lądu, w jego stronę. Orszak z drugiej strony miała zamykać Justine. To właśnie Anthony został poproszony o zorganizowanie odpowiedniej obstawy po to by ładunek został bezpiecznie przetransportowany. Miał na to wyznaczony przez lorda budżet. Ostatecznie doszli do wspólnego porozumienia, że nie będzie potrzeby wydawania aż tylu galeonów na wynagrodzenie, jednak w zamian zostanie wydzielona konkretna część ingrediencji do spożytkowania przez Zakon. Wciąż jednak była wizja jakiegoś zarobku.
Stał na nieistniejącej, niewytyczonej ścieżce czekając aż powozy do niego dojadą. Zerkną przy tym za siebie, w mglistą, szarą ciemność, a potem na wskazówki kieszonkowego zegarka. Korzystając z osłony natury musieli dotrzeć do lasu nim wzejdzie słońce. Nie mieli wiele czasu. Zamknął pokrywkę i włożył na nowo do wewnętrznej kieszeni. ściągnął wodze zbierając je w lewej ręce. W prawej znajdowało się despotyczne drewno jego różdżki.
- Okolica jak na razie jest bezpieczna. Jeżeli nie zacznie padać powinniśmy dotrzeć do lasu nim rozmyje się mgła - zakomunikował człowiekowi nadzorującemu transport, jak i samej Justine z która po chwili poruszali się równolegle do orszaku powozu - Jak zaczniemy zbliżać się do lasu to tym razem sprawdzisz obszar. Na miotle łatwiej i szybciej będzie ci się przemieszczać miedzy drzewami
To byłby blady świt, gdyby nie fakt, że listopad chylił się powoli ku końcowi, a noc dłużej trzymała w objęciach dzień. Kilka zaklęć rozświetlały okolicę na tyle, na ile było to potrzebne. Zimny wiatr ciągnący się po plaży kuł w wyglądające za kołnierza szaty uszy. Każdy oddech zmieniał się w obłoki pary. Padający poprzedniego dnia deszcz przez noc zamarzł sprawiając, że trawa chrupała, a piasek i skały błyszczały się w mdłym, magicznym świetle. Niewielka magiczna łódź po kryjomu zacumowała niedaleko wybrzeża. Była ledwie dostrzegalna w gęstej mgle. Rozładunek jednak odbył się bez większy trudności. Dwa wozy zaprzęgnięty w parę abrakasanów każdy były gotowe by ruszyć do Somerset, do rezydencji Abbotów. Wśród zaopatrzenia znajdowało się również wiele istotnych ingrediencji, które miały być spożytkowane na eliksiry mogące wspomóc wojenną defensywę, jak i ofensywę. Zorganizowanie ich nie było proste. Wiele szlaków była niebezpieczna, a i na lądzie nie było wcale lżej. Skamander zatoczył jeszcze okrąg nad okolicą. Kopyta eatonana uderzyły jednak o sztywną trawę kilkadziesiąt metrów od brzegu. Podniósł różdżkę do góry sygnalizując przebijającym się przez mgłę lumosem że wozy mogą ruszyć z nad wybrzeża w głąb lądu, w jego stronę. Orszak z drugiej strony miała zamykać Justine. To właśnie Anthony został poproszony o zorganizowanie odpowiedniej obstawy po to by ładunek został bezpiecznie przetransportowany. Miał na to wyznaczony przez lorda budżet. Ostatecznie doszli do wspólnego porozumienia, że nie będzie potrzeby wydawania aż tylu galeonów na wynagrodzenie, jednak w zamian zostanie wydzielona konkretna część ingrediencji do spożytkowania przez Zakon. Wciąż jednak była wizja jakiegoś zarobku.
Stał na nieistniejącej, niewytyczonej ścieżce czekając aż powozy do niego dojadą. Zerkną przy tym za siebie, w mglistą, szarą ciemność, a potem na wskazówki kieszonkowego zegarka. Korzystając z osłony natury musieli dotrzeć do lasu nim wzejdzie słońce. Nie mieli wiele czasu. Zamknął pokrywkę i włożył na nowo do wewnętrznej kieszeni. ściągnął wodze zbierając je w lewej ręce. W prawej znajdowało się despotyczne drewno jego różdżki.
- Okolica jak na razie jest bezpieczna. Jeżeli nie zacznie padać powinniśmy dotrzeć do lasu nim rozmyje się mgła - zakomunikował człowiekowi nadzorującemu transport, jak i samej Justine z która po chwili poruszali się równolegle do orszaku powozu - Jak zaczniemy zbliżać się do lasu to tym razem sprawdzisz obszar. Na miotle łatwiej i szybciej będzie ci się przemieszczać miedzy drzewami
Find your wings
Dzień jeszcze nie wstał, kiedy stawiała stopy na starych deskach Wrzosowej Przystani. Ciało właściwie całkowicie odpowiadało na jej żądania. Pozostała jedynie głowa. Wątpliwości, które tłoczyły się na ramionach. Właściwie nie była głodna. Mimo to zjadła niewielkie śniadanie wiedząc, że gdyby Rinehart dowiedział się że opuściła jakikolwiek posiłek prawdopodobnie zmyłby jej głowę. Z torski, oczywiście. W końcu ubrała się, zabierając ze sobą broszkę i pazur i perłę, a później narzuciła na ramiona ciepły płaszcz. Upewniając się, że wokół bioder ma założoną nakładkę na pas w której znajdowały się zwyczajowe eliksiry. Dłonią sprawdziła obecność różdżki w kieszeni a wyczuwając ją pod palcami pchnęła drzwi wejściowe zabierając z korytarza miotłę. Stanęła na chwilę na ganku, przymykając oczy by wziąć w płuca głębszy oddech. Zimne powietrze owiało wokół owiewając niewielką sylwetkę. Unosząc brązowe dzisiaj włosy, choć nie całkiem długie, sięgające jedynie do ramion. Wystarczająco jednak żeby zakrywać tatuaż, który skrywał też kołnierz płaszcza, jeśli był postawiony. Założyła rękawiczki ze skóry, nie chcąc, żeby skostniały jej zbyt mocno ręce. Zeszła z ganku wsiadając na miotłę wzbijając się w górę.
Właściwie, nie miała daleko do miejsca, które wskazał jej Skamander. Wolała jednak być przed czasem, jako że za jego sprawą stała się też odpowiedzialna za to, by wszystko udało się przetransportować sprawnie. Znalazła się na brzegu przy któym zacumowano łódź i kiedy Skamander z góry patroluje, czy nikt nie kieruje się w ich stronę, ona rozglądała się na ziemi pozostając w pogotowiu, trzymając w jednej ręce różdżkę w drugiej miotłę. Brwi miała zmrużone, patrzyła uważnie, żeby nie przegapić niczego, co mogłoby wykorzystać element zaskoczenia. Ten transport był ważny, nie tylko dla samych mieszkańców tego regionu, ale i dla Zakonu.
Kiedy dostrzegła w oddali migające światło lumos wiedziała, że nie jest niczym ponad znak od Skamandera. Wozy ruszyły w tamtą stronę, a ona wsiadła na miotłę lecąc za nimi. Słońce jeszcze nie wzeszło, co pozwalało im zostać pod osłoną nocy - przynajmniej chwilowo. Uniosła głowę na niebo, jakby próbując z niego wyczytać, kiedy Skamander zwrócił się zarówno do niej jak i do człowieka nadzorującego cały transport.
- Dobrze. - zgodziła się tylko, potwierdzając słowa skinieniem głowy. Uniosła wzrok na niego, a później przesunęła na zajmowanego przez niego wierzchowca. Nadal im nie ufała, zdecydowanie wolała miotłę. Kiedy chwilowo zostali sami, jeszcze kawałek przed lasem zerknęła na niego. - Dziękuję, że pomyślałeś o mnie. - powiedziała po prostu. Mógł zwrócić się do kogokolwiek innego. Nie ukrywała, że zarówno podjęcie działania, jak i możliwość zarobku była tym, czego potrzebowała. - Polecę przodem. Sprawdzę las. - dodała po chwili, kiedy las pojawił się w zasięgu ich wzroku. Pochyliła się mocniej na miotle przyspieszając wyraźnie. Minęło wiele lat, od kiedy brylowała na boisku jako szukająca, ale pewnych rzeczy się nie zapominało. Wleciała między drzewa, mrużąc odrobinę oczy.
Robimy jakieś kostki? Może na to czy ktoś na wyznaczonym szlaku będzie i czy ich dostrzegam czy nie?
Właściwie, nie miała daleko do miejsca, które wskazał jej Skamander. Wolała jednak być przed czasem, jako że za jego sprawą stała się też odpowiedzialna za to, by wszystko udało się przetransportować sprawnie. Znalazła się na brzegu przy któym zacumowano łódź i kiedy Skamander z góry patroluje, czy nikt nie kieruje się w ich stronę, ona rozglądała się na ziemi pozostając w pogotowiu, trzymając w jednej ręce różdżkę w drugiej miotłę. Brwi miała zmrużone, patrzyła uważnie, żeby nie przegapić niczego, co mogłoby wykorzystać element zaskoczenia. Ten transport był ważny, nie tylko dla samych mieszkańców tego regionu, ale i dla Zakonu.
Kiedy dostrzegła w oddali migające światło lumos wiedziała, że nie jest niczym ponad znak od Skamandera. Wozy ruszyły w tamtą stronę, a ona wsiadła na miotłę lecąc za nimi. Słońce jeszcze nie wzeszło, co pozwalało im zostać pod osłoną nocy - przynajmniej chwilowo. Uniosła głowę na niebo, jakby próbując z niego wyczytać, kiedy Skamander zwrócił się zarówno do niej jak i do człowieka nadzorującego cały transport.
- Dobrze. - zgodziła się tylko, potwierdzając słowa skinieniem głowy. Uniosła wzrok na niego, a później przesunęła na zajmowanego przez niego wierzchowca. Nadal im nie ufała, zdecydowanie wolała miotłę. Kiedy chwilowo zostali sami, jeszcze kawałek przed lasem zerknęła na niego. - Dziękuję, że pomyślałeś o mnie. - powiedziała po prostu. Mógł zwrócić się do kogokolwiek innego. Nie ukrywała, że zarówno podjęcie działania, jak i możliwość zarobku była tym, czego potrzebowała. - Polecę przodem. Sprawdzę las. - dodała po chwili, kiedy las pojawił się w zasięgu ich wzroku. Pochyliła się mocniej na miotle przyspieszając wyraźnie. Minęło wiele lat, od kiedy brylowała na boisku jako szukająca, ale pewnych rzeczy się nie zapominało. Wleciała między drzewa, mrużąc odrobinę oczy.
Robimy jakieś kostki? Może na to czy ktoś na wyznaczonym szlaku będzie i czy ich dostrzegam czy nie?
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Dał sygnał lumosem - magia tego zaklęcia była na tyle słaba, że ledwie przebijała się przez warstw mgły sięgające dzikiego nabrzeża. To jednak wystarczyło. Złożył ramię wzdłuż ciała nie luzując wygodnego uchwytu na drewnie. Pomimo iż przed chwilą ze skrupulatnością przeczesał okolicę tak, jednak jego oczy przesuwały się po mglistym horyzoncie w poszukiwaniu czegoś, co nie istniało. Umysł jednak wciąż go okłamywał. Skrzywił się do szarej ciemności, a zaraz później oblekł spojrzeniem przybyłą karawanę.
Intencjonalnie zaraportował o stanie rzeczy Justine oraz człowiekowi w kapeluszu siedzącego obok woźnicy w pierwszym powozie. Miało to zapewnić tego drugiego o tym, że sytuacja znajduje się pod kontrolą. Wszystko szło zgodnie z oczekiwaniami. Chmury jak na razie toczyły się leniwie po niebie podkreślając ponurą atmosferę. Pod osłoną mgły mogli dostać się do lasu. Zaprzęgnięte powozy były za ciężkie i za mało zgrabne - nie mogli ich wznieść w powietrze i przemieszczać na odpowiedniej wysokości w ukryciu. Westchnął w duchu prowadząc zwierzę po zamarzniętej trawie równolegle do karawany. Surowym, oceniającym spojrzeniem przesuwał po twarzach innych czarodziei biorących udział w transporcie. Nieufność, ostrożność brały go pod włos za każdym razem, kiedy czuł na sobie ich spojrzenia.
- Nie wyobrażaj sobie za dużo, Tonks - upomniał szorstko. Wciąż obserwował w tym czasie z uwagą drugiego woźnicę. Dopiero po tym jak go speszył natarczywym spojrzeniem, przesunął zielone tęczówki na gwardzistkę - Ten transport ma dotrzeć do Somerset. Moja ofensywa i twoja defensywa ma to zagwarantować. Tyle. Nic ponad to nie było i nie jest moją intencją - nie zaproponował jej tego by poczuła się lepiej, użytecznie, by zarobiła sykla. To nie była koleżeńska propozycja. Najsilniejsza tarcza Zakonu i jego najostrzejszy miecz - trudno było o obstawę mogącą zagwarantować większe powodzenie zadania. Jakakolwiek wdzięczność była więc zbędna. Wszystko było wykalkulowane - Tak jak i twoją nie powinno być - na tym powinna się skupić. Na tym by bezpiecznie przetransportować dwa wozy do odległego punktu B. Słów tych użył też by zdystansować czarownicę przypominając jej, że nie byli przyjaciółmi. Nie chciał słuchać jej spontanicznej wdzięczności, nie chciał by to zachęciło ją do kolejnych zwierzeń. Kiedyś odnajdował pewną przyjemność w lawirowaniu między tym, że była jego podwładna, szefową i jednocześnie faktycznie miewał w stosunku do niej przyjacielskie nastawienie tak jednak teraz przepełniało go rozczarowanie. Miał wiele skrywanego żalu. O jej decyzję na placu. O to co na siebie i innych sprowadziła. Justice was blind - sprawiedliwość była ślepa. Oby tylko raz. Pomyślał. Nie umiał na nią spojrzeć w tym momencie inaczej, jak z góry. Był okropnym człowiekiem.
- Jeżeli wykryjesz cudzą obecność - nie podejmuj ofensywy. Nie sama. Pamiętaj co jest naszym celem - przypomniał raz jeszcze. Nie byli na zwiadzie i ich zadanie nie polegało na wyeliminowaniu wroga - Jeżeli będzie czysto zasygnalizuj lumosem, jeżeli dojdzie do konfrontacji nie ściągaj wroga tu - wystrzel periculum
Intencjonalnie zaraportował o stanie rzeczy Justine oraz człowiekowi w kapeluszu siedzącego obok woźnicy w pierwszym powozie. Miało to zapewnić tego drugiego o tym, że sytuacja znajduje się pod kontrolą. Wszystko szło zgodnie z oczekiwaniami. Chmury jak na razie toczyły się leniwie po niebie podkreślając ponurą atmosferę. Pod osłoną mgły mogli dostać się do lasu. Zaprzęgnięte powozy były za ciężkie i za mało zgrabne - nie mogli ich wznieść w powietrze i przemieszczać na odpowiedniej wysokości w ukryciu. Westchnął w duchu prowadząc zwierzę po zamarzniętej trawie równolegle do karawany. Surowym, oceniającym spojrzeniem przesuwał po twarzach innych czarodziei biorących udział w transporcie. Nieufność, ostrożność brały go pod włos za każdym razem, kiedy czuł na sobie ich spojrzenia.
- Nie wyobrażaj sobie za dużo, Tonks - upomniał szorstko. Wciąż obserwował w tym czasie z uwagą drugiego woźnicę. Dopiero po tym jak go speszył natarczywym spojrzeniem, przesunął zielone tęczówki na gwardzistkę - Ten transport ma dotrzeć do Somerset. Moja ofensywa i twoja defensywa ma to zagwarantować. Tyle. Nic ponad to nie było i nie jest moją intencją - nie zaproponował jej tego by poczuła się lepiej, użytecznie, by zarobiła sykla. To nie była koleżeńska propozycja. Najsilniejsza tarcza Zakonu i jego najostrzejszy miecz - trudno było o obstawę mogącą zagwarantować większe powodzenie zadania. Jakakolwiek wdzięczność była więc zbędna. Wszystko było wykalkulowane - Tak jak i twoją nie powinno być - na tym powinna się skupić. Na tym by bezpiecznie przetransportować dwa wozy do odległego punktu B. Słów tych użył też by zdystansować czarownicę przypominając jej, że nie byli przyjaciółmi. Nie chciał słuchać jej spontanicznej wdzięczności, nie chciał by to zachęciło ją do kolejnych zwierzeń. Kiedyś odnajdował pewną przyjemność w lawirowaniu między tym, że była jego podwładna, szefową i jednocześnie faktycznie miewał w stosunku do niej przyjacielskie nastawienie tak jednak teraz przepełniało go rozczarowanie. Miał wiele skrywanego żalu. O jej decyzję na placu. O to co na siebie i innych sprowadziła. Justice was blind - sprawiedliwość była ślepa. Oby tylko raz. Pomyślał. Nie umiał na nią spojrzeć w tym momencie inaczej, jak z góry. Był okropnym człowiekiem.
- Jeżeli wykryjesz cudzą obecność - nie podejmuj ofensywy. Nie sama. Pamiętaj co jest naszym celem - przypomniał raz jeszcze. Nie byli na zwiadzie i ich zadanie nie polegało na wyeliminowaniu wroga - Jeżeli będzie czysto zasygnalizuj lumosem, jeżeli dojdzie do konfrontacji nie ściągaj wroga tu - wystrzel periculum
Find your wings
Sygnał lumosem nie był mocny, ale wystarczający, żeby dotrzeć do wpatrującego je oka - tego, które wiedziało dokładnie czego szuka. Nie rozpraszała się, skupiona na zadaniu, które przed nimi zostało postawione. Potrzebowała działania, prawie jak tlenu do oddychania. Zastała się, zastygła, zatrzymała na zbyt długo w końcu powracając do działania. Zaczynając funkcjonować odpowiednio, prawie tak dobrze, jak wcześniej. W lewej dłoni trzymała miotłę, prawą zaciskała na różdżce. Jasne tęczówki przesuwały się po karawanie, zakręcały wokół, musiała być gotowa na wszystko. Zaciskała usta słuchając słów padających od Anthony’ego przyjmując krótki raport jak i kolejne wytyczne. Wypowiedziała słowa, krótkie, choć mogła przecież… domyślić się. Jej brew drgnęła, kiedy z ust Skamandera wypadło szorstkie zdanie. Oczy zmrużyły się trochę, kiedy mówił dalej. Ale nie przerwała mu, ani nie skontrolowała padającej wypowiedzi nawet jednym słowem. Ton wypowiedzi skutecznie przekonał ją, by nie wchodzić w dalszą dyskusję - a nawet zwykły dialog. Przyjęła informację do wiadomości, odsunął ją możliwie jak najdalej, wybrał ze względu na umiejętności, gdyby nie one prawdopodobnie nie ona by tutaj właśnie była. Dobrze.
- Dobrze. - zgodziła się tylko odwracając wzrok od jego twarzy, przesuwając spojrzeniem wokół. Mieli zadanie, które musieli wykonać. Współpraca z kimś, kto za nią nie przepadał nie była dla niej żadną nowością. Widziała to w jego spojrzeniu, słyszała w głosie, nie chciał żadnych wyjaśnień, żadne tłumaczenia, nie zamierzała więc prosić o uwagę. Przywykła i do tego typu spojrzenia, była w stanie sobie z nim poradzić, nawet jeśli to on patrzył tak na nią.
- Pamiętam. - powiedziała krótko, kiedy przypomniał jej jeszcze raz. Na kolejne słowa jedynie skinęła głową, przyjmując do wiadomości ustalony system działania. Wzięła wdech w płuca, pochylając się mocniej na miotle, nabierając prędkości, wyprzedzając karawanę i zostawiając ją za sobą. Wleciała w linię drzew bez ociągania, przemknęła między drzewami, pochylając się nisko na miotle, zwalniając trochę z prędkości, którą rozwinęła na otwartej przestrzeni, nocą, ciężej było wszystko dostrzec. Uważnie nasłuchiwała, zataczając ścieżkę w odległości kilkunastu metrów od ścieżki którą została wytyczona dzisiejsza trasa. Na razie, było spokojnie. Zatrzymała się na szlaku, unosząc różdżkę, rzucając pierwsze Homenum Revelio, poczekała, aż magia nie odpowie zgodnie z jej. Rozejrzała się wokół przesuwając spojrzeniem po sylwetkach leśnych zwierząt, nie dostrzegając jednak zarysu człowieka uniosła w górę różdżkę, wydając pierwszy sygnał lumosem.
Na razie, było czysto.
Kwestia tego, że szczęście rzadko kiedy tak naprawdę jej sprzyjało, a oni musieli być gotowi na możliwie najgorszy ciąg wydarzeń. Odbiła się od ziemi, ponownie zaczynając lawirować między drzwiami, dolatując kawałek za miejsce w którym mniej więcej jej wcześniejszy czar kończył działanie. Musiała być dokładna i rzetelna, nie zamierzała pokpić sprawy. Zatrzymała się ponownie, po raz pierwszy z wielu razy dzisiaj unosząc różdżkę, by rzucić zaklęcie.
- Homenum Revelio. - wypowiedziała płynne, wywijając odpowiednio nadgarstkiem.
1-50 - na krańcu działania zaklęcia dostrzegam sylwetkę dwójki ludzi, nie kierują się prosto w naszą stronę, ale istnieje szansa, że nasze ścieżki się przetną
51-95 - zaklęcie nie wykazuje żadnych ludzkich jednostek
96-99 - zaklęcie wykrywa wbijające się w jego obszar kilka jednostek, które z dużą prędkością mkną w stronę karawany ponad drzewami, Just sygnalizuje swoją obecność czerwonym snopem iskier, chcąc zwabić ich w swoją stronę.
100 - atak z zaskoczenia, skryci pod eliksirami bandyci czekali tylko na moment rozdzielenia się Justine i Anthony’’ego, jest ich 4 atakują w momencie w którym w lesie migocze pierwsze lumos.
1. na zaklęcie
2. na zdarzenie
idziemy tu -->
- Dobrze. - zgodziła się tylko odwracając wzrok od jego twarzy, przesuwając spojrzeniem wokół. Mieli zadanie, które musieli wykonać. Współpraca z kimś, kto za nią nie przepadał nie była dla niej żadną nowością. Widziała to w jego spojrzeniu, słyszała w głosie, nie chciał żadnych wyjaśnień, żadne tłumaczenia, nie zamierzała więc prosić o uwagę. Przywykła i do tego typu spojrzenia, była w stanie sobie z nim poradzić, nawet jeśli to on patrzył tak na nią.
- Pamiętam. - powiedziała krótko, kiedy przypomniał jej jeszcze raz. Na kolejne słowa jedynie skinęła głową, przyjmując do wiadomości ustalony system działania. Wzięła wdech w płuca, pochylając się mocniej na miotle, nabierając prędkości, wyprzedzając karawanę i zostawiając ją za sobą. Wleciała w linię drzew bez ociągania, przemknęła między drzewami, pochylając się nisko na miotle, zwalniając trochę z prędkości, którą rozwinęła na otwartej przestrzeni, nocą, ciężej było wszystko dostrzec. Uważnie nasłuchiwała, zataczając ścieżkę w odległości kilkunastu metrów od ścieżki którą została wytyczona dzisiejsza trasa. Na razie, było spokojnie. Zatrzymała się na szlaku, unosząc różdżkę, rzucając pierwsze Homenum Revelio, poczekała, aż magia nie odpowie zgodnie z jej. Rozejrzała się wokół przesuwając spojrzeniem po sylwetkach leśnych zwierząt, nie dostrzegając jednak zarysu człowieka uniosła w górę różdżkę, wydając pierwszy sygnał lumosem.
Na razie, było czysto.
Kwestia tego, że szczęście rzadko kiedy tak naprawdę jej sprzyjało, a oni musieli być gotowi na możliwie najgorszy ciąg wydarzeń. Odbiła się od ziemi, ponownie zaczynając lawirować między drzwiami, dolatując kawałek za miejsce w którym mniej więcej jej wcześniejszy czar kończył działanie. Musiała być dokładna i rzetelna, nie zamierzała pokpić sprawy. Zatrzymała się ponownie, po raz pierwszy z wielu razy dzisiaj unosząc różdżkę, by rzucić zaklęcie.
- Homenum Revelio. - wypowiedziała płynne, wywijając odpowiednio nadgarstkiem.
1-50 - na krańcu działania zaklęcia dostrzegam sylwetkę dwójki ludzi, nie kierują się prosto w naszą stronę, ale istnieje szansa, że nasze ścieżki się przetną
51-95 - zaklęcie nie wykazuje żadnych ludzkich jednostek
96-99 - zaklęcie wykrywa wbijające się w jego obszar kilka jednostek, które z dużą prędkością mkną w stronę karawany ponad drzewami, Just sygnalizuje swoją obecność czerwonym snopem iskier, chcąc zwabić ich w swoją stronę.
100 - atak z zaskoczenia, skryci pod eliksirami bandyci czekali tylko na moment rozdzielenia się Justine i Anthony’’ego, jest ich 4 atakują w momencie w którym w lesie migocze pierwsze lumos.
1. na zaklęcie
2. na zdarzenie
idziemy tu -->
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 01.08.21 13:07, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 74
--------------------------------
#2 'k100' : 34
#1 'k100' : 74
--------------------------------
#2 'k100' : 34
Na przełomie stycznia i lutego wybrzeże Exmoor nawiedził największy sztorm, jakiego okoliczni mieszkańcy doświadczyli za swojego życia: ciemne, czarnofioletowe chmury rozciągały się na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów wzdłuż linii brzegowej, sprawiając, że chociaż pogoda pogorszyła się w okolicach południa, na zewnątrz zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Widoczność spadła do zera: na ziemię spadały grube, pozlepiane płaty przemieszanego z deszczem śniegu, miejscami tworząc niebezpieczne, lodowe pociski, które rozbijały szyby w oknach, wybijały dziury w dachach i niszczyły ogrodzenia, a także stanowiły śmiertelne zagrożenie dla wszystkich ludzi i zwierząt, które w czasie przejścia nawałnicy znajdowały się na zewnątrz. Wiejący z niezwykłą siłą wiatr wpychał piętrzącą się falami wodę daleko w głąb lądu, powodując podtopienia, a niska temperatura sprawiała, że część wody nie zdążała odpłynąć z powrotem do morza – zamiast tego zamarzając i tworząc szerokie, lodowe połacie. Największy i jednocześnie najbardziej przerażający spektakl miał jednak miejsce na morzu, kilkaset metrów od brzegu.
Potężny statek towarowy przepływający akurat wzdłuż wybrzeża, został złapany w sam środek gwałtownego sztormu, a jego desperacką walkę z wiatrem i rozbijającym drewno w drzazgi gradem mieszkańcy nadmorskich wiosek mogli obserwować ze skierowanych na północ okien; pojawiający się w rozbłyskach światła błyskawic okręt, przez kilka godzin był konsekwentnie spychany na mieliznę, aż wreszcie wstrząsnął nim potężny wybuch – ognista eksplozja poniosła się daleko w głąb lądu, sprawiając, że pozostałe w całości szyby zadzwoniły w oknach, a ciemności rozjaśniła czerwonawa łuna. Okręt płonął: języki pomarańczowego ognia zajęły burty i sięgały głęboko ku ładowni, a snopy iskier wystrzeliwały wysoko w powietrze niczym fajerwerki, słabnąc z czasem, aż wreszcie rozmywając się zupełnie.
