Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Szpital polowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szpital polowy
Pomimo że jak w każdym szpitalu, tak i tutaj półki uginają się od leków, a łóżka od chorych, to trudno nazwać to miejsce zwyczajnym. Stworzony w jednej z magicznie zabezpieczonych, lśniących od środka jaskiń, początkowo miał pełnić jedynie rolę polowego szpitala, ale ostatecznie: został na stałe. Wewnątrz można znaleźć prowizoryczne pomieszczenia, które wydzielają pacjentów od siebie dzięki drewnianym, cienkim ścianom. Znajduje się tu zaledwie kilka porządnych łóżek: królują materace i rozłożone na ziemi koce, choć Zakon Feniksa robi wszystko, aby jak najprędzej wypełnić to miejsce odpowiednim sprzętem. Uzdrowiciele i pomocnicy mają dla siebie niewielki kąt na samym tyle jaskini, jednak i tam zwykle leżą ranni, ponieważ w Oazie nigdy nie brakuje uchodźców. Zawsze jest tu gwarno, choć nie zawsze – radośnie. Niestety, uzdrowiciele w takim miejscu muszą się liczyć ze wzmożoną śmiertelnością pacjentów, nie raz i nie dwa spowodowaną brakiem odpowiednich leków czy wystarczającej ilości personelu.
Wejście do szpitala zostało magicznie zmniejszone i zakryte prowizorycznymi drzwiami. Jaskinia jest ogrzewana, głównie dzięki magicznemu ciepłu promieniującemu z tworzących ją skał. Ścieżka prowadząca do groty została zaś wyłożona drobnymi kamykami przyniesionymi z plaży i w miarę dobrze ubita.
W szpitalu może pomagać każdy mieszkaniec Oazy czy członek Zakonu, bo rąk do pracy zawsze tu brakuje. Podanie komuś eliksiru albo miski zupy dla niektórych pacjentów może wiązać się z być albo nie być.
Wejście do szpitala zostało magicznie zmniejszone i zakryte prowizorycznymi drzwiami. Jaskinia jest ogrzewana, głównie dzięki magicznemu ciepłu promieniującemu z tworzących ją skał. Ścieżka prowadząca do groty została zaś wyłożona drobnymi kamykami przyniesionymi z plaży i w miarę dobrze ubita.
W szpitalu może pomagać każdy mieszkaniec Oazy czy członek Zakonu, bo rąk do pracy zawsze tu brakuje. Podanie komuś eliksiru albo miski zupy dla niektórych pacjentów może wiązać się z być albo nie być.
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 79
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 3, 1, 6, 4, 2, 1, 3
#1 'k100' : 79
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 3, 1, 6, 4, 2, 1, 3
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k8' : 6
'k8' : 6
Lucinda wyszła ze szpitala razem z innymi Zakonnikami. Nie miała nawet okazji przyjrzeć się temu co przygotowali w Oazie. Cieszyła się, że sama nie zajmuje jednego z przygotowanych łóżek, choć wiedziała, że potrzebuje odpoczynku. Nadal kręciło jej się w głowie, a skutki choroby genetycznej wciąż utrudniały jej życie. Blondynka zmuszała swoje ciało do kolejnych kroków, do ponownego wysiłku. Wszystko dzięki płynącej w jej żyłach adrenalinie i ciągle pracującemu umysłowi. Analizowała wszystko czego się dowiedzieli, słuchała swoich towarzyszy i myślała o konsekwencjach, które mogą nadejść już niedługo. Stracili Kierana, nie było z nimi też Alexa i nikt nie wiedział w jakim stanie jest Justine. Wiedziała, że wszystko rozjaśni się w najbliższych dniach, ale nie chciała tyle czekać. Chciała robić więcej.
Kiedy lord Longbottom przekazał im założenia i plany na najbliższe godziny skinęła głową. Vincent musiał zająć się teraz Tonks, a ona miała zamiar złapać go później. Nie wiedziała co myślał o tej sytuacji z ojcem. Może fakt, że nigdzie nie było ciała, było też potwierdzeniem, że wciąż żyje? Lucinda chciała w to wierzyć, ale jeśli się deportował to gdzie? I czy nie znalazłby już sposobu na powrót do Oazy? Opcji było wiele i jeśli tylko młody Rineheart będzie potrzebował pomocy w poszukiwaniu ojca, to Lucinda na pewno mu tą pomoc zapewni.
Teraz wiedziała, że razem z Wright powinny zająć się więźniami z Tower. Ich przybycie tutaj mogło być nieprzemyślane. Nie do końca wiedzieli z kim mieli do czynienia, ale Lucinda czuła, że zrobili dobrze. Czy wszyscy ci ludzie zasługiwali na zamknięcie za kratami? Czy może schronienie było właśnie tym czego potrzebowali? Lucinda miała zamiar się tego dowiedzieć.
Czarownica wzrokiem zaczęła poszukiwać Wright, ale widząc ją z Williamem postanowiła dać im chwilę dla siebie. Byli w dwóch różnych grupach, nie wiedzieli czy uda im się wyjść z tego żywo. Ulga, którą można było zaobserwować na ich twarzach było czymś co zasługiwało na chwilę intymności. Nie chcąc jednak dłużej zwlekać, blondynka skierowała swoje kroki w stronę więźniów.
- Jak się czujesz? – zapytała kobietę siedzącą na łóżku obok mężczyzny z kubkiem w dłoni. – Nazywam się Lucinda. Jesteście już bezpieczni. Nasi uzdrowiciele zajmą się waszymi ranami. Zapewnimy wam też jedzenie, ubrania i ciepłe posłanie. Musicie wypocząć. – dodała spoglądając na tą trójkę. Po chwili jej wzrok przeniósł się na stojącego wciąż z boku architekta. Mężczyzna wyglądał na zdrowego, ale jego wzrok błądził po ścianach szpitala, wyglądał tak jakby czegoś szukał. Z jego ust padło kilka słów, których Lucinda nie zrozumiała. Brzmiało to tak jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje i co się właściwie wydarzyło. – Później opowiecie nam o wszystkim, dobrze? Będę obok. – odparła ściągając jeden koc z pustego łóżka i podając go kobiecie, którą prawdopodobnie zdążyli się już zaopiekować uzdrowiciele.
Była szlachcianka podeszła do kolejnego łóżka, na którym odpoczywała starsza czarownica. Wyglądała na wymęczoną, ale na szczęście była żywa. Blondynka powstrzymała kobietę, kiedy ta spróbowała się podnieść. – Odpoczywaj – zarządziła. Było ich sporo i Lucinda wiedziała, że resztą zajmie się też Hania. Blondynka nie chciała ich teraz wypytywać. Nie chciała sprawdzać ich nazwisk, męczyć pytaniami. – Zajmiemy się wami. Jak odpoczniecie to porozmawiamy. – nie mieli różdżek, nie wiedzieli, gdzie się znajdują. Nie posiadali teraz wiedzy, która mogłaby im zagrażać. Przede wszystkim musieli mieć spokój, a Lucinda miała zamiar im go zapewnić. I tak dziś nie wróci do domu. Zostanie i dopilnuje by wszyscy znaleźli swoje miejsce w Oazie, jeśli tylko będą go potrzebować. Czarownica podeszła do dzbanka z wodą i nalała jej do szklanki. – Proszę się napić. Proszę chociaż spróbować. – dodała jeszcze, a na jej ustach pojawił się troskliwy uśmiech.
Blondynka przede wszystkim chciała wiedzieć co się stało z Jessą. Czy czarownica żyła? Czy udało im się ją uratować? Na samą myśl czuła się sparaliżowana, a w jej głowie wciąż rozbrzmiewało krakanie wron.
z.t
Kiedy lord Longbottom przekazał im założenia i plany na najbliższe godziny skinęła głową. Vincent musiał zająć się teraz Tonks, a ona miała zamiar złapać go później. Nie wiedziała co myślał o tej sytuacji z ojcem. Może fakt, że nigdzie nie było ciała, było też potwierdzeniem, że wciąż żyje? Lucinda chciała w to wierzyć, ale jeśli się deportował to gdzie? I czy nie znalazłby już sposobu na powrót do Oazy? Opcji było wiele i jeśli tylko młody Rineheart będzie potrzebował pomocy w poszukiwaniu ojca, to Lucinda na pewno mu tą pomoc zapewni.
Teraz wiedziała, że razem z Wright powinny zająć się więźniami z Tower. Ich przybycie tutaj mogło być nieprzemyślane. Nie do końca wiedzieli z kim mieli do czynienia, ale Lucinda czuła, że zrobili dobrze. Czy wszyscy ci ludzie zasługiwali na zamknięcie za kratami? Czy może schronienie było właśnie tym czego potrzebowali? Lucinda miała zamiar się tego dowiedzieć.
Czarownica wzrokiem zaczęła poszukiwać Wright, ale widząc ją z Williamem postanowiła dać im chwilę dla siebie. Byli w dwóch różnych grupach, nie wiedzieli czy uda im się wyjść z tego żywo. Ulga, którą można było zaobserwować na ich twarzach było czymś co zasługiwało na chwilę intymności. Nie chcąc jednak dłużej zwlekać, blondynka skierowała swoje kroki w stronę więźniów.
- Jak się czujesz? – zapytała kobietę siedzącą na łóżku obok mężczyzny z kubkiem w dłoni. – Nazywam się Lucinda. Jesteście już bezpieczni. Nasi uzdrowiciele zajmą się waszymi ranami. Zapewnimy wam też jedzenie, ubrania i ciepłe posłanie. Musicie wypocząć. – dodała spoglądając na tą trójkę. Po chwili jej wzrok przeniósł się na stojącego wciąż z boku architekta. Mężczyzna wyglądał na zdrowego, ale jego wzrok błądził po ścianach szpitala, wyglądał tak jakby czegoś szukał. Z jego ust padło kilka słów, których Lucinda nie zrozumiała. Brzmiało to tak jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje i co się właściwie wydarzyło. – Później opowiecie nam o wszystkim, dobrze? Będę obok. – odparła ściągając jeden koc z pustego łóżka i podając go kobiecie, którą prawdopodobnie zdążyli się już zaopiekować uzdrowiciele.
Była szlachcianka podeszła do kolejnego łóżka, na którym odpoczywała starsza czarownica. Wyglądała na wymęczoną, ale na szczęście była żywa. Blondynka powstrzymała kobietę, kiedy ta spróbowała się podnieść. – Odpoczywaj – zarządziła. Było ich sporo i Lucinda wiedziała, że resztą zajmie się też Hania. Blondynka nie chciała ich teraz wypytywać. Nie chciała sprawdzać ich nazwisk, męczyć pytaniami. – Zajmiemy się wami. Jak odpoczniecie to porozmawiamy. – nie mieli różdżek, nie wiedzieli, gdzie się znajdują. Nie posiadali teraz wiedzy, która mogłaby im zagrażać. Przede wszystkim musieli mieć spokój, a Lucinda miała zamiar im go zapewnić. I tak dziś nie wróci do domu. Zostanie i dopilnuje by wszyscy znaleźli swoje miejsce w Oazie, jeśli tylko będą go potrzebować. Czarownica podeszła do dzbanka z wodą i nalała jej do szklanki. – Proszę się napić. Proszę chociaż spróbować. – dodała jeszcze, a na jej ustach pojawił się troskliwy uśmiech.
Blondynka przede wszystkim chciała wiedzieć co się stało z Jessą. Czy czarownica żyła? Czy udało im się ją uratować? Na samą myśl czuła się sparaliżowana, a w jej głowie wciąż rozbrzmiewało krakanie wron.
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sytuacja, w której właśnie się znajdował napawała gromkim niepokojem, a nawet panicznym strachem. Skłębione, wciąż niespokojne myśli przesuwały się przez uleczony umysł podrzucając najgorsze wizje, niemożliwe wyobrażenia. Wszystko działo się zbyt szybko; nie zdążył zaczerpnąć potężnego haustu świeżego powietrza, który pozwoliły swobodnie odetchnąć – tak po prostu, zwyczajnie, po ludzku. Nie potrafił wyplenić niedawnych obrazów, zdarzeń rozegranych w ciemnych, piekielnych podziemiach. Nie umiał wyzbyć się dziwnego przeświadczenia, że ktoś stoi za jego plecami chcąc zrobić mu krzywdę, przyłożyć różdżkę do drżącego gardła, obić zziębnięte żebra. Nie możliwe, że udało im się wydostać na jesienną powierzchnię, dotrzeć do bezpiecznej Oazy w praktycznie pełnym składzie odnajdując troskliwych przyjaciół. Czy wszyscy zgromadzeni, rozgadani zainteresowani mogli być realni? Czy, aby na pewno obcuje ze świadomą rzeczywistością? A może właśnie tak wygląda szaleństwo; poplątane, nieskładne, lawirujące między prawdą i gorzkim fałszem. Słyszał dźwięki odbijane przez kamienne ściany polowego szpitala. Widział sprawną krzątaninę, czuł zapach leczniczych eliksirów. Rozbiegane tęczówki prześlizgiwały się po rozpoznawalnych twarzach szukając potwierdzenia, wytchnienia, a może bezwzględnej ucieczki? Martwił się co będzie dalej, jak odnajdzie się w nowej doczesności. Nie umiał złożyć wszystkiego w jedną logiczną całość. Świat posypał się na małe kawałeczki, a on musiał wziąć za niego odpowiedzialność; musiał wziąć odpowiedzialność przede wszystkim za nią. To przez niego doznała tak wiele niepotrzebnego, bestialskiego cierpienia. To przez jego opieszałość, zbyt małą odwagę wpadła w ręce bezwzględnych oprawców pragnących widoku krwi rozlanej na brukowej, rozgrzanej słońcem ulicy. To przez niego ledwo trzymała się przy życiu – zagubiona, nieświadoma, z nieuleczoną psychiką. A teraz był tu, przy niej trzymając odległość. Widział jak jasne, nieobecne tęczówki patrzą na niego ze zdumieniem. W głębi duszy przeklinał swój niefortunny wygląd w postaci gęstej, kręconej sierści. Zapomniał, iż właśnie w taki sposób chronili się przed zimnem. Spoglądał prosto na nią troskliwymi, zaszklonymi oczami. Dłonie rwały się do tego, aby ująć wychudzoną dłoń, odprowadzić do łóżka, zamknąć w ramionach choć na chwilę. Chciał usłyszeć, że wie kim jest, że teraz czuje się bezpieczna. Był bezsilny, może nie rozumiał, może za bardzo naciskał, ale czy mogła być zdziwiona? Gubił się w tej przedziwnej sytuacji, która ściskała go za serce. Jak mógł jej pomóc? Co powinien zrobić? Przerażały go jej oczy, które były teraz gdzieś daleko, w pustce, ciemności. Robiła coś dziwnego, jakby chciała pójść do przodu… To nie było normalne, zmarszczył brwi nie godząc się na taki wysiłek. Dźwignął się do góry poszukując sylwetki rudowłosego czarodzieja, który wcześniej zajmował się Tonks. Był niedaleko dlatego nie omieszkał odezwać się smutnym, błagalnym tonem: – Proszę, proszę pana, czy mógłby pan pomoc jej zasnąć? – poprosił nagle, kątem oka wskazując na dziewczynę i zdezorientowanych gapiów. Uzdrowiciel zgodził się i za pomocą czarów zaprosił blondynkę w piękny świat samego Morfeusza. Rineheart złapał ją w ramiona, gdy głowa oraz ciało opadały bezwładnie w stronę zimnego kamienia. Zaniósł ją na łóżko przykrywając pod samą brodę. Odetchnął wdzięcznie, musiał uspokoić zszargane nerwy. Wychodząc na dwór odpalił ziołowego papierosa niknąc w gryzącym dymie. Zaraz do niej wróci, to zajmie tylko chwilę.
Czas mknął przed siebie niezatrzymany. Nie wiedział kiedy nastał wieczór. Siedząc przy łóżku na okrągłym stołku złapał się na tym, że zasnął. Przespał kilka minut, a może dobrych godzin? Zerwał się w popłochu, o mały włos nie przewracając się o ciasną poręcz łóżka. Przetarł twarz hamując potworne ziewanie. Bolały go wszystkie mięśnie, był zmęczony, jednakże czekała go jeszcze jedna powinność. Pospiesznie odwrócił wzrok w stronę zagłówka, na którym drzemała spokojna towarzyszka. Zaklęcie, którym potraktował ją uzdrowiciel, działało. Był mu za to wdzięczny nie mogąc patrzeć na dalsze cierpienie. Im dłużej spoglądał na zbyt kościstą twarz, tym trudniej było mu powstrzymać łzy. Chciał dać im upust, lecz czyjaś obecność wyrwała go z letargu. Otarł wstydliwą wilgoć i zatrzymał mętne spojrzenie, na równie wybiedzonym kompanie. Chciał zapytać jak poszło tam, na polanie, lecz blondyn okazał się szybszy: – Śpi. – zakomunikował przenosząc wzrok na oboje rodzeństwa. Dostrzegał w nich to wyraźne podobieństwo. Czy będzie w stanie spojrzeć im w oczy? – Byłem przy tym jak była wybudzona, zachowywała się bardzo dziwnie i nienaturalnie. – doprecyzował pozwalając, aby brat pacjentki spędził z nią choć chwilę czasu. Głos mu się łamał, był zaspany, lekko zachrypnięty lecz panował nad tym. Szpital wydawał się wyciszony, pozostało tylko kilka osób. Rozmawiali szeptem, aby nie przeszkadzać. Przyglądał się ckliwej scenie chłonął słowa wypowiadane do nieświadomej. Kontynuował: – Opowiem wam o tym jak przyjdzie Skamander. – chciał opaść na krzesło i schować głowę w dłoniach, lecz Michael zasugerował, aby od razu przeszedł do działania. Zatrzymał się na chwilę zastanawiając się czy to dobry moment. Nie mieli czasu, jeśli coś było na rzeczy, trzeba było pozbyć się tego natychmiast. – Dobrze. – wydusił spokojnie odsuwając się o centymetr w poszukiwaniu podręcznej torby. - Musimy się tego pozbyć. - wybełkotał jeszcze wskazując na włosy, który obaj byli pokryci. Wyjął głogową różdżkę i upił ostatni łyk wody ze szklanki, która stała na podłodze. Wziął głęboki wdech. A kiedy przyjaciel z dormitorium zjawił się w pobliżu kiwnął mu głową bez większych emocji. Popatrzył z wdzięcznością na byłego aurora, który miał jeszcze siłę posłać udane wzmocnienie. Unosząc różdżkę skupił się, szeptając: – Hexa Revelio. – jeżeli dziewczyna miała na sobie jakieś zmyślne paskudztwo, będzie mógł to zobaczyć, wyłapać, rozpoznać. Przez dłuższy moment nic się nie stało. Stał w bezruchu czekając na jakiś znak, znajomą konsekwencję. Magia nie wydobyła się na powierzchnię, nie poczuł zupełnie nic. Nie był w najlepszej formie, lecz nie mógł się poddawać. Nie spoglądał na towarzyszy. Uniósł drewnianą broń jeszcze raz szeptając głośniejsze: – Hexa Revelio. - lecz tym razem niemal od razu to poczuł: zawrót głowy, dziwne, gęstniejące, duszne powietrze. Drżało, wibrowało tuż nad sylwetką Justine. Była pokryta wyraźną, białą mgłą. Przybliżył się i nachylił nad nią, aby przyjrzeć się jeszcze dokładniej. Ściągnął brwi w zastanowieniu, zdumieniu dla podjęcia tak śmiałej akcji. Musiał pozbawić jej ciepłego okrycia; odwijając koc nadal przyglądał się kobiecie. Powietrze koncentrowało się tuż nad nią, otulało, opadało i wtedy zobaczył: mała runa przypominająca znak większości rysowała się w okolicy szyi. Kenaz, był teraz zdecydowanie bardziej wyraźny. Wybudził go, wywołał niemą prośbą. Rozszerzył źrenice wracając do normalnej pozycji. Wiedział z czym powiązać ów znak. Spojrzał na wyczekujące twarze towarzyszy i powiedział:
– Tropiciel. Ma na sobie klątwę tropiciela. Przez ten cały czas miała na sobie namiar… – wybełkotał próbując skleić wszystkie fakty w jedno. Od jak dawana porusza się z przekleństwem? Czy ktoś był w posiadaniu jej krwi, czy dostała od kogoś jakiś przedmiot? – Ktoś mógł śledzić każdy jej krok. Widział gdzie była, dokąd zmierzała. Ktoś musiał mieć jej krew, ewentualnie dać jej jakiś przeklęty przedmiot. – przełknął ślinę. – Myślicie, że to oni? Że właśnie przez to mogli mieć pierwsze podejrzenia? – mówił urwanie, a myśli rozbiegały się na wszystkie strony. Za chwilę się tego pozbędzie, musiał oddać trochę inicjatywy pozostałym mężczyznom.
1. Pierwsze Hexa Revelio, nieudane
2. Drugie Hexa Revelio, udane: (17+18+16,5) + 60 = 111,5
Czas mknął przed siebie niezatrzymany. Nie wiedział kiedy nastał wieczór. Siedząc przy łóżku na okrągłym stołku złapał się na tym, że zasnął. Przespał kilka minut, a może dobrych godzin? Zerwał się w popłochu, o mały włos nie przewracając się o ciasną poręcz łóżka. Przetarł twarz hamując potworne ziewanie. Bolały go wszystkie mięśnie, był zmęczony, jednakże czekała go jeszcze jedna powinność. Pospiesznie odwrócił wzrok w stronę zagłówka, na którym drzemała spokojna towarzyszka. Zaklęcie, którym potraktował ją uzdrowiciel, działało. Był mu za to wdzięczny nie mogąc patrzeć na dalsze cierpienie. Im dłużej spoglądał na zbyt kościstą twarz, tym trudniej było mu powstrzymać łzy. Chciał dać im upust, lecz czyjaś obecność wyrwała go z letargu. Otarł wstydliwą wilgoć i zatrzymał mętne spojrzenie, na równie wybiedzonym kompanie. Chciał zapytać jak poszło tam, na polanie, lecz blondyn okazał się szybszy: – Śpi. – zakomunikował przenosząc wzrok na oboje rodzeństwa. Dostrzegał w nich to wyraźne podobieństwo. Czy będzie w stanie spojrzeć im w oczy? – Byłem przy tym jak była wybudzona, zachowywała się bardzo dziwnie i nienaturalnie. – doprecyzował pozwalając, aby brat pacjentki spędził z nią choć chwilę czasu. Głos mu się łamał, był zaspany, lekko zachrypnięty lecz panował nad tym. Szpital wydawał się wyciszony, pozostało tylko kilka osób. Rozmawiali szeptem, aby nie przeszkadzać. Przyglądał się ckliwej scenie chłonął słowa wypowiadane do nieświadomej. Kontynuował: – Opowiem wam o tym jak przyjdzie Skamander. – chciał opaść na krzesło i schować głowę w dłoniach, lecz Michael zasugerował, aby od razu przeszedł do działania. Zatrzymał się na chwilę zastanawiając się czy to dobry moment. Nie mieli czasu, jeśli coś było na rzeczy, trzeba było pozbyć się tego natychmiast. – Dobrze. – wydusił spokojnie odsuwając się o centymetr w poszukiwaniu podręcznej torby. - Musimy się tego pozbyć. - wybełkotał jeszcze wskazując na włosy, który obaj byli pokryci. Wyjął głogową różdżkę i upił ostatni łyk wody ze szklanki, która stała na podłodze. Wziął głęboki wdech. A kiedy przyjaciel z dormitorium zjawił się w pobliżu kiwnął mu głową bez większych emocji. Popatrzył z wdzięcznością na byłego aurora, który miał jeszcze siłę posłać udane wzmocnienie. Unosząc różdżkę skupił się, szeptając: – Hexa Revelio. – jeżeli dziewczyna miała na sobie jakieś zmyślne paskudztwo, będzie mógł to zobaczyć, wyłapać, rozpoznać. Przez dłuższy moment nic się nie stało. Stał w bezruchu czekając na jakiś znak, znajomą konsekwencję. Magia nie wydobyła się na powierzchnię, nie poczuł zupełnie nic. Nie był w najlepszej formie, lecz nie mógł się poddawać. Nie spoglądał na towarzyszy. Uniósł drewnianą broń jeszcze raz szeptając głośniejsze: – Hexa Revelio. - lecz tym razem niemal od razu to poczuł: zawrót głowy, dziwne, gęstniejące, duszne powietrze. Drżało, wibrowało tuż nad sylwetką Justine. Była pokryta wyraźną, białą mgłą. Przybliżył się i nachylił nad nią, aby przyjrzeć się jeszcze dokładniej. Ściągnął brwi w zastanowieniu, zdumieniu dla podjęcia tak śmiałej akcji. Musiał pozbawić jej ciepłego okrycia; odwijając koc nadal przyglądał się kobiecie. Powietrze koncentrowało się tuż nad nią, otulało, opadało i wtedy zobaczył: mała runa przypominająca znak większości rysowała się w okolicy szyi. Kenaz, był teraz zdecydowanie bardziej wyraźny. Wybudził go, wywołał niemą prośbą. Rozszerzył źrenice wracając do normalnej pozycji. Wiedział z czym powiązać ów znak. Spojrzał na wyczekujące twarze towarzyszy i powiedział:
– Tropiciel. Ma na sobie klątwę tropiciela. Przez ten cały czas miała na sobie namiar… – wybełkotał próbując skleić wszystkie fakty w jedno. Od jak dawana porusza się z przekleństwem? Czy ktoś był w posiadaniu jej krwi, czy dostała od kogoś jakiś przedmiot? – Ktoś mógł śledzić każdy jej krok. Widział gdzie była, dokąd zmierzała. Ktoś musiał mieć jej krew, ewentualnie dać jej jakiś przeklęty przedmiot. – przełknął ślinę. – Myślicie, że to oni? Że właśnie przez to mogli mieć pierwsze podejrzenia? – mówił urwanie, a myśli rozbiegały się na wszystkie strony. Za chwilę się tego pozbędzie, musiał oddać trochę inicjatywy pozostałym mężczyznom.
1. Pierwsze Hexa Revelio, nieudane
2. Drugie Hexa Revelio, udane: (17+18+16,5) + 60 = 111,5
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Szybko odszedł od kuzynki, bo to nie był czas na pogawędki. Rozejrzał się po szpitalu, szukając drobnej sylwetki Kerstin – zajmowała się jakimś pacjentem, ale nie dała mu znać o krwi i próbce włosa Justine. Westchnął przeciągle, przeklinając w duchu swój brak pomyślunku. Pewnie o tym zapomniała, ale czy mógł mieć jej to za złe w takiej sytuacji? Ponownie zakasał rękawy, które zdążyły mu już trochę opaść, podchodząc do Tonks. Miał nadzieję, że sen, który jej zafundował kilka godzin temu, pomógł jej choć odrobinę zebrać siły i ogrzać osłabiony organizm. W zasadzie nie wybudzałby jej dzisiaj, gdyby to tylko od niego zależało. Potrzebowała snu. – Zajmę wam tylko chwilę – uspokoił Michaela i tego drugiego mężczyznę, bo tym razem nie miał zamiaru nikogo stąd wyganiać. – Pobiorę ci krew do eliksiru odtworzenia – uprzedził ją, od razu zabierając się do pracy. Ruchy miał szybkie, ale dokładne – działał mechanicznie. Pozwolił kilku kroplom zjechać na dno niedużej probówki, po czym porządnie ją zamknął i schował do kieszonki na piersi. – I włos – powiedział o kilka sekund za późno, bo już trzymał go w dłoni. Krótki, ale wystarczający. Schował go do drugiej probówki (całe szczęście, że przyniósł kilka z Weymouth), która także wylądowała w kieszonce. – Na Merlina, w ogóle się nie zagrzałaś, Tonks... – burknął niezadowolony, kontrolnie kładąc dłonie na jej czole i chłodnej ręce. Wyciągnął różdżkę i mruknął – Figidu maxima – dotykając czubkiem różdżki jej ramienia. Poczuł, jak magia przepływa przez jego ciało, nabierając pewności, że zaklęcie się powiodło. – Teraz lepiej – stwierdził, i już miał odejść do następnego poszkodowanego, ale coś go zaniepokoiło w wyglądzie Michaela. – Dobrze się czujesz? – Zapytał kontrolnie, mierząc go przez chwilę wzrokiem, ale ostatecznie reszta poszkodowanych wygrała i zniknął tak szybko, jak się u nich pojawił.
Podbiegł do młodej kobiety, szybko przeprowadzając wstępną diagnozę. Wyczuł połamane żebra, poza tym miała zwichnięty nadgarstek, zupełnie jak Tonks. – Zaraz lepiej się poczujesz – zapewnił, kierując różdżkę na jej żebra. – Fractura Texta – rzucił na początek, a jasny promień zaklęcia na moment rozświetlił jej skórę. – Arcorecte – poleciało chwilę później, nastawiając jej zwichnięty nadgarstek. Na jej ciele pozostało jeszcze kilka siniaków i stłuczeń, poza tym nie widział żadnych poważnych obrażeń, choć był pewny, że jej psychika kryje ich w sobie mnóstwo. – Episkey Maxima – miało jej pomóc na wszelkie obrażenia tłuczone, a rzucone na koniec – Paxo Maxima – choć trochę uspokoić. Jeszcze raz ją zapewnił, że jest tutaj bezpieczna, po czym wyszedł ze szpitala.
Z przyjemnością zaczerpnął świeżego powietrza, pozwalając sobie na równe pięć sekund przerwy. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Otworzył oczy i upewnił się, że przed szpitalem nie czeka już żaden poszkodowany, po czym wrócił do środka leczyć dalej.
Figidu maxima na Tonks: +35pż (wyziębienie)
Leczenie kobiety
zt [bylobrzydkobedzieladnie]
Podbiegł do młodej kobiety, szybko przeprowadzając wstępną diagnozę. Wyczuł połamane żebra, poza tym miała zwichnięty nadgarstek, zupełnie jak Tonks. – Zaraz lepiej się poczujesz – zapewnił, kierując różdżkę na jej żebra. – Fractura Texta – rzucił na początek, a jasny promień zaklęcia na moment rozświetlił jej skórę. – Arcorecte – poleciało chwilę później, nastawiając jej zwichnięty nadgarstek. Na jej ciele pozostało jeszcze kilka siniaków i stłuczeń, poza tym nie widział żadnych poważnych obrażeń, choć był pewny, że jej psychika kryje ich w sobie mnóstwo. – Episkey Maxima – miało jej pomóc na wszelkie obrażenia tłuczone, a rzucone na koniec – Paxo Maxima – choć trochę uspokoić. Jeszcze raz ją zapewnił, że jest tutaj bezpieczna, po czym wyszedł ze szpitala.
Z przyjemnością zaczerpnął świeżego powietrza, pozwalając sobie na równe pięć sekund przerwy. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Otworzył oczy i upewnił się, że przed szpitalem nie czeka już żaden poszkodowany, po czym wrócił do środka leczyć dalej.
Figidu maxima na Tonks: +35pż (wyziębienie)
Leczenie kobiety
zt [bylobrzydkobedzieladnie]
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Ostatnio zmieniony przez Archibald Prewett dnia 27.01.21 12:36, w całości zmieniany 1 raz
Ledwie zdążyła przywitać swojego brata, nawet nie była w stanie się nim zająć, pocieszyć, sprawić, żeby poczuł się lepiej, a on zniknął na kolejną misję. Westchnęła cicho i przez chwilę nim nie dostała kolejnego przydziału, po prostu rozdawała eliksiry wszystkim poszkodowanym. Widziała wzruszenie w oczach ludzi. Odpuszczający strach, nabieranie sił. Każde z tych spojrzeń, objęć, słów otuchy było piękne jak wschód słońca. Ale nie taki zwyczajny, ale taki po długiej nocy. Podobno na samym biegunie noce trwają pół roku, a po nich następuje półroczny dzień. Właśnie takie uczucie wyobrażała sobie, gdy myślała o takim poranku po półrocznym mroku. Odpuszczający strach, nadzieja, że skoro przetrwali to - będą mogli przetrwać wszystko. Dearborn uśmiechnęła się tylko łagodnie. Bardzo chciała pomóc...
W pewnym momencie podeszła do pana Archibalda. Złapała lekko jego marynarkę za rękaw i dopiero kiedy ten zwrócił na nią uwagę, zabrała dłoń, uznając, że to jednak odrobinę niezręczne. - Sir, czy jeśli zgodziłbyś się czy ja mogłabym... - Trochę się zaplątała. - Pomagać Zakonowi Feniksa pod pana pieczą? Jako uzdrowicielka... - Nie spodziewała się odmowy, nie po tym jak wygląda sytuacja wokół. Wiedziała o Zakonie dostatecznie dużo, by móc zdecydować, że chce pomóc... I chciała mieć oko na Cedrica. Wiedziała, że był pragmatyczny, ale czasami potrafił też bardzo wysoko oceniać możliwości swojego ciała.
Po krótkim pytaniu, skierowała się do następnego potrzebującego - pana z Ministerstwa, który nawet niespecjalnie miał ochotę usiąść. Twierdził, że są bardziej potrzebujący od niego. Kiedy spytała go o imię przedstawił się jako Yates. Miał bardzo nieprzyjemną ranę na czole i wydawał się dosyć przygnębiony. - Bardzo miło mi pana poznać, jestem Elizabeth. Proszę usiąść, przyniosę panu herbaty. - Powiedziała i właściwie tak zrobiła. Podeszła do stolika z wodą, którą podgrzała zaklęciem i zalała ciepły napar. Właściwie to była ziołowa mieszanka, bo było o nią łatwiej w Oazie niż o czarną herbatę. Podała mężczyźnie trochę wyszczerbiony kubek. - Jeśli pan pozwoli, pomogę panu z tym problemem na głowie... Dobrze? - Spytała grzecznie i dopiero po uzyskanej zgodzie machnęła różdżką lekko. - Paxo. - Wypowiedziała. Następnie wypowiedziała kolejne zaklęcie. - Curatio Vulnera. - Obserwowała jak mężczyzna staje się spokojniejszy, a rana z jego czoła znika powoli. Była płytka, więc nie powinna stanowić zagrożenia.
| rzut na zaklęcia
W pewnym momencie podeszła do pana Archibalda. Złapała lekko jego marynarkę za rękaw i dopiero kiedy ten zwrócił na nią uwagę, zabrała dłoń, uznając, że to jednak odrobinę niezręczne. - Sir, czy jeśli zgodziłbyś się czy ja mogłabym... - Trochę się zaplątała. - Pomagać Zakonowi Feniksa pod pana pieczą? Jako uzdrowicielka... - Nie spodziewała się odmowy, nie po tym jak wygląda sytuacja wokół. Wiedziała o Zakonie dostatecznie dużo, by móc zdecydować, że chce pomóc... I chciała mieć oko na Cedrica. Wiedziała, że był pragmatyczny, ale czasami potrafił też bardzo wysoko oceniać możliwości swojego ciała.
Po krótkim pytaniu, skierowała się do następnego potrzebującego - pana z Ministerstwa, który nawet niespecjalnie miał ochotę usiąść. Twierdził, że są bardziej potrzebujący od niego. Kiedy spytała go o imię przedstawił się jako Yates. Miał bardzo nieprzyjemną ranę na czole i wydawał się dosyć przygnębiony. - Bardzo miło mi pana poznać, jestem Elizabeth. Proszę usiąść, przyniosę panu herbaty. - Powiedziała i właściwie tak zrobiła. Podeszła do stolika z wodą, którą podgrzała zaklęciem i zalała ciepły napar. Właściwie to była ziołowa mieszanka, bo było o nią łatwiej w Oazie niż o czarną herbatę. Podała mężczyźnie trochę wyszczerbiony kubek. - Jeśli pan pozwoli, pomogę panu z tym problemem na głowie... Dobrze? - Spytała grzecznie i dopiero po uzyskanej zgodzie machnęła różdżką lekko. - Paxo. - Wypowiedziała. Następnie wypowiedziała kolejne zaklęcie. - Curatio Vulnera. - Obserwowała jak mężczyzna staje się spokojniejszy, a rana z jego czoła znika powoli. Była płytka, więc nie powinna stanowić zagrożenia.
| rzut na zaklęcia
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Walczyła. Mimo bólu, odnajdując odrobinę ulgi w tym, że jej dłonie nie znajdowały się już uniesione ku górze. Co innego teraz zajmowało ją najmocniej. Mimo usilnej potrzeby poruszenia się. Wyjścia stąd. Rzucenia się do ucieczki nie była w stanie nawet drgnąć. Jedyne co było zdolne się poruszać, to oczy, które przesuwały się po miejscu nie wierząc, nie ufając, nie odnajdując w nim ukojenia. Myśli przesuwały się przez jej głowę wraz z kolejnymi pytaniami. Chaotyczne, krzykliwe, nie odnajdujące żadnej odpowiedzi. Była pewna, że to nie może być prawda. Że to jakiś kolejny zmyślny pomysł. A może zwyczajnie kpili sobie z niej. Dając złudne wrażenia, znajome jednostki, pocieszające słowa, jednak zostawiając pętające zaklęcie, które nie pozwalało jej wykonać nawet jednego kroku.
Zajęta walką we własnym wnętrzu nawet nie zauważyła momentu w którym ktoś znalazł się o niej. Kolejnym co pamiętała to opadające powieki i ciało, nad którym traciła kontrolę wiedząc, że zbliża się upadek.
Nie miała pojęcia ile czasu minęło. Chyba nie śniło jej się nic szczególnego. Właściwie nic, byłoby lepszym określeniem. Może to i lepiej? Zmęczony, stargany umysł otrzymał kolejną chwilę, żeby móc odetchnąć od tego, co działo się wokół niej. Kiedy znów otworzyła oczy stał nad nią ktoś, kto wyglądał jak Archibald i mimo, że chciała - a może bardziej czuła wiążącą potrzebę natychmiastowego podniesienia się - stanąć, pozostała spokojna, rejestrując kolejny z wiążących ją rozkazów. Miała nie przeszkadzać uzdrowicielom. A tym był Archibald, choć nadal powątpiewała w jego realność. Tęczówki przesunęły się na probówkę. Zacisnęła zęby. Miesiąc, tyle to trwało. Wiedziała dokładnie. Musiała znaleźć jakiś sposób. Jasne tęczówki skrzyżowały się ze wzrokiem uzdrowiciela, kiedy jego dłoń znalazła się na jej czole. Ale tym razem, nie będąc w stanie, nie odsunęła jak się oparzona. Jedynie patrzyła. Czekała. Czekała na moment w którym odejdzie. Zmrużyła oczy, kontrolnie przesuwając je wokół. Podejmując kolejne, mozolne przenoszenie się do pionu. To co chciała zlewało się z tym, co powinna. Przynajmniej w tym jednym punkcie. Właściwym było, że swoje sprawdzanie Vincent zrobił, kiedy była jeszcze nieprzytomna w innym wypadku…. Właśnie, co, nadal nie była w stanie się ruszyć. Ponownie stanęła na dwóch nogach…. I na tym się skończyło. Wydany, pętający rozkaz był jasny. Miała stać i być grzeczną szlamą. Wzięła wdech w płuca uparcie nie spoglądając w kierunku mężczyzn. Nie słuchając padających słów. Nadal poddawała pod wątpliwość ich prawdziwość. Ale póki co, odzyskanie własnej woli było ważniejsze. Bez niej, nie była w stanie niczego się podjąć. Sen, który otrzymała zregenerował odrobinę klarowność myślenia, ale nie zaleczył całkowicie bólu, traumy, palących mięśni. Zacisnęła zęby pozbawiona możliwości choćby zakomunikowania czegokolwiek. Musiała poradzić sobie sama. Skupiła się więc znów na stopach. Właściwie, jedynie skierowała tam spojrzenie nadal nie poruszając głową. Musiała tylko odebrać swoją wolność. Zrobić jeden krok, a właściwie przesunąć stopę o milimetr.
Tylko tyle, albo aż…
| próbuję przełamać imperio ST 123
bonus: +57
żywotność: 240/240, mało sprawne ręce
Zajęta walką we własnym wnętrzu nawet nie zauważyła momentu w którym ktoś znalazł się o niej. Kolejnym co pamiętała to opadające powieki i ciało, nad którym traciła kontrolę wiedząc, że zbliża się upadek.
Nie miała pojęcia ile czasu minęło. Chyba nie śniło jej się nic szczególnego. Właściwie nic, byłoby lepszym określeniem. Może to i lepiej? Zmęczony, stargany umysł otrzymał kolejną chwilę, żeby móc odetchnąć od tego, co działo się wokół niej. Kiedy znów otworzyła oczy stał nad nią ktoś, kto wyglądał jak Archibald i mimo, że chciała - a może bardziej czuła wiążącą potrzebę natychmiastowego podniesienia się - stanąć, pozostała spokojna, rejestrując kolejny z wiążących ją rozkazów. Miała nie przeszkadzać uzdrowicielom. A tym był Archibald, choć nadal powątpiewała w jego realność. Tęczówki przesunęły się na probówkę. Zacisnęła zęby. Miesiąc, tyle to trwało. Wiedziała dokładnie. Musiała znaleźć jakiś sposób. Jasne tęczówki skrzyżowały się ze wzrokiem uzdrowiciela, kiedy jego dłoń znalazła się na jej czole. Ale tym razem, nie będąc w stanie, nie odsunęła jak się oparzona. Jedynie patrzyła. Czekała. Czekała na moment w którym odejdzie. Zmrużyła oczy, kontrolnie przesuwając je wokół. Podejmując kolejne, mozolne przenoszenie się do pionu. To co chciała zlewało się z tym, co powinna. Przynajmniej w tym jednym punkcie. Właściwym było, że swoje sprawdzanie Vincent zrobił, kiedy była jeszcze nieprzytomna w innym wypadku…. Właśnie, co, nadal nie była w stanie się ruszyć. Ponownie stanęła na dwóch nogach…. I na tym się skończyło. Wydany, pętający rozkaz był jasny. Miała stać i być grzeczną szlamą. Wzięła wdech w płuca uparcie nie spoglądając w kierunku mężczyzn. Nie słuchając padających słów. Nadal poddawała pod wątpliwość ich prawdziwość. Ale póki co, odzyskanie własnej woli było ważniejsze. Bez niej, nie była w stanie niczego się podjąć. Sen, który otrzymała zregenerował odrobinę klarowność myślenia, ale nie zaleczył całkowicie bólu, traumy, palących mięśni. Zacisnęła zęby pozbawiona możliwości choćby zakomunikowania czegokolwiek. Musiała poradzić sobie sama. Skupiła się więc znów na stopach. Właściwie, jedynie skierowała tam spojrzenie nadal nie poruszając głową. Musiała tylko odebrać swoją wolność. Zrobić jeden krok, a właściwie przesunąć stopę o milimetr.
Tylko tyle, albo aż…
| próbuję przełamać imperio ST 123
bonus: +57
żywotność: 240/240, mało sprawne ręce
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
|byłem tu -> tu -> jestem tu
Właściwie tylko to, że był obowiązkowy trzymało go w tym momencie w ryzach. Spętany rozkazami Longbottoma poruszał się wolnym, zmęczonym krokiem ponownie w stronę polowego szpitala. Z pewną dozą chorobliwej podejrzliwości owzroczył sylwetki wyratowanych więźniów, którzy w tym momencie leżeli ja prowizorycznych legowiskach. Powinni sprawdzić i ich, ustalić kim byli, jak i dlaczego znaleźli się w Tower. Odnotował w pamięci by zgłosić Zakonnikom by nie wypuszczali ich poza magiczne wrota dopóki nie ustalą wszystkich faktów. Wiedział jednak, że to mogło poczekać. Jeszcze nim podszedł usłyszał swoje nazwisko.
- Wybaczcie - mruknął przepraszając w zasadzie nie za zwłokę, a fakt, że szybciej w tym momencie nie potrafił się przemieszczać. Ciągle potrzebował pomocy uzdrowiciela. Na razie zawierzał swój los działaniu przeciwbólowego eliksiru. Magiczna aura roztoczona przez Tonksa dodała mu pewności siebie. Uzbroił się w nią by spojrzeć na Justine i właściwie pierwszy raz móc ocenić jej beznadziejny stan. Nie przepadał za oglądaniem efektów chorej wyobraźni katów. Nie pozwolił jednak na to by na jego twarzy tańczyło coś więcej niż skupienie wymieszane ze zmęczeniem.
- Co rozumiesz przez nienaturalnie i dziwnie? - dopytał nie tryskając podobnym entuzjazmem co do przyszłości, jak Michael. To od umiejętności Vincenta miało zależeć czy wszystko miało być faktycznie dobrze. Miał nadzieję, że wilkołak był wstanie trzymać w ryzach swój temperament w przypadku, gdyby słodka zapowiedź stabilizacji miała stać się kwaśnym rozczarowaniem. Westchnął w duchu wstrzymując powietrze kiedy Rineheart zabrał się za czyny, a następnie wydając werdykt. Jasne brwi Skamandera uniosły się wyżej.
- Hmm... Nie zdziwiłbym się. W październiku podczas walk straciła nogę - przypomniał sobie - Musieli wyhodować jej nową - nie wiadomo więc co stało się z tą z która straciła - Nie wiem, jak długo takie ingrediencje są zdatne do użytku przy klątwach. Nie wiem czy otrzymywała jakieś wiadomości z prezentami - spojrzał na Michaela bo w zasadzie to była jego siostra, nie wiedział jak wyglądała jej codzienność poza misjami, poza spotkaniami Zakonu, gdzie chodziła, jakie podarki otrzymywała - Będziesz w stanie to zdjąć od ręki? - Zwrócił się do Vincenta samemu zaraz przyglądając się temu, jak uzdrowiciel zajmował się Justine. Usłyszał coś o eliksirze odtworzenia, lecz nie do końca rozumiał dlaczego. Zignorował to jak na razie skupiając się na faktycznie dziwnym zachowaniu gwardzistki. Jeżeli podnosiła spojrzenie to na krótko. Zdawała się skupiać na wpatrywaniu się w podłogę lub bose stopy. Nic nie mówiła. Leżała, a potem znów stała nie robiąc nic więcej. Skamander pstryknął kilkukrotnie palcami przed twarzą zakonniczki zupełnie jakby starał się ustalić, czy jakiekolwiek bodźce do niej docierały. Nie rozumiał czym objawiało się jej apatyczne zachowanie - Ona nas słyszy...? Czemu nic nie mówi - Wyprostował pochyloną chwilę wcześniej sylwetkę. Złapał się za brodę w geście rzeczowego zamyślenia - To nie może być tylko tropiciel
Właściwie tylko to, że był obowiązkowy trzymało go w tym momencie w ryzach. Spętany rozkazami Longbottoma poruszał się wolnym, zmęczonym krokiem ponownie w stronę polowego szpitala. Z pewną dozą chorobliwej podejrzliwości owzroczył sylwetki wyratowanych więźniów, którzy w tym momencie leżeli ja prowizorycznych legowiskach. Powinni sprawdzić i ich, ustalić kim byli, jak i dlaczego znaleźli się w Tower. Odnotował w pamięci by zgłosić Zakonnikom by nie wypuszczali ich poza magiczne wrota dopóki nie ustalą wszystkich faktów. Wiedział jednak, że to mogło poczekać. Jeszcze nim podszedł usłyszał swoje nazwisko.
- Wybaczcie - mruknął przepraszając w zasadzie nie za zwłokę, a fakt, że szybciej w tym momencie nie potrafił się przemieszczać. Ciągle potrzebował pomocy uzdrowiciela. Na razie zawierzał swój los działaniu przeciwbólowego eliksiru. Magiczna aura roztoczona przez Tonksa dodała mu pewności siebie. Uzbroił się w nią by spojrzeć na Justine i właściwie pierwszy raz móc ocenić jej beznadziejny stan. Nie przepadał za oglądaniem efektów chorej wyobraźni katów. Nie pozwolił jednak na to by na jego twarzy tańczyło coś więcej niż skupienie wymieszane ze zmęczeniem.
- Co rozumiesz przez nienaturalnie i dziwnie? - dopytał nie tryskając podobnym entuzjazmem co do przyszłości, jak Michael. To od umiejętności Vincenta miało zależeć czy wszystko miało być faktycznie dobrze. Miał nadzieję, że wilkołak był wstanie trzymać w ryzach swój temperament w przypadku, gdyby słodka zapowiedź stabilizacji miała stać się kwaśnym rozczarowaniem. Westchnął w duchu wstrzymując powietrze kiedy Rineheart zabrał się za czyny, a następnie wydając werdykt. Jasne brwi Skamandera uniosły się wyżej.
- Hmm... Nie zdziwiłbym się. W październiku podczas walk straciła nogę - przypomniał sobie - Musieli wyhodować jej nową - nie wiadomo więc co stało się z tą z która straciła - Nie wiem, jak długo takie ingrediencje są zdatne do użytku przy klątwach. Nie wiem czy otrzymywała jakieś wiadomości z prezentami - spojrzał na Michaela bo w zasadzie to była jego siostra, nie wiedział jak wyglądała jej codzienność poza misjami, poza spotkaniami Zakonu, gdzie chodziła, jakie podarki otrzymywała - Będziesz w stanie to zdjąć od ręki? - Zwrócił się do Vincenta samemu zaraz przyglądając się temu, jak uzdrowiciel zajmował się Justine. Usłyszał coś o eliksirze odtworzenia, lecz nie do końca rozumiał dlaczego. Zignorował to jak na razie skupiając się na faktycznie dziwnym zachowaniu gwardzistki. Jeżeli podnosiła spojrzenie to na krótko. Zdawała się skupiać na wpatrywaniu się w podłogę lub bose stopy. Nic nie mówiła. Leżała, a potem znów stała nie robiąc nic więcej. Skamander pstryknął kilkukrotnie palcami przed twarzą zakonniczki zupełnie jakby starał się ustalić, czy jakiekolwiek bodźce do niej docierały. Nie rozumiał czym objawiało się jej apatyczne zachowanie - Ona nas słyszy...? Czemu nic nie mówi - Wyprostował pochyloną chwilę wcześniej sylwetkę. Złapał się za brodę w geście rzeczowego zamyślenia - To nie może być tylko tropiciel
Find your wings
Magia poddawała się jej woli. Formuły zaklęć kierowane ruchem magnoliowego drewna przynosiły oczekiwany skutek, rana na plecach kobiety została wyleczona, pozostawiając na skórze nikły blady ślad. Fizyczną pamiątkę, która miała zniknąć za kilka tygodni. Śladem różdżki goiły się otarcia i stłuczenia, by w końcu skóra nabrała odcieni bladości.
Przyniosła jej koc i nakazała, aby pozostała tu póki nie nadejdą kolejne informację. Jeszcze nie wiedziała co będzie z nimi dalej. Wyleczenie ran było zaledwie początkiem. Zarówno ta kobieta jak i reszta były więźniów Tower potrzebowała schronienia na dłużej. Szpital polowy był tylko chwilowym rozwiązaniem. Musieli znaleźć im miejsce w oazie, zapewnić pożywienie, ubrania, przygotować na nadejście zimy. W tym momencie tylko tyle mogła zrobić. Nie mogła do niej pozostać, w przejściach między łóżkami wciąż tłoczyli się inni więźniowie, którzy potrzebowali ich pomocy. Reszta uzdrowicieli była zajęta, pozostawiając kobietę przy łóżku ruszyła kilka kroków dalej. W ostatniej chwili podtrzymała słaniającego się na nogach mężczyznę. Ugięła się pod ciężarem jego ciała, opierając o prycze. Szczęściem miał wystarczająco sił, by utrzymać równowagę. Niezbyt zgrabnym ruchem pomogła mu oprzeć się o łóżko, by mógł zająć na nim miejsce. Wydawał się zdezorientowany, jego spojrzenie było nieobecne. Mała rana na skroni sugerowała uraz, zanim jednak przeszła do zaklęć. Dłońmi zbadała jego stan - upewniła się, że nie doznał urazu szyi, upewniła się że nie było krwotoków z uszu czy z nosa. Zdawało się, że nie było złamań czaszki, musiała jednak sprawdzić czy nie doszło do obrażeń mózgu. Diagno Haemo nie wykazało głębszych obrażeń organu, a episkey zasklepiło otarcie na skroni, a także wyleczyło obrzęk. Podobnie jak wcześniej, otuliła go kocem, zapewniła że niebawem znów do niego przyjdzie. Przez kilka następnych dni potrzebował opieki, by upewnić się że uraz nie okażę się poważniejszy niż podpowiadała pierwsza diagnoza.
Później ruszyła do reszty więźniów, pomagając w opiece reszcie uzdrowiciele. Minuty, godziny zlały się w jedność. Pozostała w oazie do czasu, gdy jej potrzebowali. Zmęczenie uderzyło dopiero później, gdy opuszczając jaskinie uderzyło ją jak wiele czasu minęło. Rozmówiła się z Archibaldem, co do kwestii opieki nad chorymi w kolejnych dniach, a po wszystkim wróciła do domu.
rzut na episkey i diagno haemo
|zt
Przyniosła jej koc i nakazała, aby pozostała tu póki nie nadejdą kolejne informację. Jeszcze nie wiedziała co będzie z nimi dalej. Wyleczenie ran było zaledwie początkiem. Zarówno ta kobieta jak i reszta były więźniów Tower potrzebowała schronienia na dłużej. Szpital polowy był tylko chwilowym rozwiązaniem. Musieli znaleźć im miejsce w oazie, zapewnić pożywienie, ubrania, przygotować na nadejście zimy. W tym momencie tylko tyle mogła zrobić. Nie mogła do niej pozostać, w przejściach między łóżkami wciąż tłoczyli się inni więźniowie, którzy potrzebowali ich pomocy. Reszta uzdrowicieli była zajęta, pozostawiając kobietę przy łóżku ruszyła kilka kroków dalej. W ostatniej chwili podtrzymała słaniającego się na nogach mężczyznę. Ugięła się pod ciężarem jego ciała, opierając o prycze. Szczęściem miał wystarczająco sił, by utrzymać równowagę. Niezbyt zgrabnym ruchem pomogła mu oprzeć się o łóżko, by mógł zająć na nim miejsce. Wydawał się zdezorientowany, jego spojrzenie było nieobecne. Mała rana na skroni sugerowała uraz, zanim jednak przeszła do zaklęć. Dłońmi zbadała jego stan - upewniła się, że nie doznał urazu szyi, upewniła się że nie było krwotoków z uszu czy z nosa. Zdawało się, że nie było złamań czaszki, musiała jednak sprawdzić czy nie doszło do obrażeń mózgu. Diagno Haemo nie wykazało głębszych obrażeń organu, a episkey zasklepiło otarcie na skroni, a także wyleczyło obrzęk. Podobnie jak wcześniej, otuliła go kocem, zapewniła że niebawem znów do niego przyjdzie. Przez kilka następnych dni potrzebował opieki, by upewnić się że uraz nie okażę się poważniejszy niż podpowiadała pierwsza diagnoza.
Później ruszyła do reszty więźniów, pomagając w opiece reszcie uzdrowiciele. Minuty, godziny zlały się w jedność. Pozostała w oazie do czasu, gdy jej potrzebowali. Zmęczenie uderzyło dopiero później, gdy opuszczając jaskinie uderzyło ją jak wiele czasu minęło. Rozmówiła się z Archibaldem, co do kwestii opieki nad chorymi w kolejnych dniach, a po wszystkim wróciła do domu.
rzut na episkey i diagno haemo
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Po pomocy panu Yatesowi, Lizzie właściwie już tylko porządkowała eliksiry i czasami kogoś doglądała, wiedząc, że z pewnością nie odłoży jeszcze dzisiaj różdżki. Większość pacjentów będzie potrzebowała Paxo by utrzymać spokojny sen, bo przechodzili przez ogromną traumę. Większość z nich nie chciała o niej mówić, nie dziwiła się. Nie dopytała też. Po prostu działała. Robiła swoje, za każdym razem patrząc na tych ludzi z ogromnym współczuciem. Nalewała herbaty, przynosiła koce, otulała chorych do snu. Wiedziała też, że skoro jest jedyną osobą mieszkającą w Oazie, będzie mogła tutaj zostać najdłużej ze wszystkich, pilnując chorych. Zdecydowanie potrzebowali wziąć wartę przy ludziach, ale w tym temacie musiała skonsultować się z Panem Archibaldem i Panną Roselyn. W końcu oni mieli tutaj największą wiedzę. Kiedy w końcu znaleźli chwilę, by porozmawiać przez chwilę całą ekipą uzdrowicieli, zaproponowała, że weźmie pierwszą wartę. Oczywiście, że nie jest to najwygodniejsza na świecie pozycja w do pracy, ale Zakonnicy powoli zaczęli się rozchodzić. Zostało kilka osób przy Justine, która nadal pokazywała, że nie jest jeszcze do końca ozdrowiała, ale nią zajmował się pan Archibald. Lizzie się nie wtrącała, zamiast tego złapała za jedną z kurtek leżących gdzieś na boku, ułożyła na zamkniętej, drewnianej skrzynce i przysiadła na niej, zabierając ze sobą napar z rumianku, którego w Oazie rosło na pęczki. Potrzebowała się trochę odprężyć przed ciężką nocą. I z rosnącą fascynacją obserwowała rozmowy o klątwach, czasami posyłając niepewne spojrzenia w kierunku pana Rinehearta, który był tak zaaferowany, że nie miał okazji się z nią przywitać. Nie zdziwiła się. A może sama powinna pójść się przywitać. Chociaż powiedzieć dzień dobry? Po zabawie na plaży też miała wrażenie, że jeśli nie przychodziła z herbatką i tomikiem poezji, to zawsze był ktoś ciekawszy do rozmowy.
Z resztą... To okropnie nieprofesjonalne. Takie głupie myśli. Usiadła więc podciągając nogi do siebie i została tak w szpitalu przez całą noc, nawet wtedy, gdy wszyscy inni uzdrowiciele odeszli na zasłużony odpoczynek.
| zt
Z resztą... To okropnie nieprofesjonalne. Takie głupie myśli. Usiadła więc podciągając nogi do siebie i została tak w szpitalu przez całą noc, nawet wtedy, gdy wszyscy inni uzdrowiciele odeszli na zasłużony odpoczynek.
| zt
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmarszczył lekko brwi, gdy Vincent wykrył klątwę.
-Masz możliwość określić od jak dawna...? - wychrypiał z błogą nieświadomością kogoś, kto nie znał się na klątwach ani runach ani możliwościach łamaczy klątw. -Nie mogli zobaczyć naszego domu, Justine nałożyła tam Fideliusa. Oazy pewnie też nie, ale okolice samego wejścia... - poczuł na czole zimny pot. Jak dokładnie mogli śledzić jej lokalizację? Zobaczyć Szkocję? Hogwart? Zakazany Las? Przejście pod kamieniami?
Zacisnął mocno szczękę. Może już od dawna powinni być ostrożniejsi?
-Anthony ma rację. - pokiwał głową, spoglądając na Skamandra. Pamiętał, jak Justine wróciła do domu bez nogi, ale nie był jeszcze wtajemniczony w sprawy Zakonu Feniksa. Może Anthony wiedział więcej. -Żadnych prezentów nie dostała. Nie dostaliśmy. To Hexa... nie wykazało nic na nikim innym? - w przypływie paranoi rozejrzał się po szpitalu. Ilu z nich brało udział w krwawych walkach? Sam stracił przytomność podczas misji dla Zakonu w marcu i nie pamiętał nic, dopóki nie obudził się w Mungu.
Dość. Pstryknięcie Skamandra wybiło z posępnych myśli i jego.
-Delikatnie, dopiero co wróciła z Azkabanu. - przypomniał koledze, powstrzymując się całą siłą woli od tego, by na niego nie warknąć.
Obiecałeś mi, że się z kimś pokłóci...
ZAMKNIJ SIĘ! Z nikim się nie pokłócę!
Tylko marudnego wilka mu do kompletu brakowało, cholera jasna. Wziął głęboki wdech, spoglądając na Skamandra nieco spokojniej - a potem przeniósł wzrok na Justine.
-Just? - spytał łagodnie. -Dasz radę skinąć głową? Dać nam znak ręką? Słyszysz nas, poznajesz? - zaproponował, przyglądając się jej z troską. Musiała być oszołomiona, obolała, wstrząśnięta. Może nawet nie wiedziała, że są prawdziwi, że może im ufać? Nie zdziwiłby się.
Wiedział z doświadczenia jak to jest, nie ufać własnej psychice.
Przecież możesz mi uf...
Założył wilkowi mentalny kaganiec, zmotywowany zadaniem do wykonania.
-Vincent, popracuj nad klątwą, jeśli możesz od razu. Nie wiemy, jak to zadziała, gdy Minister Longbottom przeniesie portal. Poza tym - najlepiej gdyby nikt się jeszcze nie zorientował, że nie ma jej w celi. - tylko tego im brakowało, żeby Justine pojawiła się dla Rycerzy gdzieś w Irlandii. Pewnie tak by się nie stało, ale Tonks nie miał pojęcia, jak działa magia Oazy i Bathildy Bagshot, a umysł podsuwał mu najgorsze scenariusze. I wspomnienia z Azkabanu, z celi, gdzie o Justine miał zapomnieć cały świat. -Możemy jeszcze jakoś pomóc, poza Magicusem? - spytał Rinehearta, a potem znów zaczął bacznie obserwować siostrę, ciekaw, jak ta się zachowa.
spostrzegawczość III, próbuję zauważyć imperiusa
-Masz możliwość określić od jak dawna...? - wychrypiał z błogą nieświadomością kogoś, kto nie znał się na klątwach ani runach ani możliwościach łamaczy klątw. -Nie mogli zobaczyć naszego domu, Justine nałożyła tam Fideliusa. Oazy pewnie też nie, ale okolice samego wejścia... - poczuł na czole zimny pot. Jak dokładnie mogli śledzić jej lokalizację? Zobaczyć Szkocję? Hogwart? Zakazany Las? Przejście pod kamieniami?
Zacisnął mocno szczękę. Może już od dawna powinni być ostrożniejsi?
-Anthony ma rację. - pokiwał głową, spoglądając na Skamandra. Pamiętał, jak Justine wróciła do domu bez nogi, ale nie był jeszcze wtajemniczony w sprawy Zakonu Feniksa. Może Anthony wiedział więcej. -Żadnych prezentów nie dostała. Nie dostaliśmy. To Hexa... nie wykazało nic na nikim innym? - w przypływie paranoi rozejrzał się po szpitalu. Ilu z nich brało udział w krwawych walkach? Sam stracił przytomność podczas misji dla Zakonu w marcu i nie pamiętał nic, dopóki nie obudził się w Mungu.
Dość. Pstryknięcie Skamandra wybiło z posępnych myśli i jego.
-Delikatnie, dopiero co wróciła z Azkabanu. - przypomniał koledze, powstrzymując się całą siłą woli od tego, by na niego nie warknąć.
Obiecałeś mi, że się z kimś pokłóci...
ZAMKNIJ SIĘ! Z nikim się nie pokłócę!
Tylko marudnego wilka mu do kompletu brakowało, cholera jasna. Wziął głęboki wdech, spoglądając na Skamandra nieco spokojniej - a potem przeniósł wzrok na Justine.
-Just? - spytał łagodnie. -Dasz radę skinąć głową? Dać nam znak ręką? Słyszysz nas, poznajesz? - zaproponował, przyglądając się jej z troską. Musiała być oszołomiona, obolała, wstrząśnięta. Może nawet nie wiedziała, że są prawdziwi, że może im ufać? Nie zdziwiłby się.
Wiedział z doświadczenia jak to jest, nie ufać własnej psychice.
Przecież możesz mi uf...
Założył wilkowi mentalny kaganiec, zmotywowany zadaniem do wykonania.
-Vincent, popracuj nad klątwą, jeśli możesz od razu. Nie wiemy, jak to zadziała, gdy Minister Longbottom przeniesie portal. Poza tym - najlepiej gdyby nikt się jeszcze nie zorientował, że nie ma jej w celi. - tylko tego im brakowało, żeby Justine pojawiła się dla Rycerzy gdzieś w Irlandii. Pewnie tak by się nie stało, ale Tonks nie miał pojęcia, jak działa magia Oazy i Bathildy Bagshot, a umysł podsuwał mu najgorsze scenariusze. I wspomnienia z Azkabanu, z celi, gdzie o Justine miał zapomnieć cały świat. -Możemy jeszcze jakoś pomóc, poza Magicusem? - spytał Rinehearta, a potem znów zaczął bacznie obserwować siostrę, ciekaw, jak ta się zachowa.
spostrzegawczość III, próbuję zauważyć imperiusa
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ciche westchnienie wydobyło się z ust ciemnowłosego, gdy z wyraźnym niepokojem spoglądał na drzemiącą współtowarzyszkę. Pełen obaw wracał myślami do niedawnych wydarzeń, które uświadomiły mu, iż główny problem znajduje się o wiele głębiej. Jarzmo miesięcznego przetrzymywania odbijało się w słabym stanie zdrowia dziewczyny, okrutnie wychudzonej sylwetce, naruszonej sferze psychicznej, którą zdążyła zademonstrować kilka godzin temu. To wszystko nie było normalne. Plącząc ręce na klatce piersiowej, jedną z nich uniósł w okolice brody, aby podeprzeć się w wyraźnie zatroskanym zamyśleniu. Zmęczone powieki mrugały miarowo przywracając jasność obrazu. Próbował samoistnie dotrzeć do jakichś konkluzji, lecz wspomagająca kompania zaszczyciła go swą niezapowiedzianą obecnością. Kiwną głową w stronę Skamandera, zwracając uwagę na jego równie nędzny i beznadziejny stan. Nie zamierzał jednak prawić mu morałów, jako dorosły czarodziej bez problemu zadba o swoje zdrowie. Zwrócił jedynie uwagę na pytanie poprzedzające jego wypowiedź. Zawiesił się na moment, aby kontynuować: – Po pierwsze nie wydała z siebie ani jednego dźwięku. Nie odpowiedziała na żadne pytanie, dosłownie na nic. To może być szok, uraz, ale... – prześlizgnął wzrok po obu mężczyznach konfrontując swe przemyślenia:
– Ale to do niej nie podobne. Po drugie, wstała z łóżka nagle, nieproszona, jakby była w amoku. Stała wyprostowana jak struna, jakby ktoś ją do tego przymusił… – tłumaczył dalej marszcząc brwi w konsternacji. Sylaby wypowiadane na głos odtwarzały ów obraz, zmuszały do analizy. Dyskusja, którą podjął rozprzestrzeniła się w bardzo szybkim tempie. Z uwagą wysłuchiwał informacji przekazywanych przez partnerów. Kiwał głową w swym wyimaginowanym rytmie. Dopiero odpowiednio dobrane czary i rozpoznanie zwodniczego uroku wywołały konkretną reakcję. Wypuścił powietrze nie kryjąc przerażenia. Klątwa choć na pozór niewidoczna dawała przewagę wykonawcy, a on domyślał się jej faktycznego pochodzenia. Różdżka zawisła w powietrzu, gdy spoglądał na runiczny znak blaknący na delikatnej sylwetce. Nie mógł się pomylić; pismo przypominające pospolity symbol pasowało do jednej przypadłości. Przymrużył powieki: – Dobrze zabezpieczona krew, może przetrwać naprawdę długo. – wyjawił spokojnie dementując obawy blondyna. Uniósł głowę, ogniskując błękit tęczówek na twarzy Tonksa. Pokręcił głową przecząco: – Sam z siebie niestety nie. Klątwa musiała zostać nałożona przed jej schwytaniem. – wywnioskował biorąc pod uwagę sytuację przytoczoną przez aurora. Niczego się nie domyślał, nie miał nawet żadnych podejrzeń. Dobrze nałożony urok mógł pozostawać na jego właścicielu latami. Gdyby nie dzisiejsze, niefortunne zdarzenie, mógłby nie domyślić się przez kolejne, długie dni, a może nawet miesiące? – Miejsce przebywania osoby obdarzonej ów klątwą wskazuje mapa. Zależy też jak często ją śledzili… Mogli nigdy nie zobaczyć jej w konkretnym miejscu, lecz tak jak w przypadku waszego domu, mogli jedynie zauważyć, że często pojawiała się w okolicy Mickleham. – doprecyzował dokładniej, aby wszystko stało się jasne i zrozumiałe. Jako osoby nie obcujące z tą dziedziną magii, mogli zagłębić się w błędnych wnioskach, czy stereotypowych pogłoskach. Gdy Michael kontynuował, Rineheart ponownie pokiwał głową przecząco wzdychając lekko znużony: – Nie ma potrzeby sprawdzać pozostałych. Zarządcy więzienia nie bawią się raczej w takie zabiegi. Więźniów ma kto pilnować. Wewnątrz są też pułapki, o których sam się przekonałeś. – uniósł brew do góry nie spuszczając wzroku z mężczyzny. Jego słowa potwierdzały jedynie fakt, iż tropiciel został nałożony o wiele wcześniej. – Postaram się. – wyrzucił niepewnie, nie czuł wystarczającej mocy, aby podejmować się tak trudnej sztuki. Nie miał jednak wyjścia. W między czasie rudowłosy uzdrowiciel zaszczycił swą obecnością przeprowadzając rutynową kontrolę. Odsuwając się na bok, obserwował jak z wielka starannością oraz spokojem wykonuje swoją pracę. Próbki, kilka zaklęć, staranne wybudzenie, eliksir odtworzenia? Gdy odszedł, chciał ponownie zbliżyć się do pacjentki, jednakże stało się to, czego mógł się spodziewać: kobieta zsunęła się z łóżka, aby potem zatrzymać się kilka centymetrów dalej, na baczności. Patrzył na to ze zdziwieniem i nieprzerwalnym niepokojem. Zdawała się ich dostrzegać; nie reagować na żadne słowa, gesty, być w innej rzeczywistości. – O tym właśnie mówiłem… – powiedział zaraz po Skamanderze. Miał pewne podejrzenia których na razie nie wypowiadał na głos. Nie zważając na niesprzyjające warunki, zbliżył się do Gwardzistki z należytą ostrożnością. Zanim wyciągnął różdżkę nabrał powietrze i poinformował:
– Justine, nie zrobię ci krzywdy. Chcę tylko pozbyć się tego co masz na sobie. Zanim to zrobię, muszę zadać ci kilka pytań. – przesunął się jeszcze odrobinę w bok krzyżując jasne źrenice z tymi należącymi do niej: – Bez tego nic nie ustalimy. Jeśli nie czujesz się na siłach, żeby mówić, pokiwaj głową, unieś kciuk, cokolwiek… – nie wiedział dlaczego nie była w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. Jeśli cierpiała na jakąś dolegliwość, lub ogarniała ją wewnętrzna obawa – zrozumie. – Czy ktoś mógł wejść w posiadanie próbki twojej krwi? Jeśli tak, wiesz kim była ta osoba? – pytał w odstępach czasowych wyczekując na reakcję. – Czy jesteś wstanie wskazać, nawet na placach, kiedy mogło się to stać? – kontynuował skupiony rejestrując każdy gest oraz mimikę twarzy.
– Czy tam, w więzieniu, padłaś ofiarą innego uroku i jesteś go świadoma? – zapytał po raz ostatni. Aby złożyć wszystko w logiczna całość potrzebował konkretnych faktów. Wszystko to było kluczowe, wróg mógł zyskać przewagę, wykorzystać zdobyte informacje do planowanego odwetu. Przymykając powieki uniósł różdżkę gotowy do przełamania klątwy. Pokręcił głową na słowa blondyna; potrzebował ciszy i możliwości koncentracji. Zebrał w sobie całą magię, która wypełniała wąskie żyły. Gdy jej ciepło i drżenie osiągnęło limit wypowiedział:
– Finite Incantetem. – poczuł jak siła wychodzi na powierzchnię obejmując kobietę. Zaklęcie okazało się pomyślne, wiedział, że poradził sobie z problemem. Odczekał jeszcze moment, otworzył oczy i rozluźnił ciało. Denerwował się niezmiernie: – Udało się. Zdjąłem z niej klątwę. – zakomunikował siłowo oddychając płycej. Świat wracał do normy, czuł się lżej, gęstość powietrza spadała. Czuł nadzwyczajną ulgę, która teraz rozlała się po całym ciele. Marzył już tylko o chwili snu.
1. Rzut na Finite Incantetem tutaj. ST klątwy tropiciela: 70. Klątwa została ściągnięta.
– Ale to do niej nie podobne. Po drugie, wstała z łóżka nagle, nieproszona, jakby była w amoku. Stała wyprostowana jak struna, jakby ktoś ją do tego przymusił… – tłumaczył dalej marszcząc brwi w konsternacji. Sylaby wypowiadane na głos odtwarzały ów obraz, zmuszały do analizy. Dyskusja, którą podjął rozprzestrzeniła się w bardzo szybkim tempie. Z uwagą wysłuchiwał informacji przekazywanych przez partnerów. Kiwał głową w swym wyimaginowanym rytmie. Dopiero odpowiednio dobrane czary i rozpoznanie zwodniczego uroku wywołały konkretną reakcję. Wypuścił powietrze nie kryjąc przerażenia. Klątwa choć na pozór niewidoczna dawała przewagę wykonawcy, a on domyślał się jej faktycznego pochodzenia. Różdżka zawisła w powietrzu, gdy spoglądał na runiczny znak blaknący na delikatnej sylwetce. Nie mógł się pomylić; pismo przypominające pospolity symbol pasowało do jednej przypadłości. Przymrużył powieki: – Dobrze zabezpieczona krew, może przetrwać naprawdę długo. – wyjawił spokojnie dementując obawy blondyna. Uniósł głowę, ogniskując błękit tęczówek na twarzy Tonksa. Pokręcił głową przecząco: – Sam z siebie niestety nie. Klątwa musiała zostać nałożona przed jej schwytaniem. – wywnioskował biorąc pod uwagę sytuację przytoczoną przez aurora. Niczego się nie domyślał, nie miał nawet żadnych podejrzeń. Dobrze nałożony urok mógł pozostawać na jego właścicielu latami. Gdyby nie dzisiejsze, niefortunne zdarzenie, mógłby nie domyślić się przez kolejne, długie dni, a może nawet miesiące? – Miejsce przebywania osoby obdarzonej ów klątwą wskazuje mapa. Zależy też jak często ją śledzili… Mogli nigdy nie zobaczyć jej w konkretnym miejscu, lecz tak jak w przypadku waszego domu, mogli jedynie zauważyć, że często pojawiała się w okolicy Mickleham. – doprecyzował dokładniej, aby wszystko stało się jasne i zrozumiałe. Jako osoby nie obcujące z tą dziedziną magii, mogli zagłębić się w błędnych wnioskach, czy stereotypowych pogłoskach. Gdy Michael kontynuował, Rineheart ponownie pokiwał głową przecząco wzdychając lekko znużony: – Nie ma potrzeby sprawdzać pozostałych. Zarządcy więzienia nie bawią się raczej w takie zabiegi. Więźniów ma kto pilnować. Wewnątrz są też pułapki, o których sam się przekonałeś. – uniósł brew do góry nie spuszczając wzroku z mężczyzny. Jego słowa potwierdzały jedynie fakt, iż tropiciel został nałożony o wiele wcześniej. – Postaram się. – wyrzucił niepewnie, nie czuł wystarczającej mocy, aby podejmować się tak trudnej sztuki. Nie miał jednak wyjścia. W między czasie rudowłosy uzdrowiciel zaszczycił swą obecnością przeprowadzając rutynową kontrolę. Odsuwając się na bok, obserwował jak z wielka starannością oraz spokojem wykonuje swoją pracę. Próbki, kilka zaklęć, staranne wybudzenie, eliksir odtworzenia? Gdy odszedł, chciał ponownie zbliżyć się do pacjentki, jednakże stało się to, czego mógł się spodziewać: kobieta zsunęła się z łóżka, aby potem zatrzymać się kilka centymetrów dalej, na baczności. Patrzył na to ze zdziwieniem i nieprzerwalnym niepokojem. Zdawała się ich dostrzegać; nie reagować na żadne słowa, gesty, być w innej rzeczywistości. – O tym właśnie mówiłem… – powiedział zaraz po Skamanderze. Miał pewne podejrzenia których na razie nie wypowiadał na głos. Nie zważając na niesprzyjające warunki, zbliżył się do Gwardzistki z należytą ostrożnością. Zanim wyciągnął różdżkę nabrał powietrze i poinformował:
– Justine, nie zrobię ci krzywdy. Chcę tylko pozbyć się tego co masz na sobie. Zanim to zrobię, muszę zadać ci kilka pytań. – przesunął się jeszcze odrobinę w bok krzyżując jasne źrenice z tymi należącymi do niej: – Bez tego nic nie ustalimy. Jeśli nie czujesz się na siłach, żeby mówić, pokiwaj głową, unieś kciuk, cokolwiek… – nie wiedział dlaczego nie była w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. Jeśli cierpiała na jakąś dolegliwość, lub ogarniała ją wewnętrzna obawa – zrozumie. – Czy ktoś mógł wejść w posiadanie próbki twojej krwi? Jeśli tak, wiesz kim była ta osoba? – pytał w odstępach czasowych wyczekując na reakcję. – Czy jesteś wstanie wskazać, nawet na placach, kiedy mogło się to stać? – kontynuował skupiony rejestrując każdy gest oraz mimikę twarzy.
– Czy tam, w więzieniu, padłaś ofiarą innego uroku i jesteś go świadoma? – zapytał po raz ostatni. Aby złożyć wszystko w logiczna całość potrzebował konkretnych faktów. Wszystko to było kluczowe, wróg mógł zyskać przewagę, wykorzystać zdobyte informacje do planowanego odwetu. Przymykając powieki uniósł różdżkę gotowy do przełamania klątwy. Pokręcił głową na słowa blondyna; potrzebował ciszy i możliwości koncentracji. Zebrał w sobie całą magię, która wypełniała wąskie żyły. Gdy jej ciepło i drżenie osiągnęło limit wypowiedział:
– Finite Incantetem. – poczuł jak siła wychodzi na powierzchnię obejmując kobietę. Zaklęcie okazało się pomyślne, wiedział, że poradził sobie z problemem. Odczekał jeszcze moment, otworzył oczy i rozluźnił ciało. Denerwował się niezmiernie: – Udało się. Zdjąłem z niej klątwę. – zakomunikował siłowo oddychając płycej. Świat wracał do normy, czuł się lżej, gęstość powietrza spadała. Czuł nadzwyczajną ulgę, która teraz rozlała się po całym ciele. Marzył już tylko o chwili snu.
1. Rzut na Finite Incantetem tutaj. ST klątwy tropiciela: 70. Klątwa została ściągnięta.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Docierały do niej głosy. Dostrzegała znajdujące się niewiele dalej jednostki, ale nie ufała w ich prawdziwość. Nie potrafiła, spodziewając się za chwilę że najzwyczajniej rozmyją się, że są jedynie kwestią jej własnej wyobraźni, albo - co gorsza - jakiejś kolejnej chorej sztuczki. Poza tym, nie mogła skupić się na niczym innym, posiadając świadomość pętającej ją klątwy. Próbowała, naprawdę starała się. Znała siłę własnego umysłu i wiedziała jakie towarzyszy uczucie, kiedy tego rodzaju przekleństwo się przerywa. Jednak zmęczenie, rozchwiany stan umysłu znacząco i skutecznie przeszkadzały jej w walce o własną wolną. Oderwała spojrzenie skierowane w dół ku górze, kiedy koło jej twarzy pojawiła się dłoń. Mimowolnie w odruchu chciała się uchylić, ale rozkaz nie pozwolił jej na to. Za to drgnęła za każdym razem, kiedy pstryknął przed jej twarzą krzywiąc się z wyrzutem w kierunku mężczyzny, który wyglądał jak Skamander. Miała ochotę ugryźć mężczyznę w jeden z palców i w tym momencie powinien naprawdę się cieszyć, że nie była w stanie się ruszyć, chociaż nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy kolejny głos, równie znajomy odezwał się, spojrzała w stronę właściciela mrużąc lekko oczy. Nie nie da rady skinąć głową. Nie da rady dać znaku ręką.Ale nie była pewna, czy chciała dawać jakiekolwiek znaki. Nadal nie ufała Jaki mogli mieć cel w odgrywaniu szczerze zatroskanych? Czy istniała możliwość by zmusić kogoś by uwierzył że jest gdzie indziej, oczekując że swoimi czynami poda odpowiedź? Wiedziała jedno, wiedziała to, czego nie udało im się od niej uzyskać. Sposobu jak otworzyć kamienie. Mimo to, spróbowała dać znak, uniosła spojrzenie na sufit, a później opuściła je na swoje stopy. Innej opcji nie miała, tylko na to wpadła. I jednocześnie, pominęła dwa pierwsze pytania, zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie cały zabieg na niewiele może się zdać. Kiedy ostatni ze znajomych głosów odezwał się ponownie drgnęła, przenosząc jasne tęczówki na znaną twarz. Serce ścisnęło się boleśnie. Czerwień ze wspomnień przetoczyła się ponownie przed oczami. Znów nie wiedziała, który widok był prawdziwy, a który jedynie psikusem wyobraźni. Niby mili, niby pomocni, próbujący zdobyć jej zaufanie. Zmrużyła znów oczy, kalkulując w głowie. Odpowiadać, czy nie. Prawdziwie, czy kłamać? W końcu postanowiła, zależnie od pytań. Niektóre odpowiedzi, nie miały żadnej wartości. Wysłuchała pierwszych słów, by po nich unieść tęczówki i opuścić je na ziemię. Powtórzyła gest drugi raz. Nawet jeśli byli tylko sługusami Malfoya ta informacja nie mogła im w niczym pomóc, no i nadal nie było wiadome, czy w ogóle zrozumieją jej odpowiedź. Kolejne było już trudniejsze, bo nie, nie mogła pokazać nic na palcach. Mimo to spróbowała. Najpierw uniosła tęczówki znów je opuszczając. Później zrobił się problem. Próbowała spojrzeć na swoją nogę, ale nie będąc w stanie ruszyć głową, prawdopodobnie nie było widać, na czym próbuje skupić wzrok. Wzięła wdech, wzdychając. Zacisnęła zęby, próbując raz jeszcze zrobić choćby krok. Tylko tyle, ale bariery ponownie nie pozwoliły jej na to. Zaczynała tracić nadzieję. Kiedy głos odezwał się ponownie uniosła wzrok ku górze po raz ostatni i opuściła na dół. Była cholernie świadoma tego, że nie jest w stanie się ruszyć. Świadoma tego, co wypowiedziała w jej kierunku Rookwood. Podjęła kolejną walkę, kiedy mężczyźni zajęli się sobą. Póki miała siłę, musiała chociaż próbować. Ale raz za razem nie czyniła żadnych postępów.
Stała w miejscu.
Krople potu wystąpiły na jej czoło, ale ich nie zauważyła. Napięte mięśnie bolały. Tak samo jak nadgarstki. I wtedy, nagle, zupełnie niespodziewanie była wolna. A ona zachwiała się niebezpiecznie, robiąc kilka nagłych kroków w przód próbując znów odzyskać pion.
To nie była ona. Wiedziała że nie, a zdziwienie na jej twarzy musiało o tym mówić. Mimo to spróbowała od razu wykorzystać moment czując, że kolejny może nie nadejść. Ruszyła do miejsca w którym widziała coś, co przypominało różdżki. Prosiła Merlina, żeby jej wzrok jej nie mamił, a kiedy zrozumiała że to one, odetchnęła. Tylko na chwilę, bo niesprawne ręce miały prawdziwy problem z uniesieniem którejkolwiek i objęciem. Męczyła się, frustrowała, jednocześnie spojrzeniem sprawdzając, czy nikt nie zbliża się ku niej. Właściwie nie czuła dłoni. Palce jej nie słuchały. W końcu uniosła nadwyrężoną rękę przed siebie przesuwając różdżką od jednego do drugiego z mężczyzn próbując… Właśnie, co powinna zrobić dalej? Uzyskać pewność, rozwiać wątpliwości. Uciekać. Chciała wypowiedzieć zaklęcie, ale kiedy uniosła różdżkę ta wypadła jej z ręki.
Drewno głucho uderzyło o podłogę.
Cofnęła się o krok, a później o następny w stronę wyjścia. Musiała stąd wyjść. Niezmiennie pewna, że poza wyjściem, nadal czekają na nią ciemne mury Azkabanu.
Zrobiła ledwie kilka kroków poza polowy szpital. Jasne tęczówki przesuwały się a z każdym krokiem tempo zwalniało. Zimny wiatr owiał jej sylwetkę. A gdy uniosła spojrzenie, jej wzrok trafił na niebo zaścielona gwiazdami. Oczy mimowolnie zaszkliły się, poczuła jak miękną jej kolana, chwilo odmawiając posłuszeństwa. Ale wytrwała w pionie, mimo że drżała. Nie była pewna czy z zimna, czy dziwnego uczucia które ogarniało ją całą. Nie zauważała łez które spływały. Przynajmniej nie z początku. Poczuła za sobą ruch. Opuściła głowę, unosząc rękę by jej wierzchem zetrzeć mokre ślady. Uwierzyła. Odwróciła się, spojrzeniem przesuwając po trójce mężczyzn. Wyminęła ich wracając w kierunku zajmowanej wcześniej przestrzeni. Nadal nie mogąc pozbyć się wrażenia, że wszystko jest jedynie koszmarnym snem, który skończy się, kiedy znów się obudzi. Że oni nadal są martwi, mimo, że żywi stali tuż obok. Weszła pod koce, przesuwając się na bok, krzywiąc usta, czując ból w całym ciele. Jeśli wszystko było jedynie złudnym kłamstwem, dzisiaj chciała w nie wierzyć. Nie miała już sił. Przymknęła powieki, ale otworzyła je szukając wzrokiem Vicenta. Wyciągnęła w jego kierunku rękę wysuwając ją spod nakrycia. Potrzebowała poczuć że jest realny, że naprawdę istnieje. Nie miała pojęcia, kiedy ciemność ogarnęła ją znów w objęcia. Oddała się jej, mimo obawy przed koszmarami, które z pewnością miały nadejść.
| zt
Stała w miejscu.
Krople potu wystąpiły na jej czoło, ale ich nie zauważyła. Napięte mięśnie bolały. Tak samo jak nadgarstki. I wtedy, nagle, zupełnie niespodziewanie była wolna. A ona zachwiała się niebezpiecznie, robiąc kilka nagłych kroków w przód próbując znów odzyskać pion.
To nie była ona. Wiedziała że nie, a zdziwienie na jej twarzy musiało o tym mówić. Mimo to spróbowała od razu wykorzystać moment czując, że kolejny może nie nadejść. Ruszyła do miejsca w którym widziała coś, co przypominało różdżki. Prosiła Merlina, żeby jej wzrok jej nie mamił, a kiedy zrozumiała że to one, odetchnęła. Tylko na chwilę, bo niesprawne ręce miały prawdziwy problem z uniesieniem którejkolwiek i objęciem. Męczyła się, frustrowała, jednocześnie spojrzeniem sprawdzając, czy nikt nie zbliża się ku niej. Właściwie nie czuła dłoni. Palce jej nie słuchały. W końcu uniosła nadwyrężoną rękę przed siebie przesuwając różdżką od jednego do drugiego z mężczyzn próbując… Właśnie, co powinna zrobić dalej? Uzyskać pewność, rozwiać wątpliwości. Uciekać. Chciała wypowiedzieć zaklęcie, ale kiedy uniosła różdżkę ta wypadła jej z ręki.
Drewno głucho uderzyło o podłogę.
Cofnęła się o krok, a później o następny w stronę wyjścia. Musiała stąd wyjść. Niezmiennie pewna, że poza wyjściem, nadal czekają na nią ciemne mury Azkabanu.
Zrobiła ledwie kilka kroków poza polowy szpital. Jasne tęczówki przesuwały się a z każdym krokiem tempo zwalniało. Zimny wiatr owiał jej sylwetkę. A gdy uniosła spojrzenie, jej wzrok trafił na niebo zaścielona gwiazdami. Oczy mimowolnie zaszkliły się, poczuła jak miękną jej kolana, chwilo odmawiając posłuszeństwa. Ale wytrwała w pionie, mimo że drżała. Nie była pewna czy z zimna, czy dziwnego uczucia które ogarniało ją całą. Nie zauważała łez które spływały. Przynajmniej nie z początku. Poczuła za sobą ruch. Opuściła głowę, unosząc rękę by jej wierzchem zetrzeć mokre ślady. Uwierzyła. Odwróciła się, spojrzeniem przesuwając po trójce mężczyzn. Wyminęła ich wracając w kierunku zajmowanej wcześniej przestrzeni. Nadal nie mogąc pozbyć się wrażenia, że wszystko jest jedynie koszmarnym snem, który skończy się, kiedy znów się obudzi. Że oni nadal są martwi, mimo, że żywi stali tuż obok. Weszła pod koce, przesuwając się na bok, krzywiąc usta, czując ból w całym ciele. Jeśli wszystko było jedynie złudnym kłamstwem, dzisiaj chciała w nie wierzyć. Nie miała już sił. Przymknęła powieki, ale otworzyła je szukając wzrokiem Vicenta. Wyciągnęła w jego kierunku rękę wysuwając ją spod nakrycia. Potrzebowała poczuć że jest realny, że naprawdę istnieje. Nie miała pojęcia, kiedy ciemność ogarnęła ją znów w objęcia. Oddała się jej, mimo obawy przed koszmarami, które z pewnością miały nadejść.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Pstry, pstryk, pstryk.
Poruszał palcami wywołując kolejne dźwięki i patrząc jak czarownica w poirytowaniu cała się marszczy na wychudzonej twarzy. Nie wiedział co się roiło w jej głowie, lecz może w tym momencie ta niewiedza była czymś zbawiennym dla ich obojga. W każdym razie, obserwował wszystkie zmiany z uwagą od razu wyciągając oczywiste wnioski.
- Tak jak wszyscy - upomniał sucho przewrażliwionego stanem siostry Michaela. To nie tak, że nie rozumiał jego podenerwowania, lecz było ono w tym momencie kompletnie nie na miejscu. Potrzebowali informacji, więc on je zwyczajnie zbierał. Zresztą - był delikatny. Naprawdę. - Wygląda jednak na to, że słyszy co się dzieje wokół - wyprostował się krzyżując na torsie ramiona. Obserwował z uwagą gwardzistkę oraz krzątającego się wokół niej Vincenta, któremu zrobił miejsce do pracy. Ostatnio ściśle pracował z runistką przy zdejmowaniu klątwy więc na wszelki wypadek trzymał w pogotowiu swoją różdżkę - tak, jakby coś mimo wszystko miało pójść nie tak, jak powinno.
Biała, silna magia zadrgała w powietrzu. Jeden z uroków został zdjęty, lecz to nie do końca rozwiązało problem - czarownica wciąż stała. Anthony westchnął nieco zakłopotany. Widział po wszystkich, że są na skraju wytrzymałości, a rozwiązanie zagadki było ciągle w toku. Chciał już proponować, by z resztą wstrzymać się do jutra, lecz Justine nagle się poruszyła. Nieskładnie, trochę jakby niesiona desperacją, a może czymś czego nie rozumiał. Trudno powiedzieć, czy to szok, czy zmęczenie, lecz Skamander oprzytomniał w chwili w której gwardzistka zbliżyła się do cudzych różdżek. Sam wycelował w nią momentalnie własną chcąc uchronić wszystkich w lecznicy, bądź samą czarownicę przed czymkolwiek co chciała planować - Expel...! - urwał, kiedy różdżka ze stukotem odbiła się od posadzki. Zrobił kwaśną minę i wyrwał do przodu. Nie wiedział o co chodziło w tym chaotycznym niemym poruszaniu się, nie wiedział o co chodziło, lecz zdecydowanie nie podobało mu się, że poruszała się jak ćma przy ognisku - Levicorpus - wypowiedział by powstrzymać ją przed wybiegnięciem gdzieś dalej. Jeszcze tego brakowało by biegali za nią w tym momencie po całej wyspie. Nie był świadomy tego, że niemalże w tej samej chwili osłabła i zemdlała o czym zdał sobie sprawę dopiero jak podszedł - Nie można jej spuścić z oka - nie było o tym mowy.
Poruszał palcami wywołując kolejne dźwięki i patrząc jak czarownica w poirytowaniu cała się marszczy na wychudzonej twarzy. Nie wiedział co się roiło w jej głowie, lecz może w tym momencie ta niewiedza była czymś zbawiennym dla ich obojga. W każdym razie, obserwował wszystkie zmiany z uwagą od razu wyciągając oczywiste wnioski.
- Tak jak wszyscy - upomniał sucho przewrażliwionego stanem siostry Michaela. To nie tak, że nie rozumiał jego podenerwowania, lecz było ono w tym momencie kompletnie nie na miejscu. Potrzebowali informacji, więc on je zwyczajnie zbierał. Zresztą - był delikatny. Naprawdę. - Wygląda jednak na to, że słyszy co się dzieje wokół - wyprostował się krzyżując na torsie ramiona. Obserwował z uwagą gwardzistkę oraz krzątającego się wokół niej Vincenta, któremu zrobił miejsce do pracy. Ostatnio ściśle pracował z runistką przy zdejmowaniu klątwy więc na wszelki wypadek trzymał w pogotowiu swoją różdżkę - tak, jakby coś mimo wszystko miało pójść nie tak, jak powinno.
Biała, silna magia zadrgała w powietrzu. Jeden z uroków został zdjęty, lecz to nie do końca rozwiązało problem - czarownica wciąż stała. Anthony westchnął nieco zakłopotany. Widział po wszystkich, że są na skraju wytrzymałości, a rozwiązanie zagadki było ciągle w toku. Chciał już proponować, by z resztą wstrzymać się do jutra, lecz Justine nagle się poruszyła. Nieskładnie, trochę jakby niesiona desperacją, a może czymś czego nie rozumiał. Trudno powiedzieć, czy to szok, czy zmęczenie, lecz Skamander oprzytomniał w chwili w której gwardzistka zbliżyła się do cudzych różdżek. Sam wycelował w nią momentalnie własną chcąc uchronić wszystkich w lecznicy, bądź samą czarownicę przed czymkolwiek co chciała planować - Expel...! - urwał, kiedy różdżka ze stukotem odbiła się od posadzki. Zrobił kwaśną minę i wyrwał do przodu. Nie wiedział o co chodziło w tym chaotycznym niemym poruszaniu się, nie wiedział o co chodziło, lecz zdecydowanie nie podobało mu się, że poruszała się jak ćma przy ognisku - Levicorpus - wypowiedział by powstrzymać ją przed wybiegnięciem gdzieś dalej. Jeszcze tego brakowało by biegali za nią w tym momencie po całej wyspie. Nie był świadomy tego, że niemalże w tej samej chwili osłabła i zemdlała o czym zdał sobie sprawę dopiero jak podszedł - Nie można jej spuścić z oka - nie było o tym mowy.
Find your wings
Szpital polowy
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda