Biała Wieża
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Biała wieża
Biała Wieża, stojąca pośrodku dziedzińca Tower of London, niegdyś stanowiła jedną z głównych atrakcji turystycznych dla odwiedzających to miejsce mugoli - po wydarzeniach z Bezksiężycowej Nocy przechodząc jednak bezpowrotnie w ręce czarodziejów. Przekształcona na użytek magicznego więzienia, stała się zarówno siedzibą dla strażników, jak i miejscem przetrzymywania niektórych więźniów - tych, którzy z jakiegoś powodu byli dla Ministerstwa Magii szczególnie istotni. Na dwóch górnych poziomach rozmieszczono cele, piwnicę przekształcając na salę tortur i przesłuchań; krzyki i błagania, niosące się wzdłuż krętych klatek schodowych w postaci upiornego echa, miały stanowić przestrogę dla trzymanych tu więźniów.
W przeczuciu, które ją dopadło w jednej chwili było coś z nieuchronności. W gromadzących się pod Białą Wieżach strażnikach, w olbrzymie, który czekał na polecenia, w upiornych krukach, które chcieli — ona na pewno chciała, jakoś uwolnić z tej męczarni. W tym, że odcięli im drogę ucieczki, zbiegli się wszyscy i to dla garstki osób. Dobrze, powtarzała sobie w myślach, o to przecież chodziło. Chcieli zrobić jak największe zamieszanie, ściągnąć tu możliwie wszystkich, by dać szanse wejść i wyjść innym z Azkabanu niepostrzeżenie. Ale kiedy przez tą krótką chwilę docierały do nią krzyki z dziedzińca, kiedy wokół w celach zaczęły dudnić dłonie, błagające o wypuszczenie, gdzieś dalej dźwięczał głos Lucindy — słusznie wskazujący na to, że musiały się ewakuować, czuła się tak, jakby nadchodził jakiś koniec. Koniec czegoś, czego nie potrafiła jeszcze nazwać. Może czego nawet nie wiedziała, czego nie przeczuwała, co miało się dopiero ziścić. Na klatce schodowej zadudniły kroki, w głowie szumiała jej krew. Słowa byłem Selwyn — tak, wiedziała, że powinna była wziąć od niej ten eliksir; że będzie słabła, ale nie było na to wciąż czasu. W ułamkach sekund musiały podjąć decyzje, które mogą zawarzyć o dalszych losach ich wszystkich. I wszystkich tu obecnych. Serce podskoczyło jej do gardła, a w oczach pojawiły się łzy. Nie potrafiła funkcjonować pod presją; emocje zbierały się w niej, kołtuniły, szukając ujścia. Ale na to przyjdzie czas później; gdy przeżyją — jeśli to przeżyją.
Ból przeszył jej ciało, jakby poraził ją elektryczny ładunek, promieniując od zranionej szyi. Miała czas na jeden oddech, może półtora. Nie więcej. Zaraz tu będą. Zaraz ich dopadną, skończy się zabawa, skończy się igranie z losem. Zemdliło ją, zakręciło jej się w głowie. Przytknęła na moment dłoń do szyi, nie będąc w stanie w tej chwili zastanawiać się, czym powinna zatknąć ranę, czym obwiązać jakoś szyję, by zatamować krwawienie. Dłoń wytarła pospiesznie w materiał, oparłszy miotłę o pierś chwyciła za klamkę, ale ta rozgrzała się do czerwoności, poparzyła ją boleśnie. Oderwała ją gwałtownie, czując pieczenie. Skóra jej dłoni pokryła się pęcherzami. Gdy chwyciła znów miotłę poczuła potworny ból, łzy spłynęły jej po policzkach, zacisnęła jednak zęby. Nie wiedziała, co właściwie się wydarzyło. Jak to się stało, zamek się stopił; zablokowała sobie przejście. Głos zza drzwi ścisnął ją za serce. Ale takich głosów było więcej, z tyłu, z drugiej strony. Chciało jej się płakać. Miała ochotę stąd uciec, nie podejmując żadnej decyzji, ale wiedziała, że nie może. I musiała działać błyskawicznie.
— Sezam Materio!— zażądała od swojej różdżki posłuszeństwa, wierząc, że zniszczy zamek i drzwi w końcu się uchylą, a kobieta o zapadniętych oczach będzie mogła wyjść i uciec. Jeśli się nie powiedzie — wróci po nią. Wróci po nie wszystkie.— Musicie uciekać — wyrzuciła na jednym wdechu, licząc, że nie będą się ociągać. Doskoczyła do kobiety, która znalazła się przy oknie i pociągnęła ją za ramię, zachęcając ją do tego, prosząc, błagając, by pobiegła za nimi. — Musisz biec z nami, musisz stąd uciec na górę! Proszę, zrób to. Nabierz powietrza w płuca i biegnij za mną, błagam! — Pociągnęła ją raz jeszcze i słysząc głos Lucindy pobiegła przez zadymiony korytarz do czarownicy. Minąwszy kobietę, która przemieniła nieruchomą dziewczynę w kruka wbiegła na schody, naciągnąwszy wcześniej pelerynę niewidkę znów na głowę. bolącą dłonią ściskała wciąż miotłę, starając się ignorować piekielny ból; była pewna, że właście ściera skórę dłoni i lada moment nie będzie w stanie jej nawet utrzymać.
— Na górę! — dotknęła przez pelerynę Lucinde i stanęła pod ścianą na klatce schodowej. —Deprimo! — wystawiła koniec różdżki spod peleryny i skierowała ją w dół, na schody, mając zamiar zrzucić wszystkich, którzy zjawią się w zasięgu wzroku i zniszczyć część stopni prowadzących na górę. Może to kupi im trochę czasu.
Ból przeszył jej ciało, jakby poraził ją elektryczny ładunek, promieniując od zranionej szyi. Miała czas na jeden oddech, może półtora. Nie więcej. Zaraz tu będą. Zaraz ich dopadną, skończy się zabawa, skończy się igranie z losem. Zemdliło ją, zakręciło jej się w głowie. Przytknęła na moment dłoń do szyi, nie będąc w stanie w tej chwili zastanawiać się, czym powinna zatknąć ranę, czym obwiązać jakoś szyję, by zatamować krwawienie. Dłoń wytarła pospiesznie w materiał, oparłszy miotłę o pierś chwyciła za klamkę, ale ta rozgrzała się do czerwoności, poparzyła ją boleśnie. Oderwała ją gwałtownie, czując pieczenie. Skóra jej dłoni pokryła się pęcherzami. Gdy chwyciła znów miotłę poczuła potworny ból, łzy spłynęły jej po policzkach, zacisnęła jednak zęby. Nie wiedziała, co właściwie się wydarzyło. Jak to się stało, zamek się stopił; zablokowała sobie przejście. Głos zza drzwi ścisnął ją za serce. Ale takich głosów było więcej, z tyłu, z drugiej strony. Chciało jej się płakać. Miała ochotę stąd uciec, nie podejmując żadnej decyzji, ale wiedziała, że nie może. I musiała działać błyskawicznie.
— Sezam Materio!— zażądała od swojej różdżki posłuszeństwa, wierząc, że zniszczy zamek i drzwi w końcu się uchylą, a kobieta o zapadniętych oczach będzie mogła wyjść i uciec. Jeśli się nie powiedzie — wróci po nią. Wróci po nie wszystkie.— Musicie uciekać — wyrzuciła na jednym wdechu, licząc, że nie będą się ociągać. Doskoczyła do kobiety, która znalazła się przy oknie i pociągnęła ją za ramię, zachęcając ją do tego, prosząc, błagając, by pobiegła za nimi. — Musisz biec z nami, musisz stąd uciec na górę! Proszę, zrób to. Nabierz powietrza w płuca i biegnij za mną, błagam! — Pociągnęła ją raz jeszcze i słysząc głos Lucindy pobiegła przez zadymiony korytarz do czarownicy. Minąwszy kobietę, która przemieniła nieruchomą dziewczynę w kruka wbiegła na schody, naciągnąwszy wcześniej pelerynę niewidkę znów na głowę. bolącą dłonią ściskała wciąż miotłę, starając się ignorować piekielny ból; była pewna, że właście ściera skórę dłoni i lada moment nie będzie w stanie jej nawet utrzymać.
— Na górę! — dotknęła przez pelerynę Lucinde i stanęła pod ścianą na klatce schodowej. —Deprimo! — wystawiła koniec różdżki spod peleryny i skierowała ją w dół, na schody, mając zamiar zrzucić wszystkich, którzy zjawią się w zasięgu wzroku i zniszczyć część stopni prowadzących na górę. Może to kupi im trochę czasu.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 26
--------------------------------
#2 'k100' : 46
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 3, 4
#1 'k100' : 26
--------------------------------
#2 'k100' : 46
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 3, 4
Migawka wspomnień ruszyła w jego głowie, pozostając bez ładu, nie tworząc żadnego logicznego ciągu. Przeskakiwał do kolejnych chwil ze swojego życia zbyt szybko, aby móc poczuć związane z nimi emocje, był tylko zmieszany, przez chwilę mocno zdezorientowany. W końcu dotarło do niego co się stało. Popełnił ogromny błąd. Sztuka penetrowania umysłów była trudna i tym razem zemściła się na nim. To, co działo się w jego głowie, było dobrze widoczne dla drugiego czarodzieja, niedoszłej ofiary legilimencji. Tajemnice opuszczały Kierana, jedna za drugą, czym narażał nie tylko siebie. W zrywie przebłysków racjonalności poruszył różdżką, aby przerwać połączenie dwóch umysłów. Chciał z pomocą prostego zaklęcia zdezorientować architekta, który mógł nie tyle nie wiedzieć co sie dzieje, ale jak to przerwać. Jeśli się rozproszy, wszystko skończy się samoistnie.
- Clavum - wypowiedział inkantację ochryple.
- Clavum - wypowiedział inkantację ochryple.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
Czas mijał nieubłagalnie, zdecydowanie nie działając na waszą korzyść: z każdą kolejną sekundą zalewający pierwsze piętro gaz rozlewał się coraz mocniej, szczelnie wypełniając korytarz i cele, a nadbiegający od strony wejścia strażnicy już niemal was dosięgali – echo ich kroków rozległo się u stóp schodów, niosąc się w górę, okrągłym szybem wypełnionym krętymi stopniami. Nie wiedzieliście, czy mieliście jeszcze w ogóle szansę uciec; droga w dół była odcięta, ta w górę mogła nie prowadzić donikąd; ani Kieran, ani Samuel, znajdując się na drugim piętrze, nie dostrzegali żadnego oczywistego sposobu na bezproblemową ewakuację. Być może go nie było; a może strażnicy wiedzieli, co robili, próbując was wypłoszyć. Kolejne minuty z pewnością miały to rozstrzygnąć.
Samuel, dzięki wyćwiczonej latami czujności i łagodzącemu działaniu wypitego eliksiru, bez trudu osłonił się przed atakiem więźnia – błękitnawa tarcza wyrosła przed nim w ułamku sekundy, a ciało mężczyzny uderzyło w nią ciężko, odbijając się od niej i niezgrabnie upadając do tyłu. Łańcuch, wciąż uczepiony zaciśniętych na nadgarstkach kajdan, zagrzechotał głośno, plątając się między wychudzonymi nogami, a sam czarodziej wylądował z głuchym łupnięciem na posadzce, przez chwilę jeszcze wymachując w locie rękami, ale nie znajdując niczego, czego mógłby się uchwycić. – Kurwa! – wrzasnął, przekleństwo jednak również nie uchroniło go przed bezlitosną grawitacją; drugie z zaklęć posłanych przez Skamandera uderzyło go w klatkę piersiową, a choć z pewnością nie sprawiło mu bólu, mężczyzna dźwignął się do pozycji siedzącej i skulił pod ścianą. – Pierdol się – warknął w kierunku Samuela. Nie zaatakował go po raz drugi, nie będąc w stanie przezwyciężyć pętającej jego umysł magii, ale też nie ruszył za aurorem. – Jaką wolność? Jaką śmierć z godnością? – Zaśmiał się, chrapliwie, krótko; zabrzmiało to trochę jak szczeknięcie. – Widziałeś, ilu ich tam jest, czy oślepłeś? Za chwilę tu wpadną i was wszystkich wywloką, a potem nabiją wasze głowy na pale. Nie, nie, nie dam się w to zaplątać, nie po raz kolejny, odgrywajcie sobie te szopkę beze mnie – warknął, po czym splunął na ziemię. Wyglądało na to, że jakikolwiek był wasz plan, nie wierzył, że zadziała.