Rankiem mieszkańców nadbrzeżnych wiosek przywitał krajobraz jak po przejściu trąby powietrznej: wiele domów zostało zniszczonych, a porwany przez wiatr dobytek walał się wzdłuż plaży i dróg, przeszukiwany już przez tych, którzy odważyli się opuścić mieszkania. Wrak towarowego statku – już dogasającego – osiadł na płyciźnie tuż przy brzegu, unieruchomiony lodową pokrywą, która o świcie zaczęła ścinać najpłytsze wody. Oprócz głównego korpusu, wzdłuż plaży leżały porozrzucane skrzynie, połamane deski, ludzkie ciała – nabrzmiałe i częściowo spopielone, niemal nie przypominały już ludzi, mimo że jeszcze do niedawna nimi byli.
| Do rozgrywki może dołączyć dowolna postać lub postacie, które na co dzień mieszkają bądź też przebywają w Somerset. Każda z takich postaci może również zaangażować w pomoc inne, wybrane przez siebie osoby. Sytuacja ma miejsce na przełomie stycznia i lutego, konkretną datę wybiera pierwsza postać, która pojawi się w wątku.
Próba przeszukania statku jest ryzykowna: podłoże jest śliskie i nierówne, a konstrukcja niestabilna, uszkodzona przez pożar; wchodząc do środka, należy liczyć się z zapadającą się podłogą i ostrymi elementami, wystającymi ze ścian i stropów. Wewnątrz unosi się odór rozkładających się ciał.
Przeszukując statek, należy na początku każdej tury rzucić kością k10 i wynik zinterpretować zgodnie z rozpiską (jeśli postacie poruszają się parami, rzut wykonuje tylko jedna z nich). Jeśli przeszukanie zostanie czasowo przerwane (np. na czas odniesienia się do wyrzuconego na kości zdarzenia), kością należy rzucić ponownie dopiero w momencie ponownego podjęcia poszukiwań.
1 - Kawałek pokładu gwałtownie zapada się pod tobą, a jedna z twoich stóp opada niżej, grzęznąc pomiędzy deskami. Ostre fragmenty drewna i drzazgi wbijają ci się w skórę (otrzymujesz 20 punktów obrażeń). Jeśli posiadasz mniej niż 10 punktów zwinności, przy upadku skręcasz również staw skokowy i do czasu zaleczenia go, potrzebujesz pomocy przy chodzeniu.
2 - Udaje ci się odnaleźć częściowo zachowane schody prowadzące w dół - do pozostałości ładowni. Dolny pokład jest niemal całkowicie zniszczony, na ziemi walają się zamarznięte ryby i drewniane odłamki, które utrudniają chodzenie (należy wykonać dodatkowy rzut kością k100, dodając do niego podwojoną zwinność - osiągnięcie wyniku poniżej 50 oznacza przewrócenie się). W jednej ze skrzyń odnajdujesz ubrania: zimowe płaszcze i ocieplane buty; żeby ją jednak zabrać, musisz ściągnąć z niej częściowo przymarznięte do wieka ciało marynarza.
3 - Odnajdujesz wejście do częściowo zablokowanego zawalonym stropem pomieszczenia. Jeśli jesteś drobnej budowy (ciężar ciała poniżej 70 kilogramów) jesteś w stanie przecisnąć się do środka, ale musisz uważać na połamane deski; w innym wypadku musisz najpierw poszerzyć przejście, uważając, żeby nie naruszyć niestabilnej konstrukcji statku. Pokój okaże się kajutą, w której odnajdziesz plik niewysłanych listów i kilka fotografii oraz butelkę rumu.
4 - Przemieszczając się po statku, słyszysz ciche stukanie. Ustalenie jego źródła wymaga dobrego słuchu - należy wykonać rzut na spostrzegawczość, ST wynosi 70 - rzut można powtarzać wielokrotnie. Osiągnięcie wymaganego pułapu pozwoli postaci na odnalezienie zablokowanej klapy, prowadzącej na dolny pokład, na którym przewożono uciekających z kraju mugoli. Większość z nich nie przeżyła sztormu, albo ginąc w wybuchu, albo tonąc, gdy część pokładu znalazła się pod wodą - ale na kilkorgu osób udało się wdrapać na wysokie skrzynie. Są wyziębieni, wygłodzeni i ledwie żywi; wydostanie ich ze statku i wyciągnięcie na brzeg będzie wymagało współpracy co najmniej kilku osób. Jeśli od dnia zatonięcia statku minęło więcej niż trzy dni, mugole będą już martwi.
5 - Kiedy przemieszczasz się po pokładzie, część podłogi zarywa się pod tobą i tracisz równowagę; zsuwając się, wypadasz za uszkodzoną burtę i lądujesz w częściowo skutej lodem wodzie. Pokrywa załamuje się, wciągając się pod lód, a twoje ubranie błyskawicznie nasiąka wodą i staje się ciężkie, ciągnąc cię w dół. Żeby wydostać się z przerębla, potrzebujesz pomocy drugiej osoby, wraz z upływem każdej tury tracisz też 20 punktów żywotności (wyziębienie).
6 - Przeszukując statek, na górnym pokładzie odnajdujesz dosyć dziwne ślady: na deskach walają się szklane odłamki, które kształtem przypominają pozostałości po pękatych fiolkach, a w niektórych miejscach widnieją czarne, okrągłe osmalenia. Jeśli posiadasz statystykę eliksirów 15 lub wyższą, rozpoznasz w nich działanie eliksiru buchorożca.
7, 8, 9, 10 - Nic nie zwraca twojej uwagi. Możesz przeszukiwać statek dalej.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale jeśli w jej ramach zostanie rozpoczęty więcej niż jeden wątek (w innej lokacji) proszę o informacyjne przesłanie linku do odpowiedniego tematu drogą prywatnej wiadomości do Williama.
W razie pytań również zapraszam.
Potężny statek towarowy przepływający akurat wzdłuż wybrzeża, został złapany w sam środek gwałtownego sztormu, a jego desperacką walkę z wiatrem i rozbijającym drewno w drzazgi gradem mieszkańcy nadmorskich wiosek mogli obserwować ze skierowanych na północ okien; pojawiający się w rozbłyskach światła błyskawic okręt, przez kilka godzin był konsekwentnie spychany na mieliznę, aż wreszcie wstrząsnął nim potężny wybuch – ognista eksplozja poniosła się daleko w głąb lądu, sprawiając, że pozostałe w całości szyby zadzwoniły w oknach, a ciemności rozjaśniła czerwonawa łuna. Okręt płonął: języki pomarańczowego ognia zajęły burty i sięgały głęboko ku ładowni, a snopy iskier wystrzeliwały wysoko w powietrze niczym fajerwerki, słabnąc z czasem, aż wreszcie rozmywając się zupełnie.
Rankiem mieszkańców nadbrzeżnych wiosek przywitał krajobraz jak po przejściu trąby powietrznej: wiele domów zostało zniszczonych, a porwany przez wiatr dobytek walał się wzdłuż plaży i dróg, przeszukiwany już przez tych, którzy odważyli się opuścić mieszkania. Wrak towarowego statku – już dogasającego – osiadł na płyciźnie tuż przy brzegu, unieruchomiony lodową pokrywą, która o świcie zaczęła ścinać najpłytsze wody. Oprócz głównego korpusu, wzdłuż plaży leżały porozrzucane skrzynie, połamane deski, ludzkie ciała – nabrzmiałe i częściowo spopielone, niemal nie przypominały już ludzi, mimo że jeszcze do niedawna nimi byli.
| Do rozgrywki może dołączyć dowolna postać lub postacie, które na co dzień mieszkają bądź też przebywają w Somerset. Każda z takich postaci może również zaangażować w pomoc inne, wybrane przez siebie osoby. Sytuacja ma miejsce na przełomie stycznia i lutego, konkretną datę wybiera pierwsza postać, która pojawi się w wątku.
Próba przeszukania statku jest ryzykowna: podłoże jest śliskie i nierówne, a konstrukcja niestabilna, uszkodzona przez pożar; wchodząc do środka, należy liczyć się z zapadającą się podłogą i ostrymi elementami, wystającymi ze ścian i stropów. Wewnątrz unosi się odór rozkładających się ciał.
Przeszukując statek, należy na początku każdej tury rzucić kością k10 i wynik zinterpretować zgodnie z rozpiską (jeśli postacie poruszają się parami, rzut wykonuje tylko jedna z nich). Jeśli przeszukanie zostanie czasowo przerwane (np. na czas odniesienia się do wyrzuconego na kości zdarzenia), kością należy rzucić ponownie dopiero w momencie ponownego podjęcia poszukiwań.
1 - Kawałek pokładu gwałtownie zapada się pod tobą, a jedna z twoich stóp opada niżej, grzęznąc pomiędzy deskami. Ostre fragmenty drewna i drzazgi wbijają ci się w skórę (otrzymujesz 20 punktów obrażeń). Jeśli posiadasz mniej niż 10 punktów zwinności, przy upadku skręcasz również staw skokowy i do czasu zaleczenia go, potrzebujesz pomocy przy chodzeniu.
2 - Udaje ci się odnaleźć częściowo zachowane schody prowadzące w dół - do pozostałości ładowni. Dolny pokład jest niemal całkowicie zniszczony, na ziemi walają się zamarznięte ryby i drewniane odłamki, które utrudniają chodzenie (należy wykonać dodatkowy rzut kością k100, dodając do niego podwojoną zwinność - osiągnięcie wyniku poniżej 50 oznacza przewrócenie się). W jednej ze skrzyń odnajdujesz ubrania: zimowe płaszcze i ocieplane buty; żeby ją jednak zabrać, musisz ściągnąć z niej częściowo przymarznięte do wieka ciało marynarza.
3 - Odnajdujesz wejście do częściowo zablokowanego zawalonym stropem pomieszczenia. Jeśli jesteś drobnej budowy (ciężar ciała poniżej 70 kilogramów) jesteś w stanie przecisnąć się do środka, ale musisz uważać na połamane deski; w innym wypadku musisz najpierw poszerzyć przejście, uważając, żeby nie naruszyć niestabilnej konstrukcji statku. Pokój okaże się kajutą, w której odnajdziesz plik niewysłanych listów i kilka fotografii oraz butelkę rumu.
4 - Przemieszczając się po statku, słyszysz ciche stukanie. Ustalenie jego źródła wymaga dobrego słuchu - należy wykonać rzut na spostrzegawczość, ST wynosi 70 - rzut można powtarzać wielokrotnie. Osiągnięcie wymaganego pułapu pozwoli postaci na odnalezienie zablokowanej klapy, prowadzącej na dolny pokład, na którym przewożono uciekających z kraju mugoli. Większość z nich nie przeżyła sztormu, albo ginąc w wybuchu, albo tonąc, gdy część pokładu znalazła się pod wodą - ale na kilkorgu osób udało się wdrapać na wysokie skrzynie. Są wyziębieni, wygłodzeni i ledwie żywi; wydostanie ich ze statku i wyciągnięcie na brzeg będzie wymagało współpracy co najmniej kilku osób. Jeśli od dnia zatonięcia statku minęło więcej niż trzy dni, mugole będą już martwi.
5 - Kiedy przemieszczasz się po pokładzie, część podłogi zarywa się pod tobą i tracisz równowagę; zsuwając się, wypadasz za uszkodzoną burtę i lądujesz w częściowo skutej lodem wodzie. Pokrywa załamuje się, wciągając się pod lód, a twoje ubranie błyskawicznie nasiąka wodą i staje się ciężkie, ciągnąc cię w dół. Żeby wydostać się z przerębla, potrzebujesz pomocy drugiej osoby, wraz z upływem każdej tury tracisz też 20 punktów żywotności (wyziębienie).
6 - Przeszukując statek, na górnym pokładzie odnajdujesz dosyć dziwne ślady: na deskach walają się szklane odłamki, które kształtem przypominają pozostałości po pękatych fiolkach, a w niektórych miejscach widnieją czarne, okrągłe osmalenia. Jeśli posiadasz statystykę eliksirów 15 lub wyższą, rozpoznasz w nich działanie eliksiru buchorożca.
7, 8, 9, 10 - Nic nie zwraca twojej uwagi. Możesz przeszukiwać statek dalej.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale jeśli w jej ramach zostanie rozpoczęty więcej niż jeden wątek (w innej lokacji) proszę o informacyjne przesłanie linku do odpowiedniego tematu drogą prywatnej wiadomości do Williama.
W razie pytań również zapraszam.
Bycie bezdomnym – o ile mogła tak o sobie powiedzieć – miało wiele zalet, między innymi to, że wiele zwiedzała i w wielu miejscach była. Oznaczało to również, że najprawdopodobniej potrafiła rozpoznać miejsce, o którym jej mówiono, a które kojarzyła z dawnych wizyt. Zresztą, wolała też nie chwalić się, że wybrzeża Półwyspu Kornwalijskiego służyły bardzo dobrze celom przemytniczym (wciąż nie do końca wiedziała, co miałoby być nie tak z Somerset, Anthony Macmillan pozostawił ją z tą zagadką), dlatego łatwo jej było dotrzeć na miejsce o którym na szybko wspomniał Vincent.
Rozdzierający serce widok nie był jej jednak obcy – ciała porozrzucane po całym miejscu, skrzynie, których zawartość rozwiewał powoli wiatr albo wykradała je okoliczna fauna, z mewami na czele, co sprawiło, że chociaż na chwilę przystanęła i rozejrzała się po otoczeniu. Bolało oglądanie tego, ale nie umiała stwierdzić, czy tylko przez zwykłe ludzkie odruchy, czy może jeszcze coś w niej budziło się z pewnym przerażeniem – ta perspektywa, że może kiedyś jej własne ciało tak skończy. Czy chociaż rozpoznają jej zwłoki, kiedy będą ściągać ją z piasku? Gdyby była pod metamorfomagią, mogłaby nawet nie wyglądać jak ona sama, co było jeszcze bardziej ponurą perspektywą…jak się w ogóle umierało, to czy zmieniało się do pierwotnej postaci? Nigdy nad tym nie rozmyślała, ale może powinna.
Wzrokiem odszukała Vincenta, co nie było zbyt trudne, kiedy był jedyną stojącą w okolicy osobą – podeszła do niego prędko, owijając się nieco szczelniej płaszczem, pozwalając, aby tym razem skrócone do podbródka rude kosmyki delikatnie dawały się rozwiewać, nie zasłaniając jednak widoku. Wrak statku który zatonął w nocy majaczył przed nimi, oblewany przez zimne fale i wyglądając jeszcze bardziej ponuro, kiedy kolejne deski i odłamki wypływały w stronę lądu. Odejmowało to sporo wesołości z jej typowej postawy – teraz Thalia była skupiona i opanowana, skierowana na jeden cel. Nie wiedziała, co mogą znaleźć na statku, sensowniej jednak zakładać było, że więcej ciał, a jeżeli ktoś ocalał, pomocy potrzebował prędzej niż później. Ewentualnie zawsze odnaleźć można było cenne informacje…chociaż Wellers bez chwili zwątpienia wymieniłaby je za to, aby ci ludzie przeżyli. Nie miała jednak na to wpływu, spojrzała więc na Vincenta, tym razem próbując przełamać ponurą atmosferę lekkim uśmiechem na powitanie – wyszło to bardziej skrzywienie niż radość na widok przyjaciela.
- Mam linę – stwierdziła, pokazując splecone ze sobą sznury które pożyczyła z „Shannon”, stwierdzając, że tego dnia akurat nikt za nimi nie zapłacze. – Idziemy? – Gotowa była ruszać od razu, im prędzej zabiorą się do tego tym lepiej.
Dzień dobry, Thalia trafia na miejsce z nożem (+5 do walki wręcz) i kryształem teleportujacym. Jak wspomniane w poście, data zatonięcia statku to w nocy z 2 na 3 lutego (a my jesteśmy na miejscu 3).
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mnogość odległych, wymagających podróży, przyczyniła się do znaczącego obeznania pośród obcych terytoriów. Sprawnie orientował się w podstawach astronomii, wczytywaniu w zawiłe treści papierowych map, zapamiętywaniu charakterystycznych punktów, ułatwiających dotarcie do wyznaczonego celu. Miejsca te potrafiły być specyficzne, ustronne, idealne do wykonywania handlowych transakcji. Jako specjalista w tak nieprzewidywalnym i fascynującym zawodzie, często dopasowywał się do klientów, wychodził im naprzeciw przybywając do wyznaczonej lokalizacji, gotowy do przeprowadzenia transakcji. Odkąd powrócił na znienawidzony, macierzysty teren zimowej Anglii, rozpoczął ponowne eksplorowanie tutejszych terenów rozsianych pośród graniczących hrabstw. Wybrzeże Exmoor było mu naprawdę bliskie; w specjalnym ukryciu, pośród fioletowego kwiecia wonnych wrzosów, znajdował się dom należący do wyjątkowej rodziny. To właśnie tam odnalazł prawdziwe schronienie, zacisnął więź, wznowił poczucie przynależności oraz akceptacji odnajdując straconą miłość, pielęgnując stare przyjaźnie. Drewniany budynek był jego azylem, alternatywnym schronieniem, którego strzegł do ostatniego tchu. Pobliskie terytoria, nadmorskie wioski stawały się codziennością podczas uroczych spacerów, prowizorycznych czynności, zleceń zsyłanych przez zainteresowane osoby prywatne. Dobrze znał ów kamienistą spuściznę skapną w lekkich promieniach słońca. Lubił patrzeć na bezdenną, morską toń, wzburzone, ciemniejące fale zostawiające na skórze przyjemne odczucie orzeźwiającej bryzy. Przez pewien kluczowy okres czasu, on sam określał się mianem bezdomnego. Młody, zagubiony uciekinier żyjący pod pokładem ogromnego statku. Niedoświadczony, nieprzyzwyczajony do zmiennych warunków utkanych z zimnych nocy, ograniczonych zasobów żywności, niewygodnego siennika zastępującego poprawnie zaścielone łóżko. Dalekie wspomnienia migotały w chłonnej podświadomości, przenosiły w krainę rewolucyjnej, różnorodnej przeszłości, z której wyniósł przecież tak wiele cennych i istotnych lekcji. Zawarł nierozerwalne znajomości, których jedną z przedstawicielek była właśnie ona.
