Przed kamienicą
AutorWiadomość
Przed kamienicą
Fasada kamienicy wybija się na tle innych, raczej stonowanych budynków. Czerwona cegła pięknie kontrastuje z roślinnością obrastającą fragmenty budynku, gdy ta kwitnie w okresie od wiosny do końca lata. Zaś jesienią, zlewa się w karminie, miękko falując na wietrze i wprowadzając w dziwne, iluzoryczne wrażenia, osoby stojące przed kamienicą. Ramy okien jaśnieją bielą, rozświetlając ścianę, zaś majestatyczne, ciemne drzwi, zachęcają do zapukania złotą kołatką.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Forsythia Crabbe dnia 18.11.20 12:28, w całości zmieniany 1 raz
Godzina drogi. Tę właśnie męczarnię zgotował jej na wieczór kapryśny los; księżniczka Forsythia jednakże, niczym naiwna płotka, bez problemu tym razem połknęła zaoferowany haczyk i pogrążyła się w referującej cały życiorys historii. Opowiadała o dzieciństwie, o dorastaniu, o przygodach rodem z Hogwartu i gdzieś na dnie świadomości w głowie czarownicy zaświtała świadomość, że rzeczywiście - musiały być razem na roku. A jednak w młodości nigdy nie zwróciła przesadnej uwagi na ową Krukonkę, przesadnie przejęta własnymi sprawunkami, pielęgnowaniem umiejętności płynnego rzucania uroków i uczestnictwem w klubie pojedynków. Jej tożsamość kojarzyła jak przez mgłę, podobnie skąpaną w adolescencji twarz zwieńczoną czarnymi puklami, i smukłą sylwetkę odzianą w czarno-granatową szkolną szatę. Co za zrządzenie losu - że też musiała spotkać dziś akurat ją, odległe, zamazane wspomnienie utęsknionej przeszłości, do którego dorosłe już serce powracało z pewną nostalgią. Słuchała jej głównie w ciszy, poznała historię spisaną oczami niby innej kobiety, a jednak ewidentnie tej samej, pogrążonej w niekończącej się żałobie, rozkochanej w magicznych stworzeniach. Miało to w sobie urok. Wren pomagała jej iść prosto, raz na jakiś czas, zgodnie z życzeniem, rozprószając nad jej głową srebrny pył fae feli, bez którego szlachetna persona obejść się po prostu nie mogła. Po drodze nie spotkały też jej jednorożca. Nic dziwnego - a jednak dla Forsythii z pewnością było to powodem ogromnego smutku, czarownica przycisnęła ją zatem do swojego boku mocno, opiekuńczo, podróżując z nią aż na wskazany adres na Brook Street.
Czekała tam na nie kamienica z czerwonej cegły. Otaczały ją kremowe budynki, wyróżniała się zatem na ich tle, gdzieniegdzie porośnięta bujną zielenią. Dotarły tam względnie bez szwanku - choć po towarzyszącym im zachodzącym słońcu nie było już śladu, jego miejsce natomiast zajął dumny księżyc połyskujący na niebie niczym usłana z fae feli korona. Dobrze, że po taką Forsythia nie zamierzała sięgać - w innym wypadku niewątpliwie musiałyby wspiąć się na dach i rzucić z niego w bezmyślnym susie w stronę nieboskłonu, bez świadomości, że nawet wyciągnięta najmocniej do góry dłoń nie będzie w stanie jej tknąć. Wren taktycznie nie wspominała o pewnym podobieństwie tej fantazji; zamiast tego przystanęła przed prowadzącymi do frontowych drzwi schodkami i spojrzała na swoją przymusową towarzyszkę, mrużąc lekko oczy.
- Czy ktoś mieszka z twoją siostrą, Forsythio? - spytała, ciekawa, czy przyjdzie jej dziś tłumaczyć mieszkańcom kamienicy co też przydarzyło się jej rezydentce i dlaczego jej czarne kosmyki usłane są tak grubą warstwą błyszczącego pyłu. - Ktoś wpuści nas do środka, czy może w twoich przepastnych kieszeniach znajdziemy magiczny klucz otwierający te wrota? - Narrację musiała dopasować do otępionego niezidentyfikowanym narkotykiem intelektualnego poziomu rozmówczyni, jeśli zamierzała uzyskać jakiekolwiek odpowiedzi. A doświadczenie pokazało, że o te było trudno; gimnastykowała się zatem bardziej niż podczas lekcji tańca pod patronatem Mei Ling, zmęczona, ale zdeterminowana, by dziewczę dostarczyć bezpiecznie do jej własnych czterech ścian. I najlepiej bezpiecznego łóżka, by resztki tego paskudztwa mogła po prostu odespać.
Czekała tam na nie kamienica z czerwonej cegły. Otaczały ją kremowe budynki, wyróżniała się zatem na ich tle, gdzieniegdzie porośnięta bujną zielenią. Dotarły tam względnie bez szwanku - choć po towarzyszącym im zachodzącym słońcu nie było już śladu, jego miejsce natomiast zajął dumny księżyc połyskujący na niebie niczym usłana z fae feli korona. Dobrze, że po taką Forsythia nie zamierzała sięgać - w innym wypadku niewątpliwie musiałyby wspiąć się na dach i rzucić z niego w bezmyślnym susie w stronę nieboskłonu, bez świadomości, że nawet wyciągnięta najmocniej do góry dłoń nie będzie w stanie jej tknąć. Wren taktycznie nie wspominała o pewnym podobieństwie tej fantazji; zamiast tego przystanęła przed prowadzącymi do frontowych drzwi schodkami i spojrzała na swoją przymusową towarzyszkę, mrużąc lekko oczy.
- Czy ktoś mieszka z twoją siostrą, Forsythio? - spytała, ciekawa, czy przyjdzie jej dziś tłumaczyć mieszkańcom kamienicy co też przydarzyło się jej rezydentce i dlaczego jej czarne kosmyki usłane są tak grubą warstwą błyszczącego pyłu. - Ktoś wpuści nas do środka, czy może w twoich przepastnych kieszeniach znajdziemy magiczny klucz otwierający te wrota? - Narrację musiała dopasować do otępionego niezidentyfikowanym narkotykiem intelektualnego poziomu rozmówczyni, jeśli zamierzała uzyskać jakiekolwiek odpowiedzi. A doświadczenie pokazało, że o te było trudno; gimnastykowała się zatem bardziej niż podczas lekcji tańca pod patronatem Mei Ling, zmęczona, ale zdeterminowana, by dziewczę dostarczyć bezpiecznie do jej własnych czterech ścian. I najlepiej bezpiecznego łóżka, by resztki tego paskudztwa mogła po prostu odespać.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Najpewniej, gdyby dane byłoby jej pleść swój dalszy życiorys, to nieznajoma mogłaby poznać najbardziej wstydliwe sekrety dziewczęcia, bo z każdym słowem jej język rozwijał się coraz bardziej. Na szczęście dotarły pod domostwo bez większego uszczerbku na zdrowiu i reputacji panny Crabbe. Księżniczka obróciła się wokół własnej osi, stając na progu, a potem zmarszczyła brwi, nie do końca zadowolona, z formuły jakiej jej wybawicielka postanowiła użyć w stosunku do niej. – Jeśli to nie problem, moja droga, to proszę mów mi „Księżniczko Forsythio” – zaśmiała się z lekka niechętnie, jednak próbując utrzymać twarz, mimo tej zniewagi. - Owszem! Cała zgraja krewnych! Mieszka też z nią jej ojciec i jego żona… Ale nie jest ona moją mamą. Znaczy… jej mamą – pokręciła głową w roztargnieniu, a urywki wspomnień mignęły w jej myślach. Widok pięknej i drogiej trumny ugrzązł w jej umyśle, a na ramionach poczuła znów uściski męskich dłoni, odciągających ją od wieka. Odbicie w lustrze ukazujące siniaki, po tychże uściskach, które robiły to dla jej własnego dobra, lecz to jej opór był winowajcą burgundowych śladów. Następnie krzyki zawyły w jej głowie; głos żony ojca, która notorycznie poniżała przybraną córkę, wyrzucając jej karygodne zachowanie, zły ubiór oraz wiele więcej, często irracjonalnych powodów.
Forsythia złapała się metalowej barierki okalającej schody do piwnicy i spojrzała na rośliny wijące się po czerwonych cegłach. – I to też nie mój ojciec… Już nie - mruknęła pod nosem, a w jej oczach nastąpiła wyraźna zmiana. Melancholia zawitała w ciemnych tęczówkach, podszyta czymś w rodzaju żalu, a może nienawiści. Chwilę potem, po uczuciach nie było śladu, a kobieta wyprostowała się na kolejne pytanie. – Oczywiście, że mam klucz! Ja posiadam klucze do wszystkiego, a przede wszystkim do sukcesu, wszak jestem księżniczką – stwierdziła z uśmiechem, potrząsając głową, a z jej włosów obsypało się troszkę srebrnego pyłku. – Chociaż… może to robi ze mnie klucznika? – zastanowiła się, przystawiając palec wskazujący do ust, jednocześnie przyglądając się ulicznej lampie, której światło padało na wejście. Zawiesiła się w tym stanie przez dłuższą chwilę, a jej źrenice zwężały się coraz bardziej, im dłużej wpatrywała się w światło, prawie jak zahipnotyzowana ćma. Zupełnie jakby ktoś postanowił rzucić na nią zaklęcie, a może był to po prostu kolejny objaw zażycia przedziwnej substancji?
Gdy już trwało to dostatecznie zbyt długo, Forsythia oprzytomniała i sięgnęła do kieszeni. Zaśmiała się z lekkim podenerwowaniem, nie mogąc wymacać czegokolwiek podobnego kształtem do kluczy. Nawet księżniczki czasem się stresują i dokładnie w tej chwili tak było z tą od Crabbe’ów. – Ahhh… Już wiem. Zostały w pracy – mruknęła, a z każdym słowem jej ton ze szczebiotliwego, zmieniał się w bardziej naturalny dla niej. Lecz próżno było liczyć, że wróciła do normalności, bo zaraz potem uśmiechnęła się, wylewając z siebie pogodę ducha prawdziwej księżniczki. – Musimy w takim razie dostać się do domu w inny sposób – stwierdziła, zerkając z początku na kołatkę, lecz natychmiast pokręciła głową, a potem błądziła po fasadzie budynku i bynajmniej księżyc miał zmusić ją do wspinaczki, a otwarte okno. – Potrzebujemy pegaza… - stwierdziła z ekscytacją.
Forsythia złapała się metalowej barierki okalającej schody do piwnicy i spojrzała na rośliny wijące się po czerwonych cegłach. – I to też nie mój ojciec… Już nie - mruknęła pod nosem, a w jej oczach nastąpiła wyraźna zmiana. Melancholia zawitała w ciemnych tęczówkach, podszyta czymś w rodzaju żalu, a może nienawiści. Chwilę potem, po uczuciach nie było śladu, a kobieta wyprostowała się na kolejne pytanie. – Oczywiście, że mam klucz! Ja posiadam klucze do wszystkiego, a przede wszystkim do sukcesu, wszak jestem księżniczką – stwierdziła z uśmiechem, potrząsając głową, a z jej włosów obsypało się troszkę srebrnego pyłku. – Chociaż… może to robi ze mnie klucznika? – zastanowiła się, przystawiając palec wskazujący do ust, jednocześnie przyglądając się ulicznej lampie, której światło padało na wejście. Zawiesiła się w tym stanie przez dłuższą chwilę, a jej źrenice zwężały się coraz bardziej, im dłużej wpatrywała się w światło, prawie jak zahipnotyzowana ćma. Zupełnie jakby ktoś postanowił rzucić na nią zaklęcie, a może był to po prostu kolejny objaw zażycia przedziwnej substancji?
Gdy już trwało to dostatecznie zbyt długo, Forsythia oprzytomniała i sięgnęła do kieszeni. Zaśmiała się z lekkim podenerwowaniem, nie mogąc wymacać czegokolwiek podobnego kształtem do kluczy. Nawet księżniczki czasem się stresują i dokładnie w tej chwili tak było z tą od Crabbe’ów. – Ahhh… Już wiem. Zostały w pracy – mruknęła, a z każdym słowem jej ton ze szczebiotliwego, zmieniał się w bardziej naturalny dla niej. Lecz próżno było liczyć, że wróciła do normalności, bo zaraz potem uśmiechnęła się, wylewając z siebie pogodę ducha prawdziwej księżniczki. – Musimy w takim razie dostać się do domu w inny sposób – stwierdziła, zerkając z początku na kołatkę, lecz natychmiast pokręciła głową, a potem błądziła po fasadzie budynku i bynajmniej księżyc miał zmusić ją do wspinaczki, a otwarte okno. – Potrzebujemy pegaza… - stwierdziła z ekscytacją.
Jeśli to nie problem - oczywiście, że nie był, mogła nazywać ją dowolnie, robiłaby to, gdyby jednak z żył Forsythii pobrać dziś miała słodką krew. Ale nie taki był plan. O nie, zadaniem czarownicy było jedynie bezpieczne odeskortowanie jej do miejsca zamieszkania i pozostawienie w czułych ramionach krewnych, pod stałą opieką, na wypadek gdyby dziewczyna mimo wszystko potrzebowała uzdrowiciela. Lecz coś w jej oczach, jakiś niewypowiedziany jeszcze smutek, czarny żal, sprawiły, że Wren ugryzła się w język zanim odparowała jej złośliwie zmęczoną tym tragikomicznym spektaklem wymówką. Spojrzała za to na zesłaną przez los towarzyszkę, na to, jak za moment na jej lico wkradł się cień nostalgii, gdy mówiła o ojcu. Mogła to zrozumieć. Odepchnięcie, utratę rodzica, choć ten jeszcze żył, jeszcze narzekał, jeszcze okazywał niezadowolenie i rozczarowanie, wciąż i wciąż - dla niej takową figurą od zawsze i na zawsze była bowiem matka. Nieodłączny element istnienia przypominający o tym, że w oczach świata Chang nigdy nie miała stać się kimś godnym, kimś ważnym. Westchnęła zatem ciężko, z kolejnym zrezygnowaniem, i skinęła głową, na twarzy przywołując czarujący, może nawet pocieszający wyraz.
- Oczywiście, księżniczko. Proszę o wybaczenie - wymamrotała, zaoferowała kobiecie teatralne dygnięcie, jakoby naprawdę znajdowały się na arystokratycznym dworze wschodzącej niczym słońce monarchini. Coś w niej zmiękło - na powrót stało się łagodne, zmuszało do zagrania w grę panny Crabbe, do pójścia na ugodę, do tańca do wygrywanej przez nią melodii. Podzielony los, nic innego. - Cóż, nie wątpię, że ktoś taki jak księżniczka Forsythia mógłby być człowiekiem wielu talentów. Nawet jeśli jednym z nich byłaby wprawa w kolekcjonowaniu kluczy - mruknęła z kwaśnym uśmiechem. Obserwowała uważnie poczynania ciemnowłosej, to jak plądrowała kieszenie w poszukiwaniu kawałka żelaza zdolnego otworzyć przed nimi frontowe drzwi kamienicy, ale ostatecznie nie wydobyła z nich nic. Merlin wciąż pozostawał nieubłagany. Cieszył się każdym zmartwieniem rzucanym pod nogi Wren, śmiał do rozpuku gdy Crabbe niweczyła plan za planem, utrudniając to, co winny były zakończyć przynajmniej pół godziny temu. Przez krótki moment rozważyła uporanie się z zamkiem za pomocą stosownego zaklęcia, ale jeśli gospodarze byli w domu, niechybnie nasłaliby na nią patrol skory wypisać mandat, czy nawet zabrać na nieplanowane wakacje do zimnej celi w Tower - za włamanie. - Pegaza - powtórzyła za nią bezsilnie. - Lepiej powiedz mi, księżniczko, czy myślisz, że ktoś jest w środku. Jeśli zapukamy - otworzą nam? - W zasadzie nie czekała na odpowiedź; bez wstydu ruszyła po schodkach do drzwi, kilkukrotnie uderzając w nie złożoną dłonią. Pora była późna, dostatecznie późna, by rodzina zgromadziła się w znajomych czterech ścianach i niedługo zasiadła do kolacji, czarownica liczyła zatem, że Crabbe'owie nie okażą się odmiennością od społecznej reguły. A mogli - jeśli kojarzyła fakty prawidłowo, ojciec wspominał jej kiedyś, że z niejakim Crabbe'm zdarzyło mu się minąć na korytarzach Ministerstwa. Nowa władza zwykle pracowała do późna. Tkanie zasad świata na nowo nie należało bowiem do zajęć ani łatwych, ani prędkich - wymagało wielu miesięcy zintensyfikowanej działalności; profilaktycznie Wren odwróciła głowę, by spojrzeć przez ramię na to, co wyprawia jej nieoczekiwana protegowana. Zapewne dokoła poszukiwała pegazów. Póki co zza drzwi nie dosłyszała jeszcze żadnych kroków. - Podejdź do mnie, Forsythio. Księżniczko. Zanim zrobisz sobie jeszcze większą krzywdę; niewykluczone, że nikogo nie ma w tym domu. Jesteś pewna, że to dobry adres? - spytała podejrzliwie, znów rozmyślając nad użyciem magii. Jeśli jednak miały dostać się do cudzego lokum, absolutnie niezwiązanego z rodzinną posiadłością dziewczyny...
- Oczywiście, księżniczko. Proszę o wybaczenie - wymamrotała, zaoferowała kobiecie teatralne dygnięcie, jakoby naprawdę znajdowały się na arystokratycznym dworze wschodzącej niczym słońce monarchini. Coś w niej zmiękło - na powrót stało się łagodne, zmuszało do zagrania w grę panny Crabbe, do pójścia na ugodę, do tańca do wygrywanej przez nią melodii. Podzielony los, nic innego. - Cóż, nie wątpię, że ktoś taki jak księżniczka Forsythia mógłby być człowiekiem wielu talentów. Nawet jeśli jednym z nich byłaby wprawa w kolekcjonowaniu kluczy - mruknęła z kwaśnym uśmiechem. Obserwowała uważnie poczynania ciemnowłosej, to jak plądrowała kieszenie w poszukiwaniu kawałka żelaza zdolnego otworzyć przed nimi frontowe drzwi kamienicy, ale ostatecznie nie wydobyła z nich nic. Merlin wciąż pozostawał nieubłagany. Cieszył się każdym zmartwieniem rzucanym pod nogi Wren, śmiał do rozpuku gdy Crabbe niweczyła plan za planem, utrudniając to, co winny były zakończyć przynajmniej pół godziny temu. Przez krótki moment rozważyła uporanie się z zamkiem za pomocą stosownego zaklęcia, ale jeśli gospodarze byli w domu, niechybnie nasłaliby na nią patrol skory wypisać mandat, czy nawet zabrać na nieplanowane wakacje do zimnej celi w Tower - za włamanie. - Pegaza - powtórzyła za nią bezsilnie. - Lepiej powiedz mi, księżniczko, czy myślisz, że ktoś jest w środku. Jeśli zapukamy - otworzą nam? - W zasadzie nie czekała na odpowiedź; bez wstydu ruszyła po schodkach do drzwi, kilkukrotnie uderzając w nie złożoną dłonią. Pora była późna, dostatecznie późna, by rodzina zgromadziła się w znajomych czterech ścianach i niedługo zasiadła do kolacji, czarownica liczyła zatem, że Crabbe'owie nie okażą się odmiennością od społecznej reguły. A mogli - jeśli kojarzyła fakty prawidłowo, ojciec wspominał jej kiedyś, że z niejakim Crabbe'm zdarzyło mu się minąć na korytarzach Ministerstwa. Nowa władza zwykle pracowała do późna. Tkanie zasad świata na nowo nie należało bowiem do zajęć ani łatwych, ani prędkich - wymagało wielu miesięcy zintensyfikowanej działalności; profilaktycznie Wren odwróciła głowę, by spojrzeć przez ramię na to, co wyprawia jej nieoczekiwana protegowana. Zapewne dokoła poszukiwała pegazów. Póki co zza drzwi nie dosłyszała jeszcze żadnych kroków. - Podejdź do mnie, Forsythio. Księżniczko. Zanim zrobisz sobie jeszcze większą krzywdę; niewykluczone, że nikogo nie ma w tym domu. Jesteś pewna, że to dobry adres? - spytała podejrzliwie, znów rozmyślając nad użyciem magii. Jeśli jednak miały dostać się do cudzego lokum, absolutnie niezwiązanego z rodzinną posiadłością dziewczyny...
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
- Spokojnie, już ci wybaczyłam – stwierdziła dobrodusznie, po słowach kobiety. Cieszył ją taki obrót spraw, nie wyobrażała sobie upominać się o swój tytuł ponownie. Oczywistym powinno być dla wszystkich, że ktoś, kto wygląda tak jak ona, powinien być należycie nazywanym. - Jesteś zbyt uprzejma – zatrzepotała rzęsami, słysząc komplementy. W tej postaci była na nie niezwykle łasa, nie żeby ich nie doceniała, będąc w pełni trzeźwą. Zwykle wtedy starała się w dosyć stonowany sposób je przyjmować, starając się naśladować bardziej w tym swojego brata, niż chociażby kuzynkę pochodzącą ze szlachty – rumieńce z takich powodów były jej wręcz absurdalnie obce. Najpewniej nieznajoma doceniłaby bardziej tę bliższą naturalnemu zachowaniu Forsythii reakcję, niżeli nazbyt ekspresyjny bałagan, jakim była w obecnej chwili.
Miała naprawdę długą i wybujałą wypowiedź dla nieznajomej, odnośnie zamieszkiwania kamienicy. Chciała opowiedzieć o starej kucharce, sprzątaczce, a także krewnych, którzy mieszkali na różnych piętrach kamienicy. Jednak mijali się zupełnie, jakby kamienica była wielkim pałacem, którego przejście zajmowało wiele godzin, być może dlatego dziewczę tak bardzo było przeświadczone o swoim dzieciństwie spędzonym w królewskiej atmosferze? Miała także w zanadrzu historię o rodzinie mieszkającej za morzem w pięknych posiadłościach w rejonie flamandzkim, lecz na to również nie wystarczyło jej czasu.
Adres był najwyraźniej tym elementem, który pozostał w jej pamięci nienaruszony – i dobrze, przynajmniej nie dobijały się do obcego domu, ani ostatecznie wybawicielka nie musiała powstrzymywać felernej księżniczki, przed wkroczeniem do pałacu królewskiego. Choć kto wie, może wtedy w zderzeniu z rzeczywistością, panna Crabbe wróciłaby do zdrowych zmysłów? Pozostało zaledwie gdybanie.
- Oczywiście, że to dobry adres! – wzburzyła się, wręcz tupiąc jak małe dziecko, gdy zbliżała się do swojej wybawczyni po schodkach. – Niech pani nie będzie niepoważna, wiem doskonale, gdzie mieszkam. Znaczy, gdzie mieszka moja siostra! Zresztą jest późno, większość domowników już pewnie śpi. Za cicho pani zapukała, ot co – podsumowała, łapiąc za kołatkę i uderzając nią kilkakrotnie, a huk metalu rozbijał się nawet do kilku ulic dalej. – Wstawać! Przybyłam! – wykrzyczała do drzwi, a w kamienicy obok zapaliło się światło. Potem w kilku oknach na drugiej stronie ulicy również zajaśniały firany, szczególnie gdy Forsythia zaczęła pukać bardzo intensywnie w drewno, aż do momentu, gdy rozbolały ją knykcie. Przewróciła oczami, rozmasowując dłoń. – Zaraz ktoś pewnie wyjdzie – stwierdziwszy to, uniosła brwi, zerkając na sylwetki w oknach po drugiej stronie ulicy i zmieszała się nieznacznie. – Właściwie to nie wyjawiła mi pani swego imienia… - podejrzliwe spojrzenie, zlustrowało sylwetkę wybawicielki.
Od jakiegoś czasu przy otwartym oknie stał starszy pan Crabbe, obserwując swoją córkę. Teatrzyk, jaki odstawiała, był mu ewidentnie nie w smak i ciężko stwierdzić czy nie wychodził, bo było mu wstyd, czy może wolał oglądać, jak jego córka robi sobie wroga. Skrywał się w cieniu, tak aby przynajmniej Forsythia nie mogła spostrzec jego obecności. Był zawiedziony jej postawą, jednak pozwolił, aby dalej robiła z siebie błazna i czekał tylko, aż kobieta, która z nią przybyła straci cierpliwość.
Miała naprawdę długą i wybujałą wypowiedź dla nieznajomej, odnośnie zamieszkiwania kamienicy. Chciała opowiedzieć o starej kucharce, sprzątaczce, a także krewnych, którzy mieszkali na różnych piętrach kamienicy. Jednak mijali się zupełnie, jakby kamienica była wielkim pałacem, którego przejście zajmowało wiele godzin, być może dlatego dziewczę tak bardzo było przeświadczone o swoim dzieciństwie spędzonym w królewskiej atmosferze? Miała także w zanadrzu historię o rodzinie mieszkającej za morzem w pięknych posiadłościach w rejonie flamandzkim, lecz na to również nie wystarczyło jej czasu.
Adres był najwyraźniej tym elementem, który pozostał w jej pamięci nienaruszony – i dobrze, przynajmniej nie dobijały się do obcego domu, ani ostatecznie wybawicielka nie musiała powstrzymywać felernej księżniczki, przed wkroczeniem do pałacu królewskiego. Choć kto wie, może wtedy w zderzeniu z rzeczywistością, panna Crabbe wróciłaby do zdrowych zmysłów? Pozostało zaledwie gdybanie.
- Oczywiście, że to dobry adres! – wzburzyła się, wręcz tupiąc jak małe dziecko, gdy zbliżała się do swojej wybawczyni po schodkach. – Niech pani nie będzie niepoważna, wiem doskonale, gdzie mieszkam. Znaczy, gdzie mieszka moja siostra! Zresztą jest późno, większość domowników już pewnie śpi. Za cicho pani zapukała, ot co – podsumowała, łapiąc za kołatkę i uderzając nią kilkakrotnie, a huk metalu rozbijał się nawet do kilku ulic dalej. – Wstawać! Przybyłam! – wykrzyczała do drzwi, a w kamienicy obok zapaliło się światło. Potem w kilku oknach na drugiej stronie ulicy również zajaśniały firany, szczególnie gdy Forsythia zaczęła pukać bardzo intensywnie w drewno, aż do momentu, gdy rozbolały ją knykcie. Przewróciła oczami, rozmasowując dłoń. – Zaraz ktoś pewnie wyjdzie – stwierdziwszy to, uniosła brwi, zerkając na sylwetki w oknach po drugiej stronie ulicy i zmieszała się nieznacznie. – Właściwie to nie wyjawiła mi pani swego imienia… - podejrzliwe spojrzenie, zlustrowało sylwetkę wybawicielki.
Od jakiegoś czasu przy otwartym oknie stał starszy pan Crabbe, obserwując swoją córkę. Teatrzyk, jaki odstawiała, był mu ewidentnie nie w smak i ciężko stwierdzić czy nie wychodził, bo było mu wstyd, czy może wolał oglądać, jak jego córka robi sobie wroga. Skrywał się w cieniu, tak aby przynajmniej Forsythia nie mogła spostrzec jego obecności. Był zawiedziony jej postawą, jednak pozwolił, aby dalej robiła z siebie błazna i czekał tylko, aż kobieta, która z nią przybyła straci cierpliwość.
Na całe szczęście kwestia odpowiedniej tytulatury i powstały z niej problem mogły zostawić za sobą - czekała je jeszcze cała masa kolejnych przeciwności, by z wyimaginowanymi życzeniami Forsythii czarownica zmagała się zbyt długo. Skinęła więc głową, dygnęła raz jeszcze, przyjmując zapewnienie o swych nienagannych manierach i poczekała, aż ciemnowłosa kobieta wespnie się po schodach prowadzących do drzwi. Nie zdążyła jednak uchwycić w porę jej dłoni. Gdzieś za nimi w równoległej kamienicy pomieszczenie rozświetlił żyrandol oświetlający wzburzonemu sąsiadowi widok na ulicę; ich uszu dobiegł niezrozumiały, niezadowolony głos, lecz Chang niewiele uczyniła sobie z jego istnienia. Niech strzępi język. Niech strzępi - ona miała tu własną misję, osobistą już wendettę, dostrzegając gdzieś przy okiennej szybie skąpaną w ciemności sylwetkę. Niewyraźną, ale z pewnością męską; pomimo otaczającego go mroku, spojrzenie domownika było doskonale widoczne. Surowe. Zimne. Brutalnie oceniające miotającą się na chodniku latorośl przysparzającą wstydu rodzinnym tradycjom i wartościom. Znała ten wzrok - wzrok rozczarowanego rodzica, który nie kwapi się wcale przyznać do nieporadnego, zagubionego chwilowo dziecka. A to sprawiło, że gdzieś w jej wnętrzu przebudziła się złość. Ślepa, tępa, głucha; Wren ściągnęła głęboko brwi i bez wahania dobyła już różdżkę z kieszeni płaszcza, kierując ją wysoko nad ich głowy, w stronę parapetu, przy którym znajdował się niby obojętny, nieznajomy jej czarodziej.
- Lumos maxima - zaintonowała pewnie, patrzyła na to jak wystrzeliwująca z krańca kasztanowego drewna kula unosi się na niemal idealnej wysokości, by sięgnąć jego głowy. Jej blask odbił się w okiennej szybie, uniemożliwił im obserwację jego twarzy, a i bez wątpienia zwrócił na siebie uwagę mężczyzny - bo o to właśnie jej chodziło. O sprowokowanie jakiejkolwiek reakcji, innej niż brutalne śledzenie wzrokiem ich poczynań; Forsythia była przecież jego krewną, najpewniej córką, a to obligowało go do zainteresowania się jej stanem. Czy tego sobie życzył, czy nie. I Chang zamierzała tego dopilnować. - Wren - mruknęła cicho do towarzyszki, chwyciła też w końcu jej dłoń w swoją, zabroniła gestem dalej dobijać się do drewna oddzielającego je od wnętrza mieszkania. Była stanowcza - ale delikatna, nie ściskała jej za mocno, jedynie kontrolowała inaczej nieprzewidywalne reakcje. - Załóżmy, że mamy klucze, księżniczko Forsythio. Wyobraźmy to sobie. Odnalazłaś je w swojej kieszeni, używamy ich teraz do otwarcia zamka i wchodzimy do środka. Tak było, prawda? - spojrzała na nią kątem oka, a po chwili niewerbalnie rzucone zaklęcie zmusiło zamek do cichego pyknięcia, pstryknięcia. Zrobiła to - otworzyła przed nimi drzwi i bezpardonowo wprowadziła kobietę do ciemnego korytarza, w którym wciąż próżno było szukać żywej duszy. - Dobry wieczór - odezwała się więc głośno, zbyt głośno, na tyle całą sytuacją zirytowana, by ze snu wyrwać nawet zmarłego. Może tym właśnie była ta posiadłość. Mauzoleum. - Przyprowadziłam do domu Forsythię Crabbe. Możliwe, że wymaga pomocy uzdrowiciela. Czy ktoś będzie tak miły i nam pomoże, w końcu? - Nie księżniczkę - a Forsythię, dziewczynę o zmąconym nieznaną substancją umyśle, którą winien był niedługo obejrzeć uprawniony do podobnych diagnoz medyk, nawet na wszelki wypadek. Nie wiadomo jakie spustoszenie w jej organizmie mógł przynieść ten specyfik. A fakt, że Wren przejmowała się tym bardziej niż złączeni z nią krwią bliscy, wprowadzał ją w jeszcze jaskrawszą furię. Rozumiała coraz bardziej smutek płynący z opowiadanej przez nią wcześniej historii. Nie mogła brzmieć inaczej. Nie w takim otoczeniu.
- Lumos maxima - zaintonowała pewnie, patrzyła na to jak wystrzeliwująca z krańca kasztanowego drewna kula unosi się na niemal idealnej wysokości, by sięgnąć jego głowy. Jej blask odbił się w okiennej szybie, uniemożliwił im obserwację jego twarzy, a i bez wątpienia zwrócił na siebie uwagę mężczyzny - bo o to właśnie jej chodziło. O sprowokowanie jakiejkolwiek reakcji, innej niż brutalne śledzenie wzrokiem ich poczynań; Forsythia była przecież jego krewną, najpewniej córką, a to obligowało go do zainteresowania się jej stanem. Czy tego sobie życzył, czy nie. I Chang zamierzała tego dopilnować. - Wren - mruknęła cicho do towarzyszki, chwyciła też w końcu jej dłoń w swoją, zabroniła gestem dalej dobijać się do drewna oddzielającego je od wnętrza mieszkania. Była stanowcza - ale delikatna, nie ściskała jej za mocno, jedynie kontrolowała inaczej nieprzewidywalne reakcje. - Załóżmy, że mamy klucze, księżniczko Forsythio. Wyobraźmy to sobie. Odnalazłaś je w swojej kieszeni, używamy ich teraz do otwarcia zamka i wchodzimy do środka. Tak było, prawda? - spojrzała na nią kątem oka, a po chwili niewerbalnie rzucone zaklęcie zmusiło zamek do cichego pyknięcia, pstryknięcia. Zrobiła to - otworzyła przed nimi drzwi i bezpardonowo wprowadziła kobietę do ciemnego korytarza, w którym wciąż próżno było szukać żywej duszy. - Dobry wieczór - odezwała się więc głośno, zbyt głośno, na tyle całą sytuacją zirytowana, by ze snu wyrwać nawet zmarłego. Może tym właśnie była ta posiadłość. Mauzoleum. - Przyprowadziłam do domu Forsythię Crabbe. Możliwe, że wymaga pomocy uzdrowiciela. Czy ktoś będzie tak miły i nam pomoże, w końcu? - Nie księżniczkę - a Forsythię, dziewczynę o zmąconym nieznaną substancją umyśle, którą winien był niedługo obejrzeć uprawniony do podobnych diagnoz medyk, nawet na wszelki wypadek. Nie wiadomo jakie spustoszenie w jej organizmie mógł przynieść ten specyfik. A fakt, że Wren przejmowała się tym bardziej niż złączeni z nią krwią bliscy, wprowadzał ją w jeszcze jaskrawszą furię. Rozumiała coraz bardziej smutek płynący z opowiadanej przez nią wcześniej historii. Nie mogła brzmieć inaczej. Nie w takim otoczeniu.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Zaklęcie, gdy tylko pognało w kierunku okna, spłoszyło surowego obserwatora. Choć panna Chang zdążyła dostrzec jego twarz, tak zaraz potem on zniknął w mrokach dalszej części pomieszczenia. Być może kobiet miała uzyskać to, czego chciała? Czyżby wywołała starego Crabbe’a na zewnątrz?
- Wren? Wren! Och, wiesz, że oznacza to małego ptaszka? – zaśmiała się lekko. Dziwny nawyk doszukiwania się znaczeń imion przywykł jej przez lata. Tradycja Blacków w nadawaniu dzieciom imion od gwiazd i kwiatów zawsze fascynowała Sythię, lecz nie mogła nigdy dopatrzyć się idei w znaczeniu swojego imienia. Symbolika antycypacji miała się nijak względem jej daru wróżenia, była w tym gorsza nawet od swojego brata. Patrzenie w kulę, uczenie się symboliki kart, a nawet doszukiwanie się kształtów w fusach z herbaty wydawało jej się irracjonalne i choć rozumiała, że jasnowidzenie jest rzeczywistym darem, tak mimo całej magii świata wydawało jej się to najśmieszniejsze. Abstrakcyjne i nieskładane. Dlatego nie potrafiła zrozumieć w tym idei swej matki, a historia, którą usłyszała względem wyboru tego imienia, również jej nie porywała. Może, jednak gdyby dziewczę spróbowało spojrzeć na to z innej strony, to dostrzegłaby, że prawdopodobnie jest iście forsycją, która wyprzedza swoim myśleniem o kobietach wielu konserwatywnych czarodziejów…
Natomiast Wren wcale nie wyglądała na małego ptaszka, wręcz odwrotnie – jej pewność siebie była nawet dla Księżniczki Forsythii niewątpliwie imponująca. Sama panna Crabbe dążyła do epatowania energią tego pokroju, lecz póki mieszkała z ojcem, najwyraźniej wciąż pozostawało jej ostateczne uginanie karku pod jego dyktando.
Forsythia zamrugała kilkakrotnie oczami, patrząc na uściśniętą dłoń niczym na zjawisko. Jednak absolutnie nie stawiała oporów i pozwoliła czarownicy na włamanie. Jedynie kiwała głową na każde jej stwierdzenie, które wyjaśniało całą sytuację. Miała klucze? Najwyraźniej miała! – Prawda – dodała ostatecznie, podążając za swoją wybawicielką. Zimny zapach na korytarzu kamienicy przypomniał jej dni, w których wbiegała do niego, aby ochłodzić się po całodniowej eskapadzie między ulicami Londynu. Wciągnęła głośno powietrze i z westchnieniem oparła się o ścianę, gubiąc wzrok na geometrycznych wzorach kafelek, zaś zaraz potem przejechała dłonią po jednym z gobelinów, doceniając jego misternie wyszytą fakturę. Przez cały ten zachwyt nad wnętrzem, kompletnie straciła uwagę względem słów wypowiedzianych przez czarownicę o egzotycznej urodzie. Zapewne w innym przypadku, już dawno wzburzyłaby się na brak swojego prawowitego tytułu.
Nagle schody zaskrzypiały, a na nich pojawił się pan Crabbe ze skrzywionym wyrazem twarzy. Szedł powoli, jakby traktował to niczym ceremonię, w której dostąpi zaszczytu ścięcia głowy swemu największemu wrogowi. W tej samej chwili Sythia spostrzegłszy mężczyznę, zmieszała się i stanęła za Wren, jak gdyby próbując się uchować przed morderczym spojrzeniem ojca.
- Dobry wieczór – odpowiedział w końcu, stając przed kobietami. Jego ton był suchy, jakby nie posiadał żadnych emocji. – Dziękuję za przyprowadzenie… - zawahał się, mierząc córkę wzrokiem. – Forsythii. Jest pani jej przyjaciółką? – zmarszczył brwi, a zaraz potem przedstawił się pełnym imieniem i nazwiskiem. – Chodź – dodał w końcu, zwracając się już do panny Crabbe. Oddech Księżniczki Forsythii przyspieszył w obawie przed mężczyzną. Gdyby była sobą, nigdy nie dałaby po sobie tego poznać. Właściwie nawet nie wiedziałaby, czy byłby to strach czy już czysta niechęć, która wywoływać mogła strach przed brakiem zaufania do rodziny. Mierziła ją wtedy bardziej idea niż sam ojciec. Postąpiła kilka kroków do przodu, muskając dłonią rękę swojej wybawicielki, ale wówczas pan Crabbe pociągnął córkę za ramię, tak aby znalazła się w dalszej części korytarza. – Idź do pokoju – podsumował, a młoda kobieta spojrzała tęskno w kierunku Wren, bojąc się cokolwiek powiedzieć. Czy nadal była Księżniczką? Nie. Teraz nie wiedziała nawet, kim jest.
- Wren? Wren! Och, wiesz, że oznacza to małego ptaszka? – zaśmiała się lekko. Dziwny nawyk doszukiwania się znaczeń imion przywykł jej przez lata. Tradycja Blacków w nadawaniu dzieciom imion od gwiazd i kwiatów zawsze fascynowała Sythię, lecz nie mogła nigdy dopatrzyć się idei w znaczeniu swojego imienia. Symbolika antycypacji miała się nijak względem jej daru wróżenia, była w tym gorsza nawet od swojego brata. Patrzenie w kulę, uczenie się symboliki kart, a nawet doszukiwanie się kształtów w fusach z herbaty wydawało jej się irracjonalne i choć rozumiała, że jasnowidzenie jest rzeczywistym darem, tak mimo całej magii świata wydawało jej się to najśmieszniejsze. Abstrakcyjne i nieskładane. Dlatego nie potrafiła zrozumieć w tym idei swej matki, a historia, którą usłyszała względem wyboru tego imienia, również jej nie porywała. Może, jednak gdyby dziewczę spróbowało spojrzeć na to z innej strony, to dostrzegłaby, że prawdopodobnie jest iście forsycją, która wyprzedza swoim myśleniem o kobietach wielu konserwatywnych czarodziejów…
Natomiast Wren wcale nie wyglądała na małego ptaszka, wręcz odwrotnie – jej pewność siebie była nawet dla Księżniczki Forsythii niewątpliwie imponująca. Sama panna Crabbe dążyła do epatowania energią tego pokroju, lecz póki mieszkała z ojcem, najwyraźniej wciąż pozostawało jej ostateczne uginanie karku pod jego dyktando.
Forsythia zamrugała kilkakrotnie oczami, patrząc na uściśniętą dłoń niczym na zjawisko. Jednak absolutnie nie stawiała oporów i pozwoliła czarownicy na włamanie. Jedynie kiwała głową na każde jej stwierdzenie, które wyjaśniało całą sytuację. Miała klucze? Najwyraźniej miała! – Prawda – dodała ostatecznie, podążając za swoją wybawicielką. Zimny zapach na korytarzu kamienicy przypomniał jej dni, w których wbiegała do niego, aby ochłodzić się po całodniowej eskapadzie między ulicami Londynu. Wciągnęła głośno powietrze i z westchnieniem oparła się o ścianę, gubiąc wzrok na geometrycznych wzorach kafelek, zaś zaraz potem przejechała dłonią po jednym z gobelinów, doceniając jego misternie wyszytą fakturę. Przez cały ten zachwyt nad wnętrzem, kompletnie straciła uwagę względem słów wypowiedzianych przez czarownicę o egzotycznej urodzie. Zapewne w innym przypadku, już dawno wzburzyłaby się na brak swojego prawowitego tytułu.
Nagle schody zaskrzypiały, a na nich pojawił się pan Crabbe ze skrzywionym wyrazem twarzy. Szedł powoli, jakby traktował to niczym ceremonię, w której dostąpi zaszczytu ścięcia głowy swemu największemu wrogowi. W tej samej chwili Sythia spostrzegłszy mężczyznę, zmieszała się i stanęła za Wren, jak gdyby próbując się uchować przed morderczym spojrzeniem ojca.
- Dobry wieczór – odpowiedział w końcu, stając przed kobietami. Jego ton był suchy, jakby nie posiadał żadnych emocji. – Dziękuję za przyprowadzenie… - zawahał się, mierząc córkę wzrokiem. – Forsythii. Jest pani jej przyjaciółką? – zmarszczył brwi, a zaraz potem przedstawił się pełnym imieniem i nazwiskiem. – Chodź – dodał w końcu, zwracając się już do panny Crabbe. Oddech Księżniczki Forsythii przyspieszył w obawie przed mężczyzną. Gdyby była sobą, nigdy nie dałaby po sobie tego poznać. Właściwie nawet nie wiedziałaby, czy byłby to strach czy już czysta niechęć, która wywoływać mogła strach przed brakiem zaufania do rodziny. Mierziła ją wtedy bardziej idea niż sam ojciec. Postąpiła kilka kroków do przodu, muskając dłonią rękę swojej wybawicielki, ale wówczas pan Crabbe pociągnął córkę za ramię, tak aby znalazła się w dalszej części korytarza. – Idź do pokoju – podsumował, a młoda kobieta spojrzała tęskno w kierunku Wren, bojąc się cokolwiek powiedzieć. Czy nadal była Księżniczką? Nie. Teraz nie wiedziała nawet, kim jest.
Forsythia była rozczulająca. Czy zawsze - tego Chang stwierdzić nie mogła, znała ją bowiem jako rozkochaną w nieistniejących jednorożcach księżniczkę oszołomioną niezidentyfikowaną substancją. Rozgadaną, szczęśliwą, beztroską, choć do tej beztroski wkradał się powoli ślad czarnej melancholii. Plamił ją jak trucizna, za każdym razem, gdy do umysłu powracały resztki świadomości, szybko spychane jednak na dalszy plan; niewątpliwie było jej łatwiej, teraz, gdy stała się wyimaginowaną monarchinią w koronie utkanej z pyłu fae feli, istotą zrodzoną z baśni zamiast szarej codzienności przepełnionej obrazem niezadowolenia, rodzicielskiego rozczarowania. Uciekanie w marzenia czasem było potrzebne wszystkim - lecz winno nie trwać długo, ze swojego stanu panna Crabbe otrząśnie się prędzej czy później, być może nawet za nim zatęskni. Za błogością podobną dziecku. Jej podekscytowanie sprawiło, że Wren na moment uśmiechnęła się jednym kącikiem ust, przechyliła lekko głowę do boku w gołębim geście, przyglądając się ciemnowłosej rozmówczyni. Nikt nigdy w podobny sposób nie skomplementował jej imienia. Chyba nawet nie kojarzyła gatunku, który dziewczyna miała na myśli.
- Hm. Nietrafione powiązanie - mruknęła w odpowiedzi trochę zbyt przekornie, zbyt dumnie, uniosła przy tym podbródek ku górze. - Wydaje mi się, że bardziej pasowałby do mnie hipogryf. Albo chociaż zouwu. Ale mały ptaszek? - skrzywiła się; do tego było jej daleko. Do delikatności, niewielkich skrzydeł unoszących pokryte gęstym piórem ciało, do niewielkiego dzióbka z pasją poszukującego w ziemi tłustych insektów. Choć w tym dostrzec można było pewne powiązanie, metaforyczne - bo czy szlachcianki tym właśnie dla niej nie były? Urokliwym, obiecującym pokarmem wyłapywanym pośród codziennego brudu, dostarczającym zadowolenia, spełnienia? Nie w postaci jedzenia, to jasne, ale galeonów, złotych, piętrzących się powoli w pagórki i doliny cieszące oko. Wren parsknęła cicho na własną myśl, nie dzieląc się nią jednak z Forsythią.
Nie musiały czekać zbyt długo na objawienie jaśnie pana powolnym, dostojnym krokiem kierującego się w dół starych, zadbanych schodów. Już w oknie jego spojrzenie nie zwiastowało pogodności, tej jednak zabrakło doszczętnie, gdy stanął w końcu przed nimi, surowy i dumny. Trafił swój na swego. Czarownica nie przedstawiła się jednak pełnym imieniem; nie musiał jej znać, nie musiał wiedzieć kim była, choć azjatycka uroda zdradzała w tym wypadku więcej, niż mogłaby sobie tego życzyć. Odnalazłby ją, gdyby zechciał. Ale po co kłopotać się kimś tak - dla wyniosłego mężczyzny - nieistotnym?
- Poznałyśmy się dziś - odparła lakonicznie, niechętna wspominać, że w rzeczywistości pierwszy ich kontakt, nawet szczątkowy, miał miejsce już w Hogwarcie. Nie był partnerem do rozmów, do szczerych wywodów - widziała to. Widziała po strachu jakim rozbłysły ciemne oczy Forsythii, po tym, jak na moment zastygła za jej ramieniem niczym za rycerską tarczą, broniąc się orężem niepewnego oddechu przed wymaganym krokiem w kierunku ojca. - Chyba nie wyraziłam się jasno - zaczęła chłodno Azjatka, konkretnie, lecz nie nieuprzejmie - przynajmniej nie na tyle, na ile niechybnie było ją stać. Czuła na swojej dłoni fantomowe ciepło tej należącej do towarzyszki, gdy ta w końcu ruszyła do rodzica. - Znalazłam Forsythię w parku. Pewien rozochocony bandyta odurzył ją jakimś świństwem, otępił, a potem spróbował zgwałcić w krzakach jak szlamią dziwkę - celowo używała ciężkich słów, chciała wwiercić się za ich pomocą w czaszkę stojącego nieopodal maga, uzmysłowić mu, w jakim niebezpieczeństwie znalazła się tego wieczora jego córka. - Zapłacił za to. A ją - dłonią wolną od różdżki wskazała na pannę Crabbe, - powinien obejrzeć uzdrowiciel. Mimo wszystko. Nie wiem co jej podał, ale efekt utrzymuje się na pewno ponad godzinę, nie osłabł. Może konieczne będzie odtruwanie - to, że o los dziewczyny martwiła się bardziej niż skuty chłodem jegomość zaczynało coraz bardziej drażnić zmęczone przebiegiem całego wieczora nerwy; drewno kasztanowca pulsowało w jej ręce porywczą lecz poskromioną tęsknotą do wbicia mu do głowy logiki za pomocą jednego czy drugiego uroku - ale wtedy niechybnie sprowadziłaby na siebie jeszcze większe kłopoty. Paliła go zatem spojrzeniem. Słowem. Butą równą jego bucie. - Liczę, że zajmie się pan córką. Dobranoc - skwitowała i zanim pan Crabbe zdążył jakkolwiek zareagować - już znikła za zamkniętymi drzwiami frontowymi, zdumiona, jak niechętnie pozostawiała Forsythię pod jego opieką.
zt x2 <3
- Hm. Nietrafione powiązanie - mruknęła w odpowiedzi trochę zbyt przekornie, zbyt dumnie, uniosła przy tym podbródek ku górze. - Wydaje mi się, że bardziej pasowałby do mnie hipogryf. Albo chociaż zouwu. Ale mały ptaszek? - skrzywiła się; do tego było jej daleko. Do delikatności, niewielkich skrzydeł unoszących pokryte gęstym piórem ciało, do niewielkiego dzióbka z pasją poszukującego w ziemi tłustych insektów. Choć w tym dostrzec można było pewne powiązanie, metaforyczne - bo czy szlachcianki tym właśnie dla niej nie były? Urokliwym, obiecującym pokarmem wyłapywanym pośród codziennego brudu, dostarczającym zadowolenia, spełnienia? Nie w postaci jedzenia, to jasne, ale galeonów, złotych, piętrzących się powoli w pagórki i doliny cieszące oko. Wren parsknęła cicho na własną myśl, nie dzieląc się nią jednak z Forsythią.
Nie musiały czekać zbyt długo na objawienie jaśnie pana powolnym, dostojnym krokiem kierującego się w dół starych, zadbanych schodów. Już w oknie jego spojrzenie nie zwiastowało pogodności, tej jednak zabrakło doszczętnie, gdy stanął w końcu przed nimi, surowy i dumny. Trafił swój na swego. Czarownica nie przedstawiła się jednak pełnym imieniem; nie musiał jej znać, nie musiał wiedzieć kim była, choć azjatycka uroda zdradzała w tym wypadku więcej, niż mogłaby sobie tego życzyć. Odnalazłby ją, gdyby zechciał. Ale po co kłopotać się kimś tak - dla wyniosłego mężczyzny - nieistotnym?
- Poznałyśmy się dziś - odparła lakonicznie, niechętna wspominać, że w rzeczywistości pierwszy ich kontakt, nawet szczątkowy, miał miejsce już w Hogwarcie. Nie był partnerem do rozmów, do szczerych wywodów - widziała to. Widziała po strachu jakim rozbłysły ciemne oczy Forsythii, po tym, jak na moment zastygła za jej ramieniem niczym za rycerską tarczą, broniąc się orężem niepewnego oddechu przed wymaganym krokiem w kierunku ojca. - Chyba nie wyraziłam się jasno - zaczęła chłodno Azjatka, konkretnie, lecz nie nieuprzejmie - przynajmniej nie na tyle, na ile niechybnie było ją stać. Czuła na swojej dłoni fantomowe ciepło tej należącej do towarzyszki, gdy ta w końcu ruszyła do rodzica. - Znalazłam Forsythię w parku. Pewien rozochocony bandyta odurzył ją jakimś świństwem, otępił, a potem spróbował zgwałcić w krzakach jak szlamią dziwkę - celowo używała ciężkich słów, chciała wwiercić się za ich pomocą w czaszkę stojącego nieopodal maga, uzmysłowić mu, w jakim niebezpieczeństwie znalazła się tego wieczora jego córka. - Zapłacił za to. A ją - dłonią wolną od różdżki wskazała na pannę Crabbe, - powinien obejrzeć uzdrowiciel. Mimo wszystko. Nie wiem co jej podał, ale efekt utrzymuje się na pewno ponad godzinę, nie osłabł. Może konieczne będzie odtruwanie - to, że o los dziewczyny martwiła się bardziej niż skuty chłodem jegomość zaczynało coraz bardziej drażnić zmęczone przebiegiem całego wieczora nerwy; drewno kasztanowca pulsowało w jej ręce porywczą lecz poskromioną tęsknotą do wbicia mu do głowy logiki za pomocą jednego czy drugiego uroku - ale wtedy niechybnie sprowadziłaby na siebie jeszcze większe kłopoty. Paliła go zatem spojrzeniem. Słowem. Butą równą jego bucie. - Liczę, że zajmie się pan córką. Dobranoc - skwitowała i zanim pan Crabbe zdążył jakkolwiek zareagować - już znikła za zamkniętymi drzwiami frontowymi, zdumiona, jak niechętnie pozostawiała Forsythię pod jego opieką.
zt x2 <3
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
21 września 1957, godziny wczesnoporanne
Marudek deportował się przed domem Crabbów, zgodnie z poleceniem Lady z rodu Blacków, jednej z jego Pań. Mógł znaleźć się prosto w sypialni kobiety którą miał ze sobą zabrać, ale życie przy Grimmauld Place 12 i wpojone zasady nigdy by mu na to nie pozwoliły. Stając na palcach zastukał do drzwi złotą kołatką i czekał aż te otworzą się. Był tu już kiedyś w odwiedziny ze swoją panią, ale wtedy okazja była inna. Teraz po prostu miał przekazać wiadomość, zabrać stąd Forsythię Crabbe by jak najszybciej znalazła się obok swojej kuzynki. Gdy kobieta otworzyła drzwi skrzat wydukał tylko.
- Lady Aquila Black prosi by Panna Forsythia Crabbe do niej dołączyła - wyciągnął rękę czekając aż kobieta ją złapię.
jeśli Forsythia zdecyduje się teleportować ze skrzatem - trafia tu
jeśli nie - skrzat odchodzi
zt
Marudek deportował się przed domem Crabbów, zgodnie z poleceniem Lady z rodu Blacków, jednej z jego Pań. Mógł znaleźć się prosto w sypialni kobiety którą miał ze sobą zabrać, ale życie przy Grimmauld Place 12 i wpojone zasady nigdy by mu na to nie pozwoliły. Stając na palcach zastukał do drzwi złotą kołatką i czekał aż te otworzą się. Był tu już kiedyś w odwiedziny ze swoją panią, ale wtedy okazja była inna. Teraz po prostu miał przekazać wiadomość, zabrać stąd Forsythię Crabbe by jak najszybciej znalazła się obok swojej kuzynki. Gdy kobieta otworzyła drzwi skrzat wydukał tylko.
- Lady Aquila Black prosi by Panna Forsythia Crabbe do niej dołączyła - wyciągnął rękę czekając aż kobieta ją złapię.
jeśli Forsythia zdecyduje się teleportować ze skrzatem - trafia tu
jeśli nie - skrzat odchodzi
zt
I show not your face but your heart's desire
13 Października 1957, poranek
Trzynaście minut po godzinie piątej rano, w piątek trzynastego na Manor Pl 3 dało się słyszeć głośne przekleństwo.
- Cholera jasna - to były pierwsze słowa, które Mordred wypowiedział tego piątkowego poranka. Leżąca u jego boku Pani Wilkes, mruknęła tylko coś bliżej niezrozumiałego, po czym nie zwracając przesadnej uwagi na wyskakującego z łóżka męża, przekręciła się na drugi bok, pełna złudnej nadziei, że powód dla którego jej Słońce i Gwiazdy, tak się denerwował, nie był na tyle istotny by konieczna w nim była jej interwencja.
Narzucając na siebie szlafrok, mężczyzna opuścił pogrążoną w mroku sypialnię, kierując kroki do pomieszczenia, które jeszcze kilka lat temu pełniło funkcję jego gabinetu. Obecnie lwią część pokoju zajmował kojec ze śpiącym ludzkim szczenięciem i porozrzucane po podłodze drewniane zabawki i książeczki dla dzieci. Nie zaszczycając potomka nawet przelotnym spojrzeniem, zwrócił się od razu w stronę sięgającej sklepienia szafy, której półki uginały się od grubych woluminów. Stały na niej kolekcjonowane jeszcze od wczesnego dzieciństwa dzieła babilońskich, grecki i egipskich matematyków, trochę dzieł anatomiczny, historycznych i ukrytych pod zmienionymi okładkami czarno-magicznych grymuarów, i to właśnie jednego z drugich brakowało, tego ukrytego pod niepozorną nazwą Baśnie tysiąca i jednej nocy. Przyjrzał się tytułom jeszcze raz, jakby licząc, że tym razem wynik okaże się inny i książka w jakiś magiczny sposób znajdzie się na półce. - Czy to się nazywa szaleństwo? - Powiedział sam do siebie, przecierając twarz dłonią. - Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Merlinie, kiedy ostatni raz ją widzieliśmy? - Odpowiedziała mu cisza, w której prawie dało się usłyszeć szum pracującego w pocie czoła mózgu Pana Wilkesa. - Kto tu ostatnio wchodził? Forsythia! - Prawie wykrzyczał budząc przestraszone dziecko ze snu.
- Czy moja kuzynka była tu z pożyczonymi książkami? - Powiedział na wejściu nie zwracając przesadnej uwagi na próby zakrycia się poduszką przez Pania Wilkes. - Czy jesteś pewna, że oddała WSZYSTKIE książki? - Nie ustępował Mordred, aż w końcu zdenerwowana sytuacja Małżonka podniosła rozczochraną głowę z nad poduszki i kazała mu "uprzejmie" samemu pójść sprawdzić i przestać jej w końcu zawracać głowę. Przy czym trzeba było stwierdzić, że językowi Pani Wilkes daleko było od tego politycznie poprawnego.
Nie czekając na bardziej cywilizowaną porę, mężczyzna ubrał się w prostą czarną szatę wyjściową i nie zwracając uwagi na zaspaną pokojówkę proponującą mu śniadanie, szybko opuścił mieszkanie.
Trudno stwierdzić ile czasu zajęło mu dostanie się Brook Street 72, ale kiedy pojawił się przed drzwiami domu kuzynki, nie zważając na nic zaczął głośno dobijać się do zamkniętych drzwi oczekując, aż ktoś z domowników lub służby wpuści go do środka.
Mordred Wilkes
Zawód : pracownik ministerstwa magii
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
"Mam wrażenie, że nie posiada pan żadnej pożytecznej umiejętności ani talentu. Czy myślał pan, żeby się zająć nauczaniem?"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynasty raz usłyszała, jak kruk próbował dobrać się do paczki smakołyków, które skryte zostały w niewielkiej szkatułce na biurku. – May, przestań – mruknęła, przewracając się na drugi bok. Zwierzęta uwielbiały się budzić skoro świt i to nie tylko te żywe, ale również i te, które zamieszkiwały magiczne obrazy rozwieszone po ścianach pokoju czarownicy. Natomiast demimoz specyficznie wzdychał przy drzwiach prowadzących na korytarz, czym ewidentnie chciał wskazywać na fakt domagania się śniadania. Cichy pomruk żmijoptaka łypiącego z największego obrazu, ostatecznie zmusił pannę Crabbe do zwleczenia się z pościeli. Łuna wschodzącego słońca rozlewała się blado po pierzastych chmurach, kołyszących się nad Londynem. Ciemna piżama odpowiednia żałobie po kuzynie Alphardzie oblegała zgrabnie jej sylwetkę, lecz zaraz przysłonił ją grubszy szlafrok ze sztywnego materiału i nie był to ten, który należał do niej. Z dawien dawna podbierała bliźniakowi jego odzienie, a po śmierci stało się to sentymentalnym nawykiem, dającym złudną nadzieję jego obecności. Chaos na głowie paroma ruchami upięła we względnie przystępnego koka, a potem smętnym krokiem ruszyła na klatkę schodową kamienicy. Bosa i wciąż zaspana, pozwalała sobie, aby każdy stopień zaskrzypiał pod jej ciężarem, choć reszta domowników wciąż spała. Zeszła więc do kuchni, gdzie przygotowała swoje śniadanie, ale również to, które należało się demimozowi. Pół soczystej pomarańczy wylądowało w drobnych łapkach stworzenia o srebrzystym futrze, a sok trysnął po kuchennym blacie, gdy ząbki wbiły się w owoc. A domowniczka czym miała uraczyć się na śniadanie? Właściwie sama nie wiedziała, co mogłaby stworzyć z zapasów, to gosposia zwykle czekała już na nią ze śniadaniem, a czasem ojciec, chcący uprzykrzyć życie córce przymusem wspólnych posiłków. Nastawiła więc wodę na herbatę, a w międzyczasie zajęła się kanapkami, które zdążyła zaledwie pokroić, wszak zaraz potem rozległ się huk i walenie w drzwi - silne, zdecydowane i ewidentnie zniecierpliwione. Z przezorności wyjęła różdżkę z kieszeni szlafroka, a następnie powoli uchyliła drzwi, mrużąc oczy przed jasnym światłem wpadającym do ciemnego korytarza.
– Mordred? – wzniosła brwi do góry, niemal natychmiast robiąc dla niego miejsce, aby wszedł do środka. Nie rzucała kurtuazyjnego „dzień dobry”, zważywszy na jego stan, który wydawał się dla niej istnym płomieniem w oczach - przynajmniej jak na niego. – Spokojnie, co się stało? – zapytała skonfundowana, przymykając wreszcie ciężkie drzwi. Demimoz przysiadł na poręczy schodów wijących się w górę kamienicy, a ciepłe światło z kuchni nie sięgnęło dwóch skąpanych w półmroku sylwetek kuzynostwa. Przetarła powoli dłonie o sztywny materiał szlafroka i zaoferowała się, aby pomóc mężczyźnie zdjąć odzienie wierzchnie. – Daj, pomogę – mruknęła, a skoro gosposi nie było, to poczuwała się do spełnienia tego obowiązku. Nie spodziewała się kuzyna o tak wczesnej porze, właściwie widok każdej osoby, wydałby się jej dziwny, biorąc pod uwagę wszelkie możliwe opcje.
– Mordred? – wzniosła brwi do góry, niemal natychmiast robiąc dla niego miejsce, aby wszedł do środka. Nie rzucała kurtuazyjnego „dzień dobry”, zważywszy na jego stan, który wydawał się dla niej istnym płomieniem w oczach - przynajmniej jak na niego. – Spokojnie, co się stało? – zapytała skonfundowana, przymykając wreszcie ciężkie drzwi. Demimoz przysiadł na poręczy schodów wijących się w górę kamienicy, a ciepłe światło z kuchni nie sięgnęło dwóch skąpanych w półmroku sylwetek kuzynostwa. Przetarła powoli dłonie o sztywny materiał szlafroka i zaoferowała się, aby pomóc mężczyźnie zdjąć odzienie wierzchnie. – Daj, pomogę – mruknęła, a skoro gosposi nie było, to poczuwała się do spełnienia tego obowiązku. Nie spodziewała się kuzyna o tak wczesnej porze, właściwie widok każdej osoby, wydałby się jej dziwny, biorąc pod uwagę wszelkie możliwe opcje.
Drzwi kamienicy otworzyły się, a w wąskiej szparze pojawiło się najpierw jedno zdziwione całą sytuacją oko, a później cała twarz panny Crabbe, stanowiąca w tamtym momencie obraz czystej i niczym niezmąconej konsternacji. Mordred nawet chwili nie zastanawiał się nad sensem podejmowanych przez siebie decyzji, a trzeba podkreślić, że był to pierwszy i jedyny zarejestrowany przez osoby trzecie przypadek takiego zachowania w kontekście Pana Wilkesa i jego dwudziestopięcioletniego okresu funkcjonowania na tym łez padole, który stronił od zachowań wymykających się żelaznym kajdanom logiki. Co więc w niego wstąpiło, jakie mroczne sekrety skrywała okładka Bajek tysiąca i jednej nocy?. Wykorzystując stworzoną przez kuzynkę możliwość dostania się do wnętrza posiadłości, szybko przekroczył próg kamienicy przy Brook Street 72 i rozejrzał się dookoła. Oprócz migoczącego zdziwieniem spojrzenia panny Crabbe nie dostrzegł jednak nic konkretnego.
Po zamknięciu drzwi wejściowych, otuliła go ciemność mieszająca się z wysokim głosem Forsythii. Jego imię odbijało się echem od ścian, dalecy krewni spoglądali na niego zaspanym wzrokiem z portretów, a on ignorując te wszystkie wiszące w powietrzu pytania, oferty pomocy, nie zważając na nic ruszył w kierunku kręconych schodów. Nie dane mu było jednak dotrzeć chociażby na pierwsze piętro, gdzie według wspomnień znajdowały się sypialnie członków rodziny Crabbe, bowiem wcześniej wpadł na niską komodę i z trudem udało mu się nie upaść na drewnianą podłogę zasłoniętą dywanem.
- Gdzie jest książka? - Głos miał w sposób nienaturalnie dla siebie samego podniesiony, a w grafitowym spojrzeniu krył się ogień, o którego istnieniu nikt by Mordreda nie posądzał.
Nie czekając na odpowiedź ruszył dalej, w końcu wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności i pierwsze zarysy mebli, udawało mu się dostrzegać z wystarczająco dużym wyprzedzeniem, by nie wywracać się o kolejne przeszkody.
- Silke mówiła, że pożyczała Ci moje książki i że oddałaś je w zeszłym tygodniu, ale jednej brakuje. gdzie są Baśnie. - Coś było przerażającego w tym jak rozglądał się dookoła, w obłędzie ukrytym w rozszerzonych do granic możliwości źrenicach. - Gdzie one są?
Po zamknięciu drzwi wejściowych, otuliła go ciemność mieszająca się z wysokim głosem Forsythii. Jego imię odbijało się echem od ścian, dalecy krewni spoglądali na niego zaspanym wzrokiem z portretów, a on ignorując te wszystkie wiszące w powietrzu pytania, oferty pomocy, nie zważając na nic ruszył w kierunku kręconych schodów. Nie dane mu było jednak dotrzeć chociażby na pierwsze piętro, gdzie według wspomnień znajdowały się sypialnie członków rodziny Crabbe, bowiem wcześniej wpadł na niską komodę i z trudem udało mu się nie upaść na drewnianą podłogę zasłoniętą dywanem.
- Gdzie jest książka? - Głos miał w sposób nienaturalnie dla siebie samego podniesiony, a w grafitowym spojrzeniu krył się ogień, o którego istnieniu nikt by Mordreda nie posądzał.
Nie czekając na odpowiedź ruszył dalej, w końcu wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności i pierwsze zarysy mebli, udawało mu się dostrzegać z wystarczająco dużym wyprzedzeniem, by nie wywracać się o kolejne przeszkody.
- Silke mówiła, że pożyczała Ci moje książki i że oddałaś je w zeszłym tygodniu, ale jednej brakuje. gdzie są Baśnie. - Coś było przerażającego w tym jak rozglądał się dookoła, w obłędzie ukrytym w rozszerzonych do granic możliwości źrenicach. - Gdzie one są?
Ostatnio zmieniony przez Mordred Wilkes dnia 16.05.21 14:46, w całości zmieniany 1 raz
Mordred Wilkes
Zawód : pracownik ministerstwa magii
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
"Mam wrażenie, że nie posiada pan żadnej pożytecznej umiejętności ani talentu. Czy myślał pan, żeby się zająć nauczaniem?"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie dał więc pomóc sobie z okryciem wierzchnim, właściwie najwyraźniej nie interesowało go, aż tak bardzo, jak książka. Książka? Przekrzywiła lekko głowę, pozostając kilka kroków za kuzynem, próbując w pamięci wrócić do ostatniego momentu posiadania tomiszczy należących do Wilkesa. – Mówiłam ci gdy widzieliśmy się ostatnio, że wszystkie oddałam. Przecież bym cię nie okłamała – nie w tej kwestii. Demimoz zerkał na krewnego podejrzliwe, by wreszcie skryć się pod opończą swej niewidzialności, pozostając nieuchwytnym. Nawet dla swojej właścicielki.
Forsythia wiedziała, jaką wagę niosła ze sobą księga spowita czarowną okładką Baśni, lecz z pewnością sama z siebie nie zachowałaby jej celowo w swym pokoju. Przypadkowe zawieruszenie ważkiego tomiszcza również odrzucała, dlatego to wszystko wydawało jej się wybitnie irracjonalnie. A co jeśli jednak się myliła? Co jeśli o czymś zapomniała lub przegapiła? Jedyną możliwą opcją było sprawdzenie tego z pomocą zaklęć i podejrzewała również, że same zapewnienia nie będą wystarczające dla mężczyzny. – Poczekaj, obudzisz wszystkich – syknęła, stłumionym głosem, a jej dłoń zatrzymała się na ramieniu Mordreda, powstrzymując go przed dalszymi krokami, gdy znalazła się już dostatecznie blisko. – Po pierwsze, wspominałam ci sama o tym, że je oddałam. Po drugie… – puściła go, wypuszczając również z irytacją powietrze. – Możesz przestać rozbijać się po meblach? – zapytała, marszcząc lekko brwi, lecz chwilę potem rozchmurzyła się, sięgając po różdżkę. Przetarła delikatnie powieki, a potem obróciła wiśniowe drewno w palcach, by wreszcie pochwycić je mocniej. – Accio Baśnie – wyrzekła cicho, a ruch nadgarstka podążył wzorcowo wedle opisów z podręczników. W jednej chwili na piętrze rozległ się głośny huk, jakby coś uderzyło o drzwi ojcowskiego gabinetu. Zszokowana mina Forsythii wyrażała ni mniej, ni więcej to, że nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Była absolutnie przekonana, że księgę oddała, mogłaby nawet przyrzec, że składała ją w dłonie pani Wilkes. – Niemożliwe… – mruknęła pod nosem, po czym prędko wdrapała się po schodach, aby stanąć przy drzwiach do gabinetu. Nacisnęła klamkę, lecz drzwi ani drgnęły. No tak, Faustus zamykał swój gabinet, a klucz najpewniej znajdował się przy nocnym stoliku w sypialni, gdzie raczył nadal drzemać. Zerknęła pytająco na Mordreda, jakby niepewna czy miała rzucać przy nim odpowiednie zaklęcie na zamek, czy może on już był gotowy z różdżką. Zresztą zrobiło jej się niebywale głupio, wszak była absolutnie pewna, że słownie oddała to co było własnością kuzyna. Tylko… w takim razie, dlaczego było w ojcowskim gabinecie? Czyżby maczał w tym swe paluchy?
| Jak to właściwie jest z tą książką? -> rzut
Forsythia wiedziała, jaką wagę niosła ze sobą księga spowita czarowną okładką Baśni, lecz z pewnością sama z siebie nie zachowałaby jej celowo w swym pokoju. Przypadkowe zawieruszenie ważkiego tomiszcza również odrzucała, dlatego to wszystko wydawało jej się wybitnie irracjonalnie. A co jeśli jednak się myliła? Co jeśli o czymś zapomniała lub przegapiła? Jedyną możliwą opcją było sprawdzenie tego z pomocą zaklęć i podejrzewała również, że same zapewnienia nie będą wystarczające dla mężczyzny. – Poczekaj, obudzisz wszystkich – syknęła, stłumionym głosem, a jej dłoń zatrzymała się na ramieniu Mordreda, powstrzymując go przed dalszymi krokami, gdy znalazła się już dostatecznie blisko. – Po pierwsze, wspominałam ci sama o tym, że je oddałam. Po drugie… – puściła go, wypuszczając również z irytacją powietrze. – Możesz przestać rozbijać się po meblach? – zapytała, marszcząc lekko brwi, lecz chwilę potem rozchmurzyła się, sięgając po różdżkę. Przetarła delikatnie powieki, a potem obróciła wiśniowe drewno w palcach, by wreszcie pochwycić je mocniej. – Accio Baśnie – wyrzekła cicho, a ruch nadgarstka podążył wzorcowo wedle opisów z podręczników. W jednej chwili na piętrze rozległ się głośny huk, jakby coś uderzyło o drzwi ojcowskiego gabinetu. Zszokowana mina Forsythii wyrażała ni mniej, ni więcej to, że nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Była absolutnie przekonana, że księgę oddała, mogłaby nawet przyrzec, że składała ją w dłonie pani Wilkes. – Niemożliwe… – mruknęła pod nosem, po czym prędko wdrapała się po schodach, aby stanąć przy drzwiach do gabinetu. Nacisnęła klamkę, lecz drzwi ani drgnęły. No tak, Faustus zamykał swój gabinet, a klucz najpewniej znajdował się przy nocnym stoliku w sypialni, gdzie raczył nadal drzemać. Zerknęła pytająco na Mordreda, jakby niepewna czy miała rzucać przy nim odpowiednie zaklęcie na zamek, czy może on już był gotowy z różdżką. Zresztą zrobiło jej się niebywale głupio, wszak była absolutnie pewna, że słownie oddała to co było własnością kuzyna. Tylko… w takim razie, dlaczego było w ojcowskim gabinecie? Czyżby maczał w tym swe paluchy?
| Jak to właściwie jest z tą książką? -> rzut
Przecież bym cię nie okłamała - zdanie to odbiło się kilkakrotnie słabym echem od ścian korytarzyka, by w końcu zniknąć w ciężkiej ciszy kamienicy przy Brook Street. Nie odwrócił się w stronę panny Crabbe, nic nie powiedział, jedynie dalej brnął przed siebie.
Wszyscy kłamali, lepiej, gorzej, mniej lub bardziej, czasem z gracją, zazwyczaj jednak całkiem po amatorsku, dlaczego więc miałby sądzić, że stojąca za nim kuzynka Forsythia jest inna? Dlaczego akurat względem niego miałaby być szczera? Bo nie opłacało się jej kłamać - błysnęła myśl w głowie Wilkesa, ale szybko została przykryta następnymi. Ludzie nauczyli go swojej chaotyczności i nieprzewidywalności, byli biologicznie zaprogramowanymi generatorami losowych zachowań, których zaledwie dziesięć procent stanowiły poczynania zakrawające o decyzje logiczne, oparte na chłodnej kalkulacji zastanej sytuacji. Pozostałe dziewięćdziesiąt procent było konsekwencjami emocjonalnej papki wymieszanej z burzą hormonów, zmieniających przedstawicieli gatunku ludzkiego w chaos na statystycznie dwóch nogach.
Strach, gniew, irytacja wszystko to zmieniło go w stworzenie, którego nienawidził najbardziej na świecie - w człowieka. Żelazna logika i poczytalność odeszły w niepamięć, w momencie, w którym doszło do niego, że ona zniknęła. Teraz z przyspieszonym oddechem, niezdrowymi rumieńcami na policzkach, bez zgody gospodarzy wchodził na pierwsze stopnie kręconych schodów. Dopiero słowa o przebudzeniu domowników i pierwsza związana z nimi myśl, że za przeproszeniem ma to w głębokim poważaniu - zamurowały go. Zatrzymał się, irracjonalność jego własnego zachowania, zmroziła mu krew w żyłach, a zdenerwowany róż na policzkach, w jednej chwili zbladł o kilka odcieni. Co też w niego wstąpiło, czy? Nawet w myślach nie był gotowy do przyznania się przed samym sobą, iż zachował się irracjonalnie i dał się ponieść targającym nim emocjom. Zamiast tego sięgnął dłonią do kołnierzyka szaty i poprawił ją, jakby ten gest miał ustawić jego świat z powrotem na odpowiednie tory.
- Rozwarze to - odparł spoglądając w stronę Forsythii i dopiero teraz, po dość twardym zetknięciem swojej świadomości z ziemią, zwrócił uwagę na jej strój. Dostrzegając szlafrok, speszył się lekko i szybko obrócił głowę w bok. Nie wypadało - pomyślał i starając się ukryć zamieszanie zaczął wodzić wzrokiem po ścianach. - Nie pamiętam, mówiłaś? - Zdziwił się, a brwi zbiegły się na środku jego czoła dodając dziecięcej twarzy, dziwnego ptasiego charakteru. Kiedy kuzynka przy pomocy magii próbowała przywołać z pogrążonych w sennym marazmie mroków kamienicy zgubę, on za wszelką cenę starał sobie przypomnieć wspomnianą sytuację, która jednak ciągle mu się wymykała.
Z przedzierania się przez gąszcz wspomnień wyrywa go pełen zgrozy głos panny Crabbe. Ponad nimi słychać jak coś małego uderza w zamknięte drzwi stryjecznego gabinetu. Gdyby Mordred był kimś innym pewnie rzekłby teraz coś w stylu - a nie mówiłem? Był jednak sobą i idea ironii albo sarkazmu, była mu zupełnie obca, wymagała posiadania ludzkiej iskry, której jego ciało androida nie posiadało.
Ruszył za kuzynką w stronę gabinetu wuja Faustusa i już chciał sięgać po swoją różdżkę, kiedy powstrzymał się.
- Otworzysz. - Stwierdził, zapytał, a może w dość oschły sposób zasugerował, trudno było stwierdzić.
Wszyscy kłamali, lepiej, gorzej, mniej lub bardziej, czasem z gracją, zazwyczaj jednak całkiem po amatorsku, dlaczego więc miałby sądzić, że stojąca za nim kuzynka Forsythia jest inna? Dlaczego akurat względem niego miałaby być szczera? Bo nie opłacało się jej kłamać - błysnęła myśl w głowie Wilkesa, ale szybko została przykryta następnymi. Ludzie nauczyli go swojej chaotyczności i nieprzewidywalności, byli biologicznie zaprogramowanymi generatorami losowych zachowań, których zaledwie dziesięć procent stanowiły poczynania zakrawające o decyzje logiczne, oparte na chłodnej kalkulacji zastanej sytuacji. Pozostałe dziewięćdziesiąt procent było konsekwencjami emocjonalnej papki wymieszanej z burzą hormonów, zmieniających przedstawicieli gatunku ludzkiego w chaos na statystycznie dwóch nogach.
Strach, gniew, irytacja wszystko to zmieniło go w stworzenie, którego nienawidził najbardziej na świecie - w człowieka. Żelazna logika i poczytalność odeszły w niepamięć, w momencie, w którym doszło do niego, że ona zniknęła. Teraz z przyspieszonym oddechem, niezdrowymi rumieńcami na policzkach, bez zgody gospodarzy wchodził na pierwsze stopnie kręconych schodów. Dopiero słowa o przebudzeniu domowników i pierwsza związana z nimi myśl, że za przeproszeniem ma to w głębokim poważaniu - zamurowały go. Zatrzymał się, irracjonalność jego własnego zachowania, zmroziła mu krew w żyłach, a zdenerwowany róż na policzkach, w jednej chwili zbladł o kilka odcieni. Co też w niego wstąpiło, czy? Nawet w myślach nie był gotowy do przyznania się przed samym sobą, iż zachował się irracjonalnie i dał się ponieść targającym nim emocjom. Zamiast tego sięgnął dłonią do kołnierzyka szaty i poprawił ją, jakby ten gest miał ustawić jego świat z powrotem na odpowiednie tory.
- Rozwarze to - odparł spoglądając w stronę Forsythii i dopiero teraz, po dość twardym zetknięciem swojej świadomości z ziemią, zwrócił uwagę na jej strój. Dostrzegając szlafrok, speszył się lekko i szybko obrócił głowę w bok. Nie wypadało - pomyślał i starając się ukryć zamieszanie zaczął wodzić wzrokiem po ścianach. - Nie pamiętam, mówiłaś? - Zdziwił się, a brwi zbiegły się na środku jego czoła dodając dziecięcej twarzy, dziwnego ptasiego charakteru. Kiedy kuzynka przy pomocy magii próbowała przywołać z pogrążonych w sennym marazmie mroków kamienicy zgubę, on za wszelką cenę starał sobie przypomnieć wspomnianą sytuację, która jednak ciągle mu się wymykała.
Z przedzierania się przez gąszcz wspomnień wyrywa go pełen zgrozy głos panny Crabbe. Ponad nimi słychać jak coś małego uderza w zamknięte drzwi stryjecznego gabinetu. Gdyby Mordred był kimś innym pewnie rzekłby teraz coś w stylu - a nie mówiłem? Był jednak sobą i idea ironii albo sarkazmu, była mu zupełnie obca, wymagała posiadania ludzkiej iskry, której jego ciało androida nie posiadało.
Ruszył za kuzynką w stronę gabinetu wuja Faustusa i już chciał sięgać po swoją różdżkę, kiedy powstrzymał się.
- Otworzysz. - Stwierdził, zapytał, a może w dość oschły sposób zasugerował, trudno było stwierdzić.
Mordred Wilkes
Zawód : pracownik ministerstwa magii
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
"Mam wrażenie, że nie posiada pan żadnej pożytecznej umiejętności ani talentu. Czy myślał pan, żeby się zająć nauczaniem?"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uniosła brew w lekkim grymasie, najwyraźniej absolutnie nie akceptując słów Mordreda o rozważaniach. Nawet jeśli on by zbudził całe piętra drzemiących w spokoju czarodziejów, wówczas wina i tak spadłaby na nią, a to całkowicie jej się nie uśmiechało. Była kobietą, a te niestety musiały akceptować wyższość męskiej prawdy, nad damską, a prowadzona obecnie polityka państwa nie miała wnieść wiele więcej swobody dla pań w tej kwestii. To bolało – była w takim razie bezsilna i bezbronna, skazując się jedynie swoją krnąbrnością na nieprzychylne oko rodziny oraz władzy. Puściła więc już to wszystko mimo uszu, uznając, że jednak kuzyn miał te resztki zdrowego rozsądku, aby zaprzestać taranowania mebli. Potarła delikatnie skroń, wspinając się na wyżyny własnej cierpliwości, uznając, że i sprzeczanie się o to czy coś powiedziała, czy nie – nie miało w tej chwili sensu. Jeśli nawet tego nie pamiętał, to równie dobrze mogłaby opowiedzieć mu historyjkę o trzech radosnych gąskach, które wybrały filuterne życie pod jednym z londyńskich mostów, kusząc swym okrytym piórami kuperkiem okoliczne kaczory, pływające po Tamizie.
Otworzysz. Ni to prośba, ni to rozkaz. Zmarszczyła lekko brwi, a potem skierowała różdżkę na zamek, starając się powstrzymać od uszczypliwego komentarza względem tonu wypowiedzianego słowa. Chociaż myśli – poniekąd zaspane, a poniekąd pełne irytacji – wydawały się skutecznie utrudniać pannie Crabbe poprawne rzucenie zaklęcia. – Alohomora – wyszeptała, a nadgarstek nieco zboczył z trajektorii poprawnego ruchu, na rzecz pośpiechu. Usłyszała szczęknięcie mechanizmu, jednak zaraz ten zatrzasnął się ponownie, na co przekleństwo przemknęło w głowie młodej czarownicy. Westchnęła cicho, a potem powtórzyła inkantację, tym razem starając się poprawnie ukierunkować emocje i myśli, a także zadbać o odpowiedni ruch, towarzyszący rzucaniu zaklęcia. – Alohomora – powtórzyła nieco głośniej, a zamek szczęknął, nie wracając do ponownego zamknięcia. Natychmiast otworzyła drzwi, a na progu okazała się leżeć dokładnie ta książka, której poszukiwał kuzyn. Czarownica prędko ujęła ją w dłonie, wchodząc do środka ojcowskiego gabinetu. Zgrabnym ruchem otworzyła wnętrze i jak się okazało, nie była to zaledwie kwestia okładki. Dlaczego w takim razie księga była u ojca, a nie w zbiorze ksiąg, które Forsythia oddała żonie Mordreda? A może o była sprawka pani Wilkes i chciała ją w coś wrobić? – Nie wiem, jakim cudem to się tu znalazło – mruknęła, podnosząc ciemne spojrzenie na Wilkesa. Zaraz wyprostowała się niczym naciągnięta struna i wręczyła prawowitemu właścicielowi jego własność. – Przepraszam – jej ton nie wyrażał skruchy, niemniej jednak była to formułka, którą należało wypowiedzieć. – Byłam pewna, że ci ją oddałam – dodała, a zaraz potem rozejrzała się dokładniej po gabinecie. Śmierdziało tu perfumami ojca, których zapach znała, aż za dobrze i teoretycznie winna chyba przywyknąć, a jednak dusząca woń przyprawiała ją o obrzydzenie do jego osoby. Zebrała pasma włosów, zakładając je za uszy i wróciła ponownie spojrzeniem na kuzyna. – Jesteś głodny? Robiłam śniadanie i może… – byś został? Nie miała lepszego pomysłu na zadośćuczynienie. Tymczasem demimoz wciąż skryty pod płaszczem swej niewidzialności, przesiadywał na balustradzie schodów, obserwując całe wydarzenie. Nie tylko w zwyczajny sposób, lecz również w swój specyficzny, zerkając raz za razem w przyszłość, czy jego pani nie groziło żadne niebezpieczeństwo ze strony Mordreda.
Otworzysz. Ni to prośba, ni to rozkaz. Zmarszczyła lekko brwi, a potem skierowała różdżkę na zamek, starając się powstrzymać od uszczypliwego komentarza względem tonu wypowiedzianego słowa. Chociaż myśli – poniekąd zaspane, a poniekąd pełne irytacji – wydawały się skutecznie utrudniać pannie Crabbe poprawne rzucenie zaklęcia. – Alohomora – wyszeptała, a nadgarstek nieco zboczył z trajektorii poprawnego ruchu, na rzecz pośpiechu. Usłyszała szczęknięcie mechanizmu, jednak zaraz ten zatrzasnął się ponownie, na co przekleństwo przemknęło w głowie młodej czarownicy. Westchnęła cicho, a potem powtórzyła inkantację, tym razem starając się poprawnie ukierunkować emocje i myśli, a także zadbać o odpowiedni ruch, towarzyszący rzucaniu zaklęcia. – Alohomora – powtórzyła nieco głośniej, a zamek szczęknął, nie wracając do ponownego zamknięcia. Natychmiast otworzyła drzwi, a na progu okazała się leżeć dokładnie ta książka, której poszukiwał kuzyn. Czarownica prędko ujęła ją w dłonie, wchodząc do środka ojcowskiego gabinetu. Zgrabnym ruchem otworzyła wnętrze i jak się okazało, nie była to zaledwie kwestia okładki. Dlaczego w takim razie księga była u ojca, a nie w zbiorze ksiąg, które Forsythia oddała żonie Mordreda? A może o była sprawka pani Wilkes i chciała ją w coś wrobić? – Nie wiem, jakim cudem to się tu znalazło – mruknęła, podnosząc ciemne spojrzenie na Wilkesa. Zaraz wyprostowała się niczym naciągnięta struna i wręczyła prawowitemu właścicielowi jego własność. – Przepraszam – jej ton nie wyrażał skruchy, niemniej jednak była to formułka, którą należało wypowiedzieć. – Byłam pewna, że ci ją oddałam – dodała, a zaraz potem rozejrzała się dokładniej po gabinecie. Śmierdziało tu perfumami ojca, których zapach znała, aż za dobrze i teoretycznie winna chyba przywyknąć, a jednak dusząca woń przyprawiała ją o obrzydzenie do jego osoby. Zebrała pasma włosów, zakładając je za uszy i wróciła ponownie spojrzeniem na kuzyna. – Jesteś głodny? Robiłam śniadanie i może… – byś został? Nie miała lepszego pomysłu na zadośćuczynienie. Tymczasem demimoz wciąż skryty pod płaszczem swej niewidzialności, przesiadywał na balustradzie schodów, obserwując całe wydarzenie. Nie tylko w zwyczajny sposób, lecz również w swój specyficzny, zerkając raz za razem w przyszłość, czy jego pani nie groziło żadne niebezpieczeństwo ze strony Mordreda.
Przed kamienicą
Szybka odpowiedź