W tym samym czasie Kieran, popełniwszy poważny błąd, prowadził własną walkę, choć ta jego odbywała się w ciszy; wyrwanie się ze stworzonych przez legilimencję splotów nie było łatwe, w skroniach, wewnątrz czaszki, w myślach, czuł ból – paskudny, swoim charakterem niemożliwy do porównania z czymkolwiek innym – ale miał rację sądząc, że Rowston nie działał z premedytacją. Nie przeszukiwał umysłu aurora świadomie, nie próbował odkryć strzeżonych tam tajemnic – te wypływały na wierzch same, możliwe do śledzenia przez obu mężczyzn. Do czasu – Kieran, wykorzystując chwilowy przebłysk świadomości, zdołał skierować różdżkę w stronę architekta i wypowiedzieć inkantację zaklęcia. Czar był prosty, ale wystarczył – połączenie zostało przerwane, a Rowston cofnął się gwałtownie do tyłu i zamrugał, jakby budząc się ze snu – po czym objął głowę obiema dłońmi, zaczynając szybko i niezrozumiale mamrotać. Rineheart ocknął się z odrętwienia na kolanach, czując chłód bijący od twardej podłogi, a chociaż towarzyszyła mu jeszcze utrzymująca się dezorientacja, przestał być ślepy i głuchy na to, co działo się dookoła niego.
Hannah, znajdując się piętro niżej, była w pełni świadoma tego, że Zakonowi Feniksa kończył się czas – napierające jednak ze wszystkich stron bodźce utrudniały jej skupienie, wtłaczając do głowy myśli zabarwione poczuciem bezsilności i porażki. Chociaż palce strażników nie zacisnęły się jeszcze na jej ramionach, miała wrażenie, jakby już przegrali: rana na szyi promieniowała silnym, rwącym bólem, nasilającym się przy każdym ruchu, a chociaż peleryna niewidka częściowo chowała rozcięcie przed jej spojrzeniem, to gdy odjęła dłoń od pulsującego miejsca na skórze, jej palce lepiły się od krwi – ciepłej, lepkiej. Druga dłoń, poparzona, z trudem utrzymywała miotłę, a każdy mocniejszy dotyk i wywoływane poruszaniem się tarcie, posyłały kolejne fale szarpiącego cierpienia; czuła się tak, jakby skóra żywcem odchodziła jej od ciała, przyklejając się do drewna i na nim już pozostając, choć do realnego obejrzenia szkód potrzebny był czas – a tego nie miała; krzyki przerywane kaszlem rozbrzmiewały wokół niej coraz głośniej, łysa dziewczyna chwiała się przy oknie, balansując na szerokim parapecie. Zaklęcie posłane w kierunku drzwi trafiło do celu, a w ich wnętrzu coś chrupnęło, ale Hannah nie mogła być pewna, czy zadziałało tak, jak tego chciała – czy może zamek był już na tyle zniszczony, że dodatkowe uszkodzenie go nie mogło odnieść żadnego skutku. Twarz kobiety zniknęła z okienka, choć po drugiej stronie drzwi wciąż słychać było pokasływanie, a klamka szarpnęła się kilka razy. Metalowa bariera uchyliła się, ale tylko na kilka centymetrów – wyglądało na to, że coś jeszcze ją blokowało.
Lucinda, kierując się instynktem, starała się działać błyskawicznie, podejmując decyzje w ułamkach sekund – prawdopodobnie czując już na karku oddech nadciągającego pościgu. Posłane w stronę losowo wybranych drzwi zaklęcie dotarło do celu, a zamek szczęknął, pozostałe wciąż jednak pozostawały zamknięte. Starsza kobieta, ponaglona, nie zerwała się na równe nogi tak sprawnie, jak Zakonniczka, ale dźwignęła się z podłogi, jedną pomarszczoną dłonią otrzepując przeraźliwie brudny, więzienny strój, a drugą przyciskając do ust i nosa. Wbrew słowom Lucindy, nie ruszyła jednak w stronę schodów, a okna – docierając do niego w momencie, w którym Hannah złapała za ramię stojącą przy nim dziewczynę. Łysa więźniarka początkowo spojrzała na czarownicę trochę niepewnie, jakby wahała się, czy jej posłuchać, ale w następnej sekundzie przeniosła wzrok na staruszkę. Starsza kobieta wyciągnęła dłoń, żeby na moment zacisnąć palce na nadgarstku młodszej, po czym kiwnęła głową – a dziewczyna zareagowała od razu. Robiąc krok do przodu, znów znalazła się w chmurze gryzącego, duszącego dymu, a wdech, który wzięła, natychmiast poskutkował atakiem silnego kaszlu; ruszyła jednak w stronę schodów, trochę na oślep, trochę podążając za Hannah.
Mogłyście się spodziewać, że staruszka również ruszy za wami, stało się jednak coś zupełnie odwrotnego – nim którakolwiek z was zdążyłaby zareagować, chuda kobieta wspięła się na parapet, a później – w geście, który wydawał się równie prosty, co niewiarygodny – zrobiła krok na zewnątrz i zniknęła wam z oczu, spadając w dół. Przez okno do korytarza wdarły się zaskoczone okrzyki strażników, a później uderzenie, brzmiące jednocześnie dziwnie cicho, jak i przerażająco głośno.
Lucinda dotarła do schodów jako pierwsza, kierując różdżkę w dół i sięgając po dziedzinę niemal sobie nieznaną; jej zaklęcie okazało się nieudane, magia rozpierzchła się tuż po wypowiedzeniu inkantacji. Być może szczęśliwie – bo zaraz po niej na schodach pojawiła się Hannah, zdążając pokonać zaledwie dwa stopnie w górę, nim u wylotu klatki schodowej zamigotały cienie, a później całe sylwetki. Znajdując się pod peleryną niewidką, pozostawała niewidoczna, jednak inkantacja zaklęcia, które próbowała rzucić, poniosła się wystarczająco wyraźnie, by zaalarmować strażników. Zawahali się na chwilę, ale podmuch wiatru, który wydostał się z różdżki Zakonniczki, był zbyt słaby, by narobić realnych szkód, poruszając jedynie połami ciemnych peleryn i kupując jej może kolejną sekundę, po której mężczyźni ruszyli dalej. To, co stało się później, stało się błyskawicznie: łysa dziewczyna, przez cały czas podążająca za Hannah, ale spowolniona kaszlem, wyszła chwiejnie na schody, zostając natychmiast zauważoną przez pierwszego ze strażników; czarodziej dwoma susami pokonał ostatnie dzielące go od pierwszego piętra stopnie, sprawnym ruchem chwytając słaniającą się na nogach więźniarkę, która krzyknęła przeraźliwie – ale krótko. – Silencio – wypowiedział czarodziej, przykładając koniec różdżki do bladej, pokrytej szkarłatnymi smugami szyi dziewczyny. Hannah widziała, że jej usta nadal się poruszały, poraniona twarz wykrzywiała się rozpaczliwie, ale spomiędzy warg nie wydostał się ani jeden dźwięk; przypominała pozbawionego głosu ptaka, szamoczącego się w zbyt mocnym uścisku. Mężczyzna, częściowo chowając się za nią, skierował różdżkę ku sobie. – Sonorus – wypowiedział, po czym ponownie przytknął jej koniec do szyi więźniarki. Jego następne słowa były głośne, wzmocnione magią; mogli je usłyszeć wszyscy, którzy znajdowali się wewnątrz Białej Wieży. Hannah i Lucinda, stojąc najbliżej wejścia na pierwsze piętro, usłyszały coś jeszcze: skrzypienie co najmniej dwóch par drzwi i rozlegające się później kroki; chociaż nikt więcej nie wyszedł na schody, wyglądało na to, że przynajmniej część więźniów się uwolniła. – To koniec zabawy – odezwał się strażnik. Zarówno Samuel, jak i Kieran, odnieśli wrażenie, że znali jego głos, albo przynajmniej, że nie słyszeli go po raz pierwszy, ale póki co nie byli w stanie przypasować go do konkretnego nazwiska. – Schwytaliśmy już waszych przyjaciół w Tower, narobili trochę zamieszania, ale nic, co specjalnie by nam zaszkodziło. Cokolwiek planowaliście, już się nie uda – mówił dalej, wypowiadając się pewnie, gładko; w jego głosie nie wychwyciliście się kłamstwa, jedynie ostrzeżenie i stanowczość. Skryta pod peleryną niewidką Hannah dostrzegała jego twarz, ledwie widoczną w ciemnościach panujących na klatce schodowej; wydawała jej się spięta, a pokrywający ją zarost utrudniał jednoznacznie określenie wieku wypowiadającego się strażnika, nie wyglądał jednak na młodzika ani żółtodzioba. Lucinda, jeśli się wychyliła, mogła dojrzeć zarys jego sylwetki, ale ani ona, ani Hannah, nie mogły mieć pewności, że celując w niego, nie trafią w więźniarkę. Mężczyzna nie podał szczegółów schwytania waszych przyjaciół, nie mogliście więc wiedzieć, czy chodziło o drugą część grupy dywersyjnej, czy o tę, której zadaniem było odbicie Justine. – Między wami, a jedyną drogą ucieczki, znajduje się kilkunastu wyszkolonych czarodziejów i olbrzym. Ostatnią decyzją, jaka została wam do podjęcia, jest to, czy zginiecie sami, czy pociągniecie za sobą wszystkich w tym budynku. – Tym razem w tonie jego głosu wyraźnie zatańczyła groźba; mógł blefować, ale nie byliście tego pewni. – Jeżeli w ciągu dziesięciu sekund nie rzucicie różdżek i nie zejdziecie na dół z dłońmi uniesionymi do góry, oskarżymy o próbę zamachu wszystkich więźniów i stracimy jednego po drugim. Wy będziecie na końcu. – Zamilkł na chwilę, pozwalając, by jego słowa wybrzmiały, a później zaczął odliczać. – Dziesięć. – Dziewczyna, którą przytrzymywał, szarpnęła się gwałtownie, nie była jednak w stanie uwolnić się z uścisku. – Dziewięć. – Mieliście wrażenie, że czas dosłownie zaczął przeciekać wam między palcami. A co gorsza – właśnie w tym momencie poczuliście, jak opuszcza was wzmacniająca magia, pozostawiając po sobie jedynie chłód i napierający ze wszystkich stron lęk.
Trwa 12 tura, na odpis macie 48 godzin. Mistrz gry przeprasza za opóźnienie, w ramach rekompensaty wszyscy otrzymujecie +5 do rzutów w tej turze.
Hannah do czasu zatamowania krwawienia będziesz tracić po 5 punktów żywotności co turę.
Rzuty na zaklęcia: klik
Kieran - 214/244 (-5 do kości) (30 - psychiczne)
Hannah - 162/222 (-10 do kości) (40 - cięte (głębokie rozcięcie na czole, płytsze na policzkach, żuchwie, przedramieniu i dłoni; głęboka rana szyi, tuż nad obojczykiem; krwotok), 10 - utrata krwi, 10 - poparzenie lewej dłoni)
Lucinda - 181/181
Samuel - 106/266(-40 do kości) (zlikwidowana czasowo kara za obrażenia) (60 - psychiczne, 50 - ogólne osłabienie organizmu, 50 - tłuczone (siniaki na całym ciele))
Aktywne zaklęcia i eliksiry:
Fera Ecco (Hannah)
Nieznany eliksir - 3/? tury
Zaklęcie staruszki - 3/? tury
Bąblogłowa (Hannah, Lucinda) - 2/5 tury
Eliksir przeciwbólowy (Samuel) - 2/5 tury
W razie pytań zapraszam. <3
Samuel, dzięki wyćwiczonej latami czujności i łagodzącemu działaniu wypitego eliksiru, bez trudu osłonił się przed atakiem więźnia – błękitnawa tarcza wyrosła przed nim w ułamku sekundy, a ciało mężczyzny uderzyło w nią ciężko, odbijając się od niej i niezgrabnie upadając do tyłu. Łańcuch, wciąż uczepiony zaciśniętych na nadgarstkach kajdan, zagrzechotał głośno, plątając się między wychudzonymi nogami, a sam czarodziej wylądował z głuchym łupnięciem na posadzce, przez chwilę jeszcze wymachując w locie rękami, ale nie znajdując niczego, czego mógłby się uchwycić. – Kurwa! – wrzasnął, przekleństwo jednak również nie uchroniło go przed bezlitosną grawitacją; drugie z zaklęć posłanych przez Skamandera uderzyło go w klatkę piersiową, a choć z pewnością nie sprawiło mu bólu, mężczyzna dźwignął się do pozycji siedzącej i skulił pod ścianą. – Pierdol się – warknął w kierunku Samuela. Nie zaatakował go po raz drugi, nie będąc w stanie przezwyciężyć pętającej jego umysł magii, ale też nie ruszył za aurorem. – Jaką wolność? Jaką śmierć z godnością? – Zaśmiał się, chrapliwie, krótko; zabrzmiało to trochę jak szczeknięcie. – Widziałeś, ilu ich tam jest, czy oślepłeś? Za chwilę tu wpadną i was wszystkich wywloką, a potem nabiją wasze głowy na pale. Nie, nie, nie dam się w to zaplątać, nie po raz kolejny, odgrywajcie sobie te szopkę beze mnie – warknął, po czym splunął na ziemię. Wyglądało na to, że jakikolwiek był wasz plan, nie wierzył, że zadziała.