Informacje o nadbrzeżnej tragedii owładnęły całym wybrzeżem. Od kilku dni przebywał poza irlandzką posiadłością kierowany istotą zadań zleconych przez rebeliancką organizację. Pogada, którą bacznie obserwował przez kuchenne okno zmieniała się diametralnie; paskudny sztorm naparł na taflę zimowego morza, zsyłając porywisty wicher, lodowate, śnieżne kule tworzące niebagatelne zagrożenie. Słyszał o lokalnych podtopieniach, uszkodzonych dachach, czy domowych elewacjach. Najwięcej mówiono jednak o rozchybotanym statku, widzianym na niespokojnej tafli wody. Omawiano skręcone pioruny, rozbłysk eksplozji, dym unoszący się ponad grafitową płaszczyznę nieba. Części łajby wystrzeliwały w górę pustosząc ogromny środek transportu. Tragedia na wyciągnięcie ręki, była zjawiskiem zatrważającym, niemożliwym, przesądzonym; jednakże czy aby na pewno do samego końca? Bez zastanowienia, bardzo wczesnym rankiem udał się na wyznaczony skrawek plaży. Ciepły, niedopięty płaszcz siłował się ze srogimi podmuchami, a mała, skórzana torba obijała się o prawe udo przytrzymując wysłużoną miotłę. Widok mijanego pobojowiska zamrażał krew w żyłach, przerażał, nieświadomego mieszkańca. Nie był sam. Pojedyncze jednostki postanowiły zbadać sytuację, wszcząć płaczliwy lament obejmujący nocne ofiary, zniszczony dobytek budowany latami. Niektórzy prowizorycznie przenosili deski rozrzucone nawet kilkanaście metrów od miejsca zdarzenia; nieprofesjonalnie, nieskutecznie. – Na wielkiego Merlina… – szepnął sam do siebie, a wnętrzności przekręciły się w niemej trwodze. Tlący wrak towarowej łajby, osiadł na lodowej mieliźnie. Jego strzępy, najróżniejsze przedmioty, spopielone, rozczłonowane ciała leżały wokoło pozostawione na pastwę losu. Już raz był świadkiem podobnej tragedii. Kilka miesięcy temu, w londyńskim porcie, próbował ocalić statek pełen wojennych uciekinierów… Huczna eksplozja, krzyk ludności, fragmenty kończyn rozwieszone na pozostałościach statku. Potworny widok. On sam leżący na kamienistym podłożu, ogłuszony, nieświadomy; czy mógł w jakikolwiek sposób utożsamić się z ofiarami? Pobladł nieznacznie wstrzymując nudności. Zatrzymał się w odpowiedniej odległości oceniając sytuację. Ciemne kosmyki falowały w rytm wiatru, kojący szum morza wypluwał kolejne, metalowe elementy. Niedowierzał. Nie zerknął w jej stronę gdy zatrzymała się tuż obok. Wyschnięte gardło nie pozwalało na wydobycie żadnego słowa. Puste spojrzenie przechodziło przez powalony szkielet, wpatrywało się w horyzont. Serce obijało się o klatkę piersiową tempo, płytko. Zanim odezwała się po raz pierwszy wychrypiał: – Trzeba sprawdzić ciała, upewnić się czy pośród – przerwał na moment szukając właściwego słowa, tamując emocje: – czy pośród martwych, znajdzie się jakiś ocalały. – ostatek nadziei przepływał przez cienkie, niebieskie kanały. Liczył na cud, który przecież mógł się wydarzyć. Jedna dusza uwięziona między spalonymi elementami… - Sami nie damy rady... - po krótkiej chwili, kolejnej dozie milczenia przerwanej skrzekiem mew, rozmowami coraz gęściej zaludnionego piasku, skinął głową i ruszył prosto przed siebie. – Przepraszam. – wyjąkał oschle wymijając dwie szlochające kobiety ukryte pod wełnianym szalem. Szedł przodem i wyciągając głogową różdżkę, jako pierwszy wkroczył w rozsypane pobojowisko. Wbrew pozorom oraz wszystkim odczuciom nie chciał narażać rudowłosej podróżniczki. Chciał być ochroną, ostrzegać przed niebezpieczeństwem, aby mogła działać sprawniej. Wierzył, że zaczynając od pozostałości środka transportu odnajdą wątły, tlący żywot.
| Ekwipunek:
- różdżka
- miotła
- eliksir niezłomności
- eliksir przeciwbólowy
- eliksir znieczulający
Informacje o nadbrzeżnej tragedii owładnęły całym wybrzeżem. Od kilku dni przebywał poza irlandzką posiadłością kierowany istotą zadań zleconych przez rebeliancką organizację. Pogada, którą bacznie obserwował przez kuchenne okno zmieniała się diametralnie; paskudny sztorm naparł na taflę zimowego morza, zsyłając porywisty wicher, lodowate, śnieżne kule tworzące niebagatelne zagrożenie. Słyszał o lokalnych podtopieniach, uszkodzonych dachach, czy domowych elewacjach. Najwięcej mówiono jednak o rozchybotanym statku, widzianym na niespokojnej tafli wody. Omawiano skręcone pioruny, rozbłysk eksplozji, dym unoszący się ponad grafitową płaszczyznę nieba. Części łajby wystrzeliwały w górę pustosząc ogromny środek transportu. Tragedia na wyciągnięcie ręki, była zjawiskiem zatrważającym, niemożliwym, przesądzonym; jednakże czy aby na pewno do samego końca? Bez zastanowienia, bardzo wczesnym rankiem udał się na wyznaczony skrawek plaży. Ciepły, niedopięty płaszcz siłował się ze srogimi podmuchami, a mała, skórzana torba obijała się o prawe udo przytrzymując wysłużoną miotłę. Widok mijanego pobojowiska zamrażał krew w żyłach, przerażał, nieświadomego mieszkańca. Nie był sam. Pojedyncze jednostki postanowiły zbadać sytuację, wszcząć płaczliwy lament obejmujący nocne ofiary, zniszczony dobytek budowany latami. Niektórzy prowizorycznie przenosili deski rozrzucone nawet kilkanaście metrów od miejsca zdarzenia; nieprofesjonalnie, nieskutecznie. – Na wielkiego Merlina… – szepnął sam do siebie, a wnętrzności przekręciły się w niemej trwodze. Tlący wrak towarowej łajby, osiadł na lodowej mieliźnie. Jego strzępy, najróżniejsze przedmioty, spopielone, rozczłonowane ciała leżały wokoło pozostawione na pastwę losu. Już raz był świadkiem podobnej tragedii. Kilka miesięcy temu, w londyńskim porcie, próbował ocalić statek pełen wojennych uciekinierów… Huczna eksplozja, krzyk ludności, fragmenty kończyn rozwieszone na pozostałościach statku. Potworny widok. On sam leżący na kamienistym podłożu, ogłuszony, nieświadomy; czy mógł w jakikolwiek sposób utożsamić się z ofiarami? Pobladł nieznacznie wstrzymując nudności. Zatrzymał się w odpowiedniej odległości oceniając sytuację. Ciemne kosmyki falowały w rytm wiatru, kojący szum morza wypluwał kolejne, metalowe elementy. Niedowierzał. Nie zerknął w jej stronę gdy zatrzymała się tuż obok. Wyschnięte gardło nie pozwalało na wydobycie żadnego słowa. Puste spojrzenie przechodziło przez powalony szkielet, wpatrywało się w horyzont. Serce obijało się o klatkę piersiową tempo, płytko. Zanim odezwała się po raz pierwszy wychrypiał: – Trzeba sprawdzić ciała, upewnić się czy pośród – przerwał na moment szukając właściwego słowa, tamując emocje: – czy pośród martwych, znajdzie się jakiś ocalały. – ostatek nadziei przepływał przez cienkie, niebieskie kanały. Liczył na cud, który przecież mógł się wydarzyć. Jedna dusza uwięziona między spalonymi elementami… - Sami nie damy rady... - po krótkiej chwili, kolejnej dozie milczenia przerwanej skrzekiem mew, rozmowami coraz gęściej zaludnionego piasku, skinął głową i ruszył prosto przed siebie. – Przepraszam. – wyjąkał oschle wymijając dwie szlochające kobiety ukryte pod wełnianym szalem. Szedł przodem i wyciągając głogową różdżkę, jako pierwszy wkroczył w rozsypane pobojowisko. Wbrew pozorom oraz wszystkim odczuciom nie chciał narażać rudowłosej podróżniczki. Chciał być ochroną, ostrzegać przed niebezpieczeństwem, aby mogła działać sprawniej. Wierzył, że zaczynając od pozostałości środka transportu odnajdą wątły, tlący żywot.
| Ekwipunek:
- różdżka
- miotła
- eliksir niezłomności
- eliksir przeciwbólowy
- eliksir znieczulający
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 2
'k10' : 2
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Wybrzeże Exmoor
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset