Wejście
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wejście
Le Revenant to urokliwa, zaczarowana restauracja. Składa się z wielu identycznych, bliźniaczych pomieszczeń - choć zdarzają się wyjątki od tej reguły. Oddzielone są one od siebie zaklętymi kotarami lub drzwiami, co sprawia, że trudno się w niej odnaleźć. Gdy przekraczasz bowiem jedno z tych przejść, wchodzisz do wylosowanej sali restauracyjnej, lecz gdy chcesz wrócić - nie masz pewności, że natrafisz na swoją salę. Niebezpiecznie jest więc opuszczać swój stolik i spacerować po krętym wnętrzu lokalu, ponieważ istnieje możliwość, że samodzielnie nie dasz rady do niego wrócić, a obsługa wydaje się niezwykle niechętna do rozmowy i jakiejkolwiek pomocy.
UWAGA Aby przemieścić się po pomieszczeniach wewnątrz restauracji, należy rzucić kością opisaną jej nazwą.
1 - postać przechodzi do stolika nr 1
2 - stolik nr 2
3 - stolik nr 3
4 - wejście
5 - bar
6 - fontanna
7 - taras
8 - korytarz
Wartość zdublowana (np. wyrzucenie czwórki, podczas gdy postać znajduje się przy wejściu) upoważnia do dowolnego przemieszczenia się po wyżej wymienionych pomieszczeniach. Pierwszy post powinien zostać umieszczony przy wejściu.
W przypadku, gdy postać zgodnie z wyrzuconym rzutem powinna przenieść się do wątku, w którym znajduje się inna postać należąca do tej samej osoby (multikonto) do rzutu należy dodać jedno oczko, a następnie podążyć za powyższymi wskazówkami.
UWAGA Aby przemieścić się po pomieszczeniach wewnątrz restauracji, należy rzucić kością opisaną jej nazwą.
1 - postać przechodzi do stolika nr 1
2 - stolik nr 2
3 - stolik nr 3
4 - wejście
5 - bar
6 - fontanna
7 - taras
8 - korytarz
Wartość zdublowana (np. wyrzucenie czwórki, podczas gdy postać znajduje się przy wejściu) upoważnia do dowolnego przemieszczenia się po wyżej wymienionych pomieszczeniach. Pierwszy post powinien zostać umieszczony przy wejściu.
W przypadku, gdy postać zgodnie z wyrzuconym rzutem powinna przenieść się do wątku, w którym znajduje się inna postać należąca do tej samej osoby (multikonto) do rzutu należy dodać jedno oczko, a następnie podążyć za powyższymi wskazówkami.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:00, w całości zmieniany 3 razy
Ronan miał dzisiaj przedziwny sen. Rzadko śnił. Ostatnio trudno mu było rozróżnić snu, od zwykłej "fazy". Ćpał, coraz częściej. Chociaż próbował coraz rzadziej to robić. Nie udawało się. Rano nie wiedział, czy znowu się naćpał. Nie przypominał sobie by cokolwiek zażywał w ciągu ostatniego tygodnia. Poza tym, nie miał chwilowo niczego takiego w mieszkaniu. A nie pamiętał żeby coś kupował. Więc naćpanie się odpadało. Tym bardziej niepokoił go ten sen. Niepokoił go. To źle? Zazwyczaj w jego snach, jeśli już jakieś miał, pojawiały się osoby które zna. Sytuacje w których brał udział. Tylko kiedy brał, jego wyobraźnia tworzyła rzeczy których nie widział. W każdym razie, nie sam sen był niepokojący. A raczej to co znalazł na poduszce po przebudzeniu. Pióro, a na nim wiadomość. Czy wiedział co się szykuje? Nie specjalnie. Może powinien nie iść, ale poszedł.
Haddad przyszedł na umówione spotkanie. Czuł się niepewnie. Ręce mu trochę drżały. Tylko pytanie. Czy od strachu, czy od braku narkotyków. Nie był uzależniony, nie na tyle by brać codziennie. Mógł długo wytrzymać. Poza tym, brak pieniędzy go ograniczał. Bał się. Dlaczego? Może dlatego że interakcje z obcymi ludźmi słabo mu wychodziły. A teraz stał w wejściu jak sierota. Nie wiedział o co chodzi. Ale najwyżej wyjdzie. Stanął w takim miejscu, żeby nie wyglądać jakoś podejrzanie. Co mogłoby być dość trudne. Bo arabowie mają to do siebie, że wyglądają podejrzanie. Ronan nie lubi takich sytuacji. Kiedy nie wie o co chodzi. Kiedy nie wie z kim się spotka. Przez chwilę przeszła mu myśl. Że może ktoś wie o jego ćpaniu? Może ktoś chce mu pomóc, albo na odwrót. Albo po prostu...ech. I po co on tu przyszedł? W każdym razie dla nie poznaki zajął jakieś miejsce blisko wyjścia. W razie czego może udawać że umówił się tu ze swoją sympatią, która nie przyszła.
Haddad przyszedł na umówione spotkanie. Czuł się niepewnie. Ręce mu trochę drżały. Tylko pytanie. Czy od strachu, czy od braku narkotyków. Nie był uzależniony, nie na tyle by brać codziennie. Mógł długo wytrzymać. Poza tym, brak pieniędzy go ograniczał. Bał się. Dlaczego? Może dlatego że interakcje z obcymi ludźmi słabo mu wychodziły. A teraz stał w wejściu jak sierota. Nie wiedział o co chodzi. Ale najwyżej wyjdzie. Stanął w takim miejscu, żeby nie wyglądać jakoś podejrzanie. Co mogłoby być dość trudne. Bo arabowie mają to do siebie, że wyglądają podejrzanie. Ronan nie lubi takich sytuacji. Kiedy nie wie o co chodzi. Kiedy nie wie z kim się spotka. Przez chwilę przeszła mu myśl. Że może ktoś wie o jego ćpaniu? Może ktoś chce mu pomóc, albo na odwrót. Albo po prostu...ech. I po co on tu przyszedł? W każdym razie dla nie poznaki zajął jakieś miejsce blisko wyjścia. W razie czego może udawać że umówił się tu ze swoją sympatią, która nie przyszła.
Ostatnio zmieniony przez Ronan Haddad dnia 06.03.16 19:50, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
Spoglądamy po sobie niczym dzieci nad rozbitym słoikiem ciastek, jakby nasza obecność w tym miejscu nie do końca należała do właściwych. Szczególnie ta moja, Roger może wymówić się pracą, lecz ja… Powinnam być w domu, czytać książki, malować albo robić inne rzeczy. Byle tylko nie włóczyć się po nocach, bo to przecież prowokowanie losu. Nie raz i nie dwa wysłuchiwałam całych wywodów, szczególnie przed każdym dłuższym wyjazdem, gdy ciągło mnie w świat. A ten świat, pomimo pięknych zakątków, fascynujących ludzi i przedmiotów, które warto było odnaleźć i na nowo tchnąć w nie nowe życie, należał do brutalnych i nieobliczalnych. Przepełnionych okrucieństwem i dominacją za wszelką cenę. Jako siostra aurora byłam tego doskonale świadoma – wciąż pamiętam te bezsenne noce, podczas których, drżąc z niepokoju, wpatrywałam się w sufit. To trwało dwa lata zanim przywykłam do myśli, że właśnie taką ścieżkę wybrała jedna z najdroższych mi osób i nic na to nie poradzę; nieustanne zamartwianie się mogło mnie jedynie wepchnąć w stan nerwicowy. Owszem, czasami żałuję, że nie miał większej wprawności w uderzaniu strun, tak byłoby bezpieczniej dla nas wszystkich. Przemawiają przeze mnie egoistyczne pobudki, gdy sama bagatelizuje własne podejście, momentami zaliczane do tych z kategorii nierozważnych. Choć od tego czasu nie minął nawet rok, tamta osoba, którą byłam, gdzieś się straciła. Bezpowrotnie. Zdaje się, że wraz z utratą magii wyrosłam z przesadnie altruistycznych zachowań, niekorzystnie rzutujących na psychikę, a także z tych haniebnych jak fascynacja klątwami i ich łamaniem. Nie mam zamiaru kłamać – cieszę się, że niektóre elementy mojego życia po prostu same wyparowały.
Wzdycham ciężko, naprawdę nie mam innego wyboru jak przedstawić mu jedno ze wspomnień; najlepiej jedno z tych, o których wie naprawdę zaufany krąg. - Jak byłeś jeszcze w Hogwarcie, popadłeś w bluesową fascynację. Podczas wakacji spędzałeś całe dnie na tej ulicy, gdzie grywał Chudy Joe – uśmiecham się na to wspomnienie, gdy więcej czasu spędzałam z Alice, skoro Roger wolał siedzieć na chodniku i chłonąć dźwięki. - Dostałeś gitarę, do dzisiaj ją masz, lecz zanim się porządnie czegoś nauczyłeś, wszyscy mieli już dość. Chyba dobrze, że to tylko gitara, a nie skrzypce – puszczam mu perskie oczko, podchodząc bliżej. - Czujesz się teraz wystarczająco zawstydzony, czy mam szukać głębiej? – czubek palca kładę na końcówce jego różdżki, by obniżyć ją niżej, na tyle by nie czuć się niekomfortowo stojąc naprzeciw. - Dlaczego jesteś taki spięty? – pytam już łagodniej, porzucając żarty. Czujny brat nie należy do widoków, które sprawiają, że czuje się pewnie. Jeśli Roger porzuca swoją codzienną entuzjastyczność na rzecz skoncentrowania, musi dziać się coś niedobrego. Nie wydaje mi się, by pracował tutaj – jako auror nie czekałby od razu w wejściu. Spoglądam w kierunku głównych drzwi, do środka wchodzi coraz to więcej osób… Czy to pomieszczenie nie jest zbyt ruchliwe jak na tą paskudną pogodę? Teraz i ja marszczę brwi, z każdą chwilą czując się coraz to bardziej niekomfortowo; chcąc nie chcąc udziela mi się nastawienie Rogera – zapewne całkowicie bezpodstawnie. Każdy zawód ma swoje skrzywienie, u aurorów objawia się ono w takich skrajnościach jak czarnoksiężnicy podszywający się pod siostry. Pomimo że różdżka spoczywa w kieszeni, czuję równie bezbronna jak dziecko przed rozpoczęciem magicznej edukacji; wróć, dziecko przejawia choć odrobinę magii, ja nie potrafię nic. Pozostaję całkowicie po opieką brata, a on… Cóż, nawet nic o tym nie wie.
Wzdycham ciężko, naprawdę nie mam innego wyboru jak przedstawić mu jedno ze wspomnień; najlepiej jedno z tych, o których wie naprawdę zaufany krąg. - Jak byłeś jeszcze w Hogwarcie, popadłeś w bluesową fascynację. Podczas wakacji spędzałeś całe dnie na tej ulicy, gdzie grywał Chudy Joe – uśmiecham się na to wspomnienie, gdy więcej czasu spędzałam z Alice, skoro Roger wolał siedzieć na chodniku i chłonąć dźwięki. - Dostałeś gitarę, do dzisiaj ją masz, lecz zanim się porządnie czegoś nauczyłeś, wszyscy mieli już dość. Chyba dobrze, że to tylko gitara, a nie skrzypce – puszczam mu perskie oczko, podchodząc bliżej. - Czujesz się teraz wystarczająco zawstydzony, czy mam szukać głębiej? – czubek palca kładę na końcówce jego różdżki, by obniżyć ją niżej, na tyle by nie czuć się niekomfortowo stojąc naprzeciw. - Dlaczego jesteś taki spięty? – pytam już łagodniej, porzucając żarty. Czujny brat nie należy do widoków, które sprawiają, że czuje się pewnie. Jeśli Roger porzuca swoją codzienną entuzjastyczność na rzecz skoncentrowania, musi dziać się coś niedobrego. Nie wydaje mi się, by pracował tutaj – jako auror nie czekałby od razu w wejściu. Spoglądam w kierunku głównych drzwi, do środka wchodzi coraz to więcej osób… Czy to pomieszczenie nie jest zbyt ruchliwe jak na tą paskudną pogodę? Teraz i ja marszczę brwi, z każdą chwilą czując się coraz to bardziej niekomfortowo; chcąc nie chcąc udziela mi się nastawienie Rogera – zapewne całkowicie bezpodstawnie. Każdy zawód ma swoje skrzywienie, u aurorów objawia się ono w takich skrajnościach jak czarnoksiężnicy podszywający się pod siostry. Pomimo że różdżka spoczywa w kieszeni, czuję równie bezbronna jak dziecko przed rozpoczęciem magicznej edukacji; wróć, dziecko przejawia choć odrobinę magii, ja nie potrafię nic. Pozostaję całkowicie po opieką brata, a on… Cóż, nawet nic o tym nie wie.
Gość
Gość
/5 listopada.
Drobna postać w zbyt dużym beżowym płaszczu z oderwanymi guzikami i grubym, czarnym, skórzanym pasem przewiązanym gdzieś w pasie pojawiła się przed drzwiami do restauracji Le Revenant, wciskając w ogromne kieszenie swoje nad wyraz drobne, zmarznięte dłonie. Do jednej z nich przytuliła się mała puchata istotka, Mite. Z ust dziewczęcia wydobywała się cicha, niezidentyfikowana melodia, która krążyła po jej głowie od kilku dni, od pewnej nocy gwoli ścisłości. Wlepiła zielone ślepia w drzwi prowadzące do wnętrza. Przygryzła wargę i postąpiła kilka kroków w przód by po kilku sekundach zwłoki odwrócić się na pięcie i wrócić na poprzednie, strategiczne, warto wspomnieć, miejsce. Sama nie wiedziała co też roiło się w jej głowie i po co tutaj przyszła. W życiu nie była w tym miejscu, skąd też pojawił się pomysł by przyjść tutaj właśnie dzisiaj? Dziwaczny sen który nawiedził ją kilka nocy temu wciąż wirował po jej umyśle splatając się z jawą, zatracając swoją senną nierealność. Verethe przestała myśleć, że to sen, a jednak niecodzienność sytuacji sprawiała, że nie mogła do końca uwierzyć w namacalność zaistniałego wydarzenia. Kumulacja sprzecznych emocji sprawiła, że stała teraz jak kołek nie wiedząc co też dalej uczynić. Może po prostu zwariowała, a umierający mózg postanowił spłatać jej niewinnego figla? Zaczęła szperać w jednej z kieszeni, a gdy wreszcie natknęła się na przedmiot poszukiwań, chwyciła weń w dłoń i wyciągnęła, ciesząc oko widokiem znaleziska. Czerwone pióro, aksamitne w dotyku było jedynym dowodem na to, że jednak wszystko z nią w porządku, że znajduje się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Nie miała jeszcze jednak pojęcia jaki to czas i z czym będzie się wiązał. Obróciła pierze lustrując je uważnym spojrzeniem, próbując doszukać się czegoś więcej niż tylko daty i miejsca spotkania. Przydatną informacją, która sprawiłaby, że Vera poczułaby się pewniej byłaby zapewne informacja o towarzyszu spotkania, próby zdały się jednak na marne, bo żaden dodatkowy napis nie pojawił się magicznym sposobem na przedmiocie. Schowała pióro na powrót do jednej z kieszeń i przeczesała gładkie futro wpatrującej się w nią fretki.
- Mam tylko nadzieję, że to nie spotkanie z jakimś niezadowolonym klientem. Jakby co to uciekamy przez okno w toalecie... - uśmiechnęła się półgębkiem, kierując szept w stronę pupilki. Westchnęła po czym nabrała głęboki wdech i ponowiła próbę wejścia do środka restauracji, tym razem z pozytywnym rezultatem. Gdy drzwi się za nią zamknęły rozejrzała się po wnętrzu napotykając wiele elementów cieszących oko. Pomieszczenie było dość kolorowe, sympatyczne, żywe. Nastrajało w dobre emocje. Cóż, to chyba nie było miejsce dobre do zabijania, prawda? Mogła więc czuć się choć trochę bezpiecznie. Rozejrzała się na boki, próbując wypatrzyć znajomą twarz, jednak na próżne, przy wejściu nie było zbyt wielu ludzi. Postanowiła, że postoi chwilę tutaj, nieopodal drzwi, a osoba, z którą ma się spotkać na pewno ją znajdzie. Oparła się o ścianę placami, uginając nogę w kolanie, również opierając ją o nią. Dłonie zajęła głaskaniem puchatego futra fretki wyglądającej z jej kieszeni z nieukrywanym zaciekawieniem.
Drobna postać w zbyt dużym beżowym płaszczu z oderwanymi guzikami i grubym, czarnym, skórzanym pasem przewiązanym gdzieś w pasie pojawiła się przed drzwiami do restauracji Le Revenant, wciskając w ogromne kieszenie swoje nad wyraz drobne, zmarznięte dłonie. Do jednej z nich przytuliła się mała puchata istotka, Mite. Z ust dziewczęcia wydobywała się cicha, niezidentyfikowana melodia, która krążyła po jej głowie od kilku dni, od pewnej nocy gwoli ścisłości. Wlepiła zielone ślepia w drzwi prowadzące do wnętrza. Przygryzła wargę i postąpiła kilka kroków w przód by po kilku sekundach zwłoki odwrócić się na pięcie i wrócić na poprzednie, strategiczne, warto wspomnieć, miejsce. Sama nie wiedziała co też roiło się w jej głowie i po co tutaj przyszła. W życiu nie była w tym miejscu, skąd też pojawił się pomysł by przyjść tutaj właśnie dzisiaj? Dziwaczny sen który nawiedził ją kilka nocy temu wciąż wirował po jej umyśle splatając się z jawą, zatracając swoją senną nierealność. Verethe przestała myśleć, że to sen, a jednak niecodzienność sytuacji sprawiała, że nie mogła do końca uwierzyć w namacalność zaistniałego wydarzenia. Kumulacja sprzecznych emocji sprawiła, że stała teraz jak kołek nie wiedząc co też dalej uczynić. Może po prostu zwariowała, a umierający mózg postanowił spłatać jej niewinnego figla? Zaczęła szperać w jednej z kieszeni, a gdy wreszcie natknęła się na przedmiot poszukiwań, chwyciła weń w dłoń i wyciągnęła, ciesząc oko widokiem znaleziska. Czerwone pióro, aksamitne w dotyku było jedynym dowodem na to, że jednak wszystko z nią w porządku, że znajduje się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Nie miała jeszcze jednak pojęcia jaki to czas i z czym będzie się wiązał. Obróciła pierze lustrując je uważnym spojrzeniem, próbując doszukać się czegoś więcej niż tylko daty i miejsca spotkania. Przydatną informacją, która sprawiłaby, że Vera poczułaby się pewniej byłaby zapewne informacja o towarzyszu spotkania, próby zdały się jednak na marne, bo żaden dodatkowy napis nie pojawił się magicznym sposobem na przedmiocie. Schowała pióro na powrót do jednej z kieszeń i przeczesała gładkie futro wpatrującej się w nią fretki.
- Mam tylko nadzieję, że to nie spotkanie z jakimś niezadowolonym klientem. Jakby co to uciekamy przez okno w toalecie... - uśmiechnęła się półgębkiem, kierując szept w stronę pupilki. Westchnęła po czym nabrała głęboki wdech i ponowiła próbę wejścia do środka restauracji, tym razem z pozytywnym rezultatem. Gdy drzwi się za nią zamknęły rozejrzała się po wnętrzu napotykając wiele elementów cieszących oko. Pomieszczenie było dość kolorowe, sympatyczne, żywe. Nastrajało w dobre emocje. Cóż, to chyba nie było miejsce dobre do zabijania, prawda? Mogła więc czuć się choć trochę bezpiecznie. Rozejrzała się na boki, próbując wypatrzyć znajomą twarz, jednak na próżne, przy wejściu nie było zbyt wielu ludzi. Postanowiła, że postoi chwilę tutaj, nieopodal drzwi, a osoba, z którą ma się spotkać na pewno ją znajdzie. Oparła się o ścianę placami, uginając nogę w kolanie, również opierając ją o nią. Dłonie zajęła głaskaniem puchatego futra fretki wyglądającej z jej kieszeni z nieukrywanym zaciekawieniem.
Gość
Gość
Ile by dał, żeby owe wydarzenie stało się kolejną marą senną, z której obudziłby się bez większych komplikacji! Po którym by wiedział, że przecież nie ma się czym przejmować, że przecież nic stamtąd nie działo się naprawdę, że nie ma to żadnego pokrycia w normalnej rzeczywistości. A jednak, jak na złość, los podsyłał mu pod nogi kłody kolejne, przeszkody jedna za drugą, niby czyniąc to z jakąś złośliwą premedytacją. I to naprawdę mu się nie podobało. Naprawdę, ani trochę.
Gwoździem do trumny okazało się pojawienie siostry. No dobra, sam trochę był szalony i tutaj wypatrywał, a także uprzednio przyszedł - niedługo potem odnajdując Maisie (która ech, raczej, sama odnalazła jego, ale to można pominąć). Jedyną zaletą obecnej sytuacji był fakt, że Maisie rzeczywiście okazała się Maisie a nie jakąś wiedźmą, która to łyknęła sobie eliksiru wielosokowego, próbując go robić w konia i w momencie słabości, obrzucić jakąś brzemienną w skutkach klątwą. Całe szczęście, choć mogłaby, na Merlina, już nie przesadzać! Zdenerwował się nieco lub raczej - okazał zwykłe niezadowolenie, nie chcąc mimo sprzyjających aspektów opuścić ani o centymetr swojej różdżki.
- BARDZO ŚMIESZNE, problem w tym, że ja na tej gitarze grać umiem - odparł, robiąc poważną minę starszego wiem-więcej-od-ciebie brata. Chudy Joe go odmienił, to prawda (niestety nikt nie rozumiał jego wykładów na temat wspaniałości tegoż geniusza) i dzięki niemu pokochał naprawdę muzykę. Myśli sobie, że jak rysuje zamiast ludzi patyki - bo w porównaniu do siostry talent do szkiców miał nie większy niż u trolla górskiego - to że na instrumencie również będzie podobnie? Ha, nic z tych rzeczy! Wiadomo, geniuszem nie był, ale obruszyć się musiał, choćby dla samego faktu. Choć nie gniewał się na nią i nie obrażał w rzeczywistości, bo kto by pomyślał, obrażać się na własną, kochaną siostrzyczkę. Nie, definitywnie by tak nie umiał.
- Ciszej, ciszej - mruknął mimo tego, nadal czegoś nadsłuchując. Martwił się i nie wybaczyłby sobie, gdyby przez jego nieuwagę stało się coś złego. - Moja ostrożność jest bardzo potrzebna.
Nadal uważał. Nadal usiłował zobaczyć.
Gwoździem do trumny okazało się pojawienie siostry. No dobra, sam trochę był szalony i tutaj wypatrywał, a także uprzednio przyszedł - niedługo potem odnajdując Maisie (która ech, raczej, sama odnalazła jego, ale to można pominąć). Jedyną zaletą obecnej sytuacji był fakt, że Maisie rzeczywiście okazała się Maisie a nie jakąś wiedźmą, która to łyknęła sobie eliksiru wielosokowego, próbując go robić w konia i w momencie słabości, obrzucić jakąś brzemienną w skutkach klątwą. Całe szczęście, choć mogłaby, na Merlina, już nie przesadzać! Zdenerwował się nieco lub raczej - okazał zwykłe niezadowolenie, nie chcąc mimo sprzyjających aspektów opuścić ani o centymetr swojej różdżki.
- BARDZO ŚMIESZNE, problem w tym, że ja na tej gitarze grać umiem - odparł, robiąc poważną minę starszego wiem-więcej-od-ciebie brata. Chudy Joe go odmienił, to prawda (niestety nikt nie rozumiał jego wykładów na temat wspaniałości tegoż geniusza) i dzięki niemu pokochał naprawdę muzykę. Myśli sobie, że jak rysuje zamiast ludzi patyki - bo w porównaniu do siostry talent do szkiców miał nie większy niż u trolla górskiego - to że na instrumencie również będzie podobnie? Ha, nic z tych rzeczy! Wiadomo, geniuszem nie był, ale obruszyć się musiał, choćby dla samego faktu. Choć nie gniewał się na nią i nie obrażał w rzeczywistości, bo kto by pomyślał, obrażać się na własną, kochaną siostrzyczkę. Nie, definitywnie by tak nie umiał.
- Ciszej, ciszej - mruknął mimo tego, nadal czegoś nadsłuchując. Martwił się i nie wybaczyłby sobie, gdyby przez jego nieuwagę stało się coś złego. - Moja ostrożność jest bardzo potrzebna.
Nadal uważał. Nadal usiłował zobaczyć.
Gość
Gość
Nagłe zgromadzenie nie mogło ujść uwadze gościom lokalu; szepty wewnątrz restauracji rozeszły się jak głuchy telefon i już wkrótce do przedsionka wpadł właściciel Le Revenant - poczerwieniały ze złości jegomość z rozwianym włosem i dłońmi zaciśniętymi mocno w pięści. Mężczyzna sztywno stawiał szybkie kroki, wcale nie wyglądając, jakby miał zamiar zaprosić przybyłych do środka.
- Co tu się... - zaczął groźnie, a gdy spojrzał na Rogera i jego wyciągniętą różdżkę, buraczana barwa twarzy przemieniła się w fioletową. - Niech pan natychmiast schowa tę różdżkę i już wynosi się z mojego lokalu! Raz dwa! Goście się skarżą! - krzyczał z przejęciem, mrużąc świńskie oczka i świdrując nimi pozostałych. Huknął cicho na Alana, zgromił spojrzeniem Maisie i zerknął nieprzyjaźnie na Verethe. Przez chwilę wyglądał, jakby zaczynał się uspokajać, ale wtedy jego spojrzenie powędrowało do Ronana, który wyglądał cokolwiek podejrzanie i wtedy fioletowa twarz na powrót stała się purpurowa.
- Wynocha, już! Albo zawołam magiczną policję! - ostrzegł ostatni raz, piorunując spojrzeniem zgromadzonych i palcem wskazując drzwi.
- Co tu się... - zaczął groźnie, a gdy spojrzał na Rogera i jego wyciągniętą różdżkę, buraczana barwa twarzy przemieniła się w fioletową. - Niech pan natychmiast schowa tę różdżkę i już wynosi się z mojego lokalu! Raz dwa! Goście się skarżą! - krzyczał z przejęciem, mrużąc świńskie oczka i świdrując nimi pozostałych. Huknął cicho na Alana, zgromił spojrzeniem Maisie i zerknął nieprzyjaźnie na Verethe. Przez chwilę wyglądał, jakby zaczynał się uspokajać, ale wtedy jego spojrzenie powędrowało do Ronana, który wyglądał cokolwiek podejrzanie i wtedy fioletowa twarz na powrót stała się purpurowa.
- Wynocha, już! Albo zawołam magiczną policję! - ostrzegł ostatni raz, piorunując spojrzeniem zgromadzonych i palcem wskazując drzwi.
Czekała.
Wraz z każdą mijającą sekundą wzrastał wysoki już poziom irytacji; naprawdę miała wrażenie, że jest idiotką, skoro przyszła na spotkanie tylko ze względu na jakiś durny sen. Z ust wyrwało się nawet ciche, ale przeładowane emocjami westchnięcie i w głowie zaczął powstawiać zalążek planu oddalenia się w stronę byle jaką, lecz nim konkretna decyzja została podjęta, do zastanawiającego tłumku znajdującego się przy wejściu dołączył właściciel Le Revenant. Zdawał się zupełnie nie dostrzegać jej osoby, kiedy wyrażał swoje - delikatnie mówiąc - niezadowolenie z nadmiaru gości. Dziwne. Dziwne, że tak bardzo go to denerwowało - w końcu ilość klientów przemienia się w zarobek - niedziwne, że pominął ją w swoim pociągu nienawiści. Ta piątka faktycznie się wyróżniała. Wszyscy wyglądali tak... młodo, niewinnie? No, przynajmniej jedno z dwóch. Aż czuła się nieswojo w zetknięciu z młodzieńczym wigorem i ufnością w oczach. Mogła udać, że jej to wcale nie dotyczy - co w sumie nie byłoby żadnym nadużyciem - i wejść do środka, zupełnie nie przejmując się, jak też się zachowają. Mogła też wyjść, tak jak jeszcze chwilę temu zamierzała, ale... Ale.
Dłoń znów pogładziła ukryte w kieszeni czerwone pióro. Czy było możliwe, że i oni..? Nie była pewna, czy taka myśl napawała ją optymizmem czy wręcz przeciwnie, niemniej jednak czuła się w durnym obowiązku sprawdzenia. Nie, nawet nie o to chodziło. Zwyczajnie zawsze była zupełnie miękka i przejmowała się ludźmi, nawet nieznajomymi.
- Panie złoty. - odezwała się wreszcie, porzucając bezpieczną kryjówkę i przywdziewając na twarz firmowy uśmiech numer pięć. Trupa teatralna Rogogon, do usług. Drogo nie bierzemy. - Nie trzeba się denerwować, to tylko takie żarty. Zaraz wszyscy znajdziemy sobie miejsce, zamówimy coś i będzie ładny utarg z wieczoru. Tak się przypadkiem tylko zastój zrobił. - Pozwoliła sobie nawet na urocze mrugnięcie, modląc się w duchu, by komuś z tej niewinno-uroczo-młodzieńczo-ufnej piąteczki, której tyłki właśnie wielkodusznie i bez proszenia ratowała, nie przyszło do głowy dodawać czegoś, co mogłoby właściciela niepotrzebnie rozzłościć.
Mogli ewentualnie zapewnić, że zamówią dużo, drogo i będą siedzieć cicho jak myszy pod miotłą. Ale na tak wiele nie liczyła.
Wraz z każdą mijającą sekundą wzrastał wysoki już poziom irytacji; naprawdę miała wrażenie, że jest idiotką, skoro przyszła na spotkanie tylko ze względu na jakiś durny sen. Z ust wyrwało się nawet ciche, ale przeładowane emocjami westchnięcie i w głowie zaczął powstawiać zalążek planu oddalenia się w stronę byle jaką, lecz nim konkretna decyzja została podjęta, do zastanawiającego tłumku znajdującego się przy wejściu dołączył właściciel Le Revenant. Zdawał się zupełnie nie dostrzegać jej osoby, kiedy wyrażał swoje - delikatnie mówiąc - niezadowolenie z nadmiaru gości. Dziwne. Dziwne, że tak bardzo go to denerwowało - w końcu ilość klientów przemienia się w zarobek - niedziwne, że pominął ją w swoim pociągu nienawiści. Ta piątka faktycznie się wyróżniała. Wszyscy wyglądali tak... młodo, niewinnie? No, przynajmniej jedno z dwóch. Aż czuła się nieswojo w zetknięciu z młodzieńczym wigorem i ufnością w oczach. Mogła udać, że jej to wcale nie dotyczy - co w sumie nie byłoby żadnym nadużyciem - i wejść do środka, zupełnie nie przejmując się, jak też się zachowają. Mogła też wyjść, tak jak jeszcze chwilę temu zamierzała, ale... Ale.
Dłoń znów pogładziła ukryte w kieszeni czerwone pióro. Czy było możliwe, że i oni..? Nie była pewna, czy taka myśl napawała ją optymizmem czy wręcz przeciwnie, niemniej jednak czuła się w durnym obowiązku sprawdzenia. Nie, nawet nie o to chodziło. Zwyczajnie zawsze była zupełnie miękka i przejmowała się ludźmi, nawet nieznajomymi.
- Panie złoty. - odezwała się wreszcie, porzucając bezpieczną kryjówkę i przywdziewając na twarz firmowy uśmiech numer pięć. Trupa teatralna Rogogon, do usług. Drogo nie bierzemy. - Nie trzeba się denerwować, to tylko takie żarty. Zaraz wszyscy znajdziemy sobie miejsce, zamówimy coś i będzie ładny utarg z wieczoru. Tak się przypadkiem tylko zastój zrobił. - Pozwoliła sobie nawet na urocze mrugnięcie, modląc się w duchu, by komuś z tej niewinno-uroczo-młodzieńczo-ufnej piąteczki, której tyłki właśnie wielkodusznie i bez proszenia ratowała, nie przyszło do głowy dodawać czegoś, co mogłoby właściciela niepotrzebnie rozzłościć.
Mogli ewentualnie zapewnić, że zamówią dużo, drogo i będą siedzieć cicho jak myszy pod miotłą. Ale na tak wiele nie liczyła.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Naprawdę nie lubił, gdy ktoś mu przerywał.
Nie mógł tego znieść! Właśnie głosił kazanie siostrze, właśnie - starał się uniknąć potencjalnego wroga i czynił absolutnie w s z y s t k o, by nie doszło do niechcianej sytuacji (chwilowego zwycięstwa złej siły, która być-może chciała w tym momencie zacząć się panoszyć). A tutaj, tak, jakiś delikwent pojawia się przed oczami (wróg kolejny? spojrzenie Rogera wyostrzyło się, a mięśnie naprężyły dodatkowo w gotowości) i krzyczeć, krzyczeć na nich z powodu bliżej nieokreślonego. Krzyczeć na niego? Na jego siostrę? Grozić?
Tego było już stanowczo za wiele.
Zmierzył go wzrokiem ponownie, nadal nie ujmując swojej uwadze. Do diaska, był sam, musiał chronić Maisie, nie; musiał ochronić absolutnie każdego. Nadal nie potrafił się uspokoić i uznać, że w pobliżu nie kryje się żadne zagrożenie - bo zresztą, skąd mógł mieć taką pewność? Dopóki jej nie uzyska, nie może czuć się nadto bezpiecznie. Mimo ostrzeżenia różdżki nie schował, ha ha ha, zabawny pan jesteś, magiczną policję zawołasz? Proszę bardzo, może jeszcze przyjdzie Robert Lupin - stary przyjaciel, ot co, usiądą sobie i dodatkowo porozmawiają na różne tematy. ŚWIETNIE. Nie miał zamiaru go słuchać ani w jednej części, w żadnym aspekcie słów wypowiadanych z rosnącą irytacją - która również rosła u samego Elliotta, gdyż wielce szanowny pan zakłócał ciszę, ciszę w jakiej zdolny był do wychwycenia nadchodzących kroków. Jakaś kobieta próbowała wszystko odkręcić uznając za żarty - och, kolejna się znalazła i chciała uśpić czujność (może to o n a jest wrogiem?); obarczył ją spojrzeniem na czas przemowy - do jakiej rzecz jasna dostosowywać się nie chciał, by potem znowu zwrócić się do wyrzucającego ich mężczyzny. O nie, nie. Nikt nie będzie Rogera Elliotta wyrzucał. Nikt nie będzie nikogo wyrzucał. Nie tędy droga.
- Wypraszam sobie. - Wyprostował się dodatkowo, ani myśląc o zabraniu swojej różdżki. - Ja tutaj dbam o dodatkowe bezpieczeństwo - odparł pewnie. A kiedy sobie coś postanowił, bywał uparty jak osioł.
Nie mógł tego znieść! Właśnie głosił kazanie siostrze, właśnie - starał się uniknąć potencjalnego wroga i czynił absolutnie w s z y s t k o, by nie doszło do niechcianej sytuacji (chwilowego zwycięstwa złej siły, która być-może chciała w tym momencie zacząć się panoszyć). A tutaj, tak, jakiś delikwent pojawia się przed oczami (wróg kolejny? spojrzenie Rogera wyostrzyło się, a mięśnie naprężyły dodatkowo w gotowości) i krzyczeć, krzyczeć na nich z powodu bliżej nieokreślonego. Krzyczeć na niego? Na jego siostrę? Grozić?
Tego było już stanowczo za wiele.
Zmierzył go wzrokiem ponownie, nadal nie ujmując swojej uwadze. Do diaska, był sam, musiał chronić Maisie, nie; musiał ochronić absolutnie każdego. Nadal nie potrafił się uspokoić i uznać, że w pobliżu nie kryje się żadne zagrożenie - bo zresztą, skąd mógł mieć taką pewność? Dopóki jej nie uzyska, nie może czuć się nadto bezpiecznie. Mimo ostrzeżenia różdżki nie schował, ha ha ha, zabawny pan jesteś, magiczną policję zawołasz? Proszę bardzo, może jeszcze przyjdzie Robert Lupin - stary przyjaciel, ot co, usiądą sobie i dodatkowo porozmawiają na różne tematy. ŚWIETNIE. Nie miał zamiaru go słuchać ani w jednej części, w żadnym aspekcie słów wypowiadanych z rosnącą irytacją - która również rosła u samego Elliotta, gdyż wielce szanowny pan zakłócał ciszę, ciszę w jakiej zdolny był do wychwycenia nadchodzących kroków. Jakaś kobieta próbowała wszystko odkręcić uznając za żarty - och, kolejna się znalazła i chciała uśpić czujność (może to o n a jest wrogiem?); obarczył ją spojrzeniem na czas przemowy - do jakiej rzecz jasna dostosowywać się nie chciał, by potem znowu zwrócić się do wyrzucającego ich mężczyzny. O nie, nie. Nikt nie będzie Rogera Elliotta wyrzucał. Nikt nie będzie nikogo wyrzucał. Nie tędy droga.
- Wypraszam sobie. - Wyprostował się dodatkowo, ani myśląc o zabraniu swojej różdżki. - Ja tutaj dbam o dodatkowe bezpieczeństwo - odparł pewnie. A kiedy sobie coś postanowił, bywał uparty jak osioł.
Gość
Gość
Nie miałam zamiaru go urazić, to na pewno nie. Teraz jest przyzwoitym muzykiem i pewnie, gdyby stracił pracę, mógłby zabawiać publikę w jednym z pomniejszych barów – nie żebym mu tego życzyła! Drugiego takiego aurora jak mój brat nie będzie. Myślałam, że każda sztuka wymaga rozwoju i czasu, nawet ja nie tworzyłam od razu dzieł godnych Picassa, a trzeba przyznać, że nauka gry jest o wiele bardziej atencyjna dla całego otoczenia niżeli obrazy słabej jakości. Zamiast tego uśmiecham się tylko lekko i odsuwam na bok, skoro Roger chce obserwować – będziemy obserwować razem. Co dwie pary oczu to nie jedna!
Nie trwa to zbyt długo, ledwo co zdążyłam się przyjrzeć najbliżej stojącej blondynce, gdy za jednej kotar wyłonił się mężczyzna. W dodatku tak zirytowany, że można by się obawiać o jego ciśnienie. Dawno nie czułam się zrugana za samo oddychanie – czy tak powinno traktować się potencjalnych klientów? Proszę pana, my tylko tutaj stoimy i rozmawiamy, być może o wyborze deseru po dzisiejszej kolacji. Może oczekujemy przybycia spóźnionych towarzyszy dzisiejszego wieczoru? Kolejne wybuchy nieuzasadnionego gniewu i tracę przekonanie - nawet próba odwrócenia sytuacji, czy nawet nonszalancja i upór Rogera nie przemawiają do mnie najlepiej. Dlaczego mamy to znosić?
Ludzie z jednej strony kochali spokój, a z drugiej paradoksalnie wpakowywali się w kłopoty. Czyż nie byłam tego żywym przykładem? Klątwa nie zabrała mi tylko zdolności, ale także odmieniła w każdy możliwy sposób – lękliwość nie należy do tych superlatyw, jednak czy to dziwne, że nie chce oberwać jednym z uroków, gdy w ruch pójdą różdżki. Przenoszę wzrok z purpurowej twarzy właściciela lokalu – a może ochroniarza? – jemu na pewno nie wiele brakuje nim czara cierpliwości zostanie przelana. - Może stąd wyjdziemy? – proponuję cicho, ledwie dosłyszalnie, lecz najpewniej nie zostanę nawet dostrzeżona wśród tego całego rozgardiaszu. Nie muszę ukrywać, że to miejsce podoba mi się z każdą chwilą w coraz to mniejszym stopniu, kto wie, może ta restauracja zasłużyła sobie na posiadaną renomę? Może to do mnie nie podobne, ale już nie jestem ciekawa, cała ta sytuacja wydaje się paradoksalna i zbyt podejrzana – rozwiązanie tajemnicy pióra nie wydaje się warte odczuwanego, choć pewnie całkowicie irracjonalnego lęku. Tęsknie spoglądam w kierunku drzwi, licząc, że chociaż to zostanie dostrzeżone i ktoś się – przykładowo brat – się nade mną zlituje?
Nie trwa to zbyt długo, ledwo co zdążyłam się przyjrzeć najbliżej stojącej blondynce, gdy za jednej kotar wyłonił się mężczyzna. W dodatku tak zirytowany, że można by się obawiać o jego ciśnienie. Dawno nie czułam się zrugana za samo oddychanie – czy tak powinno traktować się potencjalnych klientów? Proszę pana, my tylko tutaj stoimy i rozmawiamy, być może o wyborze deseru po dzisiejszej kolacji. Może oczekujemy przybycia spóźnionych towarzyszy dzisiejszego wieczoru? Kolejne wybuchy nieuzasadnionego gniewu i tracę przekonanie - nawet próba odwrócenia sytuacji, czy nawet nonszalancja i upór Rogera nie przemawiają do mnie najlepiej. Dlaczego mamy to znosić?
Ludzie z jednej strony kochali spokój, a z drugiej paradoksalnie wpakowywali się w kłopoty. Czyż nie byłam tego żywym przykładem? Klątwa nie zabrała mi tylko zdolności, ale także odmieniła w każdy możliwy sposób – lękliwość nie należy do tych superlatyw, jednak czy to dziwne, że nie chce oberwać jednym z uroków, gdy w ruch pójdą różdżki. Przenoszę wzrok z purpurowej twarzy właściciela lokalu – a może ochroniarza? – jemu na pewno nie wiele brakuje nim czara cierpliwości zostanie przelana. - Może stąd wyjdziemy? – proponuję cicho, ledwie dosłyszalnie, lecz najpewniej nie zostanę nawet dostrzeżona wśród tego całego rozgardiaszu. Nie muszę ukrywać, że to miejsce podoba mi się z każdą chwilą w coraz to mniejszym stopniu, kto wie, może ta restauracja zasłużyła sobie na posiadaną renomę? Może to do mnie nie podobne, ale już nie jestem ciekawa, cała ta sytuacja wydaje się paradoksalna i zbyt podejrzana – rozwiązanie tajemnicy pióra nie wydaje się warte odczuwanego, choć pewnie całkowicie irracjonalnego lęku. Tęsknie spoglądam w kierunku drzwi, licząc, że chociaż to zostanie dostrzeżone i ktoś się – przykładowo brat – się nade mną zlituje?
Gość
Gość
Momentalnie skupiła swój wzrok na wbiegającym na korytarz przy wejściu mężczyźnie, przypominającym tsunami szatańskiej pożogi. Jego zburaczała twarz sprawiała, że Verethe chciała się jednocześnie śmiać i uciekać gdzie pieprz rośnie. Naoglądała się takich widoków w swoim życiu i choć widok był na prawdę zabawny to jednak nie należał do jej ulubionych. Zwykle wiązał się z konsekwencjami, nie raz bolesnymi. Nieuprzejmy ton właściciela, oskarżycielskie spojrzenie zupełnie jakby właśnie złamali prawo. Właściwie, dlaczego zaczęła myśleć o ludziach przypadkowo zebranych tutaj jak o jakiejś grupie? Mimowolnie poczuła z całą resztą dziwaczną więź. Może dlatego, że tym razem znalazła się w tarapatach, ale jednak nie była sama? Zaraz, zaraz. O czym my mówimy. Jakich tarapatach? Przecież oni tu po prostu stali, pewnie oczekiwali na kogoś (spóźniona randka, przyjaciel z dzieciństwa, a może człowiek od czerwonych piór...?), z pewnością nie przyszli tutaj po to by robić rozróbę. Mimowolnie spojrzała na wszystkich z pewną dozą niepewności, próbując doszukać się w ich zachowaniu jakiejś złej intencji. Chwilowo na próżne. Reakcja młodej kobiety wydała jej się zupełnie naturalna, cóż, oczywiście mogła ona wziąć nogi za pas, zwalić winę na pozostałą resztę i zupełnie nie przejmować się tym co byłoby później, ale tego nie zrobiła. Catwright nie przywykła do tego typu ludzi, którzy uciekaliby zrzucając odpowiedzialność na kogoś innego. Kobieta od razu zyskała w jej oczach, nawet jeśli miały się już nigdy więcej nie zobaczyć. Wtedy odezwał się rycerz od siedmiu boleści. Po co? Catwright parsknęła pod nosem. Wtedy natrafiła na gromiące spojrzenie właściciela Le Revenant i wywróciła oczami. Skoro już się tutaj pojawiła z całą pewnością i z całym szacunkiem, ale nie miała zamiaru wychodzić dopóki nie dostanie żadnej informacji o tym dlaczego w ogóle ktoś/coś chciał, żeby się tutaj znalazła. Chodziło o pana Buraczka? Cóż, odcień czerwieni przypominał pióro feniksa, ale nie sądziła by sytuacja była aż tak głęboko zakorzeniona. Momentalnie przeszło jej przez myśl, że najlepszym wyjściem z sytuacji byłoby odwrócenie uwagi. Uśmiechnęła się pod nosem i poklepała jedną z kieszeni płaszcza, a gdy nikt nie widział małe puchate stworzenie wypełzło z niej i chowając się w cieniu pognało gdzieś w stronę mężczyzny, by chwilę później przebiec mu pod nogami, popiskując głośno, wejść w jego nogawkę by po chwili intensywnego biegu na małych krótkich nóżkach wyjść przez górę swetra i poprzez ramię pognać w stronę stolików barowych, wciąż popiskując by zwrócić na siebie uwagę. Nikt nie chciałby by jego restauracja dostała etykietkę "zaszczurzonej" prawda? To znaczy w tym przypadku zafretkowanej, ale jednak... co gryzoń to gryzoń. Szczególnie mały, nieznanego pochodzenia, niekoniecznie czysty i zdecydowanie irytujący. A co jeśli to animag, chcący wykraść tajne przepisy albo co gorsza dzisiejszy utarg!? Nie można pozwolić sobie na takie ryzyko. Trzeba było coś z tym zrobić, prawda panie Buraczku?
Gość
Gość
Twarz mężczyzny na powrót nabrała buraczanej barwy, a kiedy wreszcie ulokował spojrzenie na Cornelii, zaczęły drżeć mu ręce - trudno stwierdzić, czy z powodu choroby, złości czy ze strachu. Jedno było pewnie: nie należał do najbardziej zadowolonych z zaistniałej sytuacji.
- Za... zastój - powtórzył głucho, ze zniecierpliwieniem. - Zastój! - podkreślił już nieco przytomniej, patrząc na ludzi, w których coraz wyraźniej dostrzegał zgromadzenie; mimika właściciela restauracji z początku wyrażała zdziwienie, potem niepokój, aż na końcu znów przeobraziła się we wściekłość. Spiorunował jeszcze spojrzeniem Rogera, który śmiał bezpodstawnie mówić coś o zapewnianiu bezpieczeństwa (i dalej nie schował posłusznie różdżki), aż w końcu mężczyzna zacisnął dłoń w pięść i zaczął wymachiwać nią w kierunku zgromadzonych.
- Albo... albo... zresztą, samiście tego chcieli! - warknął na koniec, po czym szybkim krokiem wycofał się na zaplecze restauracji.
To nie trwało długo - nie minęło nawet pół minuty, kiedy zgromadzonych dobiegł charakterystyczny dźwięk aportacji dobiegający z ulicy. Drzwi otworzyły się z donośnym skrzypnięciem i do środka wparowało pięciu przedstawicieli Magicznej Policji. Bez słowa chwycili Cornelię, Alana, Maisie, Verethe i Ronana za ramiona, ale zawahano się przed złapaniem Rogera. - Elliot, przykro mi, ale muszę to zrobić - mruknął przepraszająco do aurora ten policjant, który wcześniej drugą ręką pochwycił Verethe. Nie powstrzymało go to jednak przed uchwyceniem także Rogera.
- Jesteście aresztowani na podstawie dekretu Ministra Magii z dnia 5 listopada 1955 roku - powiedział jeden z mężczyzn dość niemrawo, ale policjanci wciąż kurczliwym uściskiem powstrzymywali aresztowanych przed ucieczką. - Macie prawo zachować milczenie.
I właśnie w tym momencie znikąd pojawił się niezwykle wysoki szatyn, w którym ktoś mógł rozpoznać samego Luno Skeetera.
- Drętwota! - krzyknął Luno, wskazując różdżką policjanta, który trzymał Cornelię. Ten zwolnił uścisk i bezwolnie upadł na ziemię. Zapanował chaos, pozostali policjanci unieśli różdżki, przekrzykując się nawzajem. - Uciekajcie! - wrzasnął Skeeter, szykując się do rzucenia kolejnego zaklęcia.
| Możecie spróbować ucieczki, rzucając kością k100. ST wyswobodzenia się z uścisku = 25 (za wyjątkiem Cornelii, która wyswobadzać się nie musi, ale i tak rzuca kością na ucieczkę). Kolejka dowolna, na odpis macie 48 godzin.
- Za... zastój - powtórzył głucho, ze zniecierpliwieniem. - Zastój! - podkreślił już nieco przytomniej, patrząc na ludzi, w których coraz wyraźniej dostrzegał zgromadzenie; mimika właściciela restauracji z początku wyrażała zdziwienie, potem niepokój, aż na końcu znów przeobraziła się we wściekłość. Spiorunował jeszcze spojrzeniem Rogera, który śmiał bezpodstawnie mówić coś o zapewnianiu bezpieczeństwa (i dalej nie schował posłusznie różdżki), aż w końcu mężczyzna zacisnął dłoń w pięść i zaczął wymachiwać nią w kierunku zgromadzonych.
- Albo... albo... zresztą, samiście tego chcieli! - warknął na koniec, po czym szybkim krokiem wycofał się na zaplecze restauracji.
To nie trwało długo - nie minęło nawet pół minuty, kiedy zgromadzonych dobiegł charakterystyczny dźwięk aportacji dobiegający z ulicy. Drzwi otworzyły się z donośnym skrzypnięciem i do środka wparowało pięciu przedstawicieli Magicznej Policji. Bez słowa chwycili Cornelię, Alana, Maisie, Verethe i Ronana za ramiona, ale zawahano się przed złapaniem Rogera. - Elliot, przykro mi, ale muszę to zrobić - mruknął przepraszająco do aurora ten policjant, który wcześniej drugą ręką pochwycił Verethe. Nie powstrzymało go to jednak przed uchwyceniem także Rogera.
- Jesteście aresztowani na podstawie dekretu Ministra Magii z dnia 5 listopada 1955 roku - powiedział jeden z mężczyzn dość niemrawo, ale policjanci wciąż kurczliwym uściskiem powstrzymywali aresztowanych przed ucieczką. - Macie prawo zachować milczenie.
I właśnie w tym momencie znikąd pojawił się niezwykle wysoki szatyn, w którym ktoś mógł rozpoznać samego Luno Skeetera.
- Drętwota! - krzyknął Luno, wskazując różdżką policjanta, który trzymał Cornelię. Ten zwolnił uścisk i bezwolnie upadł na ziemię. Zapanował chaos, pozostali policjanci unieśli różdżki, przekrzykując się nawzajem. - Uciekajcie! - wrzasnął Skeeter, szykując się do rzucenia kolejnego zaklęcia.
| Możecie spróbować ucieczki, rzucając kością k100. ST wyswobodzenia się z uścisku = 25 (za wyjątkiem Cornelii, która wyswobadzać się nie musi, ale i tak rzuca kością na ucieczkę). Kolejka dowolna, na odpis macie 48 godzin.
Co.
Co co co co co.
Zamrugał kilkakrotnie - rzecz wydarzyła się niezwykle szybko, b a r d z o szybko, bo cóż, nie dało się ukrywać; chciał już świętować, ale potem, pan buraczany znowu przestał odbiegać od swojej definicji i na domiar złego jeszcze próbował im grozić. On sam tego chciał! Zapewnił go szczerze - i jaka była reakcja? Roger mruknął kilka słów pod nosem, usiłując nabrać ogłady w związku z sytuacją. Potem jednak, nagle, rozpoczął się ów harmider. Kocioł, jeden wielki kocioł - zbiorowisko ludzi wszelakich, ludzi związanych z nich - lecz tym razem, będących zupełnie przeciwko. Jemu też było bardzo przykro. Szczerze mówiąc, nie podejrzewał, że sprawy zajdą tak daleko. W ogóle nie podejrzewał.
I, cholera jasna, na podstawie którego dekretu pani minister o imieniu jakże skomplikowanym? Ble ble ble, przecież to był już totalny absurd i bełkot!
- To chyba jakieś żarty - powiedział z niezadowoleniem, czekając na odpowiednią chwilę, aby się wydostać. Nagłe pojawienie się (zbawienne?) kolejnego przybysza, okazało się niemal okazją idealną. Nie patrząc nawet konkretnie, jak trafiony Drętwotą policjant osuwa się na ziemię (a raczej po prostu zalicza natychmiastowe z nią zetknięcie), postanowił sam rozpocząć całość działań. Maisie. Maisie. M a i s i e. Głowa pękała mu od nadmiaru myśli, była ciężka, obolała - dlaczego ona tutaj przyszła? Dlaczego właśnie teraz? Musi ją chronić, sprawić, że nic jej się nie stanie. Odprowadzić w bezpieczne miejsce, cokolwiek. Ale, na pewno, na każdy włos w potarganej brodzie Merlina - nie może pozwolić jej tutaj zostać.
- Słyszysz, co mówi? - spytał, kierując te słowa oczywiście do niej. Pech. Kompletny pech, na tyle możliwych sytuacji, akurat wynika jakieś zamieszanie w związku z kolejnym dekretem o treści zapewne bezsensownej. Musi coś zrobić. Wreszcie. Zmusił wszystkie mięśnie do naprężenia - wręcz wyczuwając skurcz każdego - aby tylko spróbować się wyszarpać.
Na razie to było najważniejsze. Jeśli będzie wolny, zdoła ochronić Maisie.
KOCHAM MOJE KOSTKI XDDDDDD
Co co co co co.
Zamrugał kilkakrotnie - rzecz wydarzyła się niezwykle szybko, b a r d z o szybko, bo cóż, nie dało się ukrywać; chciał już świętować, ale potem, pan buraczany znowu przestał odbiegać od swojej definicji i na domiar złego jeszcze próbował im grozić. On sam tego chciał! Zapewnił go szczerze - i jaka była reakcja? Roger mruknął kilka słów pod nosem, usiłując nabrać ogłady w związku z sytuacją. Potem jednak, nagle, rozpoczął się ów harmider. Kocioł, jeden wielki kocioł - zbiorowisko ludzi wszelakich, ludzi związanych z nich - lecz tym razem, będących zupełnie przeciwko. Jemu też było bardzo przykro. Szczerze mówiąc, nie podejrzewał, że sprawy zajdą tak daleko. W ogóle nie podejrzewał.
I, cholera jasna, na podstawie którego dekretu pani minister o imieniu jakże skomplikowanym? Ble ble ble, przecież to był już totalny absurd i bełkot!
- To chyba jakieś żarty - powiedział z niezadowoleniem, czekając na odpowiednią chwilę, aby się wydostać. Nagłe pojawienie się (zbawienne?) kolejnego przybysza, okazało się niemal okazją idealną. Nie patrząc nawet konkretnie, jak trafiony Drętwotą policjant osuwa się na ziemię (a raczej po prostu zalicza natychmiastowe z nią zetknięcie), postanowił sam rozpocząć całość działań. Maisie. Maisie. M a i s i e. Głowa pękała mu od nadmiaru myśli, była ciężka, obolała - dlaczego ona tutaj przyszła? Dlaczego właśnie teraz? Musi ją chronić, sprawić, że nic jej się nie stanie. Odprowadzić w bezpieczne miejsce, cokolwiek. Ale, na pewno, na każdy włos w potarganej brodzie Merlina - nie może pozwolić jej tutaj zostać.
- Słyszysz, co mówi? - spytał, kierując te słowa oczywiście do niej. Pech. Kompletny pech, na tyle możliwych sytuacji, akurat wynika jakieś zamieszanie w związku z kolejnym dekretem o treści zapewne bezsensownej. Musi coś zrobić. Wreszcie. Zmusił wszystkie mięśnie do naprężenia - wręcz wyczuwając skurcz każdego - aby tylko spróbować się wyszarpać.
Na razie to było najważniejsze. Jeśli będzie wolny, zdoła ochronić Maisie.
KOCHAM MOJE KOSTKI XDDDDDD
Ostatnio zmieniony przez Roger Elliott dnia 11.03.16 18:56, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
The member 'Roger Elliott' has done the following action : rzut kością
'k100' : 18
'k100' : 18
W głowie pojawia się nagle myśl jasna, znacząca i wyraźna; swoista dominanta całego szalonego przedsięwzięcia oraz wszystkich związanych z nim spostrzeżeń.
Otaczają mnie debile, myślała Cornelia, jesteście wspaniali, mówił jej uroczy uśmiech. W jednej chwili misterny plan... runął niczym domek z kart, kiedy okazało się, że reszta towarzystwa jednak wcale nie chce współpracować. Typ z różdżką zdawał się zupełnie nie przejmować mocno kłopotliwym faktem zdenerwowania pana Buraka. Czy miał coś z głową? Czy był w pełni władz umysłowych? Nie była pewna. Na nieszczęście nikt nie poparł jej planu zdruzgotanego obietnicą zapewniania bezpieczeństwa (najbezpieczniej, gdybyś się udał do Munga w trybie pilnym) i nim zdążyła podjąć jakąś inną decyzję, do restauracji zawitali nowi goście. Czarodziejska policja.
Ś w i e t n i e.
Wprawdzie niechlubne czasy nielegalnych interesów miała już za sobą i nie miała sobie nic ostatnio do zarzucenia - a przynajmniej nic, co powinno interesować policję - nie pałała jednak do tej instytucji szczególną miłością. Miała jednak zamiar spokojnie (tylko spokój nas uratuje!) wyjaśnić, że zaszła jakaś nieprzyjemna pomyłka i nie ma sensu się niepotrzebnie denerwować, nim jednak głos rozsądku wybrzmiał, znikąd pojawił się jeszcze ktoś.
Nagłe piu mosso spowodowało nieuniknione przejście na tryb wyuczonych latami spędzonymi na Nokturnie odruchów. Jeśli krzyczą uciekajcie, to uciekaj. Jeśli ktoś może cię powiązać z typem, który w twojej obronie (c o) powala policjanta, to uciekaj. Jeśli jesteś Cornelią Mulciber, to... zanim uciekniesz może sprawdź, czy nie powinnaś komuś pomóc?
Nogi chciały biec, ale w głowie pojawiło się zawahanie. Nić porozumienia zawarta z tymi ludźmi, którzy jak dotąd zdążyli jedynie ją zirytować i do tego jeszcze wplątali ją w jakieś zatargi z prawem nie pozwalała tak po prostu zostawić problemu za sobą.
Otaczają mnie debile, myślała Cornelia, jesteście wspaniali, mówił jej uroczy uśmiech. W jednej chwili misterny plan... runął niczym domek z kart, kiedy okazało się, że reszta towarzystwa jednak wcale nie chce współpracować. Typ z różdżką zdawał się zupełnie nie przejmować mocno kłopotliwym faktem zdenerwowania pana Buraka. Czy miał coś z głową? Czy był w pełni władz umysłowych? Nie była pewna. Na nieszczęście nikt nie poparł jej planu zdruzgotanego obietnicą zapewniania bezpieczeństwa (najbezpieczniej, gdybyś się udał do Munga w trybie pilnym) i nim zdążyła podjąć jakąś inną decyzję, do restauracji zawitali nowi goście. Czarodziejska policja.
Ś w i e t n i e.
Wprawdzie niechlubne czasy nielegalnych interesów miała już za sobą i nie miała sobie nic ostatnio do zarzucenia - a przynajmniej nic, co powinno interesować policję - nie pałała jednak do tej instytucji szczególną miłością. Miała jednak zamiar spokojnie (tylko spokój nas uratuje!) wyjaśnić, że zaszła jakaś nieprzyjemna pomyłka i nie ma sensu się niepotrzebnie denerwować, nim jednak głos rozsądku wybrzmiał, znikąd pojawił się jeszcze ktoś.
Nagłe piu mosso spowodowało nieuniknione przejście na tryb wyuczonych latami spędzonymi na Nokturnie odruchów. Jeśli krzyczą uciekajcie, to uciekaj. Jeśli ktoś może cię powiązać z typem, który w twojej obronie (c o) powala policjanta, to uciekaj. Jeśli jesteś Cornelią Mulciber, to... zanim uciekniesz może sprawdź, czy nie powinnaś komuś pomóc?
Nogi chciały biec, ale w głowie pojawiło się zawahanie. Nić porozumienia zawarta z tymi ludźmi, którzy jak dotąd zdążyli jedynie ją zirytować i do tego jeszcze wplątali ją w jakieś zatargi z prawem nie pozwalała tak po prostu zostawić problemu za sobą.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Cornelia Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Jej plan najwyraźniej spalił na panewce, a nim się obejrzała, wymachujący zaciśniętymi pięściami mężczyzna zniknął za rogiem, skrywając przed światem swoją jeszcze bardziej niż przed chwilą, purpurową twarz. Nie wiedziała czemu wciąż tu stała, ciekawość, a może zwyczajnie opóźniona reakcja sprawiły, że nim się obejrzała odgłos aportacji strzelił w jej uszach. Dawno nie miała do czynienia z policją. Zgrabnie unikała konsekwencji i pozostając w cieniu nie zwracała nie siebie uwagi. Tym razem jednak było inaczej. Nim do jej nóg dotarła jakże ważna informacja, że to już chyba czas na ucieczkę było zdecydowanie za późno. Ktoś szarpnął ją pod ramię i zupełnie po przyjacielsku zwrócił się do „rycerza”, że niby bardzo mu przykro ale jednak nic nie powstrzymuje go przed oskarżeniami. Zaraz, zaraz. Ale jakimi? Co też takiego zrobili? Verethe wciąż nie potrafiła myśleć trzeźwo, a jej skupienie uciekało co chwilę próbując zrozumieć o co chodzi. Dekret Minister Magii? Z 5 listopada? Możliwe, że nie zawsze była wszędzie na czas, ale jednak znała się na kalendarzu, a 5 listopada był dzisiaj. Co też najlepszego wymyśliła ta cała Tuft? Niewielkie piąstki Catwrightówny zacisnęły się momentalnie. Zgromiła spojrzeniem towarzysza niedoli w postaci Rogera przekazując za ich pomocą „To pewnie twoja wina, lepiej coś zrób zanim skopię ci tyłek...”. Nie ważne, że miała teraz znacznie więcej tyłków do skopania, w dodatku tyłków w mundurach, a to zazwyczaj nie było takie proste. Już celowała kopniaka, już miała się zamachnąć kiedy w pomieszczeniu znikąd pojawił się jeszcze jeden mężczyzna, powalił policjanta drętwotą i zarządził zbiorową ucieczkę. Przypominał jej tego Gryfona z niższej klasy, który kiedyś niby przypadkiem prawie zrzucił ją z miotły podczas meczu Quidditcha…. A może po prostu jej się wydawało. Możliwe. Nie ważne. Ważne, że zyskali chwilkę na wymyślenie tego jak wyrwać się policjantom, więc Vera była w stanie wybaczyć mu incydent z Hogwartu. Napięła „mięśnie” by pchnąć łokieć w bok, odepchnąć policjanta i tym samym wyszarpnąć swoje ramię z jego uścisku, nie omieszkując wymierzenia mu soczystego kopniaka w kolano, mając cichą nadzieję, że jednak jest wystarczająco silna, a pan policjant wyjątkowo rozproszony. Rozejrzała się tylko na innych, sprawdzając czy wszystko w porządku, zupełnie nie wiedząc dlaczego się nimi przejmuje. To pewnie te Puchońskie przyzwyczajenia...
Ostatnio zmieniony przez Verethe Catwright dnia 12.03.16 14:32, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
Wejście
Szybka odpowiedź