Melville Lyon Odgen
Nazwisko matki: Fairburn
Miejsce zamieszkania: Brak stałego miejsca zamieszkania
Czystość krwi: Półkrwi
Zawód: Taksydermista, handlarz czarnomagicznych przedmiotów dla kolekcjonerów
Wzrost: 177 cm
Waga: 65 kg
Kolor włosów: Czarne
Kolor oczu: Piwne
Znaki szczególne: Blizna na szyi, bladość, usta o lekko sinawej brawie i ostre, wampirze kły
12½ cala, dość sztywna, judaszowiec, łuska Kappy
Slytherin
Rudawka wielka
Moją śmierć
Starymi książkami i cygarami dziadka z nutą formaliny
Dostatnie życie bez konieczności ukrywania się
Literaturą, teatrem, czarną magią, konserwacją zabytków
Quidditch mnie nie interesuje
Czytam, odwiedzam muzea, preparuję eksponaty i trofea myśliwskie, piję krew
Muzyki klasycznej, jazzu
Ezra Miller
Przyszedłem na świat zimą, a dokładniej trzydziestego grudnia. Nigdy nie pytałem o szczegóły dnia moich narodzin. Czy padał śnieg, czy deszcz. Zresztą kogo to obchodzi. Rodzice jeszcze na długo przed moimi narodzinami zamieszkiwali miasto Chester w hrabstwie Cheshire. Są typowymi domatorami, w przeciwieństwie do mnie. Ojciec to czarodziej czystej krwi, a matka czarownica półkrwi. Nigdy nie wyróżniali się niczym szczególnym. Chcieli i chyba nadal chcą tylko wieść szczęśliwe, spokojne życie w swoim przytulnym domu na przedmieściach. Nie mogę narzekać, bo zawsze zajmowali się mną, jak należy. Miłości rodzicielskiej miałem pod dostatkiem. Ze strony ojca może trochę mniej, ale matka zawsze była przy mnie, żeby opatrzyć moje rozbite kolano czy zaspokoić dziecięcą ciekawość, odpowiadając na dziesiątki pytań. Oczywiście, zdarzały się różne spięcia, jak to zawsze między dorosłymi i ich latoroślą, ale mimo wszystko tworzyliśmy raczej zgodną rodzinę. Tym, co najbardziej zapadło mi w pamięć z moich lat szczenięcych, były wizyty dziadka – ze strony ojca. Jest on znakomitym magizoologiem i powiedzmy, hobbystycznie para się czarną magią. Moi rodzice zawsze kręcili nosem na jego „zainteresowania”, ale nigdy o nim samym nie powiedzieli złego słowa. Dziadek nie mógł przekazywać wiedzy o czarnej magii swojemu synowi, gdyż ten był kompletnie niezainteresowany tematem. Co innego ja! Widziałem, jaki był szczęśliwy, gdy mógł się dzielić doświadczeniami przynajmniej ze swoim wnukiem. Był tym bardziej zadowolony, że zdolności magiczne odkryłem dość szybko. Muszę przyznać, że jest bardzo poczciwym człowiekiem, przynajmniej wobec swojej rodziny. Wygląda wyjątkowo młodo i krzepko, jak na swój wiek. Dużo podróżował (a właściwie nadal podróżuje) i zawsze przywoził ze sobą rozmaite opowieści o tym, co zobaczył w wielkim świecie oraz drobne, magiczne pamiątki, które za młodu sprawiały mi olbrzymią frajdę. Uwielbiałem wieczory spędzane na dywanie przed kominkiem, kiedy to dziadek siadał w fotelu, zapalał ulubione, meksykańskie cygaro i snuł swoje historie, a ja widziałem je oczyma wyobraźni tak wyraźnie, że niemal mogłem ich dotknąć.
Jak każdy młody czarownik, który wkroczył w jedenasty rok życia, rozpocząłem naukę w szkole magii. W Hogwarcie. Tiara Przydziału zadecydowała, że powinienem trafić do Slytherinu. Chyba całkiem adekwatnie. Ten dom mi pasował, błagałem w myślach tylko, żeby nie trafić do Hufflepuffu. Z początku było trochę ciężko. Nowe miejsce, nowi ludzie, z dala od domu. Nigdy nie byłem dobry w zawieraniu znajomości, a przecież kilku zaufanych rówieśników by się przydało. Tak na wszelki wypadek. Nie uważałem szkoły za coś szczególnego – ot, obowiązek, który trzeba odbębnić, żeby nikt się nie czepiał. Przyznaję, niektóre lekcje były ciekawe, ale na innych ucinałem sobie drzemki i opracowywałem nowe sposoby na pozostanie przy tym niezauważonym. Uczniem byłem przeciętnym ze wskazaniem na dobrego, choć gdybym więcej czasu poświęcał na naukę, zamiast na własne przyjemności i rozrywki, z pewnością radziłbym sobie znacznie lepiej. Właściwie całkiem dobrze szła mi praktyka, ale podła teoria nie chciała sama wchodzić mi do głowy. Myślę, że warto wspomnieć o tym, czym zajmowałem się podczas wakacji. Chadzałem często po muzeach w moim rodzinnym mieście. Zainteresowałem się wtedy konserwacją zabytków, głównie tych niegdyś żywych. To było niesamowite, jakby dla tych wszystkich zwierząt czas stanął w miejscu. Jeden kustosz był bardzo miły. Mianował mnie swoim młodszym pomocnikiem. Za darmo zajmowałem się czarną robotą – zadaniami na tyle mało ważnymi, że można było je powierzyć dzieciakowi, ale dość nużącymi, że dorośli woleli zgonić je na kogoś innego – ale w zamian mogłem podglądać go przy pracy i uszczknąć nieco wiedzy. Wszelkie zawarte w Hogwarcie znajomości, wraz z opuszczeniem murów szkoły, właściwie się skończyły. Sporadycznie posyłaliśmy sobie pozdrowienia, mijając się na ulicy, ale niewiele ponadto. Wspominałem już, że nigdy nie byłem dobry w zawieraniu znajomości. W utrzymywaniu ich po dziś dzień jestem jeszcze gorszy.
Obiecałem sobie, że po ukończeniu szkoły odwiedzę dziadka i potowarzyszę mu w podróżach. Nie mogłem się doczekać! Już wcześniej spakowałem bagaże i byłem gotów natychmiast wyruszyć. Przebywał akurat w Szwecji i tam mieliśmy się spotkać. Gdy przybyłem do celu, zapadał zmierzch. Teraz nie pamiętam nawet nazwy miasta, ale pewnie i tak nie potrafiłbym jej wymówić. Szedłem leśną drogą, zmierzając do miejsca, które wskazał mi dziadek. Jeżeli nie liczyć pohukującej sowy, wokół było pusto. Prawie pusto. Nagle dostrzegłem kobietę, która siedziała oparta o drzewo. Długie, ciemne włosy zasłaniały jej twarz. Nie wiedziałem czy jest chora, biedna, a może nie żyje, toteż starałem się ominąć ją jak najszerszym łukiem. Teraz wiem, że lepiej było czym prędzej uciekać w przeciwnym kierunku.
Wszystko działo się w mgnieniu oka. Pamiętam to, jak przez mgłę. Kobieta rzuciła się na mnie, przygniatając całym swoim ciężarem. Nawet nie słyszałem, kiedy się do mnie zbliżyła. Próbowałem ją odepchnąć, ale trzymała mnie w żelaznym, nieludzkim uścisku. Potem czułem tylko narastający, pulsujący ból w szyi. Po moim karku spłynęła ciepła krew, a siły zaczęły mnie opuszczać. W głowie miałem tylko jedną myśl: „nie chcę umierać!”.
Następne, co pamiętam, to ciemność. Nie miałem pojęcia, gdzie się znajdowałem. Byłem pewien, że nie żyję. Otaczał mnie gęsty mrok i wilgotny, lepki chłód. Ale właśnie, czy w zaświatach powinno być zimno i mokro? Wtedy dotarło do mnie, że to wcale nie kraina umarłych. Zostałem zakopany żywcem! Ta myśl sprawiła, że natychmiast desperacko spróbowałem się uwolnić. Udało mi się to. Ogarnęło mnie niezwykle błogie uczucie ulgi, gdy tylko zobaczyłem ostatnie promienie zachodzącego słońca. I żyłem. Wtedy nie liczyło się nic, poza tym, że udało mi się przeżyć. Gdy euforia nieco opadła, poczułem, jak bardzo jestem słaby. Z każdą chwilą narastało też paskudne pragnienie, które coraz bardziej paliło mi przełyk. Siedziałem tak obok swojego „grobu”, próbując zrozumieć co właściwie zaszło i nie oszaleć. Rana na szyi, kobieta pijąca moją krew, a potem zakopanie żywcem i dziwna żądza układały się w dosyć proste równanie. Właśnie oto zostałem przemieniony w wampira. Ta myśl była tak niedorzeczna i jednocześnie tak prawdziwa, że aż się roześmiałem. Spróbowałem wstać i iść przed siebie. Słaniałem się na nogach. Byłem tak spragniony, że właściwie nie myślałem, co robię. Wyszedłem na skraj lasu i zaatakowałem pierwszego przechodnia, jakiego zobaczyłem. Nie pamiętam już jak wyglądał. Chyba był mężczyzną, ale ręki sobie uciąć nie dam. Pamiętam za to, że jego krew smakowała przepysznie! W swoim wampirzym życiu próbowałem już smaczniejszych, jednak tej pierwszej chyba się nie zapomina. Tak, jak dalej pamiętam smak mojego pierwszego wina.
Znalazł mnie dziadek. Zaczął się martwić moją nieobecnością i poszedł mnie szukać. Miał przerażenie wymalowane na twarzy. Teraz przychodzi mi do głowy, jak strasznie musiałem wyglądać. Cały umazany błotem i krwią – własną zakrzepłą i w miarę świeżą posoką przechodnia. Zabrał mnie do domu, w którym aktualnie mieszkał, opatrzył ranę. Szkoda, że nie posiadał pod ręką żadnego lekarstwa na wampiryzm.
Przespałem dwa albo może trzy dni. Potem wstałem i z lekką trwogą spojrzałem w stare, brudne lustro, starając się dostrzec wszystkie zmiany, jakie we mnie zaszły. Cóż, nadal byłem tym samym szczupłym, nieco wątłym nastolatkiem z potarganą czupryną i dużymi, piwnymi oczami. Nie przemieniłem się w potwora (przynajmniej wizualnie). Prędzej wyglądałem, jak anemik, a już wcześniej nie prezentowałem się przesadnie zdrowo, więc mogłem z tym żyć. Skóra wyraźnie mi zbladła, a kły zaczęły się wydłużać. Rana na szyi się goiła, ale już wtedy byłem pewien, że kły wampirzycy, które prawie rozszarpały mi gardło, pozostawią po sobie brzydką bliznę. Nie było dobrze, ale też lepiej, niż się spodziewałem. Doskwierało mi jednak to, że nie mogłem już przebywać w świetle dnia, przynajmniej nie za długo. Skóra zaczynała okrutnie mnie piec i dostawałem zawrotów głowy. Wkrótce zrozumiałem, że nie ma dla mnie większego zbawienia, niż ponure, pochmurne dni. Co zaś się tyczy mojej nowej diety, jest ona kłopotliwa. Tak naprawdę nigdy nie byłem szczególnie uczuciowy i empatyczny. Potrzebuję krwi, żeby przeżyć. Dlaczego więc miałbym mieć większe wyrzuty sumienia, niż mugole zajadający się krwistymi stekami albo rzeźnicy? Kłopot sprawiało i wciąż sprawia mi to, że morderstwo istoty ludzkiej jest klasyfikowane jako przestępstwo większego kalibru, niż zabicie zwierzęcia. Łatwo jest wpaść, a wtedy pozostaje tylko osikowy kołek w serce. Nie mogę dać się złapać. Nie po to otrzymałem nowe życie, by umrzeć po raz drugi w tak głupi sposób.
Dziadek obiecał mi pomóc. Nie chciał jednak, żebym podróżował wraz z nim. Byłem trochę rozżalony, ale jednocześnie rozumiałem go. Nikt nie mógł czuć się w pełni bezpieczny w towarzystwie wampira, zwłaszcza tak młodego, który jeszcze nie potrafił w pełni kontrolować swoich krwiopijczych zapędów. To, że byłem też jego wnukiem nie miało tu znaczenia. Zrobiłbym dokładnie to samo, o ile będąc na jego miejscu, nie pozostawiłbym siebie na pastwę losu już na samym początku. Rodziców zapewniłem jednak, że jestem w dobrych rękach naszego nestora i nie muszą się o nic martwić. Przez kilka lat pomagał mi oswoić się z wampirzym losem. Zwabiał dla mnie ofiary, więc nie było obawy, że coś pójdzie nie tak podczas polowania. Z początku zupełnie nie panowałem nad nowymi, dzikimi instynktami i właściwie wciąż brakuje mi wiele, by w pełni je okiełznać, jednak wraz z biegiem czasu jest tylko lepiej. Dziadek nie mógł ukrywać mnie wiecznie, przecież musiałem na nowo przywyknąć do funkcjonowania w społeczeństwie. Dzięki niemu zacząłem zajmować się handlem czarnomagicznymi przedmiotami. Wprowadził mnie w biznes, poznał z odpowiednimi ludźmi. Zostałem pośrednikiem i dostarczałem je bogatym kolekcjonerom. Wiedziałem, że nie jest to zbyt bezpieczne zajęcie, ale moje życie było już i tak przepełnione niebezpieczeństwem. Jedno więcej nie mogło mi zaszkodzić, a przynajmniej wyszło ciekawie. Na początku było ciężko i chyba wciąż jest, ale musiałem szybko się pozbierać i ruszyć na przód. Wampiryzm to przecież nie koniec świata, prawda? Około dwa lata temu powróciłem więc do życia, miast jedynie wegetować i zacząłem podróżować na własną rękę. Nie mogłem pozostawać zbyt długo w jednym miejscu, za bardzo obawiałem się schwytania. Im więcej zbierało się pozbawionych krwi ciał, tym intensywniej szukano wampira – oczywiste. Poza niezbyt legalną sprzedażą, podłapywałem dorywcze zlecenia jako taksydermista. Nie jestem mistrzem, ale doskonale wiem jak dobrze zakonserwować myśliwskie trofeum tudzież eksponat. Żaden ze mnie bogacz, niestety, ale nie mogę narzekać. Mogło być gorzej. Mogłem przecież umrzeć wtedy w lesie. Muszę jednak przyznać, że brakuje mi trochę dawnego życia, stabilności, możliwości podróżowania bez świadomości, że robię to z przymusu, a nie dla przyjemności.
Z początku przemiana w wampira wydawała mi się zbyt surrealistyczna. Kiedy o nich czytałem w starych księgach dziadka, wszystko wydawało się takie odległe, a teraz proszę, dotyczyło mnie bezpośrednio. Stało się moim własnym brzemieniem. Zdawałem sobie sprawę, że to prawda, a jednak część mnie miała nadzieję, że to tylko sen i w końcu się obudzę. Poderwę się przerażony z łóżka, rozejrzę po pokoju i zobaczę znajome obrazy na ścianach, opadnę na pierzynę, znów czując się bezpiecznie. Nie będzie kłów, pragnienia ludzkiej krwi i potrzeby ukrywania się w ciemnościach, niczym zaszczute zwierzę. Niestety, z każdym dniem nabieram pewności, że z tego snu nie dane mi będzie się zbudzić aż do śmierci.
Na początku miałem problem z wyczarowaniem patronusa. Po raz pierwszy udało mi się to dopiero po przemianie w wampira. Wówczas wracam pamięcią do moich szczenięcych lat, spędzonych na słuchaniu opowieści dziadka i przypominam sobie zapach jego meksykańskich cygar.
5 | |
0 | |
2 | |
1 | |
0 | |
16 | |
5 |
Różdżka, sowa pocztowa
Witamy wśród Morsów
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.