Sień
Strona 2 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sień
Z zewnątrz budynek przypomina odrapaną starą piętrową chatę, wątłe drewniane drzwi niewątpliwie nie są skuteczną ochroną przed złodziejami - prowadzą do nich trzy lekko spróchniałe schodki. Przez otwarte okno wiatr wypycha firankę splecioną z bujnym bluszczem, a wokół roztacza się zapach przypominający o śmierci - raz za czas zmieszany z siarkowymi wyziewami i ostrym zapachem ziół. Sień prowadzi do dalszych pomieszczeń, jest zakończona schodami, przez które można się przedostać do części mieszkalnej. Krzesełka ustawione pod ścianą ustawione są z myślą o oczekujących pacjentach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Nie, myśli Cassandry kompletnie wyminęły się z prawdziwą intencją moich wyważonych starannie słów - ja jednak nie chciałam wyprowadzać jej z błędu, bo balansowanie na cienkiej granicy pomiędzy kłamstwem a milczeniem wydawało mi się wyjątkowo rozkoszne. Dlatego właśnie pozwoliłam mojej obojętnej masce zniknąć za lekką parodią słabego uśmiechu pięknie zlewającej się z oczami wypełnionymi bezbrzeżnym smutkiem; przez chwilę sama uwierzyłam we własne poronienie i poczułam żal, że moje dziecko, które tak kochałam, pragnęłam, niecierpliwie wyczekiwałam, nigdy nie ujrzy światła, nie zapłacze, krztusząc się pierwszym oddechem, nie użyje przypadkiem magii, podpalając znienawidzony, szorstki sweter niekontrolowanym płomieniem.
Ale ledwie chwilę później zreflektowałam się nagle i przypomniałam sobie, że to wszystko było wyłącznie niewinną igraszką, kalejdoskopem kłamstw, spacerem wśród labiryntów starannie tkanej nieszczerości. Uśmiech sam zgasł, zawładnęła mną troska, z bezradności założyłam nogę na nogę i przeraziła mnie ta bezsilność; czy właśnie tak czuła się moja siostra każdego dnia, zanim postanowiła zakończyć gorzki epizod własnej egzystencji?
Miałam powiedzieć, że źle mnie zrozumiała, ale ostatecznie nie odparłam nic, wierząc, że milczenie działać będzie wyłącznie na moją korzyść.
- Dziękuję - kiwnęłam wreszcie głową, obawiając się zaniepokojonego wzroku uzdrowicielki; czyżby Bernadette znała ją lepiej, niż mogłam się tego obawiać w najgorszych koszmarach? Emocjonalne zaangażowanie kruczowłosej kobiety było ostatnią rzeczą, jakiej mogłabym pragnąć - anonimowość z każdym uwolnionym oddechem stawała się towarem coraz bardziej deficytowym. - I prosiłam cię o to, żebyś nie zadawała pytań. To dla mnie ważne. - Zignorowałam kompletnie jej troskę i zbyłam ją lekkim słowem, lecz ledwie sekundę potem zawahałam się, ważąc słowa w ustach. A może tylko udając, że to robię? - Zresztą... długo by opowiadać. - Tym razem nie kłamałam, wbijając ciężkie spojrzenie piwnych oczu wprost w tęczówki kobiety; nie odważyłam się na to, aby choć na chwilę zachwiać kontakt wzrokowy, w którym - jak mi się zdawało - kryło się coś głębszego.
Na przykład wyjątkowo głębokie otchłanie chłodnej pustki.
- I mam jeszcze jeden problem - rzuciłam nagle, jakby przypominając sobie o ważnych słowach, które nie padły jeszcze z mych ust. - Czysto teoretyczny - dodałam po krótkiej chwili milczenia, mimowolnie podkreślając, że miało to bardzo wiele wspólnego z przykrą praktyką. - Słyszałam o zaklęciach zabijających płód, eliksirach wymuszających poronienie. Jaki efekt wywarłyby one na ciało kobiety, w którym nie ma dziecka?
Uświadomiłam sobie, w jaki mętlik zaczęłam układać myśli kompletnie obcej mi kobiety i z jakiegoś powodu ogarnęła mnie paląca błogą przyjemnością satysfakcja połączona z euforią, której zrozumieć nie chciałam, obawiając się swoich własnych zapędów do niszczenia życia innych. Bogowie, kim się stawałam?
Ale ledwie chwilę później zreflektowałam się nagle i przypomniałam sobie, że to wszystko było wyłącznie niewinną igraszką, kalejdoskopem kłamstw, spacerem wśród labiryntów starannie tkanej nieszczerości. Uśmiech sam zgasł, zawładnęła mną troska, z bezradności założyłam nogę na nogę i przeraziła mnie ta bezsilność; czy właśnie tak czuła się moja siostra każdego dnia, zanim postanowiła zakończyć gorzki epizod własnej egzystencji?
Miałam powiedzieć, że źle mnie zrozumiała, ale ostatecznie nie odparłam nic, wierząc, że milczenie działać będzie wyłącznie na moją korzyść.
- Dziękuję - kiwnęłam wreszcie głową, obawiając się zaniepokojonego wzroku uzdrowicielki; czyżby Bernadette znała ją lepiej, niż mogłam się tego obawiać w najgorszych koszmarach? Emocjonalne zaangażowanie kruczowłosej kobiety było ostatnią rzeczą, jakiej mogłabym pragnąć - anonimowość z każdym uwolnionym oddechem stawała się towarem coraz bardziej deficytowym. - I prosiłam cię o to, żebyś nie zadawała pytań. To dla mnie ważne. - Zignorowałam kompletnie jej troskę i zbyłam ją lekkim słowem, lecz ledwie sekundę potem zawahałam się, ważąc słowa w ustach. A może tylko udając, że to robię? - Zresztą... długo by opowiadać. - Tym razem nie kłamałam, wbijając ciężkie spojrzenie piwnych oczu wprost w tęczówki kobiety; nie odważyłam się na to, aby choć na chwilę zachwiać kontakt wzrokowy, w którym - jak mi się zdawało - kryło się coś głębszego.
Na przykład wyjątkowo głębokie otchłanie chłodnej pustki.
- I mam jeszcze jeden problem - rzuciłam nagle, jakby przypominając sobie o ważnych słowach, które nie padły jeszcze z mych ust. - Czysto teoretyczny - dodałam po krótkiej chwili milczenia, mimowolnie podkreślając, że miało to bardzo wiele wspólnego z przykrą praktyką. - Słyszałam o zaklęciach zabijających płód, eliksirach wymuszających poronienie. Jaki efekt wywarłyby one na ciało kobiety, w którym nie ma dziecka?
Uświadomiłam sobie, w jaki mętlik zaczęłam układać myśli kompletnie obcej mi kobiety i z jakiegoś powodu ogarnęła mnie paląca błogą przyjemnością satysfakcja połączona z euforią, której zrozumieć nie chciałam, obawiając się swoich własnych zapędów do niszczenia życia innych. Bogowie, kim się stawałam?
Gość
Gość
Poronienie Cassandrze zdawało się być najcięższym rodzajem krzywdy wobec kobiety. Od dnia, w którym na świat przyszła Lysa, życie nienarodzone nie różniło się dla niej wiele od tego, któremu już biło serce - bo pamiętała. Pamiętała to uczucie, kiedy jej córka rosła w jej ciele jak monstrualny pasożyt, pamiętała tę miłość, która znikąd ją dopadła, kiedy po raz pierwszy zabrała ją na ręce, nie dostrzegając w jej oczach zbyt wielu cech ojca, a jedynie maleńkie odbicie samej siebie. Ujmujący smutek widoczny na jej twarzy przeszył ją na wskroś; maska wyniosłej i lodowato chłodnej Cassandry opadła. Uzdrowicielka wstała z łóżka, okrążając je pośpiesznym krokiem z rękoma założonymi na piersi i zbliżyła się do brudnego okna, spoglądając przez nie na jeszcze brudniejsze ulice najbrudniejszego w całym Londynie Nokturnu. Bernadette, wiesz, jakich znam ludzi, jeśli powiesz mi więcej...
Od tego okna zamaszyście obróciła ku niej zmrużone oko z brwią zbyt gniewnie opuszczoną, gdy upomniała ją, że nie powinna zadawać pytań. Nie powinna, miała rację - tylko dzięki temu, że tego nie robiła, wciąż żyła i wciąż miała za co żyć, ale Bernadette nie była nieznajomą, która nawiedziła ją z ulicy. Czy nie należało jej się choć mdłe słowo wyjaśnienia? Czekała na nią, a w Paliczkach czekali na jej przesyłkę tak długo, że musiała wysłać im mały kuferek przez córkę.
- Mamy czas - odpowiedziała cicho, przeciągle, podtrzymując ten trudny kontakt wzrokowy, Cassandra spodziewała się najgorszego. Oczy były wszak zwierciadłem duszy, a dziś ich źrenice mogłyby się nawzajem pochłonąć jak dwie czarne dziury. Pustka, ból... i coś, czego w oczach Bernadette nigdy nie widziała, ale nie potrafiła nazwać. Być może tak właśnie odbijała się utrata dziecka? Na jej kolejne słowa Cassandra całkiem obróciła się w stronę swojego gościa, wciąż ze skrzyżowanymi rękoma, w myślach powtarzając jej słowa.
- Czysto teoretycznie, Bernadette - powtórzyła również na głos, być może pragnąc ją doinformować, że nie była głupia. Zbyt często miewała u siebie ludzi, którzy czysto teoretycznie pytali o skutki przebitego nożem płuca, martwiąc się o zdrowie najbliższych przyjaciół, których spotkał w życiu nieszczęśliwy wypadek. Zbyt często rozmawiała z ludźmi, których bliscy zupełnie przypadkiem wypili truciznę. Zwrot czysto teoretycznie był w tym miejscu zwrotem właściwie grzecznościowym. - Nie istnieje zaklęcie, które usuwa płód, to czarnomagiczna klątwa. Straszliwa klątwa. - Jej spojrzenie znów uciekło za brudną szybę, blade usta poruszały się powoli, wypowiadając kolejne słowa, głos przeszedł goryczą. - Jedynie zabija dziecko, pozostawiając je w ciele martwe. Ciężko przeżyć, nosząc je w sobie, lecz dla nieciężarnych kobiet winno być niegroźne. - Westchnęła, zbierając myśli. - Eliksir poronny... - zaczęła powoli - zapewne wywołałby trudny do zahamowania krwotok. Być może śmiertelny. - Nie polecam próbować, moja droga, chyba, że ktoś naprawdę zaszedł ci za skórę albo znudziło ci się życie.
- Czysto teoretycznie - dodała znacząco, spoglądając nań nie mniej wyczekująco. Naturalnie zastanawiało ją, skąd u Bernadette te cudacznie korespondujące ze sobą myśli, lecz nie miała prawa zmuszać jej do wyznań. Jej długa absencja budziła jej zmartwienie, lecz im dłużej prowadziły tę rozmowę, tym mocniej Cassandra utwierdzała się w przekonaniu, że Bernadette wpakowała się w kłopoty. Kłopoty poważne, bo takie, o których mówić nie chciała; być może powinna być jej wdzięczna - bo niewiedza bywała błogosławieństwem. - Czysto teoretycznie pamiętaj też, że tajemnice nie opuszczają progu tego miejsca. - A może to ona winna pamiętać, że miała w Cassandrze sojusznika.
Od tego okna zamaszyście obróciła ku niej zmrużone oko z brwią zbyt gniewnie opuszczoną, gdy upomniała ją, że nie powinna zadawać pytań. Nie powinna, miała rację - tylko dzięki temu, że tego nie robiła, wciąż żyła i wciąż miała za co żyć, ale Bernadette nie była nieznajomą, która nawiedziła ją z ulicy. Czy nie należało jej się choć mdłe słowo wyjaśnienia? Czekała na nią, a w Paliczkach czekali na jej przesyłkę tak długo, że musiała wysłać im mały kuferek przez córkę.
- Mamy czas - odpowiedziała cicho, przeciągle, podtrzymując ten trudny kontakt wzrokowy, Cassandra spodziewała się najgorszego. Oczy były wszak zwierciadłem duszy, a dziś ich źrenice mogłyby się nawzajem pochłonąć jak dwie czarne dziury. Pustka, ból... i coś, czego w oczach Bernadette nigdy nie widziała, ale nie potrafiła nazwać. Być może tak właśnie odbijała się utrata dziecka? Na jej kolejne słowa Cassandra całkiem obróciła się w stronę swojego gościa, wciąż ze skrzyżowanymi rękoma, w myślach powtarzając jej słowa.
- Czysto teoretycznie, Bernadette - powtórzyła również na głos, być może pragnąc ją doinformować, że nie była głupia. Zbyt często miewała u siebie ludzi, którzy czysto teoretycznie pytali o skutki przebitego nożem płuca, martwiąc się o zdrowie najbliższych przyjaciół, których spotkał w życiu nieszczęśliwy wypadek. Zbyt często rozmawiała z ludźmi, których bliscy zupełnie przypadkiem wypili truciznę. Zwrot czysto teoretycznie był w tym miejscu zwrotem właściwie grzecznościowym. - Nie istnieje zaklęcie, które usuwa płód, to czarnomagiczna klątwa. Straszliwa klątwa. - Jej spojrzenie znów uciekło za brudną szybę, blade usta poruszały się powoli, wypowiadając kolejne słowa, głos przeszedł goryczą. - Jedynie zabija dziecko, pozostawiając je w ciele martwe. Ciężko przeżyć, nosząc je w sobie, lecz dla nieciężarnych kobiet winno być niegroźne. - Westchnęła, zbierając myśli. - Eliksir poronny... - zaczęła powoli - zapewne wywołałby trudny do zahamowania krwotok. Być może śmiertelny. - Nie polecam próbować, moja droga, chyba, że ktoś naprawdę zaszedł ci za skórę albo znudziło ci się życie.
- Czysto teoretycznie - dodała znacząco, spoglądając nań nie mniej wyczekująco. Naturalnie zastanawiało ją, skąd u Bernadette te cudacznie korespondujące ze sobą myśli, lecz nie miała prawa zmuszać jej do wyznań. Jej długa absencja budziła jej zmartwienie, lecz im dłużej prowadziły tę rozmowę, tym mocniej Cassandra utwierdzała się w przekonaniu, że Bernadette wpakowała się w kłopoty. Kłopoty poważne, bo takie, o których mówić nie chciała; być może powinna być jej wdzięczna - bo niewiedza bywała błogosławieństwem. - Czysto teoretycznie pamiętaj też, że tajemnice nie opuszczają progu tego miejsca. - A może to ona winna pamiętać, że miała w Cassandrze sojusznika.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Obserwowałam kobietę uważnie, łudząc się, że lustrującym wzrokiem odczytam każdą jej myśl; gdy ruszyła się, mimochodem podążyłam za nią spojrzeniem, dziwiąc się, że gesty osoby pochłoniętej przez ciemność Nokturnu wciąż mogły być płynne. W jej odbiciu w zmroczonej brudem tafli szyby pragnęłam dostrzec demony kotłujące się za nieprzeniknioną maską obojętności. Rozczarowałam się - widziałam tylko głębokie spojrzenie dwóch szmaragdów zaabsorbowanych zdewastowaną okolicą, tak brudną, skażoną i zdezelowaną, że musiał kryć się za nią głębszy poetyzm. Świat tak odległy (a jednocześnie na wyciągnięcie ręki) smakował mi goryczą, a była ona piękna, zalewała moje usta, topiła myśli i dawała uczucie nieskończoności.
Odwróciłam wzrok; skrzyżowałam go ze ścianą, szukając w niej odkupienia, lecz napotkałam tylko odpadający tynk i mozaikę zacieków snującą ponurą historię cierpienia.
- Nie, ja go nie mam - rzuciłam cicho, dziwiąc się, że słowa tak lekko spełzły mi spomiędzy spierzchniętych warg; myśli o rychłej konfrontacji z ojcem dziecka kłuły, jednocześnie nęcąc i zwodząc mnie na pokuszenie. Czas nadchodzi, przeszło mi przez myśl, gdy rozwarłam usta pod ciężarem niewypowiedzianych zgłosek.
Po chwili nie bałam się już kontaktu wzrokowego, jakby niema konfrontacja nie wykręcała mnie w konwulsjach, nie prowokowała wymiocin prawdy i naiwnej kapitulacji. Może Bernadette jej ufała - ja nie mogłam, od dawna wierząc już tylko sobie. Co druga z nieznajomych twarzy przymykających co dzień w tłumach mogła okazać się powiernikiem mojej bliźniaczki; była głupia i wiedziałam to od zawsze, dała zwieść się dziecięcej nadziei, że na dnie każdego serca skrywa się ziarno dobroci przebijające ciemność, kiełkujące w milczeniu, wypływające przez oczy, które miały być zwierciadłem duszy. Nie były; z moich ciepłych tęczówek ginących w powiększających się źrenicach zionęła tylko pusta, ta dewastująca, zduszająca człowieczeństwo i omamy ukojenia.
- Dziękuję ci - powtórzyłam, kiwając lekko głową, jakby w bezgłośnym wyrazie zrozumienia. - Nawet nie wiesz, jak wiele znaczą dla mnie twoje słowa. I to, że mogę ci zaufać, potrzebuję wiarygodnego źródła informacji - drążyłam, spoglądając na nią ze zmęczeniem, być może szczerym, całą prawdziwą niepewnością, którą do tej pory tak szczelnie skrywałam. - Ale to moja prywatna mała wojna, muszę zmierzyć się z nią sama - dodałam znienacka, ponownie odwracając wzrok; skarciłam się w myśli, w bezsilności zacisnęłam wargi jeszcze mocniej i zamknęłam na chwilę powieki, próbując się skupić - bezskutecznie.
Kim byłam, by walczyć z boską dłonią uparcie skazującą mnie na potępienie w zapomnieniu? Czy mogłam kraść, żyć w ułudzie i tłumić wątpliwości, opierając się na infantylnej wierze we własne analityczne umiejętności, podążając wyłącznie po szlaku skrupulatnie budowanych planów?
- Muszę już iść - powiedziałam nagle, gwałtownie podnosząc się z miejsca i ponownie lokując wzrok na uzdrowicielce. - Przepraszam.
A choć nie wiedziałam, czego żałowałam, to wyszeptane słowo przyniosło mi ulgę - tak wielką, że poczułam się lżej i przystanęłam w miejscu, spoglądając z żenującym smutkiem na Cassandrę, zupełnie, jakbym miała nadzieję, że ta bladym półuśmiechem bądź szybkim rozgrzeszeniem odpędzi wszystkie moje słabości.
Odwróciłam wzrok; skrzyżowałam go ze ścianą, szukając w niej odkupienia, lecz napotkałam tylko odpadający tynk i mozaikę zacieków snującą ponurą historię cierpienia.
- Nie, ja go nie mam - rzuciłam cicho, dziwiąc się, że słowa tak lekko spełzły mi spomiędzy spierzchniętych warg; myśli o rychłej konfrontacji z ojcem dziecka kłuły, jednocześnie nęcąc i zwodząc mnie na pokuszenie. Czas nadchodzi, przeszło mi przez myśl, gdy rozwarłam usta pod ciężarem niewypowiedzianych zgłosek.
Po chwili nie bałam się już kontaktu wzrokowego, jakby niema konfrontacja nie wykręcała mnie w konwulsjach, nie prowokowała wymiocin prawdy i naiwnej kapitulacji. Może Bernadette jej ufała - ja nie mogłam, od dawna wierząc już tylko sobie. Co druga z nieznajomych twarzy przymykających co dzień w tłumach mogła okazać się powiernikiem mojej bliźniaczki; była głupia i wiedziałam to od zawsze, dała zwieść się dziecięcej nadziei, że na dnie każdego serca skrywa się ziarno dobroci przebijające ciemność, kiełkujące w milczeniu, wypływające przez oczy, które miały być zwierciadłem duszy. Nie były; z moich ciepłych tęczówek ginących w powiększających się źrenicach zionęła tylko pusta, ta dewastująca, zduszająca człowieczeństwo i omamy ukojenia.
- Dziękuję ci - powtórzyłam, kiwając lekko głową, jakby w bezgłośnym wyrazie zrozumienia. - Nawet nie wiesz, jak wiele znaczą dla mnie twoje słowa. I to, że mogę ci zaufać, potrzebuję wiarygodnego źródła informacji - drążyłam, spoglądając na nią ze zmęczeniem, być może szczerym, całą prawdziwą niepewnością, którą do tej pory tak szczelnie skrywałam. - Ale to moja prywatna mała wojna, muszę zmierzyć się z nią sama - dodałam znienacka, ponownie odwracając wzrok; skarciłam się w myśli, w bezsilności zacisnęłam wargi jeszcze mocniej i zamknęłam na chwilę powieki, próbując się skupić - bezskutecznie.
Kim byłam, by walczyć z boską dłonią uparcie skazującą mnie na potępienie w zapomnieniu? Czy mogłam kraść, żyć w ułudzie i tłumić wątpliwości, opierając się na infantylnej wierze we własne analityczne umiejętności, podążając wyłącznie po szlaku skrupulatnie budowanych planów?
- Muszę już iść - powiedziałam nagle, gwałtownie podnosząc się z miejsca i ponownie lokując wzrok na uzdrowicielce. - Przepraszam.
A choć nie wiedziałam, czego żałowałam, to wyszeptane słowo przyniosło mi ulgę - tak wielką, że poczułam się lżej i przystanęłam w miejscu, spoglądając z żenującym smutkiem na Cassandrę, zupełnie, jakbym miała nadzieję, że ta bladym półuśmiechem bądź szybkim rozgrzeszeniem odpędzi wszystkie moje słabości.
Gość
Gość
Zamknięta w sobie Bernadette zapewne kryła w sobie mroczną tajemnicę - jak wszyscy tutaj. Na Nokturnie nikt nie pojawiał się bez powodu, jeśli miał wybór pomiędzy nim a lepszym życiem. Cassandra nie szukała normalności tam, gdzie jej nie było. Skupiła na czarownicy badawcze spojrzenie, lecz i ona nie mogła wyczytać z jej źrenic nic ponad lodowatą obojętność, chłód zbierany tygodniami i głęboką przepaść, jaka je podzieliła. Bernadette powróciła do świata żywych, a cokolwiek, co jej się przydarzyło... rozplotła ramiona, to Nokturn, mogło jej się przydarzyć wiele, a tutaj... niewiedza zwykle była błogosławieństwem. Martwiła się o nią, daleka była jednak od oceny. Musiała mieć swoje powody.
- Jak uważasz - odparła, jej głos oplótł zimowy chłód, spodziewała się wyjaśnień po tak długim okresie milczenia i mimo zrozumienia nie potrafiła do końca wyzbyć się emocji. Skinęła jej powoli głową, kiedy podziękowała; nie miała za co dziękować, Cassandra chciałaby pomóc jej bardziej. Świat Nokturnu był światem do cna przesiąkniętym złem i był światem mężczyzn - one stały z jego boku. I musiały sobie radzić.
- Więcej o eliksirach poronnych powie ci Rita, Bernadette - dodała w końcu, po raz kolejny słysząc o wiarygodnym źródle informacji. W jakiekolwiek tarapaty się nie wpakowała, rozpraszając strzępy zdradzanych informacji na więcej osób, miała szansę pozostawić swoją mroczną tajemnicę niezdradzoną. - Wiesz, gdzie ją znaleźć, prawda? - Znów utkwiła weń spojrzenie, szansa, że Bernadette nie miała okazji poznać panny Sheridan była co prawda niewielka, ale istniała. Nie ciągnęła tematu, szanując jej prośbę, chciała ją wszak jedynie wesprzeć. Dlatego też nie oponowała, kiedy zapowiedziała, że musi już odejść. Może następnym razem. Nie uśmiechnęła się jednak pokrzepiająco, a jedynie znów skinęła głową - ze zrozumieniem.
- Zanim pójdziesz... - Z głębszym oddechem otworzyła stojącą tuż obok szafkę i wyjęła zeń nieduży słoik szczelnie otulony szarym papierem - widok dłoni zatopionej w formalinie nie był najprzyjemniejszy i Cassandra wolała, ze względu na wrażenia czysto estetyczne, kryć go przed oczyma, również własnymi. Wolnym krokiem ponownie zbliżyła się do Bernadette, wręczając jej przesyłkę.
- Dobrze, że wróciłaś, przyda mi się twoja pomoc - odezwała się już nieco cieplej. - Na interesy masz czas? - Choć słowa mogły na to wskazywać, Cassandra nie chciała być złośliwa. Doskonale potrafiła zrozumieć brak chęci ku towarzyskim pogawędkom, a zwłaszcza ku trudnym towarzyskim pogawędkom, ale sykle kusiły każdego, zwłaszcza te łatwo zarobione. Bernadette czasem dostarczała jej... specyfiki do Paliczków, była w tym naprawdę świetna, niezwykle dyskretna i nie zwracała na siebie uwagi w tłumie, na wypadek, gdyby któryś z bardziej nadpobudliwych pracowników Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów zapragnął nagle skontrolować ulice Nokturnu. Naprawdę brakowało jej Bernadette.
- Jak uważasz - odparła, jej głos oplótł zimowy chłód, spodziewała się wyjaśnień po tak długim okresie milczenia i mimo zrozumienia nie potrafiła do końca wyzbyć się emocji. Skinęła jej powoli głową, kiedy podziękowała; nie miała za co dziękować, Cassandra chciałaby pomóc jej bardziej. Świat Nokturnu był światem do cna przesiąkniętym złem i był światem mężczyzn - one stały z jego boku. I musiały sobie radzić.
- Więcej o eliksirach poronnych powie ci Rita, Bernadette - dodała w końcu, po raz kolejny słysząc o wiarygodnym źródle informacji. W jakiekolwiek tarapaty się nie wpakowała, rozpraszając strzępy zdradzanych informacji na więcej osób, miała szansę pozostawić swoją mroczną tajemnicę niezdradzoną. - Wiesz, gdzie ją znaleźć, prawda? - Znów utkwiła weń spojrzenie, szansa, że Bernadette nie miała okazji poznać panny Sheridan była co prawda niewielka, ale istniała. Nie ciągnęła tematu, szanując jej prośbę, chciała ją wszak jedynie wesprzeć. Dlatego też nie oponowała, kiedy zapowiedziała, że musi już odejść. Może następnym razem. Nie uśmiechnęła się jednak pokrzepiająco, a jedynie znów skinęła głową - ze zrozumieniem.
- Zanim pójdziesz... - Z głębszym oddechem otworzyła stojącą tuż obok szafkę i wyjęła zeń nieduży słoik szczelnie otulony szarym papierem - widok dłoni zatopionej w formalinie nie był najprzyjemniejszy i Cassandra wolała, ze względu na wrażenia czysto estetyczne, kryć go przed oczyma, również własnymi. Wolnym krokiem ponownie zbliżyła się do Bernadette, wręczając jej przesyłkę.
- Dobrze, że wróciłaś, przyda mi się twoja pomoc - odezwała się już nieco cieplej. - Na interesy masz czas? - Choć słowa mogły na to wskazywać, Cassandra nie chciała być złośliwa. Doskonale potrafiła zrozumieć brak chęci ku towarzyskim pogawędkom, a zwłaszcza ku trudnym towarzyskim pogawędkom, ale sykle kusiły każdego, zwłaszcza te łatwo zarobione. Bernadette czasem dostarczała jej... specyfiki do Paliczków, była w tym naprawdę świetna, niezwykle dyskretna i nie zwracała na siebie uwagi w tłumie, na wypadek, gdyby któryś z bardziej nadpobudliwych pracowników Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów zapragnął nagle skontrolować ulice Nokturnu. Naprawdę brakowało jej Bernadette.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Skinęłam lekko głową, uśmiechając się dość łagodnie na wzmiankę o Ricie, która wkrótce mogła okazać się moim zbawieniem... bądź przekleństwem; przez chwilę przeszło mi przez myśl, że niejaki Graham, węsząc dokładnie w poniektórych miejscach, mógłby dowiedzieć się zbyt wiele i sprowadzić na mnie przekleństwo. Impulsywnie zmarszczyłam brwi.
- Tak, wiem - skłamałam gładko, notując w myślach, aby w najbliższym czasie zrobić ostrożny rekonesans i obowiązkowo dowiedzieć się, gdzie mogę odnaleźć tę nokturnową specjalistkę od spraw poronno-aborcyjnych; nie wątpiłam, że odnajdę ją bez problemu, lecz nie to powodowało mój niepokój. Bywałam porywcza, lecz nigdy głupia i domyślałam się, że Cassandra z każdą chwilą mogła zacząć rozumieć, co zmusiło mnie do odwiedzenia jej lecznicy; obsesyjnie odraczałam ten moment, jakbym wciąż wierzyła, że nigdy nie nadejdzie, że cały czarodziejski świat jest niedomyślny, nie zauważy zmiany, która zaszła w Bernadette. Przeklinałam siebie, że wciąż nie potrafiłam ostatecznie przeistoczyć się we własną bliźniaczkę, spalić wszystkie chybotliwe mosty i rozpocząć nowe, lepsze i nieswoje życie.
Widząc, jak (ze zrozumieniem?) kiwa głową, odwróciłam się szybko, by ruszyć w kierunku okupowanego przez trolla holu. Marzyłam o tym, by znów zaszyć się w mieszkaniu, gdzie nie musiałam już kłamać, oddać się kontemplacji niedokładnie pomalowanych ścian i naklejać kolejne wydania Proroka Codziennego w miejscach, gdzie tworzyły się zacieki. Ale po chwili zamarłam, jakby przejęta obezwładniającym marazmem; nie przewidziałam nawet możliwości - choć gdzieś podskórnie modliłam się o nią, w duszy wychwalając wszystkich bogów, o jakich kiedykolwiek usłyszałam - aby uzdrowicielka próbowała mnie zatrzymać. Zaskoczona jej głosem, spojrzałam przez ramię, nieudolnie starając się zasłonić ziejącą z oczu pustkę warstwą sztucznego ciepła; to rozpierzchło się, wyglądając karykaturalnie, a ja bezceremonialnie westchnęłam.
- Mam - odparłam tylko, chwytając w dłonie szczelnie owinięty pakunek; nie mogłam pozbyć się wrażenia, że coś zachlupotało w nim złowrogo, ale nie dałam po sobie poznać ukrytej w milczeniu obawy. Bezzwłocznie potrzebowałam pieniędzy. - Jakieś wytyczne? - spytałam niewylewnie, nie mając pojęcia, czego oczekuje ode mnie - a raczej od mojej martwej siostry - ciemnowłosa uzdrowicielka; kto by pomyślał, że niewinna duszyczka i ulubienica matki, najwspanialsza Bernie, aż tak dotkliwie wplątała się w najciemniejsze z interesów? Zlecenie Cassandry dotyczyć mogło absolutnie wszystkiego; nieważne, czy chodziło o anonimowe przekazanie komuś przesyłki, przechowanie niebezpiecznego (czarnomagicznego?) przedmiotu w mieszkaniu aż do czasu, gdy będzie można oddać go bądź odsprzedać za korzystną cenę, czy nawet upieczenie czekoladowego ciasta z zawartości słoika (wtedy nie wiedziałam jeszcze, co w nim jest, choć nie ulegało wątpliwości, że sprawdzę to, gdy tylko nadarzy się okazja; byłam ciekawska, a ciekawość ta zaprowadzi mnie kiedyś prosto do grobu). Póki co nie zamierzałam dociekać, analizować jej słów i stawiać niewygodnych pytań; skoro już na start obdarzała mnie wielkim zaufaniem, nie chciałam zawieść.
- Tak, wiem - skłamałam gładko, notując w myślach, aby w najbliższym czasie zrobić ostrożny rekonesans i obowiązkowo dowiedzieć się, gdzie mogę odnaleźć tę nokturnową specjalistkę od spraw poronno-aborcyjnych; nie wątpiłam, że odnajdę ją bez problemu, lecz nie to powodowało mój niepokój. Bywałam porywcza, lecz nigdy głupia i domyślałam się, że Cassandra z każdą chwilą mogła zacząć rozumieć, co zmusiło mnie do odwiedzenia jej lecznicy; obsesyjnie odraczałam ten moment, jakbym wciąż wierzyła, że nigdy nie nadejdzie, że cały czarodziejski świat jest niedomyślny, nie zauważy zmiany, która zaszła w Bernadette. Przeklinałam siebie, że wciąż nie potrafiłam ostatecznie przeistoczyć się we własną bliźniaczkę, spalić wszystkie chybotliwe mosty i rozpocząć nowe, lepsze i nieswoje życie.
Widząc, jak (ze zrozumieniem?) kiwa głową, odwróciłam się szybko, by ruszyć w kierunku okupowanego przez trolla holu. Marzyłam o tym, by znów zaszyć się w mieszkaniu, gdzie nie musiałam już kłamać, oddać się kontemplacji niedokładnie pomalowanych ścian i naklejać kolejne wydania Proroka Codziennego w miejscach, gdzie tworzyły się zacieki. Ale po chwili zamarłam, jakby przejęta obezwładniającym marazmem; nie przewidziałam nawet możliwości - choć gdzieś podskórnie modliłam się o nią, w duszy wychwalając wszystkich bogów, o jakich kiedykolwiek usłyszałam - aby uzdrowicielka próbowała mnie zatrzymać. Zaskoczona jej głosem, spojrzałam przez ramię, nieudolnie starając się zasłonić ziejącą z oczu pustkę warstwą sztucznego ciepła; to rozpierzchło się, wyglądając karykaturalnie, a ja bezceremonialnie westchnęłam.
- Mam - odparłam tylko, chwytając w dłonie szczelnie owinięty pakunek; nie mogłam pozbyć się wrażenia, że coś zachlupotało w nim złowrogo, ale nie dałam po sobie poznać ukrytej w milczeniu obawy. Bezzwłocznie potrzebowałam pieniędzy. - Jakieś wytyczne? - spytałam niewylewnie, nie mając pojęcia, czego oczekuje ode mnie - a raczej od mojej martwej siostry - ciemnowłosa uzdrowicielka; kto by pomyślał, że niewinna duszyczka i ulubienica matki, najwspanialsza Bernie, aż tak dotkliwie wplątała się w najciemniejsze z interesów? Zlecenie Cassandry dotyczyć mogło absolutnie wszystkiego; nieważne, czy chodziło o anonimowe przekazanie komuś przesyłki, przechowanie niebezpiecznego (czarnomagicznego?) przedmiotu w mieszkaniu aż do czasu, gdy będzie można oddać go bądź odsprzedać za korzystną cenę, czy nawet upieczenie czekoladowego ciasta z zawartości słoika (wtedy nie wiedziałam jeszcze, co w nim jest, choć nie ulegało wątpliwości, że sprawdzę to, gdy tylko nadarzy się okazja; byłam ciekawska, a ciekawość ta zaprowadzi mnie kiedyś prosto do grobu). Póki co nie zamierzałam dociekać, analizować jej słów i stawiać niewygodnych pytań; skoro już na start obdarzała mnie wielkim zaufaniem, nie chciałam zawieść.
Gość
Gość
Wpatrywała się w Dairine badawczo, przenikliwie, lecz milcząco. Myśli w jej głowie szaleńczo płynęły jedna za drugą, poszukując sensu w tej zagmatwanej rozmowie, lecz pozostały chaotyczne i niepoukładane, jeden element układanki nie pasował do drugiego, zaś trzeci - wydawał się być z zupełnie innego obrazka. Martwiła się o tę dziewczynę, lecz była świadoma, że, jak każdy, posiadał swoje mroczne sekrety, których tajemnica na zawsze powinna pozostać tajemnicą. Coś w niej było innego, coś musiało się wydarzyć; biły od niej inne emocje. A może jej się tylko wydawało? Bardzo prawdopodobne, mogła być tylko przeczulona, zrażona najczarniejszymi myślami, kiedy Dairine tak długo się nie pokazywała. Może po prostu Nokturn wpędzał ją powoli w szaleństwo i nakazywał szukać podstępu w najbardziej błahych wizytach. Wpatrywała się prosto w jej oczy, kiedy odwróciła się w jej stronę - czy dostrzegła tę zmianę wyrazu? Coś jej się zdało.
Przekazała dziewczynie słój powoli, później, niż powinna, zsuwając smukłe palce ze ścianek słoika. Nie była pewna, czy Bernadette w tym stanie, cokolwiek jej było, powinna brać zlecenia, ale równie mocno prawdopodobny wydawał się jej fakt, że dziewczyna mogła tego zwyczajnie potrzebować. Gdzie kłopoty, tam trzeba pieniędzy, gdzie kłopoty, tam przykra i frustrująca bezczynność. Nie cofnęła się ani o krok, pozostając blisko Bernadette. Cieszyło ją, że dziewczyna zgodziła się kontynuować ich układ, ale dużo bardziej niepokoiło ją jej osobliwe zachowanie.
- Jak zawsze - odparła tylko, krótko, właściwie myślami wciąż lawirując wokół wcześniejszej rozmowy, Bernadette przecież doskonale wiedziała, co i jak, zawsze sobie radziła. - Zapłacą ci w Paliczkach, ale przypomnij im się, że jesteś ode mnie. - Nie przykładała wielkiej wagi do wypowiadanych słów, wypowiadała je niemal machinalnie, lekko, bez namysłu, wiedząc, że Bernadette właściwie też o tym wie. Nie pierwszy raz miała z jej polecenia przemykać mrocznymi uliczkami Nokturnu; zawsze dyskretna, szybka i dokładna, zawsze sprytnie maskująca makabryczne przesyłki Cassandry. Niezawodna. - Pewnie będą cię pamiętać, ale bądź ostrożna - dodała szeptem, trudno rozpoznać, czy bardziej do siebie, czy do dziewczyny. Na moment odwróciła twarz na bok, przygryzając wargę.
- Bernadette - wypowiedziała miękko jej imię raz jeszcze, zdawać by się mogło z większym wysiłkiem; jej spojrzenie powróciło ku jej twarzy - chłodne tęczówki zapłonęły czymś cieplejszym. Czymś szczerszym. Chciała zatrzymać ją u siebie na jeszcze jedną chwilę, choćby i krótką. - Jeśli będziesz potrzebowała rozmowy... przyjdź do mnie - szepnęła, już na nią nie patrząc. Wyminęła kobietę i udała się wgłąb przedsionka, bez słowa odprowadzając ją ku drzwiom. Nie chciała pozwolić jej wyjść pierwszej, August bywał rozdrażniony, kiedy ktoś przerywał jego poobiednią drzemkę - Cassandra minęła go lekkim krokiem, stając tuż obok bestii, która nie otworzyła nawet oka.
Przekazała dziewczynie słój powoli, później, niż powinna, zsuwając smukłe palce ze ścianek słoika. Nie była pewna, czy Bernadette w tym stanie, cokolwiek jej było, powinna brać zlecenia, ale równie mocno prawdopodobny wydawał się jej fakt, że dziewczyna mogła tego zwyczajnie potrzebować. Gdzie kłopoty, tam trzeba pieniędzy, gdzie kłopoty, tam przykra i frustrująca bezczynność. Nie cofnęła się ani o krok, pozostając blisko Bernadette. Cieszyło ją, że dziewczyna zgodziła się kontynuować ich układ, ale dużo bardziej niepokoiło ją jej osobliwe zachowanie.
- Jak zawsze - odparła tylko, krótko, właściwie myślami wciąż lawirując wokół wcześniejszej rozmowy, Bernadette przecież doskonale wiedziała, co i jak, zawsze sobie radziła. - Zapłacą ci w Paliczkach, ale przypomnij im się, że jesteś ode mnie. - Nie przykładała wielkiej wagi do wypowiadanych słów, wypowiadała je niemal machinalnie, lekko, bez namysłu, wiedząc, że Bernadette właściwie też o tym wie. Nie pierwszy raz miała z jej polecenia przemykać mrocznymi uliczkami Nokturnu; zawsze dyskretna, szybka i dokładna, zawsze sprytnie maskująca makabryczne przesyłki Cassandry. Niezawodna. - Pewnie będą cię pamiętać, ale bądź ostrożna - dodała szeptem, trudno rozpoznać, czy bardziej do siebie, czy do dziewczyny. Na moment odwróciła twarz na bok, przygryzając wargę.
- Bernadette - wypowiedziała miękko jej imię raz jeszcze, zdawać by się mogło z większym wysiłkiem; jej spojrzenie powróciło ku jej twarzy - chłodne tęczówki zapłonęły czymś cieplejszym. Czymś szczerszym. Chciała zatrzymać ją u siebie na jeszcze jedną chwilę, choćby i krótką. - Jeśli będziesz potrzebowała rozmowy... przyjdź do mnie - szepnęła, już na nią nie patrząc. Wyminęła kobietę i udała się wgłąb przedsionka, bez słowa odprowadzając ją ku drzwiom. Nie chciała pozwolić jej wyjść pierwszej, August bywał rozdrażniony, kiedy ktoś przerywał jego poobiednią drzemkę - Cassandra minęła go lekkim krokiem, stając tuż obok bestii, która nie otworzyła nawet oka.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Czułam się jak marionetka w teatrze sadystycznego lalkarza - szamotałam się, tańczyłam w takt irracjonalnych i skrajnych odczuć, a moim krokom daleko było do gracji baleriny; płonęłam nienawiścią, by zaraz ukoić się pod ciężarem troskliwego (czy to nie dziwnie, że nikt nigdy tak na mnie nie patrzył?) spojrzenia uzdrowicielki. Przesłodkie było połączenie żaru i marazmie, apatii i rozrzewnienia; zaśmiałabym się nad nim, delektując każdym uczuciem z feerii sprzecznych emocji, gdyby tylko nie było to postrzegane jako społecznie niepoprawne, zakrawające o szaleństwo, w którym dopiero zaczynałam się pogrążać. A przynajmniej tak łudziłam się, spoglądając na ciemnowłosą kolejny raz, mając gdzieś głęboko w duszy nadzieję, że po raz ostatni. Słój pełen kłamstw i tajemnic ciążył mi w dłoniach, korciło mnie, by otworzyć go tu i teraz; wstrzymałam się jednak, zdając na resztki rozsądku, które cicho podpowiadały mi, że byłoby to n i e w y o b r a ż a l n i e bezmyślne. Godne desperatki, w którą powoli się przeistaczałam.
Stałam tak nieopodal holu, kątem oka dostrzegając już widmo wejściowych drzwi i powoli rozumiejąc, że sama wpędziłam się w pułapkę; nie ruszałam się jednak, starając się zapamiętać każde ze słów, które padły, choć nie udawałam nawet przed samą sobą, że w pełni rozumiem ich znaczenie. Skinęłam lekko głową, niepewna, które ze słów w danej chwili byłoby odpowiednie (że tak zrobię? że rozumiem? że doskonale to wiem? że niepotrzebnie powtarza to kolejny raz?).
- Zawsze jestem ostrożna - uśmiechnęłam się słabo, brzydko, z drobną nutą ironii, którą mogłam zrozumieć tylko ja. Nie wiedziałam, że kobieta była wróżbitką - gdyby dziwnym trafem ta informacja dotarła do moich uszu, najpewniej już nigdy nie postawiłabym tu nogi, a najchętniej rzuciłabym cały magiczny świat, o który tak długo walczyłam, strącając go w nieodgadnione głębiny zapomnienia. Nie domyślałam się jednak, nie miałam powodu, więc nieświadomie igrałam z ogniem, który skazywał ludzi tak bezmyślnych jak ja na wieczne potępienie i pełną niesprawiedliwej goryczy pokutę.
- Przyjdę - skłamałam, nie zdając sobie sprawy, że tak naprawdę nieprzyjemnie ocierałam się o prawdę - tę, której jeszcze nie znałam, co mogła majaczyć co najwyżej we wróżebnym umyśle czarownicy. - I dziękuję raz jeszcze - dodałam, już po chwili patrząc w milczeniu, jak kobieta wyprzedza mnie, znikając w ciemności przedsionka. Spojrzałam na nią ostatni raz, mimowolnie niespokojnie zerknęłam na strażnika lecznicy; ten również nie zachęcał mnie do tego, bym zajrzała tu ponownie. Nie pozwoliłam jednak niechęci i obawom wykrzywić twarz w niepewnym grymasie, choć moja mocno ograniczona mimika (nieco zbyt mocno ściągnięte usta, blednące pod szminką wargi i bezkresna pustka skryta gdzieś w tęczówkach) musiała wyglądać nadzwyczaj nienaturalnie.
Nie znałam zasad panujących na Nokturnie, wciąż czułam się tu obco; nie miałam pojęcia, czy tutejsi żegnają się, czy sądzą, że ludzie mieli tendencję do niewracania - może często znikali, ginęli, spotykał ich zły los, którego nie chcieli kusić krótkim żegnaj brzmiącym jak śmiertelny wyrok. Bo przecież możemy nie ujrzeć się już nigdy.
- Do zobaczenia - rzuciłam więc tylko, nie spoglądając już w tył, a potem zgubiłam się w ciemności zakurzonych alejek. Nim dotarłam do mieszkania na Pokątnej, zdążyłam zabłądzić kilkakrotnie wśród identycznych meandrów i alejek. Cóż, przeszło mi przez myśl, gdy rozglądałam się rozpaczliwie w poszukiwaniu (względnie) znajomych punktów odniesienia. Nigdy nie nauczę się być jedną z nich.
| zt x2
Stałam tak nieopodal holu, kątem oka dostrzegając już widmo wejściowych drzwi i powoli rozumiejąc, że sama wpędziłam się w pułapkę; nie ruszałam się jednak, starając się zapamiętać każde ze słów, które padły, choć nie udawałam nawet przed samą sobą, że w pełni rozumiem ich znaczenie. Skinęłam lekko głową, niepewna, które ze słów w danej chwili byłoby odpowiednie (że tak zrobię? że rozumiem? że doskonale to wiem? że niepotrzebnie powtarza to kolejny raz?).
- Zawsze jestem ostrożna - uśmiechnęłam się słabo, brzydko, z drobną nutą ironii, którą mogłam zrozumieć tylko ja. Nie wiedziałam, że kobieta była wróżbitką - gdyby dziwnym trafem ta informacja dotarła do moich uszu, najpewniej już nigdy nie postawiłabym tu nogi, a najchętniej rzuciłabym cały magiczny świat, o który tak długo walczyłam, strącając go w nieodgadnione głębiny zapomnienia. Nie domyślałam się jednak, nie miałam powodu, więc nieświadomie igrałam z ogniem, który skazywał ludzi tak bezmyślnych jak ja na wieczne potępienie i pełną niesprawiedliwej goryczy pokutę.
- Przyjdę - skłamałam, nie zdając sobie sprawy, że tak naprawdę nieprzyjemnie ocierałam się o prawdę - tę, której jeszcze nie znałam, co mogła majaczyć co najwyżej we wróżebnym umyśle czarownicy. - I dziękuję raz jeszcze - dodałam, już po chwili patrząc w milczeniu, jak kobieta wyprzedza mnie, znikając w ciemności przedsionka. Spojrzałam na nią ostatni raz, mimowolnie niespokojnie zerknęłam na strażnika lecznicy; ten również nie zachęcał mnie do tego, bym zajrzała tu ponownie. Nie pozwoliłam jednak niechęci i obawom wykrzywić twarz w niepewnym grymasie, choć moja mocno ograniczona mimika (nieco zbyt mocno ściągnięte usta, blednące pod szminką wargi i bezkresna pustka skryta gdzieś w tęczówkach) musiała wyglądać nadzwyczaj nienaturalnie.
Nie znałam zasad panujących na Nokturnie, wciąż czułam się tu obco; nie miałam pojęcia, czy tutejsi żegnają się, czy sądzą, że ludzie mieli tendencję do niewracania - może często znikali, ginęli, spotykał ich zły los, którego nie chcieli kusić krótkim żegnaj brzmiącym jak śmiertelny wyrok. Bo przecież możemy nie ujrzeć się już nigdy.
- Do zobaczenia - rzuciłam więc tylko, nie spoglądając już w tył, a potem zgubiłam się w ciemności zakurzonych alejek. Nim dotarłam do mieszkania na Pokątnej, zdążyłam zabłądzić kilkakrotnie wśród identycznych meandrów i alejek. Cóż, przeszło mi przez myśl, gdy rozglądałam się rozpaczliwie w poszukiwaniu (względnie) znajomych punktów odniesienia. Nigdy nie nauczę się być jedną z nich.
| zt x2
Gość
Gość
|3 sierpnia o ile mnie pamięć nie myli, no siema Cass
Schodząc po skrzypiących i pozostawiających wiele do życzenia schodach, starał się, by podróż ta sprawiła Ricie jak najmniej bólu. Nie miał jednak wpływu na to, że klatka schodowa w kamienicy przy ulicy Nokturnu 13/3 nie była przystosowana do tego typu wędrówek. Miał tylko nadzieję, że paskudne odłamki szkła wbijające się w jej szczupłe plecy, nie weszły jeszcze głębiej. Odgłosy jego kroków i prawie gruźliczego kaszlu mieszały się z dźwiękami ulicy, do której się zbliżali. Bez trudu mógł usłyszeć każde słowa wypowiedziane przez Ritę. Zwłaszcza, że każdy dźwięk wydobywający się z jej ust, niknął tłumiony przez materiał jego koszuli. Zmieszany z gorącym oddechem, mógłby być składową istnej mieszanki wybuchowej, gdyby nie zaistniała sytuacja, która pozwalała mu nie tracić zbyt prędko jasności umysłu. – Nawet tak dramatyczną chwilę musisz zepsuć swoim brakiem powagi sytacji? – Bardziej stwierdził, niż zapytał, przytłumionym głosem. Niosąc ją, na ułamek sekundy ukrył twarz w jej włosach. Wiedział dobrze, że jedyną osobą, która w tym momencie mogła im pomóc była niezastąpiona naczelna magomedyczka Nokturnu. Nie odpowiedział na jej groźby. Być może nie dosłyszał, a być może nie chciał poruszać tematu, przez który jego gniew tylko wzmógłby się do granic możliwości, a w tej chwili nie było to pożądanym uczuciem. W świetle ulicznych latarni, które właśnie mijali nie mógł dojrzeć sińca, który wykwitł na jej szyi. Cienie biegnące po ich twarzach, dawały namiastkę anonimowości, która w tym miejscu była przyjemnością dla nielicznych wybrańców. Zamarł na kilka kroków przed drzwiami lecznicy. Jej słowa wprawiły go w oszołomienie. I to nie sam sens słów, który jak mógł się domyślać, należał do tej części natury jej osobowości, która uwielbiała się przekomarzać. Oszołomiony był raczej ich prawdziwością.
- Masz absolutną rację. – Odparł, siląc się na szelmowski ton. Podszedł maksymalnie blisko, by móc zastukać do środka. Nie miał jednak sposobności by dostatecznie mocno walić w drzwi, kiedy na rękach nadal trzymał Ritę. Zwłaszcza, że każda kolejna próba zagrażała osunięciem się jej, a co za tym idzie, również wbijaniem się szkła, które nadal tkwiło w jej plecach. Obrócił się odpowiednio, by odepchnąć przeszkodę ramieniem. Po drugiej próbie rygiel ustąpił i drzwi stanęły otworem. Zapach zgnilizny wtargnął do jego płuc, kiedy wymijał szerokim łukiem legowisko trolla z hodowli Yaxleyów. Stwór nie wyglądał na zadowolonego z widoku dwójki intruzów, jednak Burke nie mógł nic poradzić na to, że w tej chwili naruszał jego prywatność. Rita była ważniejsza, a dzięki temu, że blask latarni padł na jej bladą twarz, troll widocznie zaniechał wcześniej zamierzonego ataku.
- Cassandro! – Zawołał, rozglądając się za miejscem, na którym mógłby położyć poszkodowaną. – CASSANDRO VABLATSKY! – Ponowił próbę.
Schodząc po skrzypiących i pozostawiających wiele do życzenia schodach, starał się, by podróż ta sprawiła Ricie jak najmniej bólu. Nie miał jednak wpływu na to, że klatka schodowa w kamienicy przy ulicy Nokturnu 13/3 nie była przystosowana do tego typu wędrówek. Miał tylko nadzieję, że paskudne odłamki szkła wbijające się w jej szczupłe plecy, nie weszły jeszcze głębiej. Odgłosy jego kroków i prawie gruźliczego kaszlu mieszały się z dźwiękami ulicy, do której się zbliżali. Bez trudu mógł usłyszeć każde słowa wypowiedziane przez Ritę. Zwłaszcza, że każdy dźwięk wydobywający się z jej ust, niknął tłumiony przez materiał jego koszuli. Zmieszany z gorącym oddechem, mógłby być składową istnej mieszanki wybuchowej, gdyby nie zaistniała sytuacja, która pozwalała mu nie tracić zbyt prędko jasności umysłu. – Nawet tak dramatyczną chwilę musisz zepsuć swoim brakiem powagi sytacji? – Bardziej stwierdził, niż zapytał, przytłumionym głosem. Niosąc ją, na ułamek sekundy ukrył twarz w jej włosach. Wiedział dobrze, że jedyną osobą, która w tym momencie mogła im pomóc była niezastąpiona naczelna magomedyczka Nokturnu. Nie odpowiedział na jej groźby. Być może nie dosłyszał, a być może nie chciał poruszać tematu, przez który jego gniew tylko wzmógłby się do granic możliwości, a w tej chwili nie było to pożądanym uczuciem. W świetle ulicznych latarni, które właśnie mijali nie mógł dojrzeć sińca, który wykwitł na jej szyi. Cienie biegnące po ich twarzach, dawały namiastkę anonimowości, która w tym miejscu była przyjemnością dla nielicznych wybrańców. Zamarł na kilka kroków przed drzwiami lecznicy. Jej słowa wprawiły go w oszołomienie. I to nie sam sens słów, który jak mógł się domyślać, należał do tej części natury jej osobowości, która uwielbiała się przekomarzać. Oszołomiony był raczej ich prawdziwością.
- Masz absolutną rację. – Odparł, siląc się na szelmowski ton. Podszedł maksymalnie blisko, by móc zastukać do środka. Nie miał jednak sposobności by dostatecznie mocno walić w drzwi, kiedy na rękach nadal trzymał Ritę. Zwłaszcza, że każda kolejna próba zagrażała osunięciem się jej, a co za tym idzie, również wbijaniem się szkła, które nadal tkwiło w jej plecach. Obrócił się odpowiednio, by odepchnąć przeszkodę ramieniem. Po drugiej próbie rygiel ustąpił i drzwi stanęły otworem. Zapach zgnilizny wtargnął do jego płuc, kiedy wymijał szerokim łukiem legowisko trolla z hodowli Yaxleyów. Stwór nie wyglądał na zadowolonego z widoku dwójki intruzów, jednak Burke nie mógł nic poradzić na to, że w tej chwili naruszał jego prywatność. Rita była ważniejsza, a dzięki temu, że blask latarni padł na jej bladą twarz, troll widocznie zaniechał wcześniej zamierzonego ataku.
- Cassandro! – Zawołał, rozglądając się za miejscem, na którym mógłby położyć poszkodowaną. – CASSANDRO VABLATSKY! – Ponowił próbę.
Anthony Burke
Zawód : Łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Jak mogę im odmówić,
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Śpij, kochanie... Cassandra stała w pokoju córki, usypiając córkę - ciemności otulały zbyt brzydką jak na tę małą księżniczkę komnatkę. Ostatnio miała problemy ze snem - większe niż zwykle. Dzień po dniu nawiedzały ją koszmary z wilkiem i sarną, a ostatnimi czasy wilk coraz bardziej zaczynał przypominać olbrzymiego psa. Nie była pewna, co miało to oznaczać - ponurak, powiązany z powrotem jej ojca? Wzdrygnęła się, wizje były zbyt wyraźne, by można było mówić o pomyłce... ale przecież Lysa była tylko dzieckiem. Dzieckiem z darem, którego jeszcze nie rozumiała i którego jeszcze nie potrafiła oddzielić od fantazji. Nikt jej nigdy nie ostrzegł, że rodzicielstwo będzie takie trudne...
Wpatrywała się w szybę, o którą leniwie uderzał letni deszcz, jej dźwięk usypiał Lysę. Uniosła ku twarzy poręczny lichtarz z płonącą świecą, z zamiarem zdmuchnięcia płomienia - cisza otulała je już od dłuższego czasu, dziewczynka z pewnością już spała. Nie było jednak jej dane zaznać spokoju; dobiegł ją ogłuszający ryk... Anthonego? czy dobrze rozpoznała jego głos? Jej twarz przeciął paskudny wyraz niezadowolenia, ze złością spojrzała na Lysę, która otworzyła oczy. Zbliżyła się do dziecka wolnym krokiem, nieśpiesznie - przecież nikt nie będzie poganiał jej we własnym domu - gładząc jej włosy i czule ją uciszając, gdy Anthony zakrzyknął po raz kolejny. Poczekaj, szepnęła, całując jej włosy i ze złością zamaszystym krokiem zeszła do nieproszonego gościa, jak wściekły huragan sunąc po schodach.
- Anthony Burke - zaczęła stanowczo, jak do dziecka, jeszcze nim ujrzała gościa na oczy. - Mam nadzieję, że masz dobry powód, żeby mnie niepokoić o takiej porze i to w tak impertynencki sposób. Ostrzegam cię, jeszcze raz... - U progu przedsionka stanęła jak wryta, jej głos ugrzązł w gardle. - Rita? - właściwie bezdźwięcznie poruszyła ustami, szeroko otwierając oczy; Rita Sheridan, w takim stanie? Kto śmiał? Do licha, kto... Wcześniej nie pomyślała, jakim cudem August pozwolił mu wydawać te dzikie ryki, teraz jednak wszystko było już jasne, troll przecież doskonale znał jej przyjaciółkę... i był dość mądry, bo pojąć, co się działo. - Anthony... - powtórzyła łamiącym się głosem, lichtarz wypadł z jej bezwładnej dłoni - płomień świecy zgasł. - Co się stało? - Jej głos był cichy, blady, strach przeszył ją na wskroś. Raz jeszcze spojrzała na Burke'a, spośród całej zakały męskiego gatunku, naprawdę dobrze, że alchemiczka trafiła akurat w jego ręce. Nie wyglądało na to, by trafili w tarapaty razem, Anthonemu nic nie było - musiał gdzieś ją znaleźć. Żywiła ogromną nadzieje, że posiadał przynajmniej informacje, Rita nie powinna tracić sił na rozmowę... a im więcej Cassandra będzie wiedziała, tym szybciej będzie w stanie jej pomóc. Wyjęła z powłóczystej spódnicy różdżkę, nie chcąc tracić czasu, niedbale machnąwszy za Anthonym dłonią, poprowadziła go wgłąb pokojów, gdzie znajdowały się łóżka dla pacjentów.
/ zt x3, chodźcie tu.
Wpatrywała się w szybę, o którą leniwie uderzał letni deszcz, jej dźwięk usypiał Lysę. Uniosła ku twarzy poręczny lichtarz z płonącą świecą, z zamiarem zdmuchnięcia płomienia - cisza otulała je już od dłuższego czasu, dziewczynka z pewnością już spała. Nie było jednak jej dane zaznać spokoju; dobiegł ją ogłuszający ryk... Anthonego? czy dobrze rozpoznała jego głos? Jej twarz przeciął paskudny wyraz niezadowolenia, ze złością spojrzała na Lysę, która otworzyła oczy. Zbliżyła się do dziecka wolnym krokiem, nieśpiesznie - przecież nikt nie będzie poganiał jej we własnym domu - gładząc jej włosy i czule ją uciszając, gdy Anthony zakrzyknął po raz kolejny. Poczekaj, szepnęła, całując jej włosy i ze złością zamaszystym krokiem zeszła do nieproszonego gościa, jak wściekły huragan sunąc po schodach.
- Anthony Burke - zaczęła stanowczo, jak do dziecka, jeszcze nim ujrzała gościa na oczy. - Mam nadzieję, że masz dobry powód, żeby mnie niepokoić o takiej porze i to w tak impertynencki sposób. Ostrzegam cię, jeszcze raz... - U progu przedsionka stanęła jak wryta, jej głos ugrzązł w gardle. - Rita? - właściwie bezdźwięcznie poruszyła ustami, szeroko otwierając oczy; Rita Sheridan, w takim stanie? Kto śmiał? Do licha, kto... Wcześniej nie pomyślała, jakim cudem August pozwolił mu wydawać te dzikie ryki, teraz jednak wszystko było już jasne, troll przecież doskonale znał jej przyjaciółkę... i był dość mądry, bo pojąć, co się działo. - Anthony... - powtórzyła łamiącym się głosem, lichtarz wypadł z jej bezwładnej dłoni - płomień świecy zgasł. - Co się stało? - Jej głos był cichy, blady, strach przeszył ją na wskroś. Raz jeszcze spojrzała na Burke'a, spośród całej zakały męskiego gatunku, naprawdę dobrze, że alchemiczka trafiła akurat w jego ręce. Nie wyglądało na to, by trafili w tarapaty razem, Anthonemu nic nie było - musiał gdzieś ją znaleźć. Żywiła ogromną nadzieje, że posiadał przynajmniej informacje, Rita nie powinna tracić sił na rozmowę... a im więcej Cassandra będzie wiedziała, tym szybciej będzie w stanie jej pomóc. Wyjęła z powłóczystej spódnicy różdżkę, nie chcąc tracić czasu, niedbale machnąwszy za Anthonym dłonią, poprowadziła go wgłąb pokojów, gdzie znajdowały się łóżka dla pacjentów.
/ zt x3, chodźcie tu.
bo ty jesteś
prządką
prządką
6 grudnia
Pojawienie się w lecznicy Cassandry było niemal tragikomiczne. Oto ona - Cornelia, po pięciu latach, niczym syn marnotrawny, zjawiała się znów na Nokturnie. Pod zmienionym imieniem, mamiąc siebie i całe otoczenie obietnicami odcięcia się całkowicie od swojej przeszłości. Ale w to chyba nikt nie wierzył; powrót równoznaczny był z przeciwstawieniem się demonom przeszłości. Mogła ukrywać się, uciekać i twierdzić, że po połowie dekady nikt jej nie rozpozna, ale... to było takie naiwne. A przecież naiwna nie była, prawda? I doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że przyjdzie moment w którym znów stanie przed jednym ze starych znajomych.
Najgorsze było już za nią; Graham zjawił się nagle, a potem zniknął, zostawiając po sobie tylko i wyłącznie niepewność. Do tej pory nie miała pewności, czy to był sen, ale i nie chciała jej posiadać. Odszedł. I paradoksalnie, choć przecież miała być zupełnie nową sobą, czuła żal, że znów jest sama.
Choć to niezupełnie było prawdą - właściwie jak wszystko - o czym przypominało nabyte zaledwie parę dni temu przeziębienie. Kąpiele w Tamizie pory grudniowej nie były nigdy zbyt dobrym pomysłem i alkohol nie mógł ich usprawiedliwiać. Wydawać by się mogło, że po wyjazdach na północ i kąpielach w zimnej wodzie jakaś tam Tamiza nie powinna przynieść żadnych negatywnych skutków, ale przeziębienie nie pytało jakie ma pani doświadczenia tylko atakowało nos i gardło. Właściwie nie było żadnych powodów, by nie mogła iść do Munga - zresztą z takim przeziębieniem to mogła też nigdzie nie iść, nie takie rzeczy się przeżywało - ale gdy do głowy przyszło wspomnienie Cassandry, Cornelia wygramoliła się z łóżka i była gotowa iść teraz natychmiast. Właściwie nie wiedziała dlaczego. Może chciała spotkać znów przyjazną niegdyś twarz, może wciąż czuła wyrzuty sumienia, że zniknęła tak bez słowa - ciekawe, czy to jakkolwiek czarnowidzkę obeszło - może chciała wreszcie posiedzieć z kimś, kto w i e d z i a ł - i upewnić się.
A może zwyczajnie przez ten zatkany nos nie docierała do jej mózgu dostateczna ilość tlenu i to był jeden z tych bardzo, bardzo głupich pomysłów, jakie czasem przychodziły jej do głowy.
Wyjaśnień mogło być kilka, wszystkie równie pokrętne jak Nokturnowe uliczki - a jednak były wystarczającym pretekstem, by w przedsionku lecznicy panny Vablatsky znalazła się otulona szalikiem postać z charakterystycznie potarganymi włosami. Powinna zawołać; nonszalancko się przywitać, wypełniając niezmienione przez lata pomieszczenie brzmieniem swojego głosu, ale z zaciśniętego chorobą i nagłą niepewnością gardła nie chciał wydobyć się żaden dźwięk.
Nie powinna tu przychodzić. Nie była już przecież Cornelią.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pojawienie się w lecznicy Cassandry było niemal tragikomiczne. Oto ona - Cornelia, po pięciu latach, niczym syn marnotrawny, zjawiała się znów na Nokturnie. Pod zmienionym imieniem, mamiąc siebie i całe otoczenie obietnicami odcięcia się całkowicie od swojej przeszłości. Ale w to chyba nikt nie wierzył; powrót równoznaczny był z przeciwstawieniem się demonom przeszłości. Mogła ukrywać się, uciekać i twierdzić, że po połowie dekady nikt jej nie rozpozna, ale... to było takie naiwne. A przecież naiwna nie była, prawda? I doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że przyjdzie moment w którym znów stanie przed jednym ze starych znajomych.
Najgorsze było już za nią; Graham zjawił się nagle, a potem zniknął, zostawiając po sobie tylko i wyłącznie niepewność. Do tej pory nie miała pewności, czy to był sen, ale i nie chciała jej posiadać. Odszedł. I paradoksalnie, choć przecież miała być zupełnie nową sobą, czuła żal, że znów jest sama.
Choć to niezupełnie było prawdą - właściwie jak wszystko - o czym przypominało nabyte zaledwie parę dni temu przeziębienie. Kąpiele w Tamizie pory grudniowej nie były nigdy zbyt dobrym pomysłem i alkohol nie mógł ich usprawiedliwiać. Wydawać by się mogło, że po wyjazdach na północ i kąpielach w zimnej wodzie jakaś tam Tamiza nie powinna przynieść żadnych negatywnych skutków, ale przeziębienie nie pytało jakie ma pani doświadczenia tylko atakowało nos i gardło. Właściwie nie było żadnych powodów, by nie mogła iść do Munga - zresztą z takim przeziębieniem to mogła też nigdzie nie iść, nie takie rzeczy się przeżywało - ale gdy do głowy przyszło wspomnienie Cassandry, Cornelia wygramoliła się z łóżka i była gotowa iść teraz natychmiast. Właściwie nie wiedziała dlaczego. Może chciała spotkać znów przyjazną niegdyś twarz, może wciąż czuła wyrzuty sumienia, że zniknęła tak bez słowa - ciekawe, czy to jakkolwiek czarnowidzkę obeszło - może chciała wreszcie posiedzieć z kimś, kto w i e d z i a ł - i upewnić się.
A może zwyczajnie przez ten zatkany nos nie docierała do jej mózgu dostateczna ilość tlenu i to był jeden z tych bardzo, bardzo głupich pomysłów, jakie czasem przychodziły jej do głowy.
Wyjaśnień mogło być kilka, wszystkie równie pokrętne jak Nokturnowe uliczki - a jednak były wystarczającym pretekstem, by w przedsionku lecznicy panny Vablatsky znalazła się otulona szalikiem postać z charakterystycznie potarganymi włosami. Powinna zawołać; nonszalancko się przywitać, wypełniając niezmienione przez lata pomieszczenie brzmieniem swojego głosu, ale z zaciśniętego chorobą i nagłą niepewnością gardła nie chciał wydobyć się żaden dźwięk.
Nie powinna tu przychodzić. Nie była już przecież Cornelią.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Drzwi lecznicy, skrzypiąc, otworzyły się przed Cornelią leniwe; z wnętrza pomieszczenia dobiegł ją chrapliwy pomruk bestii, która za czasów, w których się znały, jeszcze tutaj nie mieszkała. Cassandra, odziana w białą koszulę i powłóczystą granatową spódnicę, z szyją owiniętą bawełnianą chustą, badawczo spojrzała na jej twarz, wcale nie rozpoznając jej... w pierwszej chwili. Zawsze nieufnie odnosiła się do obcych, mogli być przecież spoza lub, zgrozo, z Ministerstwa, lecz im dłużej spoglądała na twarz Cornelii, z tym większym przekonaniem odnajdywała na niej dawne znajome rysy. Ładne kości policzkowe, zgrabny nos, pełne usta, wygięte brwi, potargane włosy, złote jak pszeniczne łany. To naprawdę ty?
Mogłaby sądzić, że zaginęła, że ktoś wreszcie zaszlachtował ją w którejś z ciemnych uliczek, kiedy błąkała się po nich samotnie, zbyt mocno odstając od towarzystwa wokół, mogłaby sądzić, że nie żyła od przynajmniej kilku lat. Mogłaby - gdyby nie widziała więcej niż inni. A przecież nie widziała jej śmierci. Więc - dlaczego? Cassandra była jak kot, od ucieczki przed ojcem Lisy najwyżej ceniła sobie takie wartości, jak wolność i niezależność. Nie przejmowała się nikim - oprócz córki, naturalnie - i skupiała się na tym, by nikt jej wywalczonej wolności nigdy nie odebrał. Kiedyś zniknęła - tak samo. Bo miała taki kaprys. Czy Cornelia była do niej podobna?
Odsunęła się od progu, pchnąwszy lekko drzwi, by zrobić jej miejsce i stanęła przy trollu gnieżdżącym się na posłaniu - oddzielając go od przejścia.
- Zaskakująca wizyta - oznajmiła tylko, choć w jej głosie pobrzmiewał chłód; dawna znajoma twarz nie odzywała się zbyt długo, by bez wyjaśnienia w Cassandrze uchował się do niej sentyment. Pamiętała ją jako kobietę Grahama, Grahama, który jakiś czas temu również zapadł się pod ziemię. Jak duchy przeszłości, senne mary wracały do rzeczywistości: ile z nich jeszcze miało zamiar powstać? Pewne wspomnienia Cassandra pielęgnowała głęboko w odmętach zapomnianej podświadomości - i nie pozwalała im się stamtąd wydostawać. Nie lubiła widzieć przyszłości, lecz równie niechętnie wracała do przeszłości.
Mogłaby sądzić, że zaginęła, że ktoś wreszcie zaszlachtował ją w którejś z ciemnych uliczek, kiedy błąkała się po nich samotnie, zbyt mocno odstając od towarzystwa wokół, mogłaby sądzić, że nie żyła od przynajmniej kilku lat. Mogłaby - gdyby nie widziała więcej niż inni. A przecież nie widziała jej śmierci. Więc - dlaczego? Cassandra była jak kot, od ucieczki przed ojcem Lisy najwyżej ceniła sobie takie wartości, jak wolność i niezależność. Nie przejmowała się nikim - oprócz córki, naturalnie - i skupiała się na tym, by nikt jej wywalczonej wolności nigdy nie odebrał. Kiedyś zniknęła - tak samo. Bo miała taki kaprys. Czy Cornelia była do niej podobna?
Odsunęła się od progu, pchnąwszy lekko drzwi, by zrobić jej miejsce i stanęła przy trollu gnieżdżącym się na posłaniu - oddzielając go od przejścia.
- Zaskakująca wizyta - oznajmiła tylko, choć w jej głosie pobrzmiewał chłód; dawna znajoma twarz nie odzywała się zbyt długo, by bez wyjaśnienia w Cassandrze uchował się do niej sentyment. Pamiętała ją jako kobietę Grahama, Grahama, który jakiś czas temu również zapadł się pod ziemię. Jak duchy przeszłości, senne mary wracały do rzeczywistości: ile z nich jeszcze miało zamiar powstać? Pewne wspomnienia Cassandra pielęgnowała głęboko w odmętach zapomnianej podświadomości - i nie pozwalała im się stamtąd wydostawać. Nie lubiła widzieć przyszłości, lecz równie niechętnie wracała do przeszłości.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Przez moment rozważała jeszcze możliwość odwrotu. Wystarczyłoby przecież wyśmiać swoje durne pomysły, obrócić się na pięcie i najzwyczajniej w świecie uciec - na tym się, Cornelio, znasz przecież bardzo dobrze - lecz nim kolejna decyzja została podjęta, nim wszystko przebrnęło przez tryby mechanizmu zwanego umysłem spowolnionego nieco przeziębieniem, nim dotarło do niej, że żałować tego może jeszcze długo, drzwi zaskrzypiały. I odwrotu już nie było.
Cassandra nie zmieniła się właściwie wcale. A może to przeklęta umiejętność dostrzegania duchów przeszłości sprawiła, że Cornelia nie miała żadnych wątpliwości co do tożsamości wychodzącej jej naprzeciw kobiety. Zresztą, przecież właśnie do niej przyszła, więc kogóż innego miałaby się spodziewać? Może parę zmarszczek nabytych przez te parę lat, może nieco zmieniona twarz. Była przecież przyzwyczajona do sączącej się ściekami Nokturnu goryczy, a jednak Cornelia dostrzegała w jej oczach dodatkowe powleczenie warstwą smutku. Może je sobie wmówiła. Może byłoby jej lepiej, gdyby życie nie tylko ją wgniotło brutalnie w ziemię - a zarazem przecież tego Cassandrze nie życzyła. Nawet teraz, kiedy zdawało się, że ten błysk w brązowych oczach i zawadiacki uśmiech dawno przeminęły - nawet teraz była ni mniej, ni więcej Cornelią. Niezmiennie.
Ostatecznie okazywało się, że tak naprawdę uciec się nie da.
Nie wiedziała co odpowiedzieć. Zjawiała się po pięciu latach niemal bezczelnie, napotykając zwyczajowy chłód tonu przeznaczony dla normalnych (względnie) klientów i otwarte drzwi, ale one nie były przecież niczym dziwnym. Nie zostały otwarte ze względu na wspomnienia, lecz fakt, że zaliczano ją znów do Nokturnu - i sama nie wiedziała, czy to ją martwi, czy też cieszy. Nagle okazywało się bowiem, że wszystkie te ucieczki, całe pięć lat izolacji okazywały się być zaledwie nieznaczącym ułamkiem. Może to cecha przeszłości, a może to ta czarna magia Nokturnu, od którego uciec się nie da. On zawsze przygarnia swoje dzieci jak jakiś brutalny ojciec alkoholik w nagłym przypływie czułości.
- Zaskakiwanie wróżbity dziwi niezmiennie - odpowiedziała po chwili milczenia, tchnąc banałem i sentymentalizmem, z charakterystyczną przekorą i nową - jak na ich znajomość - nutą dziwacznej, niezdrowej nostalgii. Zrobiła krok, pociągnęła nosem bezwiednie. Nie przekroczyła progu. Nie była pewna. Patrzyła na dawną znajomą, przyjaciółkę? niby bez przejęcia, poszukując jednocześnie potwierdzenia, choćby maleńkiego ułamka przyzwolenia, cienia uśmiechu, który zapewne bardziej sobie wmawiała, niżby gościć miał na ustach kobiety, gdy odwiedzała ją, wprowadzając rozbłyski światła, uroczy zamęt do każdego zakamarka.
Wmawiała sobie tak wiele kiedyś, mogła przecież wmówić i teraz.
Cassandra nie zmieniła się właściwie wcale. A może to przeklęta umiejętność dostrzegania duchów przeszłości sprawiła, że Cornelia nie miała żadnych wątpliwości co do tożsamości wychodzącej jej naprzeciw kobiety. Zresztą, przecież właśnie do niej przyszła, więc kogóż innego miałaby się spodziewać? Może parę zmarszczek nabytych przez te parę lat, może nieco zmieniona twarz. Była przecież przyzwyczajona do sączącej się ściekami Nokturnu goryczy, a jednak Cornelia dostrzegała w jej oczach dodatkowe powleczenie warstwą smutku. Może je sobie wmówiła. Może byłoby jej lepiej, gdyby życie nie tylko ją wgniotło brutalnie w ziemię - a zarazem przecież tego Cassandrze nie życzyła. Nawet teraz, kiedy zdawało się, że ten błysk w brązowych oczach i zawadiacki uśmiech dawno przeminęły - nawet teraz była ni mniej, ni więcej Cornelią. Niezmiennie.
Ostatecznie okazywało się, że tak naprawdę uciec się nie da.
Nie wiedziała co odpowiedzieć. Zjawiała się po pięciu latach niemal bezczelnie, napotykając zwyczajowy chłód tonu przeznaczony dla normalnych (względnie) klientów i otwarte drzwi, ale one nie były przecież niczym dziwnym. Nie zostały otwarte ze względu na wspomnienia, lecz fakt, że zaliczano ją znów do Nokturnu - i sama nie wiedziała, czy to ją martwi, czy też cieszy. Nagle okazywało się bowiem, że wszystkie te ucieczki, całe pięć lat izolacji okazywały się być zaledwie nieznaczącym ułamkiem. Może to cecha przeszłości, a może to ta czarna magia Nokturnu, od którego uciec się nie da. On zawsze przygarnia swoje dzieci jak jakiś brutalny ojciec alkoholik w nagłym przypływie czułości.
- Zaskakiwanie wróżbity dziwi niezmiennie - odpowiedziała po chwili milczenia, tchnąc banałem i sentymentalizmem, z charakterystyczną przekorą i nową - jak na ich znajomość - nutą dziwacznej, niezdrowej nostalgii. Zrobiła krok, pociągnęła nosem bezwiednie. Nie przekroczyła progu. Nie była pewna. Patrzyła na dawną znajomą, przyjaciółkę? niby bez przejęcia, poszukując jednocześnie potwierdzenia, choćby maleńkiego ułamka przyzwolenia, cienia uśmiechu, który zapewne bardziej sobie wmawiała, niżby gościć miał na ustach kobiety, gdy odwiedzała ją, wprowadzając rozbłyski światła, uroczy zamęt do każdego zakamarka.
Wmawiała sobie tak wiele kiedyś, mogła przecież wmówić i teraz.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pięć lat. Gdyby zapytać Lisy, czym jest dla niej pięć lat, odparłaby, że całym życiem; Cassandrze czas mijał o wiele szybciej, ale pięć lat braku kontaktu musiało odcisnąć swoje piętno. Niewiele więcej minęło od dnia, w którym zniknęła z oczu swoim bliskim, kiedy wydalono ją ze stażu w Mungu, z kursu uzdrowicielskiego. Czy odważyłaby się teraz tak po prostu do nich wrócić, z uśmiechem, bez słowa wyjaśnienia? Nie, choć tak byłoby łatwiej. Twarz Cassandry niezmiennie nie zdradzała emocji, była taką, jaką ją pamiętała sprzed pięciu lat - ze smutnym spojrzeniem, bez cienia uśmiechu na twarzy; życie wgniotło Cassandrę, kiedy była małym dzieckiem, kiedy po raz pierwszy ujrzała w śnie krwawą wizję - od tamtej pory nigdy nie śmiała się na głos, a dzień po dniu czuła się, jakby toczyła w górę stutonowy głaz, dzień po dniu walcząc o przetrwanie; od czasów szkolnych, po dziś dzień, kiedy mieszkała w zapyziałej dziurze na Nokturnie, w towarzystwie trolla, już wyzwolona od mężczyzny, ojca Lisy, który był jej katem. Chłód bijący od Cassandry towarzyszył jej niezmiennie, nigdy nie była ciepłą osobą. Zawsze brakowało jej ciepła nawet dla samej siebie, tym bardziej nie miała w go sobie tyle, by obdarzać nim innych.
W głębi serca cieszyła się, że Cornelii nic nie było, choć podpowiadało jej to trzecie oko już wcześniej; brak błysku w oku, brak uśmiechu, Cassandra, po wszystkim, czego w życiu doświadczyła, zarówno swoim życiem, jaki we snach, życiem innych, była zdania, że uśmiech prędzej czy później zejdzie z twarzy każdego człowieka - i pojawi się na niej ponownie dopiero wtedy, kiedy skóra po śmierci zejdzie z nagiej czaszki; bo śmierć kpiła ze wszystkich jednakowo. Cornelia bez uśmiechu wydała jej się dojrzalsza.
- Mało kto wraca, kiedy już stąd znika - oświadczyła, właściwie wciąż oczekując - jakiegokolwiek wyjaśnienia. Cassandra uciekała. Uciekała całe swoje życie. Pierwszą ucieczką była ucieczka do Hogwartu - nieudana, druga - do Londynu, również nieudana. Potem zaczęła uciekać w cień - ileż jej z tego przyszło? Córka chowana wśród kurzu i pajęczyn. Ale nigdy nie wracała tam, skąd uciekała. A gdyby uciekła z Nokturnu, nigdy nie spojrzałaby za siebie. Teraz patrzyła zaś przed siebie, wprost na Cornelię, a jej pytające spojrzenie wyczekiwało odpowiedzi: gdzie byłaś, Cornelio? Dłoń uzdrowicielki bezwiednie uniosła się ku zawieszonemu na szyi amuletowi z ususzonej jarzębiny.
W głębi serca cieszyła się, że Cornelii nic nie było, choć podpowiadało jej to trzecie oko już wcześniej; brak błysku w oku, brak uśmiechu, Cassandra, po wszystkim, czego w życiu doświadczyła, zarówno swoim życiem, jaki we snach, życiem innych, była zdania, że uśmiech prędzej czy później zejdzie z twarzy każdego człowieka - i pojawi się na niej ponownie dopiero wtedy, kiedy skóra po śmierci zejdzie z nagiej czaszki; bo śmierć kpiła ze wszystkich jednakowo. Cornelia bez uśmiechu wydała jej się dojrzalsza.
- Mało kto wraca, kiedy już stąd znika - oświadczyła, właściwie wciąż oczekując - jakiegokolwiek wyjaśnienia. Cassandra uciekała. Uciekała całe swoje życie. Pierwszą ucieczką była ucieczka do Hogwartu - nieudana, druga - do Londynu, również nieudana. Potem zaczęła uciekać w cień - ileż jej z tego przyszło? Córka chowana wśród kurzu i pajęczyn. Ale nigdy nie wracała tam, skąd uciekała. A gdyby uciekła z Nokturnu, nigdy nie spojrzałaby za siebie. Teraz patrzyła zaś przed siebie, wprost na Cornelię, a jej pytające spojrzenie wyczekiwało odpowiedzi: gdzie byłaś, Cornelio? Dłoń uzdrowicielki bezwiednie uniosła się ku zawieszonemu na szyi amuletowi z ususzonej jarzębiny.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Obserwacja nie dawała żadnego rezultatu. Zwyczajowy schemat nie pasował do obecnej sytuacji; Cassandra była bowiem istotą, z której trudno było wyczytać cokolwiek. Faktycznie - kiedyś, dawno temu, umiała ocenić nawet najdrobniejszy grymas, nawet z jej twarzy. Gdy jeszcze ją znała. Gdy jeszcze przynależała do tego świata, nawet jeśli nikt nie chciał tego przyznać i patrzono na nią z pobłażaniem. Była zbyt energiczna, zbyt wesoła, zbyt dobra, zbyt...
Cóż, teraz pasowała.
- Sądzisz, że da się n a p r a w d ę stąd zniknąć? - będąc wciąż żywym, oczywiście. Trupy trudno pytać o przynależność, o pochodzenie i zamieszkanie, uczucia i wspomnienia. Nokturn nie jest miejscem, które można wymazać ze swojej historii, bo wyciska na człowieku piętno zbyt głębokie, by możliwe było jego usunięcie. Odwróciła wzrok, wciąż milcząc. Co miała powiedzieć, jak wyjaśnić, że wróciła, bo... bo co? Bo nie było już nic, co byłoby na tyle ważne, by wciąż uciekać stąd, ani nic, co skłaniałoby do pozostania tam? Jak miała tłumaczyć to osobie pozbawionej sentymentów, romantycznych natchnień?
Nie miała pojęcia, ile Cassandra wiedziała - nie sądziła, by wiele dowiedziała się od Grahama, choć i taka możliwość istniała, trudno było również powiedzieć, czy zobaczyła cokolwiek w wizji. Zdawała się wyczekiwać wyjaśnień, ale kwestią odrębną było, czy jej się należały. A jednak ciemne oczy Cornelii oderwały się od ściany i powróciły do twarzy rozmówczyni, wyrażając jakąś desperacką decyzję potwierdzoną dodatkowo siąknięciem. - Nie powiedział ci - zauważyła tylko cichym tonem; to nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Westchnęła cicho, poprawiła szalik, zdając sobie sprawę, że poruszone mogą zostać problemy, których nie chciałaby wywlekać w tym momencie. - Nie da się zniknąć - powtórzyła ostatecznie.
Nie pytaj, Cassandro. Albo spytaj, ale nie każ mówić wszystkiego.
Cóż, teraz pasowała.
- Sądzisz, że da się n a p r a w d ę stąd zniknąć? - będąc wciąż żywym, oczywiście. Trupy trudno pytać o przynależność, o pochodzenie i zamieszkanie, uczucia i wspomnienia. Nokturn nie jest miejscem, które można wymazać ze swojej historii, bo wyciska na człowieku piętno zbyt głębokie, by możliwe było jego usunięcie. Odwróciła wzrok, wciąż milcząc. Co miała powiedzieć, jak wyjaśnić, że wróciła, bo... bo co? Bo nie było już nic, co byłoby na tyle ważne, by wciąż uciekać stąd, ani nic, co skłaniałoby do pozostania tam? Jak miała tłumaczyć to osobie pozbawionej sentymentów, romantycznych natchnień?
Nie miała pojęcia, ile Cassandra wiedziała - nie sądziła, by wiele dowiedziała się od Grahama, choć i taka możliwość istniała, trudno było również powiedzieć, czy zobaczyła cokolwiek w wizji. Zdawała się wyczekiwać wyjaśnień, ale kwestią odrębną było, czy jej się należały. A jednak ciemne oczy Cornelii oderwały się od ściany i powróciły do twarzy rozmówczyni, wyrażając jakąś desperacką decyzję potwierdzoną dodatkowo siąknięciem. - Nie powiedział ci - zauważyła tylko cichym tonem; to nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Westchnęła cicho, poprawiła szalik, zdając sobie sprawę, że poruszone mogą zostać problemy, których nie chciałaby wywlekać w tym momencie. - Nie da się zniknąć - powtórzyła ostatecznie.
Nie pytaj, Cassandro. Albo spytaj, ale nie każ mówić wszystkiego.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cassandra uniosła lekko brew, wsłuchując się w jej słowa, w pierwszej chwili zastanawiając się, czy Cornelia zwyczajnie nie postradała zmysłów. To mogło się wydarzyć i z całą pewnością wyjaśniałoby jej długie zniknięcie, jako uzdrowicielka widywała już różne przypadki. A jednak jej oczy patrzyły na nią, pomimo wypowiadanych słów, szalenie zbyt trzeźwo. Cornelia zawsze była inna, a Cassandra nigdy nie rozumiała, co ją tutaj trzymało - sentyment? W takim razie od zawsze była szalona.
- Da - odpowiedziała krótko, usuwając się z drzwi, tym krótkim, choć wymownym gestem zapraszając ją do środka lecznicy. Oczywiście, że się da, ona zniknęła. Na Nokturnie nikt nie pytał o jej poprzednie życie, na Nokturnie nikt go nie znał. Nikt nie wiedział, skąd wzięła się tutaj uzdrowicielka bez kwalifikacji, nikt nie zastanawiał się nad tym, co zmusiło ją do obrania podobnej drogi. Cassandra zniknęła. Uciekła od przeszłości, odnajdując się w miejscu, do którego nie dążył nikt o zdrowych zmysłach, w miejscu przepełnionym brudem, czarnym kurzem i rdzą. Cassandra w gruncie rzeczy niewiele różniła się od trupów, z którymi obcowała; była równie chłodna, jak one, równie pozbawiona ciepłych odruchów, równie zobojętniała na świat i równie martwa dla świata, który znała jako dziecko. - I żaden on nie musi mi tego mówić. Ale zniknięcia naprawdę trzeba chcieć, a ciebie trzymają kajdany, których sensu istnienia nie potrafię pojąć. - Albo potrafię, słowo on sprowadziło zgubę na niejedną kobietę, niegdyś nawet i na Cassandrę. Ale to była przeszłość. Z przeszłością trzeba było nauczyć się sobie radzić, tylko dzięki niej możliwe było przekuwanie słabości w siłę. - Wejdź do środka, mam wino. Opowiesz mi o nim i o tym, co się wydarzyło. - Cassandra również nie pytała, stwierdzała. Zmiana była widoczna na twarzy Cornelii, choć ten cień smutku, zniknięcie beztroski, wydawało się Cassandrze zupełnie naturalne. Cornelia sprawiała teraz na niej wrażenie kobiety dojrzalszej, bardziej doświadczonej. Mądrzejszej, być może? Zdaniem Cassandry, człowieka nierozsądnego najłatwiej poznać było po uśmiechu, pogodzie ducha i kurczowym trzymaniu się nadziei. Czas zerwać kurtynę, nadzieja była nic nie warta, a uśmiech zawsze, prędzej czy później, zamieniał się przepełniony udręką lub rozpaczą grymas. Ludzie szczęśliwi istnieć nie mogli, tak był skonstruowany ten świat. Takie wizje snuło przed nią jej trzecie oko.
- Da - odpowiedziała krótko, usuwając się z drzwi, tym krótkim, choć wymownym gestem zapraszając ją do środka lecznicy. Oczywiście, że się da, ona zniknęła. Na Nokturnie nikt nie pytał o jej poprzednie życie, na Nokturnie nikt go nie znał. Nikt nie wiedział, skąd wzięła się tutaj uzdrowicielka bez kwalifikacji, nikt nie zastanawiał się nad tym, co zmusiło ją do obrania podobnej drogi. Cassandra zniknęła. Uciekła od przeszłości, odnajdując się w miejscu, do którego nie dążył nikt o zdrowych zmysłach, w miejscu przepełnionym brudem, czarnym kurzem i rdzą. Cassandra w gruncie rzeczy niewiele różniła się od trupów, z którymi obcowała; była równie chłodna, jak one, równie pozbawiona ciepłych odruchów, równie zobojętniała na świat i równie martwa dla świata, który znała jako dziecko. - I żaden on nie musi mi tego mówić. Ale zniknięcia naprawdę trzeba chcieć, a ciebie trzymają kajdany, których sensu istnienia nie potrafię pojąć. - Albo potrafię, słowo on sprowadziło zgubę na niejedną kobietę, niegdyś nawet i na Cassandrę. Ale to była przeszłość. Z przeszłością trzeba było nauczyć się sobie radzić, tylko dzięki niej możliwe było przekuwanie słabości w siłę. - Wejdź do środka, mam wino. Opowiesz mi o nim i o tym, co się wydarzyło. - Cassandra również nie pytała, stwierdzała. Zmiana była widoczna na twarzy Cornelii, choć ten cień smutku, zniknięcie beztroski, wydawało się Cassandrze zupełnie naturalne. Cornelia sprawiała teraz na niej wrażenie kobiety dojrzalszej, bardziej doświadczonej. Mądrzejszej, być może? Zdaniem Cassandry, człowieka nierozsądnego najłatwiej poznać było po uśmiechu, pogodzie ducha i kurczowym trzymaniu się nadziei. Czas zerwać kurtynę, nadzieja była nic nie warta, a uśmiech zawsze, prędzej czy później, zamieniał się przepełniony udręką lub rozpaczą grymas. Ludzie szczęśliwi istnieć nie mogli, tak był skonstruowany ten świat. Takie wizje snuło przed nią jej trzecie oko.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Strona 2 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
Sień
Szybka odpowiedź