W tym samym czasie Kieran, popełniwszy poważny błąd, prowadził własną walkę, choć ta jego odbywała się w ciszy; wyrwanie się ze stworzonych przez legilimencję splotów nie było łatwe, w skroniach, wewnątrz czaszki, w myślach, czuł ból – paskudny, swoim charakterem niemożliwy do porównania z czymkolwiek innym – ale miał rację sądząc, że Rowston nie działał z premedytacją. Nie przeszukiwał umysłu aurora świadomie, nie próbował odkryć strzeżonych tam tajemnic – te wypływały na wierzch same, możliwe do śledzenia przez obu mężczyzn. Do czasu – Kieran, wykorzystując chwilowy przebłysk świadomości, zdołał skierować różdżkę w stronę architekta i wypowiedzieć inkantację zaklęcia. Czar był prosty, ale wystarczył – połączenie zostało przerwane, a Rowston cofnął się gwałtownie do tyłu i zamrugał, jakby budząc się ze snu – po czym objął głowę obiema dłońmi, zaczynając szybko i niezrozumiale mamrotać. Rineheart ocknął się z odrętwienia na kolanach, czując chłód bijący od twardej podłogi, a chociaż towarzyszyła mu jeszcze utrzymująca się dezorientacja, przestał być ślepy i głuchy na to, co działo się dookoła niego.
Hannah, znajdując się piętro niżej, była w pełni świadoma tego, że Zakonowi Feniksa kończył się czas – napierające jednak ze wszystkich stron bodźce utrudniały jej skupienie, wtłaczając do głowy myśli zabarwione poczuciem bezsilności i porażki. Chociaż palce strażników nie zacisnęły się jeszcze na jej ramionach, miała wrażenie, jakby już przegrali: rana na szyi promieniowała silnym, rwącym bólem, nasilającym się przy każdym ruchu, a chociaż peleryna niewidka częściowo chowała rozcięcie przed jej spojrzeniem, to gdy odjęła dłoń od pulsującego miejsca na skórze, jej palce lepiły się od krwi – ciepłej, lepkiej. Druga dłoń, poparzona, z trudem utrzymywała miotłę, a każdy mocniejszy dotyk i wywoływane poruszaniem się tarcie, posyłały kolejne fale szarpiącego cierpienia; czuła się tak, jakby skóra żywcem odchodziła jej od ciała, przyklejając się do drewna i na nim już pozostając, choć do realnego obejrzenia szkód potrzebny był czas – a tego nie miała; krzyki przerywane kaszlem rozbrzmiewały wokół niej coraz głośniej, łysa dziewczyna chwiała się przy oknie, balansując na szerokim parapecie. Zaklęcie posłane w kierunku drzwi trafiło do celu, a w ich wnętrzu coś chrupnęło, ale Hannah nie mogła być pewna, czy zadziałało tak, jak tego chciała – czy może zamek był już na tyle zniszczony, że dodatkowe uszkodzenie go nie mogło odnieść żadnego skutku. Twarz kobiety zniknęła z okienka, choć po drugiej stronie drzwi wciąż słychać było pokasływanie, a klamka szarpnęła się kilka razy. Metalowa bariera uchyliła się, ale tylko na kilka centymetrów – wyglądało na to, że coś jeszcze ją blokowało.
Lucinda, kierując się instynktem, starała się działać błyskawicznie, podejmując decyzje w ułamkach sekund – prawdopodobnie czując już na karku oddech nadciągającego pościgu. Posłane w stronę losowo wybranych drzwi zaklęcie dotarło do celu, a zamek szczęknął, pozostałe wciąż jednak pozostawały zamknięte. Starsza kobieta, ponaglona, nie zerwała się na równe nogi tak sprawnie, jak Zakonniczka, ale dźwignęła się z podłogi, jedną pomarszczoną dłonią otrzepując przeraźliwie brudny, więzienny strój, a drugą przyciskając do ust i nosa. Wbrew słowom Lucindy, nie ruszyła jednak w stronę schodów, a okna – docierając do niego w momencie, w którym Hannah złapała za ramię stojącą przy nim dziewczynę. Łysa więźniarka początkowo spojrzała na czarownicę trochę niepewnie, jakby wahała się, czy jej posłuchać, ale w następnej sekundzie przeniosła wzrok na staruszkę. Starsza kobieta wyciągnęła dłoń, żeby na moment zacisnąć palce na nadgarstku młodszej, po czym kiwnęła głową – a dziewczyna zareagowała od razu. Robiąc krok do przodu, znów znalazła się w chmurze gryzącego, duszącego dymu, a wdech, który wzięła, natychmiast poskutkował atakiem silnego kaszlu; ruszyła jednak w stronę schodów, trochę na oślep, trochę podążając za Hannah.
Mogłyście się spodziewać, że staruszka również ruszy za wami, stało się jednak coś zupełnie odwrotnego – nim którakolwiek z was zdążyłaby zareagować, chuda kobieta wspięła się na parapet, a później – w geście, który wydawał się równie prosty, co niewiarygodny – zrobiła krok na zewnątrz i zniknęła wam z oczu, spadając w dół. Przez okno do korytarza wdarły się zaskoczone okrzyki strażników, a później uderzenie, brzmiące jednocześnie dziwnie cicho, jak i przerażająco głośno.
Lucinda dotarła do schodów jako pierwsza, kierując różdżkę w dół i sięgając po dziedzinę niemal sobie nieznaną; jej zaklęcie okazało się nieudane, magia rozpierzchła się tuż po wypowiedzeniu inkantacji. Być może szczęśliwie – bo zaraz po niej na schodach pojawiła się Hannah, zdążając pokonać zaledwie dwa stopnie w górę, nim u wylotu klatki schodowej zamigotały cienie, a później całe sylwetki. Znajdując się pod peleryną niewidką, pozostawała niewidoczna, jednak inkantacja zaklęcia, które próbowała rzucić, poniosła się wystarczająco wyraźnie, by zaalarmować strażników. Zawahali się na chwilę, ale podmuch wiatru, który wydostał się z różdżki Zakonniczki, był zbyt słaby, by narobić realnych szkód, poruszając jedynie połami ciemnych peleryn i kupując jej może kolejną sekundę, po której mężczyźni ruszyli dalej. To, co stało się później, stało się błyskawicznie: łysa dziewczyna, przez cały czas podążająca za Hannah, ale spowolniona kaszlem, wyszła chwiejnie na schody, zostając natychmiast zauważoną przez pierwszego ze strażników; czarodziej dwoma susami pokonał ostatnie dzielące go od pierwszego piętra stopnie, sprawnym ruchem chwytając słaniającą się na nogach więźniarkę, która krzyknęła przeraźliwie – ale krótko. – Silencio – wypowiedział czarodziej, przykładając koniec różdżki do bladej, pokrytej szkarłatnymi smugami szyi dziewczyny. Hannah widziała, że jej usta nadal się poruszały, poraniona twarz wykrzywiała się rozpaczliwie, ale spomiędzy warg nie wydostał się ani jeden dźwięk; przypominała pozbawionego głosu ptaka, szamoczącego się w zbyt mocnym uścisku. Mężczyzna, częściowo chowając się za nią, skierował różdżkę ku sobie. – Sonorus – wypowiedział, po czym ponownie przytknął jej koniec do szyi więźniarki. Jego następne słowa były głośne, wzmocnione magią; mogli je usłyszeć wszyscy, którzy znajdowali się wewnątrz Białej Wieży. Hannah i Lucinda, stojąc najbliżej wejścia na pierwsze piętro, usłyszały coś jeszcze: skrzypienie co najmniej dwóch par drzwi i rozlegające się później kroki; chociaż nikt więcej nie wyszedł na schody, wyglądało na to, że przynajmniej część więźniów się uwolniła. – To koniec zabawy – odezwał się strażnik. Zarówno Samuel, jak i Kieran, odnieśli wrażenie, że znali jego głos, albo przynajmniej, że nie słyszeli go po raz pierwszy, ale póki co nie byli w stanie przypasować go do konkretnego nazwiska. – Schwytaliśmy już waszych przyjaciół w Tower, narobili trochę zamieszania, ale nic, co specjalnie by nam zaszkodziło. Cokolwiek planowaliście, już się nie uda – mówił dalej, wypowiadając się pewnie, gładko; w jego głosie nie wychwyciliście się kłamstwa, jedynie ostrzeżenie i stanowczość. Skryta pod peleryną niewidką Hannah dostrzegała jego twarz, ledwie widoczną w ciemnościach panujących na klatce schodowej; wydawała jej się spięta, a pokrywający ją zarost utrudniał jednoznacznie określenie wieku wypowiadającego się strażnika, nie wyglądał jednak na młodzika ani żółtodzioba. Lucinda, jeśli się wychyliła, mogła dojrzeć zarys jego sylwetki, ale ani ona, ani Hannah, nie mogły mieć pewności, że celując w niego, nie trafią w więźniarkę. Mężczyzna nie podał szczegółów schwytania waszych przyjaciół, nie mogliście więc wiedzieć, czy chodziło o drugą część grupy dywersyjnej, czy o tę, której zadaniem było odbicie Justine. – Między wami, a jedyną drogą ucieczki, znajduje się kilkunastu wyszkolonych czarodziejów i olbrzym. Ostatnią decyzją, jaka została wam do podjęcia, jest to, czy zginiecie sami, czy pociągniecie za sobą wszystkich w tym budynku. – Tym razem w tonie jego głosu wyraźnie zatańczyła groźba; mógł blefować, ale nie byliście tego pewni. – Jeżeli w ciągu dziesięciu sekund nie rzucicie różdżek i nie zejdziecie na dół z dłońmi uniesionymi do góry, oskarżymy o próbę zamachu wszystkich więźniów i stracimy jednego po drugim. Wy będziecie na końcu. – Zamilkł na chwilę, pozwalając, by jego słowa wybrzmiały, a później zaczął odliczać. – Dziesięć. – Dziewczyna, którą przytrzymywał, szarpnęła się gwałtownie, nie była jednak w stanie uwolnić się z uścisku. – Dziewięć. – Mieliście wrażenie, że czas dosłownie zaczął przeciekać wam między palcami. A co gorsza – właśnie w tym momencie poczuliście, jak opuszcza was wzmacniająca magia, pozostawiając po sobie jedynie chłód i napierający ze wszystkich stron lęk.
Trwa 12 tura, na odpis macie 48 godzin. Mistrz gry przeprasza za opóźnienie, w ramach rekompensaty wszyscy otrzymujecie +5 do rzutów w tej turze.
Hannah do czasu zatamowania krwawienia będziesz tracić po 5 punktów żywotności co turę.
Rzuty na zaklęcia: klik
Kieran - 214/244 (-5 do kości) (30 - psychiczne)
Hannah - 162/222 (-10 do kości) (40 - cięte (głębokie rozcięcie na czole, płytsze na policzkach, żuchwie, przedramieniu i dłoni; głęboka rana szyi, tuż nad obojczykiem; krwotok), 10 - utrata krwi, 10 - poparzenie lewej dłoni)
Lucinda - 181/181
Samuel - 106/266
Aktywne zaklęcia i eliksiry:
Fera Ecco (Hannah)
Nieznany eliksir - 3/? tury
Zaklęcie staruszki - 3/? tury
Bąblogłowa (Hannah, Lucinda) - 2/5 tury
Eliksir przeciwbólowy (Samuel) - 2/5 tury
- ekwipunki:
- Kieran:
lusterko dwukierunkowe do pary
wieczny płomień
mikstura buchorożca od Asbjorna
kryształ
Hannah:
kryształ;
miotła
peleryna niewidka (założona)
2 fiolki z eliksirem Garota (2 porcje, stat. 31)
Lucinda:
wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (stat, 40, moc +15)
eliksir niezłomności (stat. 46, moc +10)
wieczny płomień ( stat. 35, moc +15)kameleon (stat. 31)
Samuel:eliksir znieczulający od Charlene
W razie pytań zapraszam. <3
Próbowała zamknąć umysł, zatkać uszy, skierować spojrzenie tylko tam, gdzie chciała patrzeć. Chciała się zablokować, odciąć od tego, co działo się wokół, już kiedy biegła przez chmurę gazu przed siebie. W głowie poszukiwała melodii, którą nucił Billy na plaży w Puddlemere, ale gdzieś jej uciekła, nie potrafiła sobie nawet przypomnieć, jak się zaczynała. Jedyne co słyszała to szum niewiadomego pochodzenia, głosy obcych kobiet nawołujące ją gdzieś z tyłu. Może to był szum jej krwi, czuła jaj organ w piersi przetacza ją, czuła jak zalewała ją gorącem po szyi i piersi. Chciała zrobić coś, cokolwiek — ze sobą — by nie słyszeć tych błagalnych próśb o ratunek, uderzeń w drzwi, napadów kaszlu, a później, jeśli to miało nastąpić, tej przerażającej ciszy. Drżała, choć tylko wewnętrznie. Dygotała w środku cała, a serce łomotało jej w piersi. Zewnętrznie była spięta, adrenalina trzymała ją ciasno. Ignorowała ból, który rozchodził się po jej ciele, pieczenie dłoni, z których być może zdzierała własną skórę, ściskają miotłę okrytą peleryną tak, by jej nie stracić, by nie podważyła szaty kryjącej ją przed wzrokiem innych. Ale bardziej niż przed strażnikami chciała ukryć się przed samą sobą i dopadającymi ją wyrzutami sumienia. Chciała otworzyć wszystkie drzwi, chciała ocalić stąd wszystkich, a jak nie mogła to kogokolwiek. Ale nie wiedziała, jak oszacować, które życie było cenniejsze. Nie wiedziała, co powinna robić — czy zostać i próbować, czy ruszyć na górę, do swego przywódcy, pobiec za bardziej doświadczonymi. Pragnęła, by ktoś jej powiedział; by coś rozkazał, by mogła zwalić na niego poczucie całej odpowiedzialności i zwolnić serce spod jarzma okrutnej decyzji. Nie chciała jej wcale podejmować, nie chciała wybierać. Ból w szyi, promieniujący na całe ramię był pewnego rodzaju wybawieniem. Odciągał jej myśli od tego wszystkiego. Sprawiał, że każdy ruch był męczarnią, a z każdym przebytym krokiem zostawiała to wszystko za sobą. Drzwi otworzyły się, choć tylko trochę, ale nie została by sprawdzić. Za sobą zostawiła też starszą kobietę, która przemieniła tą na podłodze w kruka. Odwróciła się za nimi dwiema, chcąc jeszcze ponaglić je do szybszego biegu, zapominając, że założywszy pelerynę na głowę stała się po chwili znów niewidzialna, ale wtedy zobaczyła jak starsza kobieta wspina się na parapet, a później leci w przód.
— Nie! — krzyknęła z całej siły instynktownie, czując jak zdziera przy tym gardło. Nie była w stanie zamilknąć, powstrzymać się, wyrwało jej się nagle i bezwiednie, jakby dźwięk jej głosu mógł zatrzymać czas. Nie mógł. Było już za późno. Przez chwilę wydawało jej się w gęstym dymie, że się przewidziała. Cichy szept dobrze znanym głosem zabronił jej się zatrzymywać. Przypomniała sobie głos. Na schodach wierzyła, że zdąży zrobić choćby to. Kiedy zaklęcie rzucone przed siebie na schody zawiodło, wypuściła z siebie powietrze. Traciła nadzieję. Miała przez chwilę wrażenie, że za moment się udusi — przez bańkę otaczającą jej głowę, przez pelerynę, którą miała zaciągniętą na nią. Łysa dziewczyna wyłoniła się chwilę po pierwszych sylwetkach strażników na krętych schodach. Strażnik ją schwytał i przycisnął do siebie, a później zaczął mówić. Patrzyła na niego skryta pod peleryną niewidką przez chwilę pozostając niepewną. Czy mógł mówić prawdę? Czy mogli ich schwytać? Czy chodziło o Skamandera, Foxa i Cearwater? A może nie udało im się dotrzeć do Azkabanu, może złapali wszystkich przyjaciół, bo ci tutaj byli zbyt opieszali, zbyt długo się chowali zamiast od razu próbować wywołać zamieszanie? Uwierzyła mu, a to jedynie pogłębiło jej poczucie beznadziejności. Nie mogli już nic zrobić. Kogokolwiek mieli, zawiedli. Nie udało im się zrobić tego, co do nich należało. Łzy pojawiły się w oczach, które nagle mocniej ją zapiekły. Wizja snuta przez strażnika wydawała się być potwornie realna. Starając się pozostać w miejscu nieruchomo, ostrożnie chwyciła różdżkę w zęby, nie spuszczając z oczu strażnika i dłonią sięgnęła do kieszeni po jedną z fiolek. Ujęła ją wygodnie, a później — później musiała zareagować szybko. Zbiegła z dwóch stopni, które pokonała, by znaleźć się tuż przed więźniarką i trzymającym ją strażnikiem po czym pochyliła się nisko, kciukiem odkorkowała flakon z eliksirem garota i już nie dbając o pelerynę, wysunęła nisko dłoń i pchnęła otwartą fiolkę po podłodze na piętrze prosto na schody. Zaraz po tym wstała i chwyciła miotłę oburącz, by końcem jej trzonka uderzyć trzymającego dziewczynę strażnika prosto między nogi, w kuśkę.
| rzucam na siłę chyba, w obu przypadkach; w krok wyważony cios
— Nie! — krzyknęła z całej siły instynktownie, czując jak zdziera przy tym gardło. Nie była w stanie zamilknąć, powstrzymać się, wyrwało jej się nagle i bezwiednie, jakby dźwięk jej głosu mógł zatrzymać czas. Nie mógł. Było już za późno. Przez chwilę wydawało jej się w gęstym dymie, że się przewidziała. Cichy szept dobrze znanym głosem zabronił jej się zatrzymywać. Przypomniała sobie głos. Na schodach wierzyła, że zdąży zrobić choćby to. Kiedy zaklęcie rzucone przed siebie na schody zawiodło, wypuściła z siebie powietrze. Traciła nadzieję. Miała przez chwilę wrażenie, że za moment się udusi — przez bańkę otaczającą jej głowę, przez pelerynę, którą miała zaciągniętą na nią. Łysa dziewczyna wyłoniła się chwilę po pierwszych sylwetkach strażników na krętych schodach. Strażnik ją schwytał i przycisnął do siebie, a później zaczął mówić. Patrzyła na niego skryta pod peleryną niewidką przez chwilę pozostając niepewną. Czy mógł mówić prawdę? Czy mogli ich schwytać? Czy chodziło o Skamandera, Foxa i Cearwater? A może nie udało im się dotrzeć do Azkabanu, może złapali wszystkich przyjaciół, bo ci tutaj byli zbyt opieszali, zbyt długo się chowali zamiast od razu próbować wywołać zamieszanie? Uwierzyła mu, a to jedynie pogłębiło jej poczucie beznadziejności. Nie mogli już nic zrobić. Kogokolwiek mieli, zawiedli. Nie udało im się zrobić tego, co do nich należało. Łzy pojawiły się w oczach, które nagle mocniej ją zapiekły. Wizja snuta przez strażnika wydawała się być potwornie realna. Starając się pozostać w miejscu nieruchomo, ostrożnie chwyciła różdżkę w zęby, nie spuszczając z oczu strażnika i dłonią sięgnęła do kieszeni po jedną z fiolek. Ujęła ją wygodnie, a później — później musiała zareagować szybko. Zbiegła z dwóch stopni, które pokonała, by znaleźć się tuż przed więźniarką i trzymającym ją strażnikiem po czym pochyliła się nisko, kciukiem odkorkowała flakon z eliksirem garota i już nie dbając o pelerynę, wysunęła nisko dłoń i pchnęła otwartą fiolkę po podłodze na piętrze prosto na schody. Zaraz po tym wstała i chwyciła miotłę oburącz, by końcem jej trzonka uderzyć trzymającego dziewczynę strażnika prosto między nogi, w kuśkę.
| rzucam na siłę chyba, w obu przypadkach; w krok wyważony cios
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 35
--------------------------------
#2 'k100' : 46
#1 'k100' : 35
--------------------------------
#2 'k100' : 46
Czuła się źle widząc jak zamknięci wciąż w więźniowie duszą się w swoich celach. Życie tych ludzi nie miało znaczenia dla kłębiących się na dziedzińcu strażników. Jedyne czego chcieli to złapać Rebeliantów – przecież tylko na to przez ostatni miesiąc czekali. Lucinda powoli przestawała wierzyć, że uda im się tego uniknąć.
Blondynka patrzyła jak starsza kobieta kieruje się w stronę okna. Miała nadzieje, że chodzi o to by zabrać stamtąd drugą z więźniarek i właściwie taki był początkowy zamysł jej działania. Dopiero to co stało się później zamroziło Zakonniczce krew w żyłach. Nie wiedziała co pchnęło kobietę do tak drastycznego kroku. Jedyne co jej przyszło do głowy to to, że wybrała lepszą śmierć doskonale wiedząc co ich czeka jeśli plan się nie powiedzie.
Działając mechanicznie ruszyła w stronę schodów, ale w tym samym momencie na ich piętro dotarł jeden ze strażników. Lucinda zatrzymała się spoglądając na mężczyznę zaskoczonymi oczami. Kiedy chwycił jedną z więźniarek, blondynka wiedziała, że ten doskonale wie jak je podejść. Wiedział, że nie zostawią jej samej sobie. Wiedział, że użycie takiej karty przetargowej da strażnikom czas, a może nawet zmusi ich do poddania się.
Słowa mężczyzny wystarczająco ją przeraziły, głównie dlatego, że wiedziała, iż ten nie blefuje. Nie zawahaliby się wybić wszystkich więźniów tylko po to by pokazać im, że są temu winni. Nie mogli też wiedzieć o obecności innych Zakonników w Tower, gdyby się na nich nie natknęli. Lucinda jednak nawet przez chwile nie pomyślała o kapitulacji. Co by ta przyniosła? Publiczne ścięcie? Tortury i długą śmierć? Na to nie miała zamiaru dać zgody i nawet jeśli dzisiaj tu umrze to nie da im tej satysfakcji by odłożyć różdżkę na bok. Nie była to jednak łatwa decyzja. Bardziej instynktowne działanie. Nie wiedziała czy w ogóle mają jakąś szansę w tym starciu.
Hannah pozostawała niewidoczna, a oczy strażnika były wpatrzone w blondynkę. Odliczał czekając, aż ta się podda, a Lucinda nie była w stanie się ruszyć. – Niestety muszę cię rozczarować – odpowiedziała chcąc chyba słowami odwrócić uwagę od strażnika. Była przecież pewna, że Wright nie odda różdżki, nie wyjdzie z ukrycia, wykorzysta swoją sytuację i spróbuje przesunąć szale na ich korzyść. – Presja czasu źle na mnie działa – dodała jeszcze i niemal w tej samej chwili uniosła różdżkę i rzuciła - Pavor veneno – wypowiadając te słowa zrobiła krok w stronę strażnika chcąc wykorzystać działanie mgły i przechwycić kobietę, jeśli to w ogóle uda jej się poprawnie rzucić.
Blondynka patrzyła jak starsza kobieta kieruje się w stronę okna. Miała nadzieje, że chodzi o to by zabrać stamtąd drugą z więźniarek i właściwie taki był początkowy zamysł jej działania. Dopiero to co stało się później zamroziło Zakonniczce krew w żyłach. Nie wiedziała co pchnęło kobietę do tak drastycznego kroku. Jedyne co jej przyszło do głowy to to, że wybrała lepszą śmierć doskonale wiedząc co ich czeka jeśli plan się nie powiedzie.
Działając mechanicznie ruszyła w stronę schodów, ale w tym samym momencie na ich piętro dotarł jeden ze strażników. Lucinda zatrzymała się spoglądając na mężczyznę zaskoczonymi oczami. Kiedy chwycił jedną z więźniarek, blondynka wiedziała, że ten doskonale wie jak je podejść. Wiedział, że nie zostawią jej samej sobie. Wiedział, że użycie takiej karty przetargowej da strażnikom czas, a może nawet zmusi ich do poddania się.
Słowa mężczyzny wystarczająco ją przeraziły, głównie dlatego, że wiedziała, iż ten nie blefuje. Nie zawahaliby się wybić wszystkich więźniów tylko po to by pokazać im, że są temu winni. Nie mogli też wiedzieć o obecności innych Zakonników w Tower, gdyby się na nich nie natknęli. Lucinda jednak nawet przez chwile nie pomyślała o kapitulacji. Co by ta przyniosła? Publiczne ścięcie? Tortury i długą śmierć? Na to nie miała zamiaru dać zgody i nawet jeśli dzisiaj tu umrze to nie da im tej satysfakcji by odłożyć różdżkę na bok. Nie była to jednak łatwa decyzja. Bardziej instynktowne działanie. Nie wiedziała czy w ogóle mają jakąś szansę w tym starciu.
Hannah pozostawała niewidoczna, a oczy strażnika były wpatrzone w blondynkę. Odliczał czekając, aż ta się podda, a Lucinda nie była w stanie się ruszyć. – Niestety muszę cię rozczarować – odpowiedziała chcąc chyba słowami odwrócić uwagę od strażnika. Była przecież pewna, że Wright nie odda różdżki, nie wyjdzie z ukrycia, wykorzysta swoją sytuację i spróbuje przesunąć szale na ich korzyść. – Presja czasu źle na mnie działa – dodała jeszcze i niemal w tej samej chwili uniosła różdżkę i rzuciła - Pavor veneno – wypowiadając te słowa zrobiła krok w stronę strażnika chcąc wykorzystać działanie mgły i przechwycić kobietę, jeśli to w ogóle uda jej się poprawnie rzucić.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Hensley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
Skupić się na faktach. Na tym co należało zrobić i to pod wariacko biegnącą presją - nie tylko czasu. Niebezpieczeństwo niby wściekły zwierz - nie, myśliwy, czaił się, by dopaść nie tylko ich, ale i wszystkich, oddalonych gdzieś w Tower i pod - towarzyszy. Polowanie, na warunki którego które się zgodzili, a Skamander dołączył. Znał konsekwencje, a właściwie - ich możliwe konieczności. Tylko... co innego mieli do wyboru? Co on miał? Jak wiele do stracenia? Nie. Patrzył na to co mogli zyskać. Albo odzyskać. Im większą gwałtowność ku nim kierowano, tym większy, proporcjonalnie, wywoływali opór. Wciąż jednak, nie dostrzegał rozwiązania - ich sytuacji z brakiem informacji zwrotnej. Byli w pułapce.
Działał instynktownie. Pozbawione chwilowo bólu ciało, dużo łatwiej, naturalnie zareagowało na rozkaz jego woli. Kolejne zaklęcia zamigotały, materializując magię, której potrzebował - a ta, rozlała się i jasną tarczą, i promieniem, który nagiął umysł więźnia. Mógł go zrozumieć. Próbował. Daleko poza argumentacją i wiarą w cel, za którym podążał, pamiętał rozdygotane noce, w który chciał po prostu zniknąć, odpocząć od wszystkiego, zatopić się w pustce, która starłaby na proch wszystkie winy i szaleństwo pukające w myśli. Tylko, że nie umiał być bezczynny. Płynęła w nim krew Skamanderów i zdawało mu się czasem, że słyszał odległy głos przodków, który nieustannie wzywał go do walki i narastając pragnieniem sprawiedliwości. Jakakolwiek miała być w jego ujęciu.
Zatrzymał się w półkroku, pomiędzy wyjściem, a kątem celi, w której zapadał się wychudzony mężczyzna - Zanim i jeśli mnie wywloką, zdążę zabrać ze sobą tych skurwieli - odpowiedział jakoś chłodno, z czającą się w głosie groźbą, ochryple, wciąż pamiętając doskonale, co mu robili. Brzydki grymas przeciął twarz - a szansa zawsze jest. Nie będę patrzył bezczynnie. Nie będę tu gnił i topił się w tej żałosnej skorupie. Nie dam im tej satysfakcji. - zacisnął spękane wargi, wciąż czując metaliczny posmak krwi na języku. Bo wyglądał żałośnie. On. Samuel. Nie był żadnym bohaterem. Ale wybrał walkę - Ty też dostałeś szansę, zrobisz z nią co zechcesz - to mówił już odwracając się i sunąc w stronę innych cel.
Co znajdowało się na górze? Ścieżki dalszej wędrówki kończyły się. Dół mieli już zablokowany, dudniący szum strażniczych stóp, zniekształconych głosów, zgrzytów i pękającego szkła. zaczynał czuć się dosłownie jak szczuta zwierzyna. I może tak właśnie było. Tylko gdzie chcieli ich przegonić? - Oculus - zdecydował w pierwszej kolejność. jedną z dróg ucieczki była... góra. Spojrzał pospiesznie w sufit. Dodatkowe oko miał zamiar posłać wyżej, by wykluczyć, bądź potwierdzić możliwość znalezienia innej drogi - niż przez okno - Potrzebujesz wsparcia? - przelotnie spojrzał na Kierana, ale nie zatrzymywał się, słysząc z dołu coraz więcej burzących ciszę dźwięków. Tych niepokojących, szarpiących napięte struny trzymanych wciąż w ryzach emocji. A potem głos. Znajomy. Skąd go znał? Gdzie go słyszał? Zacisnął poranione posiniaczone dłonie, ale zbawienna moc eliksiru wciąż spychała wrażenie przenikliwej słabości. Miał ochotę krzyknąć w stronę głosu. Warknąć nawet, zawyć? Zgrzytnąć zębami. Ale milczał, nie chcąc zdradzać swojej obecności. Mury wypracowanej umiejętności, wciąż stały na straży. Niestrudzenie. A jednak, rosła w nim coraz większa potrzeba zniszczenia czegoś, starcia gromady zwyrodnialców. Sprawiedliwości. Nawet jeśli tylko z jego własnego kodeksu. Nawet, jeśli miałoby tylko na chwilę. I nawet, jeśli miał być uznany za kogoś takiego samego.
Ruszył w stronę schodów, bardziej pewnie, wciąż blisko ściany, czujnie nasłuchując zbliżających się kroków. I Hannah i Lucinda były gdzieś na dole. Powinien był zostać z nimi? Zmienić układ sił? Nim jednak kucając, znalazł się bliżej wylotu piętra, sięgnął po magię ponownie - Alohomora - jeszcze jedna cela do otwarcia. Jeszcze jedna szansa. Jeszcze jedna odpowiedzialność. I wina. Czy mieli szansę na zwycięstwo? Wciąż w to wierzył. Wbrew wszystkiemu. Z ciężką do przełknięcia gulą goryczy.
Kolejność czarów zgodna z postem
Działał instynktownie. Pozbawione chwilowo bólu ciało, dużo łatwiej, naturalnie zareagowało na rozkaz jego woli. Kolejne zaklęcia zamigotały, materializując magię, której potrzebował - a ta, rozlała się i jasną tarczą, i promieniem, który nagiął umysł więźnia. Mógł go zrozumieć. Próbował. Daleko poza argumentacją i wiarą w cel, za którym podążał, pamiętał rozdygotane noce, w który chciał po prostu zniknąć, odpocząć od wszystkiego, zatopić się w pustce, która starłaby na proch wszystkie winy i szaleństwo pukające w myśli. Tylko, że nie umiał być bezczynny. Płynęła w nim krew Skamanderów i zdawało mu się czasem, że słyszał odległy głos przodków, który nieustannie wzywał go do walki i narastając pragnieniem sprawiedliwości. Jakakolwiek miała być w jego ujęciu.
Zatrzymał się w półkroku, pomiędzy wyjściem, a kątem celi, w której zapadał się wychudzony mężczyzna - Zanim i jeśli mnie wywloką, zdążę zabrać ze sobą tych skurwieli - odpowiedział jakoś chłodno, z czającą się w głosie groźbą, ochryple, wciąż pamiętając doskonale, co mu robili. Brzydki grymas przeciął twarz - a szansa zawsze jest. Nie będę patrzył bezczynnie. Nie będę tu gnił i topił się w tej żałosnej skorupie. Nie dam im tej satysfakcji. - zacisnął spękane wargi, wciąż czując metaliczny posmak krwi na języku. Bo wyglądał żałośnie. On. Samuel. Nie był żadnym bohaterem. Ale wybrał walkę - Ty też dostałeś szansę, zrobisz z nią co zechcesz - to mówił już odwracając się i sunąc w stronę innych cel.
Co znajdowało się na górze? Ścieżki dalszej wędrówki kończyły się. Dół mieli już zablokowany, dudniący szum strażniczych stóp, zniekształconych głosów, zgrzytów i pękającego szkła. zaczynał czuć się dosłownie jak szczuta zwierzyna. I może tak właśnie było. Tylko gdzie chcieli ich przegonić? - Oculus - zdecydował w pierwszej kolejność. jedną z dróg ucieczki była... góra. Spojrzał pospiesznie w sufit. Dodatkowe oko miał zamiar posłać wyżej, by wykluczyć, bądź potwierdzić możliwość znalezienia innej drogi - niż przez okno - Potrzebujesz wsparcia? - przelotnie spojrzał na Kierana, ale nie zatrzymywał się, słysząc z dołu coraz więcej burzących ciszę dźwięków. Tych niepokojących, szarpiących napięte struny trzymanych wciąż w ryzach emocji. A potem głos. Znajomy. Skąd go znał? Gdzie go słyszał? Zacisnął poranione posiniaczone dłonie, ale zbawienna moc eliksiru wciąż spychała wrażenie przenikliwej słabości. Miał ochotę krzyknąć w stronę głosu. Warknąć nawet, zawyć? Zgrzytnąć zębami. Ale milczał, nie chcąc zdradzać swojej obecności. Mury wypracowanej umiejętności, wciąż stały na straży. Niestrudzenie. A jednak, rosła w nim coraz większa potrzeba zniszczenia czegoś, starcia gromady zwyrodnialców. Sprawiedliwości. Nawet jeśli tylko z jego własnego kodeksu. Nawet, jeśli miałoby tylko na chwilę. I nawet, jeśli miał być uznany za kogoś takiego samego.
Ruszył w stronę schodów, bardziej pewnie, wciąż blisko ściany, czujnie nasłuchując zbliżających się kroków. I Hannah i Lucinda były gdzieś na dole. Powinien był zostać z nimi? Zmienić układ sił? Nim jednak kucając, znalazł się bliżej wylotu piętra, sięgnął po magię ponownie - Alohomora - jeszcze jedna cela do otwarcia. Jeszcze jedna szansa. Jeszcze jedna odpowiedzialność. I wina. Czy mieli szansę na zwycięstwo? Wciąż w to wierzył. Wbrew wszystkiemu. Z ciężką do przełknięcia gulą goryczy.
Kolejność czarów zgodna z postem
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 69
--------------------------------
#2 'k100' : 67
#1 'k100' : 69
--------------------------------
#2 'k100' : 67
Wasza przestrzeń, ta, na której jeszcze byliście w stanie operować, wraz z każdą upływającą minutą gwałtownie się kurczyła, ograniczając się już zaledwie do jednego, najwyższego piętra; parter zajęty był przez strażników, na pierwszym poziomie, w kobiecej części więzienia, nadal unosił się trujący gaz – choć Hannah, znajdując się najbliżej, mogła odnieść wrażenie, że opary stawały się coraz rzadsze, z mgły wyłaniały się kształty, tym wyraźniejsze, im więcej dymu ulatywało na zewnątrz, wydostając się przez roztrzaskane okno. Na schodach trwała walka, tymczasowo przerwana – chwilową pauzę wyznaczały kolejne wypowiadane przez strażnika cyfry. Dziesięć, dziewięć… Mogliście się domyślać, że nie żartował – jego głos brzmiał poważnie, ostrzegawczo, stanowczo – a wybicie więźniów jednego po drugim zdawało się nie odbiegać wcale drastycznie od tego, co widzieliście na zewnątrz: nabite na pale głowy stanowiły jednoznaczne świadectwo co do tego, jak niewiele znaczyło tutaj ludzkie życie. Dostępne opcje wydawały się kurczyć, umykać wam spomiędzy palców; nie wiedzieliście, czy istniała jeszcze jakakolwiek droga ucieczki, czy stawiając opór, jedynie odciągaliście w czasie nieuniknione – ale pomimo ogarniającego was poczucia beznadziejności i bezcelowości, nie zdecydowaliście się przyjąć warunków poddania.
Jako pierwsza zareagowała Hannah, która – dzięki pelerynie okrywającej ją od stóp do głów – była w najlepszej pozycji do ataku; stojący przed nią strażnik nie spodziewał się jej się obecności, patrząc przez nią dostrzegał jedynie ledwie widoczny zarys sylwetki Lucindy; kręta klatka schodowa dodatkowo utrudniała widoczność, ograniczając ją do minimum, a Zakonniczce wręczając do rąk element zaskoczenia. Na wykorzystanie go miała tylko chwilę, nie potrzebowała jednak więcej – dwoma krokami pokonała odległość dzielącą ją od trzymającego więźniarkę mężczyzny, po drodze wyciągając z kieszeni fiolkę z eliksirem Garota. Odkorkowanie jej nie sprawiło jej większych trudności, choć lepki od krwi palec ślizgał się po szkle; otwarte naczynie, rzucone w dół, przeleciało kawałek, po czym zniknęło pomiędzy nogami stojących za czarodziejem strażników – co najmniej trzech. W powietrzu rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, a później cichy syk, gdy gęsty dym zaczął piąć się w górę, plącząc się pomiędzy ściśniętymi zbyt ciasno sylwetkami. Strażnicy w pierwszej chwili nie zorientowali się, co właśnie się stało – potrzebowali na to pełnych pięciu sekund, w czasie których gaz dotarł do ust tego stojącego najniżej; mężczyzna zaniósł się kaszlem, za nim podążył drugi. – Gaz duszący! Wycofać się, wycofać się w dół! – ktoś krzyknął. Zapanowało zamieszanie, w którym Hannah przez chwilę jeszcze pozostawała niewidoczna, co pozwoliło jej na wymierzenie ciosu; zamach, który wzięła, wywołał falę ostrego, promieniującego od szyi bólu, przez co samo uderzenie nie było tak mocne, jak mogłaby oczekiwać, ale trafiło do celu – wiedziała o tym, bo w tej samej chwili, kiedy poczuła opór, stojący przez nią mężczyzna najpierw wydał z siebie zduszony okrzyk, a później zaklął: – Psidwacza mać! – Uderzenie miotłą, znacznie twardszą od pięści, musiało go zaboleć, bo w pierwszym odruchu cofnął się o krok, zginając się w pół i wypuszczając z ramion łysą więźniarkę. Dziewczyna, odzyskawszy nieco trzeźwości umysłu, a może odnalazłszy w sobie uśpiony głęboko instynkt samozachowawczy, błyskawicznie rzuciła się do przodu, uciekając w górę schodów, przeciskając się obok Lucindy i wypadając na drugie piętro, na którym przykucnął Samuel. Za nią, z poziomu pierwszego piętra, wysunęły się również dwie inne sylwetki kobiet, uwolnionych wcześniej przez Hannah i Lucindę; jedna z nich, starsza, prowadzona była przez młodszą – a obie żwawym krokiem ruszyły w górę, twarze miały zasłonięte naciągniętymi na nos, więziennymi strojami – prawdopodobnie dla ochrony przed gazem.
Niestety, roztargnienie strażnika trwało zbyt krótko, by Hannah zdążyła bezpiecznie się wycofać – a może jej cios nie był na tyle mocny, by unieszkodliwić go na dłużej. Choć wywołane przez Zakonniczkę zamieszanie pozwoliło trójce więźniów na ucieczkę, to ona sama nie zdołała ruszyć za nimi – najpierw poczuła szarpnięcie, gdy na jej miotle – odsłoniętej w trakcie uderzenia – zacisnęły się silne, męskie palce, a później ciągnięcie do przodu; nagły ruch sprawił, że na chwilę straciła równowagę, zmuszona do zrobienia kolejnego kroku w dół, na niższy stopień, przy czym prawie zderzyła się czołem z mężczyzną. Przezroczysta bańka pękła, a kaptur peleryny, do tej pory utrzymujący się na niej, zsunął się z jej głowy. Dym, wznoszący się z każdą chwilą coraz wyżej, wdarł się do jej nosa i gardła, sprawiając, ze natychmiast poczuła pieczenie i duszności; miała wrażenie, jakby we wdychanym przez nią powietrzu nie było tlenu, jakby zamiast niego, wciągała do płuc ogień. Zaniosła się kaszlem odruchowo, a choć to samo zrobił stojący obok niej mężczyzna, to zdołał zacisnąć palce na jej lewym przedramieniu. – Wright – wypowiedział wprost do jej ucha, najwidoczniej rozpoznając jej podobiznę z plakatów; wydawało się, że chciał powiedzieć coś jeszcze, nie pozwolił mu jednak na to dym – zaczął więc ciągnąć ją w dół, w stronę parteru, starając się wydostać się z duszących oparów. Hannah czuła, że był silny, prawdopodobnie mógłby wyrwać jej różdżkę, ale wąska, kręta klatka schodowa utrudniała manewrowanie. Pozostali mężczyźni póki co gdzieś zniknęli, być może czekając na powrót dowódcy i nowe rozkazy.
Lucinda obserwowała całą scenę z ukrycia, jakie zapewniał jej kręty kształt klatki schodowej, jej słowa były jednak wyraźne, niosąc się echem wzdłuż kamiennych ścian; zaklęcie, które wybrała, uderzyło nieco bliżej niż planowała – celowanie w tak mocno ograniczonej przestrzeni nie było proste – ale mgła, która zaczęła unosić się w górę, zaczęła błyskawicznie wypełniać klatkę schodową, otaczając wszystkich, którzy się na niej znajdowali; wszyscy poczuliście nagłe zniechęcenie i niemoc, mieliście wrażenie, że walka już była przegrana – że nieistotne, czego byście nie zrobili, i tak nie mieliście szansy przechylić szali zwycięstwa na swoją stronę. Wrażenie było dziwnie ulotne, zdawało się przychodzić i odchodzić, krótkimi przebłyskami od czasu do czasu atakując wasze zmysły, z pewnością nie ułatwiło jednak poruszania się czy planowania. Lucinda, znajdując się jeszcze zaledwie kilka stopni wyżej od ciągniętej w dół Hannah, mogła bez problemu do niej dotrzeć, nie była jednak pewna, czy miało to sens; roznosząca się po klatce schodowej mgła oddziaływała również na nią, wnikając do organizmu przez pory w skórze i otępiając zmysły równie skutecznie, co gdyby była wdychana.
Samuel, znajdując się na samej górze, nie widział, co dokładnie miało miejsce na schodach, zdany jedynie na słuch – choć bez trudu dostrzegł trzy nowe sylwetki, które pojawiły się na piętrze; najpierw na korytarz wyszła przeraźliwie chuda, pozbawiona włosów dziewczyna, której twarz, szyja i ramiona były poranione i pomazane krwią; jedną dłoń przyciskała do policzka, drugą zatykała usta, z których nie wydostawał się żaden, nawet najcichszy dźwięk. Znalazłszy się na górze, wcisnęła się w kąt, jakby chciała w nim zniknąć, jednym okiem spoglądając na przemian to na Samuela, to na Kierana. Zaraz za nią pojawiły się jeszcze dwie kobiety, obie ubrane w identyczne stroje, jakie nosiły więźniarki, obie bose; jedna z nich, z siwymi włosami zaplecionymi w warkocz, szła zgięta w pół. Prowadziła ją młodsza dziewczyna o krótkich, sięgających brody włosach w mysim kolorze, tak rzadkich, że ledwie przykrywały jej skórę. Obie pokasływały, a po dotarciu na korytarz, przystanęły w bezpiecznym oddaleniu, wyraźnie dochodząc do siebie.
Kieran nie odpowiedział na pytanie Samuela, auror był jednak w stanie zauważyć, że Rineheart wydawał się otumaniony i roztargniony; cokolwiek stało się w momencie rzucenia legilimens, musiało mocno nim wstrząsnąć; nadal klęczał na posadzce z jedną dłonią zaciśniętą na różdżce; druga, jakby bezwiednie, masowała skroń. Oko wyczarowane przez Samuela zawisło pod sufitem, nieco rozszerzając pole widzenia mężczyzny, ale na samym suficie nie dostrzegł on niczego godnego uwagi – wydawał się gładki, gdzieniegdzie poznaczony pęknięciami i plamami nieznanego pochodzenia. Rzucone na drzwi zaklęcie wywołało charakterystyczny dźwięk zamka, a chwilę później skrzypnęły zawiasy i na korytarzu pojawił się postawny, barczysty mężczyzna – tak wysoki, że przechodząc, musiał się schylić, by nie uderzyć głową w futrynę. Strój, który miał na sobie, choć luźny, wydawał się za mały, a zbyt krótkie rękawy odsłaniały pokryte więziennymi tatuażami przedramiona. Rozejrzał się po korytarzu, najpierw zatrzymując spojrzenie na Samuelu, który w tym czasie zdążył już znaleźć się przy schodach, a później na Kieranie – i gdy jego oczy zatrzymały się na klęczącym aurorze, coś w wyrazie jego twarzy gwałtownie się zmieniło. Rysy mu stężały, w tęczówkach mignął niebezpieczny błysk – i nim ktokolwiek zdążyłby zareagować, rzucił się na Rinehearta, pochylając się niczym szarżujący garboróg. – TY! – wrzasnął, wyciągając potężne ramiona i chwytając Gwardzistę w pasie, aż obaj z hukiem upadli na posadzkę. To zdawało się wyrwać Kierana z odrętwienia, drgnął szybko, chwytając za przód szarej szaty, starając się wyrwać, ale nie będąc w stanie. Cała szamotanina trwała kilka sekund, po czym rozległ się głośny trzask i obaj mężczyźni zniknęli. Znajdujący się najbliżej Samuel bez trudu rozpoznał w tym manewrze deportację, choć nie mógł być pewien, co dokładnie się stało, ani który z czarodziejów ją zainicjował. Jeśli odpowiadało za nią zaklęcie abesio, musieli wciąż znajdować się niedaleko; jeśli zadziałała moc znana jedynie członkom Zakonu Feniksa, mogli być gdziekolwiek.
Trwa 13 tura. Ze względu na okres świąteczny (ho, ho, ho) na odpisy czekam do 27.12 do godz. 19:00, jednakże z uwagi na przestój w tej kolejce każdy z was może wykonać trzy akcje, a jeśli w międzyczasie będziecie potrzebować krótszych postów uzupełniających, dajcie mi znać.
Kieran, jeśli będziesz chciał wrócić, napisz do mnie prywatnie.
Hannah do czasu zatamowania krwawienia będziesz tracić po 5 punktów żywotności co turę.
ST wyrwania się z uścisku strażnika (fizycznie) wynosi 69 - do rzutu dolicza się podwojoną zwinność. Inne sposoby będą rozpatrywane indywidualnie.
Pod wpływem działania zaklęcia Pavor veneno aktualnie znajduje się Hannah i Lucinda; Samuel znajdzie się pod jego wpływem, jeśli wejdzie na klatkę schodową.
Kieran - 214/244 (-5 do kości) (30 - psychiczne)
Hannah - 137/222 (-15 do kości) (40 - cięte (głębokie rozcięcie na czole, płytsze na policzkach, żuchwie, przedramieniu i dłoni; głęboka rana szyi, tuż nad obojczykiem; krwotok), 15 - utrata krwi, 10 - poparzenie lewej dłoni; 20 - podduszenie)
Lucinda - 181/181
Samuel - 106/266(-40 do kości) (zlikwidowana czasowo kara za obrażenia) (60 - psychiczne, 50 - ogólne osłabienie organizmu, 50 - tłuczone (siniaki na całym ciele))
Aktywne zaklęcia i eliksiry:
Fera Ecco (Hannah)
Nieznany eliksir - 4/? tury
Zaklęcie staruszki - 4/? tury
Bąblogłowa (Lucinda) - 3/5 tury
Eliksir przeciwbólowy (Samuel) - 3/5 tury
Pavor veneno - 1/3 tury
Oculus (Samuel) - 1/3 tury; 10/10 PŻ
W razie pytań zapraszam. <3
Jako pierwsza zareagowała Hannah, która – dzięki pelerynie okrywającej ją od stóp do głów – była w najlepszej pozycji do ataku; stojący przed nią strażnik nie spodziewał się jej się obecności, patrząc przez nią dostrzegał jedynie ledwie widoczny zarys sylwetki Lucindy; kręta klatka schodowa dodatkowo utrudniała widoczność, ograniczając ją do minimum, a Zakonniczce wręczając do rąk element zaskoczenia. Na wykorzystanie go miała tylko chwilę, nie potrzebowała jednak więcej – dwoma krokami pokonała odległość dzielącą ją od trzymającego więźniarkę mężczyzny, po drodze wyciągając z kieszeni fiolkę z eliksirem Garota. Odkorkowanie jej nie sprawiło jej większych trudności, choć lepki od krwi palec ślizgał się po szkle; otwarte naczynie, rzucone w dół, przeleciało kawałek, po czym zniknęło pomiędzy nogami stojących za czarodziejem strażników – co najmniej trzech. W powietrzu rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, a później cichy syk, gdy gęsty dym zaczął piąć się w górę, plącząc się pomiędzy ściśniętymi zbyt ciasno sylwetkami. Strażnicy w pierwszej chwili nie zorientowali się, co właśnie się stało – potrzebowali na to pełnych pięciu sekund, w czasie których gaz dotarł do ust tego stojącego najniżej; mężczyzna zaniósł się kaszlem, za nim podążył drugi. – Gaz duszący! Wycofać się, wycofać się w dół! – ktoś krzyknął. Zapanowało zamieszanie, w którym Hannah przez chwilę jeszcze pozostawała niewidoczna, co pozwoliło jej na wymierzenie ciosu; zamach, który wzięła, wywołał falę ostrego, promieniującego od szyi bólu, przez co samo uderzenie nie było tak mocne, jak mogłaby oczekiwać, ale trafiło do celu – wiedziała o tym, bo w tej samej chwili, kiedy poczuła opór, stojący przez nią mężczyzna najpierw wydał z siebie zduszony okrzyk, a później zaklął: – Psidwacza mać! – Uderzenie miotłą, znacznie twardszą od pięści, musiało go zaboleć, bo w pierwszym odruchu cofnął się o krok, zginając się w pół i wypuszczając z ramion łysą więźniarkę. Dziewczyna, odzyskawszy nieco trzeźwości umysłu, a może odnalazłszy w sobie uśpiony głęboko instynkt samozachowawczy, błyskawicznie rzuciła się do przodu, uciekając w górę schodów, przeciskając się obok Lucindy i wypadając na drugie piętro, na którym przykucnął Samuel. Za nią, z poziomu pierwszego piętra, wysunęły się również dwie inne sylwetki kobiet, uwolnionych wcześniej przez Hannah i Lucindę; jedna z nich, starsza, prowadzona była przez młodszą – a obie żwawym krokiem ruszyły w górę, twarze miały zasłonięte naciągniętymi na nos, więziennymi strojami – prawdopodobnie dla ochrony przed gazem.
Niestety, roztargnienie strażnika trwało zbyt krótko, by Hannah zdążyła bezpiecznie się wycofać – a może jej cios nie był na tyle mocny, by unieszkodliwić go na dłużej. Choć wywołane przez Zakonniczkę zamieszanie pozwoliło trójce więźniów na ucieczkę, to ona sama nie zdołała ruszyć za nimi – najpierw poczuła szarpnięcie, gdy na jej miotle – odsłoniętej w trakcie uderzenia – zacisnęły się silne, męskie palce, a później ciągnięcie do przodu; nagły ruch sprawił, że na chwilę straciła równowagę, zmuszona do zrobienia kolejnego kroku w dół, na niższy stopień, przy czym prawie zderzyła się czołem z mężczyzną. Przezroczysta bańka pękła, a kaptur peleryny, do tej pory utrzymujący się na niej, zsunął się z jej głowy. Dym, wznoszący się z każdą chwilą coraz wyżej, wdarł się do jej nosa i gardła, sprawiając, ze natychmiast poczuła pieczenie i duszności; miała wrażenie, jakby we wdychanym przez nią powietrzu nie było tlenu, jakby zamiast niego, wciągała do płuc ogień. Zaniosła się kaszlem odruchowo, a choć to samo zrobił stojący obok niej mężczyzna, to zdołał zacisnąć palce na jej lewym przedramieniu. – Wright – wypowiedział wprost do jej ucha, najwidoczniej rozpoznając jej podobiznę z plakatów; wydawało się, że chciał powiedzieć coś jeszcze, nie pozwolił mu jednak na to dym – zaczął więc ciągnąć ją w dół, w stronę parteru, starając się wydostać się z duszących oparów. Hannah czuła, że był silny, prawdopodobnie mógłby wyrwać jej różdżkę, ale wąska, kręta klatka schodowa utrudniała manewrowanie. Pozostali mężczyźni póki co gdzieś zniknęli, być może czekając na powrót dowódcy i nowe rozkazy.
Lucinda obserwowała całą scenę z ukrycia, jakie zapewniał jej kręty kształt klatki schodowej, jej słowa były jednak wyraźne, niosąc się echem wzdłuż kamiennych ścian; zaklęcie, które wybrała, uderzyło nieco bliżej niż planowała – celowanie w tak mocno ograniczonej przestrzeni nie było proste – ale mgła, która zaczęła unosić się w górę, zaczęła błyskawicznie wypełniać klatkę schodową, otaczając wszystkich, którzy się na niej znajdowali; wszyscy poczuliście nagłe zniechęcenie i niemoc, mieliście wrażenie, że walka już była przegrana – że nieistotne, czego byście nie zrobili, i tak nie mieliście szansy przechylić szali zwycięstwa na swoją stronę. Wrażenie było dziwnie ulotne, zdawało się przychodzić i odchodzić, krótkimi przebłyskami od czasu do czasu atakując wasze zmysły, z pewnością nie ułatwiło jednak poruszania się czy planowania. Lucinda, znajdując się jeszcze zaledwie kilka stopni wyżej od ciągniętej w dół Hannah, mogła bez problemu do niej dotrzeć, nie była jednak pewna, czy miało to sens; roznosząca się po klatce schodowej mgła oddziaływała również na nią, wnikając do organizmu przez pory w skórze i otępiając zmysły równie skutecznie, co gdyby była wdychana.
Samuel, znajdując się na samej górze, nie widział, co dokładnie miało miejsce na schodach, zdany jedynie na słuch – choć bez trudu dostrzegł trzy nowe sylwetki, które pojawiły się na piętrze; najpierw na korytarz wyszła przeraźliwie chuda, pozbawiona włosów dziewczyna, której twarz, szyja i ramiona były poranione i pomazane krwią; jedną dłoń przyciskała do policzka, drugą zatykała usta, z których nie wydostawał się żaden, nawet najcichszy dźwięk. Znalazłszy się na górze, wcisnęła się w kąt, jakby chciała w nim zniknąć, jednym okiem spoglądając na przemian to na Samuela, to na Kierana. Zaraz za nią pojawiły się jeszcze dwie kobiety, obie ubrane w identyczne stroje, jakie nosiły więźniarki, obie bose; jedna z nich, z siwymi włosami zaplecionymi w warkocz, szła zgięta w pół. Prowadziła ją młodsza dziewczyna o krótkich, sięgających brody włosach w mysim kolorze, tak rzadkich, że ledwie przykrywały jej skórę. Obie pokasływały, a po dotarciu na korytarz, przystanęły w bezpiecznym oddaleniu, wyraźnie dochodząc do siebie.
Kieran nie odpowiedział na pytanie Samuela, auror był jednak w stanie zauważyć, że Rineheart wydawał się otumaniony i roztargniony; cokolwiek stało się w momencie rzucenia legilimens, musiało mocno nim wstrząsnąć; nadal klęczał na posadzce z jedną dłonią zaciśniętą na różdżce; druga, jakby bezwiednie, masowała skroń. Oko wyczarowane przez Samuela zawisło pod sufitem, nieco rozszerzając pole widzenia mężczyzny, ale na samym suficie nie dostrzegł on niczego godnego uwagi – wydawał się gładki, gdzieniegdzie poznaczony pęknięciami i plamami nieznanego pochodzenia. Rzucone na drzwi zaklęcie wywołało charakterystyczny dźwięk zamka, a chwilę później skrzypnęły zawiasy i na korytarzu pojawił się postawny, barczysty mężczyzna – tak wysoki, że przechodząc, musiał się schylić, by nie uderzyć głową w futrynę. Strój, który miał na sobie, choć luźny, wydawał się za mały, a zbyt krótkie rękawy odsłaniały pokryte więziennymi tatuażami przedramiona. Rozejrzał się po korytarzu, najpierw zatrzymując spojrzenie na Samuelu, który w tym czasie zdążył już znaleźć się przy schodach, a później na Kieranie – i gdy jego oczy zatrzymały się na klęczącym aurorze, coś w wyrazie jego twarzy gwałtownie się zmieniło. Rysy mu stężały, w tęczówkach mignął niebezpieczny błysk – i nim ktokolwiek zdążyłby zareagować, rzucił się na Rinehearta, pochylając się niczym szarżujący garboróg. – TY! – wrzasnął, wyciągając potężne ramiona i chwytając Gwardzistę w pasie, aż obaj z hukiem upadli na posadzkę. To zdawało się wyrwać Kierana z odrętwienia, drgnął szybko, chwytając za przód szarej szaty, starając się wyrwać, ale nie będąc w stanie. Cała szamotanina trwała kilka sekund, po czym rozległ się głośny trzask i obaj mężczyźni zniknęli. Znajdujący się najbliżej Samuel bez trudu rozpoznał w tym manewrze deportację, choć nie mógł być pewien, co dokładnie się stało, ani który z czarodziejów ją zainicjował. Jeśli odpowiadało za nią zaklęcie abesio, musieli wciąż znajdować się niedaleko; jeśli zadziałała moc znana jedynie członkom Zakonu Feniksa, mogli być gdziekolwiek.
Trwa 13 tura. Ze względu na okres świąteczny (ho, ho, ho) na odpisy czekam do 27.12 do godz. 19:00, jednakże z uwagi na przestój w tej kolejce każdy z was może wykonać trzy akcje, a jeśli w międzyczasie będziecie potrzebować krótszych postów uzupełniających, dajcie mi znać.
Kieran, jeśli będziesz chciał wrócić, napisz do mnie prywatnie.
Hannah do czasu zatamowania krwawienia będziesz tracić po 5 punktów żywotności co turę.
ST wyrwania się z uścisku strażnika (fizycznie) wynosi 69 - do rzutu dolicza się podwojoną zwinność. Inne sposoby będą rozpatrywane indywidualnie.
Pod wpływem działania zaklęcia Pavor veneno aktualnie znajduje się Hannah i Lucinda; Samuel znajdzie się pod jego wpływem, jeśli wejdzie na klatkę schodową.
Hannah - 137/222 (-15 do kości) (40 - cięte (głębokie rozcięcie na czole, płytsze na policzkach, żuchwie, przedramieniu i dłoni; głęboka rana szyi, tuż nad obojczykiem; krwotok), 15 - utrata krwi, 10 - poparzenie lewej dłoni; 20 - podduszenie)
Lucinda - 181/181
Samuel - 106/266
Aktywne zaklęcia i eliksiry:
Fera Ecco (Hannah)
Nieznany eliksir - 4/? tury
Zaklęcie staruszki - 4/? tury
Bąblogłowa (Lucinda) - 3/5 tury
Eliksir przeciwbólowy (Samuel) - 3/5 tury
Pavor veneno - 1/3 tury
Oculus (Samuel) - 1/3 tury; 10/10 PŻ
- ekwipunki:
- Kieran:
lusterko dwukierunkowe do pary
wieczny płomień
mikstura buchorożca od Asbjorna
kryształ
Hannah:
kryształ;
miotła
peleryna niewidka (założona)21 fiolka z eliksirem Garota (2 porcje, stat. 31)
Lucinda:
wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (stat, 40, moc +15)
eliksir niezłomności (stat. 46, moc +10)
wieczny płomień ( stat. 35, moc +15)kameleon (stat. 31)
Samuel:eliksir znieczulający od Charlene
W razie pytań zapraszam. <3
Sytuacja zdawała się być już sytuacją bez wyjścia. I dosłownie i w przenośni, jedyną prawdziwą drogę zastąpili im już strażnicy z olbrzymem, który tylko pewnie czekał, aż spróbują się wymknąć frontowymi drzwiami. Chciałaby znaleźć w sobie resztki dobrego humoru i pomyśleć, że niebyli tacy głupi, ale sama myśl o tym, że musieli spróbować wydostać siebie — i nie tylko siebie, ale i więźniów, jakąś inną drogą wprawiała ją w obawę, że nie tylko im nie pomogą, ale doprowadzą przy okazji do prawdziwej tragedii, skazując wszystkich zatrzymanych na okrutny los. Wiedziała, że strażnik nie żartował. To, co zrobili Bertiemu, to co robili z innymi ludźmi, zarówno tych martwych nabijając da przestrogi na pale, jak i przymocowując do nich cichych, upiornych strażników jasno wskazywało na to, że byli podli i okrutni. I nie miała już złudzeń. Nawet jeśli ze strachu przed władzą wykonywali posłusznie rozkazy swoich przełożonych, byli tak samo mordercami. Bezdusznymi, podłymi istotami. Potworami. Może właśnie dlatego nie chciała pozwolić, by strażnik zabrał ją dziewczynę z celi. Była ranna, potrzebowała natychmiastowej pomocy, musieli ją stąd wydostać — a także tych, których kątem oka widziała idących w chmurze gazu. Mogli zapewnić im bezpieczeństwo, pomóc. Wiedziała, że te trzy życia warte są walki o wszystko, choć ból zaciskał się boleśnie na jej sercu, myśląc o tych wszystkich, których musieli tu zostawić. Oni wszyscy tak samo potrzebowali ich pomocy, reakcji i zdecydowanych działań.
To wszystko działo się błyskawicznie. Fiolka potoczyła się zgodnie z zamierzeniem po podłodze, między nogami strażników aż w końcu rozbiła się uwalniając chmurę dymu. A później miotłą wymierzyła cios — niezbyt silny i zapewne niezbyt dokładny — w krok strażnika. Ból, który ją przeszył przyprawił ją o łzy, ale zareagowała instynktownie. Słone krople zmieszały się z krwią na twarzy, na moment zakręciło jej się w głowie. Straciła przez chwilę rezon. Ogień, który rozchodził się od jej szyi, obojczyka przez piersi i ramię na sekundę ją unieruchomił; łapy strażnika zamknęły się na starej miotle, którą zrobił dla niej jeszcze dziadek, niedługo po tym, jak zgodziła się pozostać w Londynie po tych wszystkich nieudanych aplikacjach do drużyn quidditcha i pomóc mu w sklepie. Może to wspomnienie, dziadka pokazującego jej pierwszy raz jak robić ten wyjątkowy, czarodziejski środek transportu, sprawiło, że poczuła palącą wściekłość, gdy dłonie tej gnidy za pomocą miotły pociągnęły ją ku niemu. Szarpnął tak, że zachwiała się i poleciała do przodu, na niego. Bańka pękła, czuła jak peleryną zsuwa jej się z głowy, ledwo pozostając jeszcze na ramionach. I wtedy zdała sobie sprawę, że patrzyli sobie oboje prosto w oczy, stojąc twarzą w twarz. Dym wdarł jej się do oczu, nosa, do płuc. Nie mogła oddychać. Zaczęła kaszleć.
— Pu-puszczaj mnie! — wychrypiała, próbując się wyswobodzić z jego silnego, mocnego uścisku, w którym ściągał ją w dół. Spojrzała na Ludindę, z jednej strony chcąc prosić ją o pomoc — była zbyt słaba, by się wyswobodzić, nie potrafiła go też zaatakować, z drugiej nie chcąc jej ściągać w dół. Powinna pomóc Samuelowi wydostać te kobiety z Białej Wieży, zaprowadzić je do oazy. — Łapy... precz!— Sięgnęła więc po różdżkę i choć znała doskonale ryzyko i choć wiedziała, że to było trudne, niemal niemożliwe i nigdy jej jeszcze się nie powiodło, musiała spróbować uciec. Nie puszczając swojej ukochanej miotły, przycisnęła ją bliżej siebie, mocno zacisnęła na niej palce, czując jak rana po poparzeniu wyciska z niej kolejne łzy.
— Abesio— wycharczała cicho, chcąc pojawić się tuż koło Lucindy; już za zakrętem straciwszy ją z oczu ciągnięta w dół przez tego okropnego człowieka.
To wszystko działo się błyskawicznie. Fiolka potoczyła się zgodnie z zamierzeniem po podłodze, między nogami strażników aż w końcu rozbiła się uwalniając chmurę dymu. A później miotłą wymierzyła cios — niezbyt silny i zapewne niezbyt dokładny — w krok strażnika. Ból, który ją przeszył przyprawił ją o łzy, ale zareagowała instynktownie. Słone krople zmieszały się z krwią na twarzy, na moment zakręciło jej się w głowie. Straciła przez chwilę rezon. Ogień, który rozchodził się od jej szyi, obojczyka przez piersi i ramię na sekundę ją unieruchomił; łapy strażnika zamknęły się na starej miotle, którą zrobił dla niej jeszcze dziadek, niedługo po tym, jak zgodziła się pozostać w Londynie po tych wszystkich nieudanych aplikacjach do drużyn quidditcha i pomóc mu w sklepie. Może to wspomnienie, dziadka pokazującego jej pierwszy raz jak robić ten wyjątkowy, czarodziejski środek transportu, sprawiło, że poczuła palącą wściekłość, gdy dłonie tej gnidy za pomocą miotły pociągnęły ją ku niemu. Szarpnął tak, że zachwiała się i poleciała do przodu, na niego. Bańka pękła, czuła jak peleryną zsuwa jej się z głowy, ledwo pozostając jeszcze na ramionach. I wtedy zdała sobie sprawę, że patrzyli sobie oboje prosto w oczy, stojąc twarzą w twarz. Dym wdarł jej się do oczu, nosa, do płuc. Nie mogła oddychać. Zaczęła kaszleć.
— Pu-puszczaj mnie! — wychrypiała, próbując się wyswobodzić z jego silnego, mocnego uścisku, w którym ściągał ją w dół. Spojrzała na Ludindę, z jednej strony chcąc prosić ją o pomoc — była zbyt słaba, by się wyswobodzić, nie potrafiła go też zaatakować, z drugiej nie chcąc jej ściągać w dół. Powinna pomóc Samuelowi wydostać te kobiety z Białej Wieży, zaprowadzić je do oazy. — Łapy... precz!— Sięgnęła więc po różdżkę i choć znała doskonale ryzyko i choć wiedziała, że to było trudne, niemal niemożliwe i nigdy jej jeszcze się nie powiodło, musiała spróbować uciec. Nie puszczając swojej ukochanej miotły, przycisnęła ją bliżej siebie, mocno zacisnęła na niej palce, czując jak rana po poparzeniu wyciska z niej kolejne łzy.
— Abesio— wycharczała cicho, chcąc pojawić się tuż koło Lucindy; już za zakrętem straciwszy ją z oczu ciągnięta w dół przez tego okropnego człowieka.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Hannah doskonale mogła zdawać sobie sprawę z tego, w jak tragicznej sytuacji się znalazła: ranna, z gryzącym dymem wdzierającym się jej do gardła, ciągnięta w dół przez znacznie silniejszego od siebie strażnika, miała niewielkie szanse na wyswobodzenie się - zwłaszcza bez pomocy znikających za załamaniem towarzyszy. Wiedziała, że jeśli znajdzie się na dole - jeśli zostanie otoczona przez pozostałych funkcjonariuszy, liczebnością znacznie przewyższających Zakonników - nie będzie dla niej ratunku; czekało ją uwięzienie, brutalne przesłuchania, być może publiczne stracenie na placu - za jej głowę wyznaczono w końcu nagrodę. Spojrzenie mężczyzny, którego uderzyła, skrzyżowane na sekundę z jej własnym, potwierdzało tylko to wszystko: ciemne oczy czarodzieja były chłodne, surowe, wypełnione determinacją - jednak ta tląca się w sercu Hannah zdawała się wcale nie mniejsza. Trudno powiedzieć, co dokładnie dodało jej sił do działania - czy była to krążąca w żyłach adrenalina, dodatkowo napędzana rozchodzącym się wzdłuż szyi i obojczyka bólem; czy wspomnienie dziadka, który podarował jej ściskaną w zranionej dłoni miotłę; czy świadomość, że wyżej, za jej plecami, wciąż czekali ludzie, którzy na nią liczyli - ale tym razem podjęcie ryzykownej próby deportacji się opłaciło. Ledwie wypowiedziała inkantację, poczuła, jak różdżka intensywnie wibruje pod jej palcami, przenosząc falę drgań wzdłuż nadgarstka, ramienia i całego ciała; strażnik, który ją trzymał, musiał w ostatniej chwili zorientować się, co się działo, bo jego dłoń zacisnęła się mocniej na przedramieniu czarownicy, ale nie był w stanie jej powstrzymać - na ułamek sekundy wciągnęła ją pustka, a gdy się ponownie pojawiła, zrobiła to już kilkanaście stopni wyżej, za plecami Lucindy - a przed kucającym przy wejściu na schody Samuelem. Po klatce schodowej poniósł się wrzask, głośny, prawie zwierzęcy, wypełniony cierpieniem - i choć w pierwszej chwili Hannah nie rozumiała, co było jego powodem, to dostrzegła go chwilę później - palce strażnika, wciąż jeszcze przyczepione do reszty dłoni, nadal zaciśnięte były na jej szacie. Ręka, teraz już bezwładna, pokryta była świeżą krwią, a z miejsca, w którym powinien znajdować się nadgarstek, zwisały postrzępione fragmenty mięśni.
Sama Hannah miała wrażenie, że czuła się nieco lepiej - jej myśli jakby się wyostrzyły, ułatwiając skupienie i działanie, ciało reagowało szybciej - zupełnie jakby nerwy przesyłały impulsy z większą niż zazwyczaj prędkością. Miała wrażenie, dziwne i nieodparte, że jeśli spróbowałaby się deportować ponownie, zrobiłaby to bez większego wysiłku.
Strażnik zaczął wycofywać się w dół schodów, aktualnie niknąc wszystkim z oczu; przejście wydawało się czyste, choć przegrupowanie się i ponowny atak prawdopodobnie był jedynie kwestią czasu.
To tylko post uzupełniający dla Hannah, tura toczy się dalej.
Hannah - dzięki wyrzuceniu krytycznego sukcesu, możesz raz jeszcze w ciągu reszty wydarzenia użyć zaklęcia Abesio, nie rzucając na nie kością i z góry zakładając powodzenie.
Sama Hannah miała wrażenie, że czuła się nieco lepiej - jej myśli jakby się wyostrzyły, ułatwiając skupienie i działanie, ciało reagowało szybciej - zupełnie jakby nerwy przesyłały impulsy z większą niż zazwyczaj prędkością. Miała wrażenie, dziwne i nieodparte, że jeśli spróbowałaby się deportować ponownie, zrobiłaby to bez większego wysiłku.
Strażnik zaczął wycofywać się w dół schodów, aktualnie niknąc wszystkim z oczu; przejście wydawało się czyste, choć przegrupowanie się i ponowny atak prawdopodobnie był jedynie kwestią czasu.
To tylko post uzupełniający dla Hannah, tura toczy się dalej.
Hannah - dzięki wyrzuceniu krytycznego sukcesu, możesz raz jeszcze w ciągu reszty wydarzenia użyć zaklęcia Abesio, nie rzucając na nie kością i z góry zakładając powodzenie.
Biała Wieża
Szybka odpowiedź