Krypta Blacków
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Krypta Blacków
Na Cmentarzu dla magicznych w Londynie znajduje się wysoka krypta, do której prowadzą dwa boczne wejścia. Rzeźbione kolumny pokryte są płaskorzeźbami kruków, które wydają się zmieniać swoje położenie w zależności od pory dnia. Nad bramą wejściową widnieje napis Toujours Pour, hasło rodowe Blacków. Po wejściu do środka widać schody prowadzące do góry lub w dół. Góra wydaje się być całkowicie zamknięta i niedostępna dla jakiegokolwiek odwiedzającego, za to przez parter i podziemia ciągną się korytarze, zwieńczone szerokimi prostokątnymi komnatami. Ściany przyozdabiają nazwiska pochowanych tam członków rodziny.
Faustus Crabbe zastanawiał się na ile smutek oraz duma lorda Polluxa była szczera. Trudno było stwierdzić, w końcu lord Black był wytrawnym graczem, którego rola właśnie wymagała żalu po stracie syna. Za życia mógł go nawet nienawidzić, ale dziś zmarły dziedzic nazwiska musiał być opłakiwanym bohaterem. Sam Faustus byłby dumny z takiego syna, rzecz jasna mógł to być efekt nisko zawieszonej poprzeczki. Myślami wrócił do własnego męskiego potomka i okoliczności jego śmierci.
Tak, zdecydowanie był dla niego rozczarowaniem. Miał być silny, lepszy od swojego ojca, zamiast tego oferował gorycz zawodu podobną do siostry. Serce Faustusa było pozbawione żalu, kolejny raz operował własnymi dziećmi jak pionkami, jednak niespodziewanie poczuł przeraźliwe zimno, kąsające najgłębsze zakamarki duszy. Zadrżał, czując jakby przeniknął przez niego duch, a jakaś jego część podejrzewała kto to mógł być.
- Perseusie... - wyszeptał z lękiem imię syna.
Lęk nie był podyktowany tylko perspektywą nawiedzenia przez mściwego ducha. Nie, to było coś znacznie gorszego. Faustus poczuł, może po raz pierwszy w życiu, poczucie winy. Ta atmosfera nie działała na niego dobrze, za dużo tu dymy i łez. Przecież był drapieżnikiem, łowcą wierzącym w wartość siły, tylko silni w jego świecie zasługiwali na szacunek. Jego dzieci, właściwie wszyscy ludzie, winni być dla niego narzędziami, środkami do osiągnięcia wielkości. Mimo to przypomniał sobie, że ma krew własnego syna na rękach.
Położył dłoń na ramieniu Corneliusa, właściwie z dwóch powodów. Po pierwsze, w niemy sposób okazał wsparcie kuzynowi. Po drugie, co było skazą na portrecie potęgi Faustusa, sam go potrzebował. Na moment zapomniał o grze, zapomniał po co tu jest. Był człowiekiem, który doświadczył pierwszej wątpliwości, czując na karku wzrok widma własnego syna. Pan Crabbe utkwił spojrzenie w siedzącej do niego tyłem córce. Może... nie, nie był to czas ani miejsce.
- Zasługiwałby na taki pogrzeb - szepnął do Corneliusa, przypominając sobie o jego stracie. Nie obchodziły go czyny Solasa, mógł równie dobrze być niewinnym głupcem oraz zdeprawowanym potworem. Faustus sam był bestią, więc nie oceniał innych ludzko miarą... chociaż, może zostało w nim coś z człowieka? Nie chciał godnego pogrzebu z uwagi na Solasa, w końcu martwi pozostają na tym świecie jedynie jako proch. Chciał tego dla Corneliusa, z którym poczuł dziś jakąś więź...
Zabrał dłoń, starając się zdusić w sobie to zdradliwe poczucie winy, wyplenić przejaw słabości, współczucia wobec żywych i martwych. Szachista nie powinien żałować pionków.
Kadzidło: 2
Tak, zdecydowanie był dla niego rozczarowaniem. Miał być silny, lepszy od swojego ojca, zamiast tego oferował gorycz zawodu podobną do siostry. Serce Faustusa było pozbawione żalu, kolejny raz operował własnymi dziećmi jak pionkami, jednak niespodziewanie poczuł przeraźliwe zimno, kąsające najgłębsze zakamarki duszy. Zadrżał, czując jakby przeniknął przez niego duch, a jakaś jego część podejrzewała kto to mógł być.
- Perseusie... - wyszeptał z lękiem imię syna.
Lęk nie był podyktowany tylko perspektywą nawiedzenia przez mściwego ducha. Nie, to było coś znacznie gorszego. Faustus poczuł, może po raz pierwszy w życiu, poczucie winy. Ta atmosfera nie działała na niego dobrze, za dużo tu dymy i łez. Przecież był drapieżnikiem, łowcą wierzącym w wartość siły, tylko silni w jego świecie zasługiwali na szacunek. Jego dzieci, właściwie wszyscy ludzie, winni być dla niego narzędziami, środkami do osiągnięcia wielkości. Mimo to przypomniał sobie, że ma krew własnego syna na rękach.
Położył dłoń na ramieniu Corneliusa, właściwie z dwóch powodów. Po pierwsze, w niemy sposób okazał wsparcie kuzynowi. Po drugie, co było skazą na portrecie potęgi Faustusa, sam go potrzebował. Na moment zapomniał o grze, zapomniał po co tu jest. Był człowiekiem, który doświadczył pierwszej wątpliwości, czując na karku wzrok widma własnego syna. Pan Crabbe utkwił spojrzenie w siedzącej do niego tyłem córce. Może... nie, nie był to czas ani miejsce.
- Zasługiwałby na taki pogrzeb - szepnął do Corneliusa, przypominając sobie o jego stracie. Nie obchodziły go czyny Solasa, mógł równie dobrze być niewinnym głupcem oraz zdeprawowanym potworem. Faustus sam był bestią, więc nie oceniał innych ludzko miarą... chociaż, może zostało w nim coś z człowieka? Nie chciał godnego pogrzebu z uwagi na Solasa, w końcu martwi pozostają na tym świecie jedynie jako proch. Chciał tego dla Corneliusa, z którym poczuł dziś jakąś więź...
Zabrał dłoń, starając się zdusić w sobie to zdradliwe poczucie winy, wyplenić przejaw słabości, współczucia wobec żywych i martwych. Szachista nie powinien żałować pionków.
Kadzidło: 2
I show not your face but your heart's desire
Nigdy nie lubiła pogrzebów, zawsze były smutne i przygnębiające, zwłaszcza gdy należało żegnać kogoś, kto był bliski jej sercu. Ale musiała dzielnie wytrzymać, siedząc pośród rodziny oraz przedstawicieli wielu innych rodów. Mogła zauważyć, że do niej, jej męża i rodziców dosiedli się też Oleander i Eurydice, zasiedli w tym samym rzędzie, ale dziewczątko nie mogło nachylić się do kuzyna i szepnąć czegoś do jego ucha, gdyż oddzielała ją od niego sylwetka męża. Jej rodzice siedzieli z brzegu, od strony przejścia, pan ojciec wciąż poważny i nieprzenikniony, zaś matka wyraźnie przygnębiona wpatrywała się w sylwetkę ciotki Irmy, która właśnie żegnała swego syna. W pierwszym rzędzie zasiadali Blackowie, widziała rodziców i rodzeństwo Alpharda, pojawił się także sam minister magii we własnej osobie, i zasiadł tuż przed Cressidą i jej rodziną. Widząc tę reprezentację Malfoyów mimowolnie pomyślała o Cynthii, dawnej szkolnej przyjaciółce, zastanawiając się, gdzie teraz była i co się z nią działo. Choć nawet jakby przyszła na pogrzeb Alpharda, pewnie i tak nie wypadałoby jej się do Cressidy odezwać.
Otaczał ją gwar cichych szeptów, bo chociaż jej rodzice i mąż milczeli tak jak ona, to rozmawiali inni, choć nie była w stanie dokładnie zrozumieć słów osób siedzących dalej, słyszała jedynie szmer. To, że ceremonia miała się zaraz rozpocząć, rozpoznała po zmianie muzyki. Po grobowcu zaczęła się też roznosić woń palonych ziół, powoli docierając i do piegowatego noska dziewczęcia.
Kiedy otworzono trumnę z ciałem Alpharda, cicho westchnęła, mocno zaciskając dłoń na ręce męża. Widok martwego ciała krewnego bardzo ją przejął i zasmucił, i już nie była w stanie powstrzymać kilku łez, które pod materiałem woalki popłynęły po bladych, nakrapianych policzkach. Alphard był elegancki jak za życia, wyglądał jakby po prostu spał. Przez ułamek sekundy miała nadzieję, że jego poważną twarz zaraz rozjaśni uśmiech, że kuzyn podniesie się, wybuchnie gromkim śmiechem i jak gdyby nigdy nic wyjdzie z trumny, dziwiąc się tym całym zamieszaniem wokół jego osoby, ale nic takiego nie miało miejsca. Wciąż pozostawał tak samo nieruchomy i poważny. Ten widok, w połączeniu z mieszaniną zapachów docierających do jej noska, sprawił, że zaczęła rozmyślać o śmierci, o tym, że pewnego dnia wszyscy trafią tam, gdzie Alphard, nie było przed tym ucieczki. To dopadnie każdego bez względu na status społeczny. Wszyscy jej bliscy umrą i ona też. Pytanie tylko, kiedy i w jaki sposób? Czy jej ciało też będzie wyglądać tak poważnie w trumnie? Przeraziła ją myśl o tym, że jej dzieci byłyby wtedy nieszczęśliwe. Myślenie o takich rzeczach było przygnębiające, ale patrząc na ciało przedwcześnie zmarłego kuzyna nie mogła się nie zastanawiać nad tym, kto będzie następny. Kto z krewnych lub przyjaciół ją opuści, kogo będzie opłakiwać, na czyj pogrzeb będzie musiała znów przywdziać tę okropną czarną suknię i woalkę?
Później wysłuchała w ciszy przemowy ojca Alpharda i jednocześnie nestora Blacków, który podziękował członkom wszystkich rodów których przedstawiciele przybyli na pogrzeb, a potem zaczął opowiadać o samym Alphardzie i jego podobno bohaterskiej śmierci. Czy to za to umarł? W imię dbałości o dobro rodu, tradycji i czystości krwi? Cressida nie znała prawdy, nie rozumiała wojny a jej wiedza o wydarzeniach była fragmentaryczna i niepełna, więc pozostawało jej przyjmować te słowa i wierzyć w to, że Alphard rzeczywiście był bohaterem, który do samego końca i z najwyższym poświęceniem dbał o tradycje czarodziejskiego świata. Tylko… czy musiał umierać? Czy naprawdę nastały czasy, kiedy mężni czarodzieje musieli ginąć za swoje ideały i w imię dbałości o to, by ich rody przetrwały kolejne wieki? O samych okolicznościach jego śmierci nie wspomniano nic i czuła, że najprawdopodobniej nigdy ich nie pozna. Może to i lepiej, bo dzięki temu mogła idealizować sobie to wszystko i wierzyć w dobroć Alpharda i w jego poświęcenie w imię tego, by czarodziejskość przetrwała, i żeby nowe pokolenie, w tym także jej dzieci, mogły dorastać w dostatku, szczęściu i bezpieczeństwie jako dumni potomkowie wielkich rodów.
Podczas minuty ciszy znowu oddała się zadumie, rozmyślając o tym, co teraz działo się z Alphardem. Miała nadzieję, że cokolwiek było po drugiej stronie, Black znajdzie tam spokój i ukojenie. A ona pragnęła go pamiętać takim, jakiego go znała, choć czuła, że widok jego martwego ciała na bardzo długo wyryje się w jej pamięci i trudno będzie przegnać go z myśli. Tylko na moment rozproszył ją dziwny odgłos dobiegający z tyłu, coś jakby klaśnięcie, ale powstrzymała pokusę odwrócenia się. To zapewne ktoś z gminu nie wiedział, jak zachować się na takiej uroczystości, ale na pewno ktoś siedzący bliżej uświadomi tę osobę, że pewnych rzeczy robić nie wypada. Ona wolała oddać się własnym rozmyślaniom, dłoń wciąż dyskretnie zaciskając na ręce swego małżonka, tak żeby nikt postronny tego nie widział.
4
Otaczał ją gwar cichych szeptów, bo chociaż jej rodzice i mąż milczeli tak jak ona, to rozmawiali inni, choć nie była w stanie dokładnie zrozumieć słów osób siedzących dalej, słyszała jedynie szmer. To, że ceremonia miała się zaraz rozpocząć, rozpoznała po zmianie muzyki. Po grobowcu zaczęła się też roznosić woń palonych ziół, powoli docierając i do piegowatego noska dziewczęcia.
Kiedy otworzono trumnę z ciałem Alpharda, cicho westchnęła, mocno zaciskając dłoń na ręce męża. Widok martwego ciała krewnego bardzo ją przejął i zasmucił, i już nie była w stanie powstrzymać kilku łez, które pod materiałem woalki popłynęły po bladych, nakrapianych policzkach. Alphard był elegancki jak za życia, wyglądał jakby po prostu spał. Przez ułamek sekundy miała nadzieję, że jego poważną twarz zaraz rozjaśni uśmiech, że kuzyn podniesie się, wybuchnie gromkim śmiechem i jak gdyby nigdy nic wyjdzie z trumny, dziwiąc się tym całym zamieszaniem wokół jego osoby, ale nic takiego nie miało miejsca. Wciąż pozostawał tak samo nieruchomy i poważny. Ten widok, w połączeniu z mieszaniną zapachów docierających do jej noska, sprawił, że zaczęła rozmyślać o śmierci, o tym, że pewnego dnia wszyscy trafią tam, gdzie Alphard, nie było przed tym ucieczki. To dopadnie każdego bez względu na status społeczny. Wszyscy jej bliscy umrą i ona też. Pytanie tylko, kiedy i w jaki sposób? Czy jej ciało też będzie wyglądać tak poważnie w trumnie? Przeraziła ją myśl o tym, że jej dzieci byłyby wtedy nieszczęśliwe. Myślenie o takich rzeczach było przygnębiające, ale patrząc na ciało przedwcześnie zmarłego kuzyna nie mogła się nie zastanawiać nad tym, kto będzie następny. Kto z krewnych lub przyjaciół ją opuści, kogo będzie opłakiwać, na czyj pogrzeb będzie musiała znów przywdziać tę okropną czarną suknię i woalkę?
Później wysłuchała w ciszy przemowy ojca Alpharda i jednocześnie nestora Blacków, który podziękował członkom wszystkich rodów których przedstawiciele przybyli na pogrzeb, a potem zaczął opowiadać o samym Alphardzie i jego podobno bohaterskiej śmierci. Czy to za to umarł? W imię dbałości o dobro rodu, tradycji i czystości krwi? Cressida nie znała prawdy, nie rozumiała wojny a jej wiedza o wydarzeniach była fragmentaryczna i niepełna, więc pozostawało jej przyjmować te słowa i wierzyć w to, że Alphard rzeczywiście był bohaterem, który do samego końca i z najwyższym poświęceniem dbał o tradycje czarodziejskiego świata. Tylko… czy musiał umierać? Czy naprawdę nastały czasy, kiedy mężni czarodzieje musieli ginąć za swoje ideały i w imię dbałości o to, by ich rody przetrwały kolejne wieki? O samych okolicznościach jego śmierci nie wspomniano nic i czuła, że najprawdopodobniej nigdy ich nie pozna. Może to i lepiej, bo dzięki temu mogła idealizować sobie to wszystko i wierzyć w dobroć Alpharda i w jego poświęcenie w imię tego, by czarodziejskość przetrwała, i żeby nowe pokolenie, w tym także jej dzieci, mogły dorastać w dostatku, szczęściu i bezpieczeństwie jako dumni potomkowie wielkich rodów.
Podczas minuty ciszy znowu oddała się zadumie, rozmyślając o tym, co teraz działo się z Alphardem. Miała nadzieję, że cokolwiek było po drugiej stronie, Black znajdzie tam spokój i ukojenie. A ona pragnęła go pamiętać takim, jakiego go znała, choć czuła, że widok jego martwego ciała na bardzo długo wyryje się w jej pamięci i trudno będzie przegnać go z myśli. Tylko na moment rozproszył ją dziwny odgłos dobiegający z tyłu, coś jakby klaśnięcie, ale powstrzymała pokusę odwrócenia się. To zapewne ktoś z gminu nie wiedział, jak zachować się na takiej uroczystości, ale na pewno ktoś siedzący bliżej uświadomi tę osobę, że pewnych rzeczy robić nie wypada. Ona wolała oddać się własnym rozmyślaniom, dłoń wciąż dyskretnie zaciskając na ręce swego małżonka, tak żeby nikt postronny tego nie widział.
4
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Uśmiechnęła się pod nosem na dźwięk słów młodej blondynki, lecz zaraz potem rozległy się kolejne kroki. Gdy tylko obróciła głowę w ich kierunku, poczuła dziwne spięcie w swoim ciele, jak gdyby coś chciało pobudzić ją do ataku. Ścisnęła mocniej szczękę i dziękowała samej sobie, że zdecydowała się na ukrycie twarzy pod woalką. Pęd myśli oblał jej głowę: może podstawić mu nogę? Może rzucić się i wydrapać mu oczy? A może rzucić niewerbalną bombardę, inspirując się dawną znajomą? Lecz nawet jeśli, by go uszkodziła lub nawet zabiła… to czym różniłaby się od własnego ojca? Cronus był pionkiem, podobnie jak każdy inny, kogo mogliby obsadzić w tej marionetkowej roli. Zabiłaby go i znalazłby się kolejny, może nawet jeszcze gorszy. Mimowolnie przesunęła dłoń do kieszeni skrytej pośród fałd materiału, jak gdyby naprawdę miała ochotę pochwycić różdżkę i rzucić jakiekolwiek niewerbalne, niszczycielskie zaklęcie. Lecz co by to tak naprawdę dało? Pozbawiłaby ludzi życia, razem z tymi, których lubiła! Aquila, Prim, Evandra, Rigel, Francis, Oleander, Cressida, Catriona, Vivienne… Czy byłaby w stanie im zagrozić dla zburzenia tego chorego układu władz? Sama już nie wiedziała. Sinusoida odczuć zaczynała ją wykańczać, tyle dni przeżytych w smutku i ta bezsilność. Każdy czasem dochodził do tego momentu, gdzie już opadały ręce i nawet łzy nie miały takiej siły przebicia jak śmiech bezradności, śmiech przepełniony żalem i dobitną niechęcią do bycia tu gdzie właśnie się było. Parsknęła cicho pod nosem, przemykając spojrzeniem po wszystkich sylwetkach znajdujących się przed nią i obok, celowo nie zerkając w tył, gdzie zdążyła usłyszeć ojcowski głos. Zapamiętywała twarze, szczególnie te, które kojarzyła, chcąc zachować to wspomnienie, chociaż w ten sposób. Dostrzegła tych znanych, tych rozpoznawalnych, a tych, których nie kojarzyła, starała się dopasować do możliwości tego kim byli. Nie była w stanie myśleć o Alphardzie, była już tak wycieńczona śmiercią, że równie dobrze ten pogrzeb nie miał powodu, a stał się po prostu zebraniem.
Czyj to pogrzeb? Usłyszała przed sobą, brata drogiej Primrose. Kurwa, naprawdę? Aż tak szlachta ma siebie nawzajem głęboko w…? Nawet nie sądziła, że ktoś tak bliski w stosunkach z Blackami, mógłby nie wiedzieć na czyim był pogrzebie. Westchnęła z rezygnacją, czy oni wszyscy naprawdę byli, aż tak sztuczni i grali tę żałobę? Wzniosła brwi, kręcąc lekko głową. Za sobą zaś usłyszała głos ojca, wypowiadający imię jej brata. Wzdrygnęła się z niesmakiem, czy on naprawdę, aż prosił się o to, aby ją zirytować do reszty? Lekko obróciła się w jego kierunku i pogardliwym spojrzeniem zlustrowała jego sylwetkę, obrzydzona, że miał czelność wypowiadać imię jej bliźniaka. Parszywy zwyrodnialec. Podobne spojrzenie posłała Corneliusowi, ostatecznie wracając do swojej poprzedniej pozycji.
Gdy wuj Pollux skierował się do trumny, pieśń rozchodząca się po krypcie, uświadomiła pannę Crabbe, że Alphard naprawdę tam się znajdował. Naprawdę nie żył. Zniknął. Podobnie jak jej brat. Skrzywiła się, zjeżdżając lekko na oparciu krzesła, jak gdyby miała zaraz zacząć się garbić. Za co to wszystko ją spotykało? Komu zrobiła aż taką krzywdę? Wieko uniosło się, a on tam był. Martwy. Nim jednak jej myśli pobiegły dalej we własnych rozważaniach, wuj zabrał głos. I chyba było to ostatecznie przepalenie wstęgi przyzwoitości u Forsycji. Wymienianie lordów i hrabstw brzmiało, jak tykanie zegara, który odliczał złowieszczo sekundy. Wszystkim tym, którzy wraz z mym synem walczyli i wciąż walczą o lepsze jutro. Wpatrywała się przez chwilę w ciało Alpharda, lecz po tych słowach wuja zaprzestała. Powoli, badawczo analizowała Polluxa, próbując zrozumieć, czym było dla niego „lepsze jutro”. Świat bez mugoli? Świat okrucieństwa i pozbawiony wolnej woli? Ostateczne podporządkowanie się chorej ideologii? Jednak nie to było najgorsze. Jakie złe moce? Zakon? Wolni ludzie? Czarodzieje krwi innej niż on? O jakich on mówił wartościach? Wartościach pokroju tępienia szlam, kąpania się w mugolskiej krwi i wyrządzaniu krzywdy, bo jakiś idiota, który krzyczy najgłośniej, tak wymyślił?! Wypuściła powoli powietrze z płuc, zaciskając dłoń na materiale sukni. Zerknęła ponownie w kierunku Aquili, zastanawiając się, co właściwie siedziało teraz w jej głowie. Czy ona też to popierała? Słodka Aquilo, czy twoja niewinność również jest kłamstwem?
Potem w myślach Forsycji zalśnił jeszcze ten list, który znalazła wraz z dawnym znajomym pod domem towarowym. Roth i Meggy Davies – pięcioletnie bliźnięta, zamordowane z zimną krwią na oczach ich własnych rodziców. Czy to były te wartości? Benedict Paerson – były przedstawiciel Magicznej Policji, zabity w trakcie publicznej egzekucji po przeciwstawieniu się aktualnej władzy. Czy takim okrucieństwem kierował się każdy w tej sali? Kultywować czarodziejskie ideały? Siłę? Moc? Nigdy nie zdradził ani swej krwi, ani historii swoich przodków, ani potęgi Czarnego Pana, bo to w jego imieniu walczył mój syn. Umierając - złożył hołd. Chłód dłoni, odpowiadał niemal temperaturze panującej w krypcie, lecz lawa kotłująca się we wnętrzu panny Crabbe, na słowa wuja zaczynała buzować. Jak to walczył w jego imieniu? Czy były to tylko słowa, a może jednak najszczerszy fakt i prawda? Rozognione spojrzenie wpatrzone było w Polluxa i wszystko inne straciło znaczenie. Alphard był twoim synem… twoim dzieckiem. Chciała tam pójść, chciała zapytać o coś tych wszystkich ludzi. Hm… A co z terrorystami? Okrytym złą sławą Zakonem Feniksa… Jakbyśmy naprawdę nie mieli innych zmartwień na głowie, to jeszcze oni, prawda? Po co oni się tak z tym obnoszą? Po co wchodzą na nasze ulice i bronią właśnie tych „pokrzywdzonych”. Mogliby po prostu tego nie okazywać publicznie. Nie gorszyć dzieci, naszych dzieci! Mogliby zamykać te szlamy i mugoli w domu, trzymać za zamkniętymi drzwiami i najlepiej, żeby nigdy z tego domu nie wypuszczali. Zostawić ich tam, nie dawać im jeść, ani pić, aż wszyscy by poumierali. Chcą mieć dla nich święty spokój? No to niech ich zabiją i będą go mieli. Potem sami zdechną, podetną sobie żyły, poleją się kwasem, odetną nogi, ręce, głowy i nie zawracają nikomu więcej myśli, tak aby mieć pewność, że nikt nigdy więcej tego szlamowatego ziarna nie zasieje, bo Czarny Pan tak nie chce! Myślicie, że malutkie dziecko mogłoby powiedzieć coś takiego? To by było dziwne, gdyby dzieci tak mówiły… Co do tego się chyba zgadzamy, prawda? Gdyby nasze malutkie dzieci mówiły takie słowa, to ciężko nazwać by je było dziećmi… To powiedzcie mi jakim prawem, sami ich tego uczycie? Praktycznie pozwalając, aby od najmłodszych lat oswajały się z przemocą, agresją i segregacją rasową? Gdzie tu doszło do nieporozumienia? I powiecie, przecież to chodzi o ochronę dzieci! No tak, ale dzieci trzeba chronić, ale to chyba tak ogólnie. Przed złem, przed przemocą, przed krzywdą. Z każdej strony! Nie tylko z jednej. Naprawdę myślicie, że krzycząc na ulicy „Śmierć Mugolom!”, a potem nie rozmawiając ze swoim dzieckiem o życiu, o miłości, o świecie, naprawdę je przed czymś chronicie? Jasne, wie już na pewno, że szlamy i mugoli trzeba zabijać… A tak poza tym to wie niewiele. Jak rodzice.
Czasem myślę, że wolałabym być po tej drugiej stronie rzeczywistości, rzucić się z mostu te pół roku temu. Może wtedy – po śmierci – złapałabym w końcu oddech. Nie musiałabym się… starać. Ani się bać, ani martwić… po prostu umrzeć. Ech… Dlaczego to wszystko nie może być prostsze? Dlaczego nie możemy wyznawać ot, choćby najprostszej zasady miłowania siebie nawzajem. Taki nieszkodliwy pomysł. Idea. Z prostego założenia, że jeżeli ja nie zrobię ci krzywdy i ty mi nie zrobisz krzywdy, to wtedy nikt nie będzie pokrzywdzony i na świecie zapanuje pokój. Może nawet dobrobyt, bo ludzie zaczną sobie pomagać. Jednak wiem, dla was to czcze idee. Bo najważniejsza jest potęga. Bo najważniejszy jest on! Czarny Pan! Wielmożny Lord Voldemort. Samozwańczy Lord. W jego imieniu krzyczycie, bijecie, niszczycie i życzycie innym śmierci… Myślicie, że jak dostatecznie spełnicie, jego rozkazy to ostatecznie coś zyskacie? Nie, bo to egoista. Kolejny z wielu. Gorszy od was, wykorzystujący was do własnych celów. Nie uczucie się na historii? Nie widzicie przeszłości? Popełniamy ciągle ten sam błąd. Dajemy się zmanipulować innym, zabijamy się nawzajem, a potem przepraszamy i udajemy, że nic się nie stało... Chore społeczeństwo.
Może jednak powinna wstać i to wszystko powiedzieć? Nie. Nie była, aż tak głupia. Podobnie jak Alphard nie był bohaterem. Już nie dla niej. Ona była już po prostu zagubiona...
Kątem oka dostrzegła gest blondynki obok i natychmiast skierowała do niej swą dłonią, próbując powstrzymać ją przed gestem. Jednak pochłonięta myślami i zdenerwowaniem zrobiła to zdecydowanie za późno. W tej całej złości, którą zaczęła odczuwać, po prostu parsknęła śmiechem - nerwowym, zestresowanym, wystraszonym. Stłumiła nerwowy chichot pod chusteczką, prędko przytkniętą do ust. Cała drżała, chcąc uciec z tego pogrzebu. Musiała się uspokoić i to, jak najprędzej. Otrzeźwiać jej umysł zdawał się jedynie zapach lawendy, który pozwolił jej skupić się na czymś jeszcze.
| Pole, które słucham przez kadzidło wysłane do Aquili.
Czyj to pogrzeb? Usłyszała przed sobą, brata drogiej Primrose. Kurwa, naprawdę? Aż tak szlachta ma siebie nawzajem głęboko w…? Nawet nie sądziła, że ktoś tak bliski w stosunkach z Blackami, mógłby nie wiedzieć na czyim był pogrzebie. Westchnęła z rezygnacją, czy oni wszyscy naprawdę byli, aż tak sztuczni i grali tę żałobę? Wzniosła brwi, kręcąc lekko głową. Za sobą zaś usłyszała głos ojca, wypowiadający imię jej brata. Wzdrygnęła się z niesmakiem, czy on naprawdę, aż prosił się o to, aby ją zirytować do reszty? Lekko obróciła się w jego kierunku i pogardliwym spojrzeniem zlustrowała jego sylwetkę, obrzydzona, że miał czelność wypowiadać imię jej bliźniaka. Parszywy zwyrodnialec. Podobne spojrzenie posłała Corneliusowi, ostatecznie wracając do swojej poprzedniej pozycji.
Gdy wuj Pollux skierował się do trumny, pieśń rozchodząca się po krypcie, uświadomiła pannę Crabbe, że Alphard naprawdę tam się znajdował. Naprawdę nie żył. Zniknął. Podobnie jak jej brat. Skrzywiła się, zjeżdżając lekko na oparciu krzesła, jak gdyby miała zaraz zacząć się garbić. Za co to wszystko ją spotykało? Komu zrobiła aż taką krzywdę? Wieko uniosło się, a on tam był. Martwy. Nim jednak jej myśli pobiegły dalej we własnych rozważaniach, wuj zabrał głos. I chyba było to ostatecznie przepalenie wstęgi przyzwoitości u Forsycji. Wymienianie lordów i hrabstw brzmiało, jak tykanie zegara, który odliczał złowieszczo sekundy. Wszystkim tym, którzy wraz z mym synem walczyli i wciąż walczą o lepsze jutro. Wpatrywała się przez chwilę w ciało Alpharda, lecz po tych słowach wuja zaprzestała. Powoli, badawczo analizowała Polluxa, próbując zrozumieć, czym było dla niego „lepsze jutro”. Świat bez mugoli? Świat okrucieństwa i pozbawiony wolnej woli? Ostateczne podporządkowanie się chorej ideologii? Jednak nie to było najgorsze. Jakie złe moce? Zakon? Wolni ludzie? Czarodzieje krwi innej niż on? O jakich on mówił wartościach? Wartościach pokroju tępienia szlam, kąpania się w mugolskiej krwi i wyrządzaniu krzywdy, bo jakiś idiota, który krzyczy najgłośniej, tak wymyślił?! Wypuściła powoli powietrze z płuc, zaciskając dłoń na materiale sukni. Zerknęła ponownie w kierunku Aquili, zastanawiając się, co właściwie siedziało teraz w jej głowie. Czy ona też to popierała? Słodka Aquilo, czy twoja niewinność również jest kłamstwem?
Potem w myślach Forsycji zalśnił jeszcze ten list, który znalazła wraz z dawnym znajomym pod domem towarowym. Roth i Meggy Davies – pięcioletnie bliźnięta, zamordowane z zimną krwią na oczach ich własnych rodziców. Czy to były te wartości? Benedict Paerson – były przedstawiciel Magicznej Policji, zabity w trakcie publicznej egzekucji po przeciwstawieniu się aktualnej władzy. Czy takim okrucieństwem kierował się każdy w tej sali? Kultywować czarodziejskie ideały? Siłę? Moc? Nigdy nie zdradził ani swej krwi, ani historii swoich przodków, ani potęgi Czarnego Pana, bo to w jego imieniu walczył mój syn. Umierając - złożył hołd. Chłód dłoni, odpowiadał niemal temperaturze panującej w krypcie, lecz lawa kotłująca się we wnętrzu panny Crabbe, na słowa wuja zaczynała buzować. Jak to walczył w jego imieniu? Czy były to tylko słowa, a może jednak najszczerszy fakt i prawda? Rozognione spojrzenie wpatrzone było w Polluxa i wszystko inne straciło znaczenie. Alphard był twoim synem… twoim dzieckiem. Chciała tam pójść, chciała zapytać o coś tych wszystkich ludzi. Hm… A co z terrorystami? Okrytym złą sławą Zakonem Feniksa… Jakbyśmy naprawdę nie mieli innych zmartwień na głowie, to jeszcze oni, prawda? Po co oni się tak z tym obnoszą? Po co wchodzą na nasze ulice i bronią właśnie tych „pokrzywdzonych”. Mogliby po prostu tego nie okazywać publicznie. Nie gorszyć dzieci, naszych dzieci! Mogliby zamykać te szlamy i mugoli w domu, trzymać za zamkniętymi drzwiami i najlepiej, żeby nigdy z tego domu nie wypuszczali. Zostawić ich tam, nie dawać im jeść, ani pić, aż wszyscy by poumierali. Chcą mieć dla nich święty spokój? No to niech ich zabiją i będą go mieli. Potem sami zdechną, podetną sobie żyły, poleją się kwasem, odetną nogi, ręce, głowy i nie zawracają nikomu więcej myśli, tak aby mieć pewność, że nikt nigdy więcej tego szlamowatego ziarna nie zasieje, bo Czarny Pan tak nie chce! Myślicie, że malutkie dziecko mogłoby powiedzieć coś takiego? To by było dziwne, gdyby dzieci tak mówiły… Co do tego się chyba zgadzamy, prawda? Gdyby nasze malutkie dzieci mówiły takie słowa, to ciężko nazwać by je było dziećmi… To powiedzcie mi jakim prawem, sami ich tego uczycie? Praktycznie pozwalając, aby od najmłodszych lat oswajały się z przemocą, agresją i segregacją rasową? Gdzie tu doszło do nieporozumienia? I powiecie, przecież to chodzi o ochronę dzieci! No tak, ale dzieci trzeba chronić, ale to chyba tak ogólnie. Przed złem, przed przemocą, przed krzywdą. Z każdej strony! Nie tylko z jednej. Naprawdę myślicie, że krzycząc na ulicy „Śmierć Mugolom!”, a potem nie rozmawiając ze swoim dzieckiem o życiu, o miłości, o świecie, naprawdę je przed czymś chronicie? Jasne, wie już na pewno, że szlamy i mugoli trzeba zabijać… A tak poza tym to wie niewiele. Jak rodzice.
Czasem myślę, że wolałabym być po tej drugiej stronie rzeczywistości, rzucić się z mostu te pół roku temu. Może wtedy – po śmierci – złapałabym w końcu oddech. Nie musiałabym się… starać. Ani się bać, ani martwić… po prostu umrzeć. Ech… Dlaczego to wszystko nie może być prostsze? Dlaczego nie możemy wyznawać ot, choćby najprostszej zasady miłowania siebie nawzajem. Taki nieszkodliwy pomysł. Idea. Z prostego założenia, że jeżeli ja nie zrobię ci krzywdy i ty mi nie zrobisz krzywdy, to wtedy nikt nie będzie pokrzywdzony i na świecie zapanuje pokój. Może nawet dobrobyt, bo ludzie zaczną sobie pomagać. Jednak wiem, dla was to czcze idee. Bo najważniejsza jest potęga. Bo najważniejszy jest on! Czarny Pan! Wielmożny Lord Voldemort. Samozwańczy Lord. W jego imieniu krzyczycie, bijecie, niszczycie i życzycie innym śmierci… Myślicie, że jak dostatecznie spełnicie, jego rozkazy to ostatecznie coś zyskacie? Nie, bo to egoista. Kolejny z wielu. Gorszy od was, wykorzystujący was do własnych celów. Nie uczucie się na historii? Nie widzicie przeszłości? Popełniamy ciągle ten sam błąd. Dajemy się zmanipulować innym, zabijamy się nawzajem, a potem przepraszamy i udajemy, że nic się nie stało... Chore społeczeństwo.
Może jednak powinna wstać i to wszystko powiedzieć? Nie. Nie była, aż tak głupia. Podobnie jak Alphard nie był bohaterem. Już nie dla niej. Ona była już po prostu zagubiona...
Kątem oka dostrzegła gest blondynki obok i natychmiast skierowała do niej swą dłonią, próbując powstrzymać ją przed gestem. Jednak pochłonięta myślami i zdenerwowaniem zrobiła to zdecydowanie za późno. W tej całej złości, którą zaczęła odczuwać, po prostu parsknęła śmiechem - nerwowym, zestresowanym, wystraszonym. Stłumiła nerwowy chichot pod chusteczką, prędko przytkniętą do ust. Cała drżała, chcąc uciec z tego pogrzebu. Musiała się uspokoić i to, jak najprędzej. Otrzeźwiać jej umysł zdawał się jedynie zapach lawendy, który pozwolił jej skupić się na czymś jeszcze.
| Pole, które słucham przez kadzidło wysłane do Aquili.
Drgnął, słysząc imię syna Faustusa. Spojrzał ze zdziwieniem na kuzyna - wspominał Perseusa, teraz? Z taką... dziwną miną? Wydawał się bardziej poruszony niż na pogrzebie własnego syna. Cornelius znał wszystkie maski kuzyna, skrywanie emocji było u nich rodzinne, tym bardziej zszokował go ten lękliwy szept, zdumiała dłoń na ramieniu. Solas, Perseus, tyle śmierci, tyle bólu, tyle straty. Ponoć na Sallowach ciążyła klątwa, brak lęku - czy właśnie to zagnało do grobu jego brata? Żadna klątwa nie odebrała jednak chyba Crabbe'om Perseusa, tylko złośliwy, okrutny los.
-Faustusie... - szepnął, dziwnie poruszony. Zostali tylko oni, dwójka dumnych kuzynów. I Forsythia, latorośl słaba, ale wymagająca wsparcia.
Nie będę już miał dzieci. - przemknęło mu nagle przez myśl. Mathilda nigdy nie była w ciąży, podła oszustka. Z Marceliusem nie mógł utrzymywać kontaktu, a nawet jeśli by mógł to mój syn wyrósł na człowieka, który zginie w jakiś durny sposób. Może biedny Marcelius był podobny do Solasa? Może i Perseusa dotknęła jakaś skaza z dalszej strony rodziny?
Nie wiedział, czy zdąży znaleźć żonę i czy w ogóle powinien jej szukać. Zostali mu tylko Faustus i jego córka. Dumny ród Sallowów umierał. Poczuł nagłą żałość, spojrzał kątem oka na kuzyna i otworzył usta, chcąc chyba powiedzieć coś jeszcze, wyznać trapiące go zmartwienia...
I wtedy Forsythia się... roześmiała?! Spojrzał na Faustusa z paniczną z g r o z ą, co wyprawia Twoja córka?!
Rozproszony, właśnie wtedy dostrzegł miodowe włosy. Zamrugał.
Layla...? Czy widmo znów wróciło by go prześladować, wypominać mu ponurą miną, że zawiódł własnego syna?
Nie, to nie ona - to jej młodsza bliźniaczka, ta dziewczyna z portu, Celine, Celine, Celine... Celine mdlała, a słabość na jej twarzy wyleczyła na moment Corneliusa z ponurych wspomnień o chwili szaleństwa i o pragnieniu złamania własnej ręki. Teraz nie wyglądała już groźnie, teraz była zupełnie bezbronna, zaraz zderzy się z twardą podłogą...
Cofnął się o krok od Faustusa, spoglądając na Celine jak zahipnotyzowany. Myślał od niej od kilku dni, miewając problemy z koncentracją. Teraz wróciły z dodatkową siłą - na moment zapomniał o pogrzebie, o etykiecie, o wszystkim innym. Wypadł z ławki, pognał do panny Lovegood i wyciągnął ramiona, by chwycić omdlewającą dziewczynę.
odgrywam długofalowe skutki uboczne zwilowania (problemy z koncentracją)
łapię Celine!
-Faustusie... - szepnął, dziwnie poruszony. Zostali tylko oni, dwójka dumnych kuzynów. I Forsythia, latorośl słaba, ale wymagająca wsparcia.
Nie będę już miał dzieci. - przemknęło mu nagle przez myśl. Mathilda nigdy nie była w ciąży, podła oszustka. Z Marceliusem nie mógł utrzymywać kontaktu, a nawet jeśli by mógł to mój syn wyrósł na człowieka, który zginie w jakiś durny sposób. Może biedny Marcelius był podobny do Solasa? Może i Perseusa dotknęła jakaś skaza z dalszej strony rodziny?
Nie wiedział, czy zdąży znaleźć żonę i czy w ogóle powinien jej szukać. Zostali mu tylko Faustus i jego córka. Dumny ród Sallowów umierał. Poczuł nagłą żałość, spojrzał kątem oka na kuzyna i otworzył usta, chcąc chyba powiedzieć coś jeszcze, wyznać trapiące go zmartwienia...
I wtedy Forsythia się... roześmiała?! Spojrzał na Faustusa z paniczną z g r o z ą, co wyprawia Twoja córka?!
Rozproszony, właśnie wtedy dostrzegł miodowe włosy. Zamrugał.
Layla...? Czy widmo znów wróciło by go prześladować, wypominać mu ponurą miną, że zawiódł własnego syna?
Nie, to nie ona - to jej młodsza bliźniaczka, ta dziewczyna z portu, Celine, Celine, Celine... Celine mdlała, a słabość na jej twarzy wyleczyła na moment Corneliusa z ponurych wspomnień o chwili szaleństwa i o pragnieniu złamania własnej ręki. Teraz nie wyglądała już groźnie, teraz była zupełnie bezbronna, zaraz zderzy się z twardą podłogą...
Cofnął się o krok od Faustusa, spoglądając na Celine jak zahipnotyzowany. Myślał od niej od kilku dni, miewając problemy z koncentracją. Teraz wróciły z dodatkową siłą - na moment zapomniał o pogrzebie, o etykiecie, o wszystkim innym. Wypadł z ławki, pognał do panny Lovegood i wyciągnął ramiona, by chwycić omdlewającą dziewczynę.
odgrywam długofalowe skutki uboczne zwilowania (problemy z koncentracją)
łapię Celine!
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W chwilach takich ja ta, Elvira żałowała, że teleportacja jest ostentacyjnym, głośnym, wulgarnym wręcz środkiem ucieczki z niechcianych sytuacji. Zamiast znikać w mgnieniu oka i w akompaniamencie trzasku, chętnie zlałaby się z ciemną, kamienną podłogą, okryła całe ciało czarną koronką i gładko rozpłynęła, dość subtelnie, by nie przyciągnąć niczyjej uwagi. Najlepiej wymazując przy tym pamięć każdego żałobnika, z ministrem i nestorem na czele. Pod materiałem woalki nie było to dostrzegalne, lecz błękitne oczy Elviry pociemniały, miękkie usta zacisnęły w wąską linię, mięśnie stężały w wyrazie nienawiści. I co, każdy z nich będzie się teraz odwracał, wzdrygał, oburzał, tak jakby popełniła gigantyczny błąd? Wsłuchała się w słowa Blacka z taką koncentracją, okazała mu tyle szacunku i uwagi, że nieświadomie poddała się pamięci mięśniowej. W zasadzie nie była zwolenniczką oklasków ani wiwatów, wolała skromnie, godnie przekazane wyrazy uznania, ale zwracała się ku pewnym schematom socjalizacji, by nie odstawać od grup, na których chciała wywrzeć wrażenie. Nie wyjść na nieobytą, jakkolwiek olbrzymia i szczera nie byłaby jej niechęć regułom.
Nie wiedziała, że pogrzeb rządzi się własnymi prawami - może domyśliłaby się tego instynktownie, gdyby dano jej więcej czasu, ale wyczucie społeczne Elviry zawsze było nieco upośledzone, dała się złapać w pułapkę własnej, wieloletniej izolacji. I poczyniła sobie wstyd. Było to trudne do zniesienia, lecz choć w gardle palił ją gniew oraz poczucie niesprawiedliwości, najgorszym, co mogła zrobić, byłoby ich okazanie. Jeżeli przesiedzi resztę ceremonii w milczeniu, wpatrzona we własne rękawiczki, być może rzecz przejdzie bez echa? Może nie każdy zauważył, ze faux-pas padło akurat z jej strony? Nerwowy śmiech, który siedząca obok kobieta stłumiła chusteczką, nie pozostał niezauważony; Elvira wściekle zacisnęła zęby, ale niczego nie powiedziała.
Zrządzeniem losu nie miał być to koniec nieprzyjemności; nim zdążyła dobiec końca minuta ciszy, przy ich rzędzie pojawiła się Irina. Najchętniej udawałaby, że jej nie widzi, ale to byłoby dziecinne. Wzięła głębszy oddech, zaciągając kojącą wonią lawendy. Potrzebowała się uspokoić, a najlepiej zalać mdłości czymś mocniejszym. Czy to już czas, by zaopatrzyć się we własną piersiówkę?
Nie ufała sobie dość, by uwierzyć, że będzie w stanie powiedzieć cokolwiek w sposób inny niż warknięcie, więc skinęła tylko głową do Drew i wstała w milczeniu, by dać się zaprowadzić na pierdolony dywanik. Przynajmniej zajęli miejsca w ostatnich rzędach. Co za absurd, nie powinna w ogóle odpowiadać na to zaproszenie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie wiedziała, że pogrzeb rządzi się własnymi prawami - może domyśliłaby się tego instynktownie, gdyby dano jej więcej czasu, ale wyczucie społeczne Elviry zawsze było nieco upośledzone, dała się złapać w pułapkę własnej, wieloletniej izolacji. I poczyniła sobie wstyd. Było to trudne do zniesienia, lecz choć w gardle palił ją gniew oraz poczucie niesprawiedliwości, najgorszym, co mogła zrobić, byłoby ich okazanie. Jeżeli przesiedzi resztę ceremonii w milczeniu, wpatrzona we własne rękawiczki, być może rzecz przejdzie bez echa? Może nie każdy zauważył, ze faux-pas padło akurat z jej strony? Nerwowy śmiech, który siedząca obok kobieta stłumiła chusteczką, nie pozostał niezauważony; Elvira wściekle zacisnęła zęby, ale niczego nie powiedziała.
Zrządzeniem losu nie miał być to koniec nieprzyjemności; nim zdążyła dobiec końca minuta ciszy, przy ich rzędzie pojawiła się Irina. Najchętniej udawałaby, że jej nie widzi, ale to byłoby dziecinne. Wzięła głębszy oddech, zaciągając kojącą wonią lawendy. Potrzebowała się uspokoić, a najlepiej zalać mdłości czymś mocniejszym. Czy to już czas, by zaopatrzyć się we własną piersiówkę?
Nie ufała sobie dość, by uwierzyć, że będzie w stanie powiedzieć cokolwiek w sposób inny niż warknięcie, więc skinęła tylko głową do Drew i wstała w milczeniu, by dać się zaprowadzić na pierdolony dywanik. Przynajmniej zajęli miejsca w ostatnich rzędach. Co za absurd, nie powinna w ogóle odpowiadać na to zaproszenie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 18.02.21 16:46, w całości zmieniany 1 raz
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Kiedy tylko odnalazł w tłumie znajomą twarz żony, dołączył do niej i – nie bez trudu, zirytowany koniecznością wspierania się na lasce, jej cichy stukot nieznośnym echem rezonował wśród ścian krypty – poprowadził na lewo, kierując swe kroki do trzeciego rzędu. Wolałby miejsca z brzegu, właśnie po to, by oszczędzić sobie kłopotów z zajmowaniem i opuszczaniem miejsca, te jednak były już zajęte. Skrzywił się krótko, nie zwracając większej uwagi na wbijające się w przedramię palce Catriony, powinna przywyknąć do jego uporu, do jego grymasów i burknięć na przestrzeni tych wszystkich lat małżeństwa, choć może i miała rację, może powinien chociażby próbować przybrać na twarz maskę obojętności. Już nie jako kapitan żaglowca, współwłaściciel podrzędnej knajpy z Nokturnu, a – zarządca portu. Pomijając fakt, że zebrali się tu w konkretnym celu, celu uczczenia pamięci przedwcześnie zmarłego Alpharda, to tak czy inaczej daleko byłoby mu do grania pierwszych skrzypiec, wszak lawirowali wśród lordowskich mości i nadobnych dam poprzetykanych nielicznymi wyjątkami od reguły. Mimo to powinien dbać o swój wizerunek, dla własnego dobra, ale i dla dobra Rycerzy, których tam reprezentował.
Zaś takimi wyjątkami, przedstawicielami wspólnej sprawy, koło których zdecydował się spocząć, byli Drew i uzdrowicielka, która zajęła się nim po egzekucji, Multon. Skinął druhowi głową, po cichu łudząc się, że nie spróbuje pajacować przed Catrioną, nie tutaj i nie teraz; choć trudno było mu się do tego przyznać, to odczuwał niemałą ulgę na jego widok, całego i zdrowego. Tam, w podziemiach Gringotta, obawiał się, że już po nim. Że zarówno Rookwood, jak i Macnair, polegli w walce z przeszkodami, którymi ktoś obwarował drogę do Locus Nihil. Jednak oboje przetrwali okropności labiryntu, przypominając tym samym o swych nieprzeciętnych umiejętnościach i niezaprzeczalnej sile woli.
W milczeniu oczekiwał rozpoczęcia ceremonii, kątem oka obserwując pojawiającego się w komnacie ministra i towarzyszących mu krewnych. Zaraz jednak rozproszył się, zmarszczył czoło, gdy poczuł intensywny zapach szałwii, od którego zakręciło go w nosie. Czy to naprawdę konieczne? Świece rozumiał, muzykę – rozumiał, lecz kadzidła? Lord Black zajął miejsce przy trumnie, zaczął witać kolejnych szlachciców, przemawiać do tłumu, jednak słowa nie zostawały z nim na długo, wlatywały jednym uchem i wylatywały drugim. A to z powodu widma, które ujrzał, bladego, eleganckiego Alpharda stojącego tuż obok ojca, bez większych emocji wodzącego wzrokiem po zebranych na swym pogrzebie żałobnikach. Nie, to niemożliwe. Zamrugał raz, drugi, trzeci, walcząc ze wzbierającym niepokojem. I o ile obrazu zmarłego udało mu się pozbyć, o tyle pozostało z nim uczucie, że ktoś go obserwuje. Drgnął, niechętnie rozglądając się dookoła, szukając sprawcy, lecz nie dojrzał nikogo, komu mógłby przypisać wzbudzenie tej dziwnej, niechcianej emocji.
Z zamyślenia wyrwało go klaskanie, które umilkło tak gwałtownie, jak gwałtownie i nieoczekiwanie się rozpoczęło – nie miał jednak najmniejszego problemu z określeniem, skąd dobiegło. Multon siedziała tuż obok, zaraz za Drew, a przy okazji przy nieszczęsnej Forsythii, która zaśmiała się, krótko i nerwowo, ale zaśmiała; dlaczego smarkula nie zajęła miejsca przy ojcu, nie wiedział. Ściągnął usta w wąską kreskę, zastanawiając się, czy blondynka upadła na głowę, zapomniała się, czy uważała, że to zabawne. Zakłócić przebieg ceremonii, okazać rażący brak szacunku. Spojrzał na nią jak na wariatkę, nie wiedząc, czego się po niej spodziewać. To samo zresztą myślał o pannie Crabbe, Faustus powinien trzymać ją krótko, krócej.
W przelocie podchwycił spojrzenie Rookwood, siedzącej po przeciwnej stronie komnaty, jej uwagę musiały zwabić te niesforne baby. Wiedział, że powinni porozmawiać – a jednocześnie zdziwił się na widok Śmierciożerczyni przebywającej wśród gości, od jej wypadku nie minęło aż tak dużo czasu. Czyżby wróciła do formy? Czuła się... dobrze? Pozostawało mu wierzyć w osąd Cassandry, mieć nadzieję, że zajęła się nią możliwie jak najlepiej.
| 5
Zaś takimi wyjątkami, przedstawicielami wspólnej sprawy, koło których zdecydował się spocząć, byli Drew i uzdrowicielka, która zajęła się nim po egzekucji, Multon. Skinął druhowi głową, po cichu łudząc się, że nie spróbuje pajacować przed Catrioną, nie tutaj i nie teraz; choć trudno było mu się do tego przyznać, to odczuwał niemałą ulgę na jego widok, całego i zdrowego. Tam, w podziemiach Gringotta, obawiał się, że już po nim. Że zarówno Rookwood, jak i Macnair, polegli w walce z przeszkodami, którymi ktoś obwarował drogę do Locus Nihil. Jednak oboje przetrwali okropności labiryntu, przypominając tym samym o swych nieprzeciętnych umiejętnościach i niezaprzeczalnej sile woli.
W milczeniu oczekiwał rozpoczęcia ceremonii, kątem oka obserwując pojawiającego się w komnacie ministra i towarzyszących mu krewnych. Zaraz jednak rozproszył się, zmarszczył czoło, gdy poczuł intensywny zapach szałwii, od którego zakręciło go w nosie. Czy to naprawdę konieczne? Świece rozumiał, muzykę – rozumiał, lecz kadzidła? Lord Black zajął miejsce przy trumnie, zaczął witać kolejnych szlachciców, przemawiać do tłumu, jednak słowa nie zostawały z nim na długo, wlatywały jednym uchem i wylatywały drugim. A to z powodu widma, które ujrzał, bladego, eleganckiego Alpharda stojącego tuż obok ojca, bez większych emocji wodzącego wzrokiem po zebranych na swym pogrzebie żałobnikach. Nie, to niemożliwe. Zamrugał raz, drugi, trzeci, walcząc ze wzbierającym niepokojem. I o ile obrazu zmarłego udało mu się pozbyć, o tyle pozostało z nim uczucie, że ktoś go obserwuje. Drgnął, niechętnie rozglądając się dookoła, szukając sprawcy, lecz nie dojrzał nikogo, komu mógłby przypisać wzbudzenie tej dziwnej, niechcianej emocji.
Z zamyślenia wyrwało go klaskanie, które umilkło tak gwałtownie, jak gwałtownie i nieoczekiwanie się rozpoczęło – nie miał jednak najmniejszego problemu z określeniem, skąd dobiegło. Multon siedziała tuż obok, zaraz za Drew, a przy okazji przy nieszczęsnej Forsythii, która zaśmiała się, krótko i nerwowo, ale zaśmiała; dlaczego smarkula nie zajęła miejsca przy ojcu, nie wiedział. Ściągnął usta w wąską kreskę, zastanawiając się, czy blondynka upadła na głowę, zapomniała się, czy uważała, że to zabawne. Zakłócić przebieg ceremonii, okazać rażący brak szacunku. Spojrzał na nią jak na wariatkę, nie wiedząc, czego się po niej spodziewać. To samo zresztą myślał o pannie Crabbe, Faustus powinien trzymać ją krótko, krócej.
W przelocie podchwycił spojrzenie Rookwood, siedzącej po przeciwnej stronie komnaty, jej uwagę musiały zwabić te niesforne baby. Wiedział, że powinni porozmawiać – a jednocześnie zdziwił się na widok Śmierciożerczyni przebywającej wśród gości, od jej wypadku nie minęło aż tak dużo czasu. Czyżby wróciła do formy? Czuła się... dobrze? Pozostawało mu wierzyć w osąd Cassandry, mieć nadzieję, że zajęła się nią możliwie jak najlepiej.
| 5
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie obejrzał się starszą z sióstr, kiedy przywołała Fantine, nie zamierzając przykuwać ku nim większej uwagi, niż już miało to miejsce - nie spodziewał się jeszcze, że małe zamieszanie prędko rozmyje się w harmidrze kolejnych faux pas.
Odpowiadał na powitania - Zachary'ego, przybysza z daleka, który zdążył już udowodnić swoje oddanie sprawie, Deirdre, nie mogąc zignorować jej teraz, nie poświęcając jej jednak więcej, niżeli krótkiego spojrzenia i równie krótkiego skinięcia głową, podobnego, które ofiarował Sigrun przedzierającej się między siedzeniami - wstał, ułatwiając jej drogę. Z pewnym zaskoczeniem dostrzegł jednak bliskość Schmidta, Tristan potrafił go rozpoznać, słuchy o tym człowieku przeplotły się przez miasto, mówiono o nim jako o wyjątkowo brutalnym - i skutecznym - szmalcowniku. Kierując się jego reputacją sam zaproponował dopuszczenie tego człowieka do serca rycerskich spraw - choć o tym nie miał skąd wiedzieć - zapewne dlatego zadziwiło go, że w pierwszej kolejności powitał się nie z nim, a z jego żoną - choć jeszcze bardziej zdumiały go chyba słowa, które wybrzmiały. Abstrahując od braku taktu porozumienia się w takim miejscu i w takim towarzystwie nieznanym nikomu językiem, zdanie było dość krótkie, by kalką znanych mu języków dopatrzeć się jego znaczenia. Sam gest, nawet jeśli mocniej zaakcentowany, niż wobec pozostałych, wciąż wydawał się lekceważący. Jego brew uniosła się lekko w górę, kiedy nieprzerwanie wpatrywał się w twarz Schmidta, dopiero, kiedy ten odszedł, przenosząc pytający wzrok na Evandrę, która odpowiedziała na jego gest.
W pomieszczeniu rozlegały się pierwsze dźwięki żałobnych pieśni, trumna spoczęła na właściwym miejscu, pozostawiona tam przez szóstkę towarzyszących mu rycerzy. Obserwował to z powagą adekwatną do podobnych okoliczności, utkwiwszy wzrok w czarnej jak noc trumnie, zastanawiając się nad istotą ludzkiego życia i tego, jak wiele znaczyć będą po śmierci. Ile znaczył dziś Alphard? Tyle, ile znaczyły jego zasługi, to one ich tutaj dziś przywiodły, to one przywiodły tutaj samego Ministra Magii, to one przywiodły w pierwsze rzędy zasłużonych śmierciożerców. To zasługi pozwolą go zapamiętać, nic innego. Uniósł spojrzenie na Polluxa, wciąż w ciszy, kiedy ten zabrał głos. Rodzice nie powinni grzebać własnych dzieci, kolejność zawsze była odwrotna. Wciąż pod wpływem jej uroku, skutecznie wyciszającego w jego umyśle podszepty krwawego ducha, kątem oka objął jej profil, zastanawiając się, czy myślała czasem o tym, o czym dzisiaj myślał on. Jak zginie ich syn? Czy przyjdzie im patrzeć na jego pogrzeb? Czy nie po to była ta wojna - czy nie dlatego należało poprowadzić ją krwawo, bezlitośnie i szybko - by on nie musiał już tego robić? Miał ponieść rodową schedę, zrobi to.
Zadarł głowę wyżej, gdy gdy wymieniał tytuły poszczególnych lordów, odnotowując, że wspomniał o nich gdzieś przy końcu tej przemowy. Zwrócony w jego stronę wzrok musiał szukać Melisande, siedziała tuż za nim.
Ten pogrzeb był czymś więcej, niż tym pożegnaniem, był manifestacją i przykazaniem, dokąd powinni zmierzać. Miał nadzieję, że wszyscy młodzi ludzie zgromadzeni w krypcie zdawali sobie z tego sprawę. Starsi też, mimowolnie odnalazł wzrokiem Francisa, jego zdrada pozostawiła otwartą bliznę i, co gorsza, bardziej niż sam szwagier starał się wyciągnąć go za uszy z bagna, w które radośnie wskoczył. Gąszcz strasznych tajemnic spowijał nad jego rodziną czarne chmury, ale wierzył, że mimo przeciwności - zdoła to zachować dla siebie i ochronić tym samym Lestrenge'a, już nie w imię przyjaźni, którą Francis porzucił - dla Evandry i jej reputacji.
Mniej więcej wtedy poczuł w ciele przeszywający chłód, panując jednak nad ekspresją i ruchem na tyle, by nie dać tego po sobie poznać; wrażenie to można było porównać ze zderzeniem z duchem, czyżby zbłąkana dusza tej krypty zechciała sobie z niego zakpić? Czuł wyraźnie palony piołun w powietrzu.
- Duchy Blacków nie są zadowolone z naszej obecności - odezwał się szeptem, między jednym nazwiskiem a drugim, nie odejmując jednak spojrzenia od Polluxa i ledwie rozchylając usta, by ten nie wziął jego zachowania za nietakt, do Evandry. Krypta należała do rodu, nie mogli natrafić tu na obcą duszę. - Też to czujesz?
Pochylił lekko głowę, gdy nastała minuta ciszy, nie wybijając się ponad nią. Słyszał samotnie klaśnięcie rąk, które nie powinno mieć miejsca; przeszło mu przez myśl, że pewnie dobiegło od Schmidta. Był skuteczny, ale brakowało mu ogłady i może nie powinien bywać na podobnych uroczystościach - dla każdego wszechświat miał swoje miejsce... gdzie indziej.
2
Odpowiadał na powitania - Zachary'ego, przybysza z daleka, który zdążył już udowodnić swoje oddanie sprawie, Deirdre, nie mogąc zignorować jej teraz, nie poświęcając jej jednak więcej, niżeli krótkiego spojrzenia i równie krótkiego skinięcia głową, podobnego, które ofiarował Sigrun przedzierającej się między siedzeniami - wstał, ułatwiając jej drogę. Z pewnym zaskoczeniem dostrzegł jednak bliskość Schmidta, Tristan potrafił go rozpoznać, słuchy o tym człowieku przeplotły się przez miasto, mówiono o nim jako o wyjątkowo brutalnym - i skutecznym - szmalcowniku. Kierując się jego reputacją sam zaproponował dopuszczenie tego człowieka do serca rycerskich spraw - choć o tym nie miał skąd wiedzieć - zapewne dlatego zadziwiło go, że w pierwszej kolejności powitał się nie z nim, a z jego żoną - choć jeszcze bardziej zdumiały go chyba słowa, które wybrzmiały. Abstrahując od braku taktu porozumienia się w takim miejscu i w takim towarzystwie nieznanym nikomu językiem, zdanie było dość krótkie, by kalką znanych mu języków dopatrzeć się jego znaczenia. Sam gest, nawet jeśli mocniej zaakcentowany, niż wobec pozostałych, wciąż wydawał się lekceważący. Jego brew uniosła się lekko w górę, kiedy nieprzerwanie wpatrywał się w twarz Schmidta, dopiero, kiedy ten odszedł, przenosząc pytający wzrok na Evandrę, która odpowiedziała na jego gest.
W pomieszczeniu rozlegały się pierwsze dźwięki żałobnych pieśni, trumna spoczęła na właściwym miejscu, pozostawiona tam przez szóstkę towarzyszących mu rycerzy. Obserwował to z powagą adekwatną do podobnych okoliczności, utkwiwszy wzrok w czarnej jak noc trumnie, zastanawiając się nad istotą ludzkiego życia i tego, jak wiele znaczyć będą po śmierci. Ile znaczył dziś Alphard? Tyle, ile znaczyły jego zasługi, to one ich tutaj dziś przywiodły, to one przywiodły tutaj samego Ministra Magii, to one przywiodły w pierwsze rzędy zasłużonych śmierciożerców. To zasługi pozwolą go zapamiętać, nic innego. Uniósł spojrzenie na Polluxa, wciąż w ciszy, kiedy ten zabrał głos. Rodzice nie powinni grzebać własnych dzieci, kolejność zawsze była odwrotna. Wciąż pod wpływem jej uroku, skutecznie wyciszającego w jego umyśle podszepty krwawego ducha, kątem oka objął jej profil, zastanawiając się, czy myślała czasem o tym, o czym dzisiaj myślał on. Jak zginie ich syn? Czy przyjdzie im patrzeć na jego pogrzeb? Czy nie po to była ta wojna - czy nie dlatego należało poprowadzić ją krwawo, bezlitośnie i szybko - by on nie musiał już tego robić? Miał ponieść rodową schedę, zrobi to.
Zadarł głowę wyżej, gdy gdy wymieniał tytuły poszczególnych lordów, odnotowując, że wspomniał o nich gdzieś przy końcu tej przemowy. Zwrócony w jego stronę wzrok musiał szukać Melisande, siedziała tuż za nim.
Ten pogrzeb był czymś więcej, niż tym pożegnaniem, był manifestacją i przykazaniem, dokąd powinni zmierzać. Miał nadzieję, że wszyscy młodzi ludzie zgromadzeni w krypcie zdawali sobie z tego sprawę. Starsi też, mimowolnie odnalazł wzrokiem Francisa, jego zdrada pozostawiła otwartą bliznę i, co gorsza, bardziej niż sam szwagier starał się wyciągnąć go za uszy z bagna, w które radośnie wskoczył. Gąszcz strasznych tajemnic spowijał nad jego rodziną czarne chmury, ale wierzył, że mimo przeciwności - zdoła to zachować dla siebie i ochronić tym samym Lestrenge'a, już nie w imię przyjaźni, którą Francis porzucił - dla Evandry i jej reputacji.
Mniej więcej wtedy poczuł w ciele przeszywający chłód, panując jednak nad ekspresją i ruchem na tyle, by nie dać tego po sobie poznać; wrażenie to można było porównać ze zderzeniem z duchem, czyżby zbłąkana dusza tej krypty zechciała sobie z niego zakpić? Czuł wyraźnie palony piołun w powietrzu.
- Duchy Blacków nie są zadowolone z naszej obecności - odezwał się szeptem, między jednym nazwiskiem a drugim, nie odejmując jednak spojrzenia od Polluxa i ledwie rozchylając usta, by ten nie wziął jego zachowania za nietakt, do Evandry. Krypta należała do rodu, nie mogli natrafić tu na obcą duszę. - Też to czujesz?
Pochylił lekko głowę, gdy nastała minuta ciszy, nie wybijając się ponad nią. Słyszał samotnie klaśnięcie rąk, które nie powinno mieć miejsca; przeszło mu przez myśl, że pewnie dobiegło od Schmidta. Był skuteczny, ale brakowało mu ogłady i może nie powinien bywać na podobnych uroczystościach - dla każdego wszechświat miał swoje miejsce... gdzie indziej.
2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Czy dalej była w krypcie? Czy jej nozdrza wciąż dominował gęsty, ciężki zapach drogiego kadzidła? Dlaczego pod stopami miała nicość, przepełniona wrażeniem, że unosi się nagle w powietrzu gdzieś wysoko nad własnym ciałem, gotowa wzbić się w chmury i zastygnąć w ich miękkich objęciach już na zawsze? Celine odetchnęła ciężko, wciąż pochylona; nogi zachwiały się mocniej, eter przed oczyma pociemniał jeszcze bardziej, a przez ciało przewinął się lodowaty dreszcz odchodzącej w dal świadomości. Nie mogę, och, Merlinie, nie mogę przynieść jej wstydu... Gdzieś we wszechobecnej czerni dostrzegła błysk zrozumienia, jej nieporadność zaszkodzi nienagannemu wizerunkowi lady Aquili, a to znaczyło, że nie mogła pozwolić sobie upaść, stracić przytomności, wyłożyć się na kamiennej podłodze niby kłoda pozbawiona zmysłu i rozumu. Lecz, jak się okazało - nie musiała się o to obawiać. Zanim kolana poddały ostatnią walkę ktoś zamknął ją w bezpiecznych, ciepłych rękach, przytrzymując półwilę w górze, a ona bezmyślnie oparła czoło o bliskie jej ramię tylko na moment, na momencik, zmuszając w końcu ciało by powróciło na ziemię, twardą i stabilną. Tylko dzięki temu wybawcy uchroniła się od następnej nieuchronnie nadciągającej wpadki, w końcu otwarłszy oczy, wciąż niezbyt przytomne i pełne zagubienia.
I spojrzała na niego, odnajdując w bliskim licu swego prześladowcę.
Te przytłoczone obłędem oczy wpatrywały się w nią intensywnie, prawie tak jak w przeklętym pokoju w Parszywym Pasażerze. Złam sobie rękę, uderz głową o ścianę, pamiętała dźwięk własnych słów, choć wtedy coś nieznanego przejęło nad nią kontrolę i doszło do głosu, władając jego melodią w rytmie złamanego serca i nadszarpniętego zaufania. Zadrżała, tym razem nie ze słabnącego organizmu, a z lęku, który powrócił do jej głowy ze zdwojoną siłą; jakim prawem pozwolił sobie ratować ją na pogrzebie lorda Alpharda? Przecież to tak nie wypada, nie powinien był podnosić się z krzesła w trakcie lordowskiej przemowy, lord Cygnus na pewno nazwałby to brakiem szacunku względem głowy znamienitego rodu. A jednak... To nie to obrzydziło ją najbardziej.
Celine prędko odsunęła głowę od ramienia Corneliusa i poruszyła się w jego objęciach, na wciąż niepewnych nogach próbując się od czarodzieja odsunąć.
Nie, poruszyła ustami, choć nie wydała z siebie żadnego dźwięku, trwała przecież minuta ciszy. Nie chcę żebyś to był ty, nie rób mi krzywdy, nie dotykaj mnie, zrozumieć mógł w tym mnogość przekazów, a każdy z nich był prawdziwy. Własne dłonie ułożyła na jego torsie i spróbowała lekkim dotykiem wprowadzić między nich dystans. Byli już wcześniej tak blisko, nawet bliżej, dlatego wiedziała, że komuś takiemu jak Sallow nie można ufać.
Delikatnie skinęła głową, by przynajmniej zachować pozory dobrego wychowania, jakiejkolwiek wdzięczności za pomoc, jednak ta była fałszywa, wymuszona, pozbawiona wdzięcznego uśmiechu, który zazwyczaj zagościłby na półwilich ustach. Cornelius mógł dostrzec w niej jedynie odrazę. Opuściwszy wzrok na kamienną podłogę wskazała palcem na opuszczone przez niego miejsce na ławie i znów przylgnęła do ściany; powinien tam wrócić, zostawić ją w spokoju, udawać, że do uratowania jej przed omdleniem nigdy nie doszło. Nie odwróciłaby się do niego plecami próbując odejść.
To on musiał uczynić to pierwszy.
I spojrzała na niego, odnajdując w bliskim licu swego prześladowcę.
Te przytłoczone obłędem oczy wpatrywały się w nią intensywnie, prawie tak jak w przeklętym pokoju w Parszywym Pasażerze. Złam sobie rękę, uderz głową o ścianę, pamiętała dźwięk własnych słów, choć wtedy coś nieznanego przejęło nad nią kontrolę i doszło do głosu, władając jego melodią w rytmie złamanego serca i nadszarpniętego zaufania. Zadrżała, tym razem nie ze słabnącego organizmu, a z lęku, który powrócił do jej głowy ze zdwojoną siłą; jakim prawem pozwolił sobie ratować ją na pogrzebie lorda Alpharda? Przecież to tak nie wypada, nie powinien był podnosić się z krzesła w trakcie lordowskiej przemowy, lord Cygnus na pewno nazwałby to brakiem szacunku względem głowy znamienitego rodu. A jednak... To nie to obrzydziło ją najbardziej.
Celine prędko odsunęła głowę od ramienia Corneliusa i poruszyła się w jego objęciach, na wciąż niepewnych nogach próbując się od czarodzieja odsunąć.
Nie, poruszyła ustami, choć nie wydała z siebie żadnego dźwięku, trwała przecież minuta ciszy. Nie chcę żebyś to był ty, nie rób mi krzywdy, nie dotykaj mnie, zrozumieć mógł w tym mnogość przekazów, a każdy z nich był prawdziwy. Własne dłonie ułożyła na jego torsie i spróbowała lekkim dotykiem wprowadzić między nich dystans. Byli już wcześniej tak blisko, nawet bliżej, dlatego wiedziała, że komuś takiemu jak Sallow nie można ufać.
Delikatnie skinęła głową, by przynajmniej zachować pozory dobrego wychowania, jakiejkolwiek wdzięczności za pomoc, jednak ta była fałszywa, wymuszona, pozbawiona wdzięcznego uśmiechu, który zazwyczaj zagościłby na półwilich ustach. Cornelius mógł dostrzec w niej jedynie odrazę. Opuściwszy wzrok na kamienną podłogę wskazała palcem na opuszczone przez niego miejsce na ławie i znów przylgnęła do ściany; powinien tam wrócić, zostawić ją w spokoju, udawać, że do uratowania jej przed omdleniem nigdy nie doszło. Nie odwróciłaby się do niego plecami próbując odejść.
To on musiał uczynić to pierwszy.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wszystko wydaje się takie trudne. Począwszy od nabrania oddechu powietrzem przepełnionym duszącymi kadzidłami oraz wilgocią, po smutne zaakceptowanie wyzierającej z każdego stroju czerni która, choć oddawała szacunek wobec jakże tragicznie zmarłego, tak bezwzględnie ukazywała mankamenty urody poszczególnych zgromadzonych osób. Twarze stroniące od słońca w świetle migotliwych świec z dostojnie bladych przechodziły w nieprzyjemną woskową biel, włosy pięknie ułożone jakoś tak wydawały się oklapnięte i w ogóle nie takie, jakie powinny, co tylko utwierdzało Eurydice w przekonaniu, iż pogrzeby nie służyły tak naprawdę nikomu i z estetycznego punktu widzenia powinno być ich jak najmniej. A przynajmniej tych dotyczących wyższych sfer, przystojni szlachcice oraz piękne lady powinni żyć długo i szczęśliwie, umieranie natomiast winni zostawić biednym i starym. Wynalezienie podobnego remedium nie ukoiło jednak płochego serca, różane usteczka nie były w stanie przestać drżeć w niemej skardze, pocieszeniem nie było nawet samoistne zapewnienie, iż płynąca w błękitnych liniach żył wila krew chroniła ją przed byciem szkaradną w jakichkolwiek okolicznościach. Bo to wszystko było przecież tak okropnie trudne! Po prostu być, nie móc zbliżyć się, a co dopiero podbiec do Aquili i chwyciwszy jej dłonie w swe drobniejsze, spróbować chociaż trochę odjąć smutków ze strapionego lica, rozdartej duszy na dwoje ofiarować wystarczająco troskliwości, by ta mogła zregenerować się odrobinę szybciej. Żadne słowa nie podarują jednak szacownej rodzinie Black wystarczająco siły, czy z takiej straty można się zresztą tak łatwo podźwignąć? Nie była pewna, zajmując miejsce przy asyście pana brata oraz drogiego kuzyna, pragnęła spojrzeć spod rzęs na Oleandra i ledwie słyszalnym szeptem spytać, czy i jego zdołała przygnieść rzeczywistość. Nie uczyniła tego, miast tego wygładziła materiał spódnicy na kolanach, nie pamiętając do końca, czy nie była czasem jeszcze obrażona na lorda Flint, czy dostąpił łask wybaczenia? Czy powinna być dla niego milsza, teraz kiedy jego kuzyn spoczywał w zimnej trumnie i już żaden skrzat nie zaparzy dla niego jaśminowej herbatki? Lady Nott jak przystało na dojrzałą niewiastę, uznała, iż wspaniałomyślnie zapomni o wszelkich występkach bruneta, jeśli tylko ten przestanie ją denerwować. Kiedy na nią zerkał, nie denerwował jej wcale, tak też świat ponownie wydawał się milszym miejscem. A przynajmniej na ledwie pojedynczy trzepot serca, gdy drga w zaskoczeniu słysząc oburzony szept lorda Carrow. Jasne brwi marszczą się delikatnie, nie rozumiejąc za bardzo kontekstu, choć na moment chaber oczu błyszczy w nadziei, iż usłyszy prawdziwie pikantne ploteczki, przecież drogi Francis nie mógł jej zawieść w tym przypadku! Jednak tor zdań mężczyzny siedzącego obok kieruje się na politykę i Euri walczy ze sobą, żeby w nadąsaniu nie osunąć się na krześle z założonymi na piersi rękoma, co maskuje lekko zaskoczonym zerknięciem w stronę Aresa i uprzejmym zwróceniem się zaraz ku trumnie. Nie interesował ją cały rozgardiasz związany z Ministrem Magii, oni ostatnimi czasami przychodzą i odchodzą, zostawiając po sobie li jedynie brzydkie pomniki, albo popsute pomniki, co za strata galeonów. Miast tego niebieskie tęczówki na moment łączą z błękitem należącym do Flinta, kącik ust dziewczęcia drga, jednak słowa nie padają z jej strony, żadne wyrazy współczucia nie pomogą mu w tej chwili, żadne grzeczności nie poprawią humoru i tak, jak w przypadku Blacków, mała lwica może tylko być. Ale jest tuż obok i w swej naiwności sądzi, że może to wystarczy, być po prostu obok, dla Olliego i Cressie, którzy w swej stracie byli jej najbliżsi.
Wszystko zamiera. Wszystko wydaje się powolne, wygłuszone, nierzeczywiste. Wargi rozchylają się w niemym pytaniu, kiedy lord nestor Black zbliża się do trumny i oto ukazuje im po raz ostatni swego syna, ukochanego brata, członka najwspanialszej magicznej socjety i lady Nott wydaje się, że chyba jej niedobrze. Bo to jest trup, puste ciało bez duszy, na które patrzy, a oni celebrują jego śmierć, to ostatnie pożegnanie kogoś, kogo już przy nich nie ma. Któraś z dam chyba płacze, siąkanie nosem jest słyszalne dla jasnowłosej wili wyraźnie i zdecydowanie nie pomaga w doznanym szoku. Niewinna panienka nigdy nie miała doświadczenia ze śmiercią, a teraz widzi, co sobą sprowadza i do tego to intensywne sandałowe kadzidło nieomal przyprawia ją o zawrót głowy. Perfumy o tym aromacie zdawały się esencją witalności, relaksu, a nawet - jak gorsząco szeptała jedna z francuskich służek - miały właściwości afrodyzjaku. Tutaj jednak odczuwany zapach nie miał w sobie nic frywolnego, był jedynie koniec, nicość, nieruchoma twarz jak we śnie, która już nie była twarzą kogoś, ledwie echem. Merlinie, czy to oznacza, że i ona będzie kiedyś wspomnieniem? Że w przyszłości i dla kogoś będzie tylko powłoką, nie zaś osobą z krwi oraz kości o perlistym śmiechu? Nie, nie, nie. Była młodziutka, to nie mógł być koniec dla niej. Jednak i tutaj splata na nowo dłonie w nerwowym geście, słuchając ledwie jednym uchem lorda Polluxa, co jeśli śmierć wyciągnie raz jeszcze sękate łapska po któregoś z obecnych arystokratów? Kto będzie następną jej ofiarą pośród tej okrutnej wojny? Oby trafiło na jakąś złośliwą wywłokę, pomyślała niewinnie, oddając się minucie ciszy w skupieniu, starając przy tym opanować dreszcz i nie patrzeć na Alpharda. To zbyt przykre. Przykre oraz straszne. A potem ktoś klaszcze, niwecząc powagę wydarzenia, odsuwają się krzesła i odgłos pospiesznych kroków narusza zapadłą ciszę, co sprawia, iż Euri czuje się jeszcze bardziej zagubiona. Co jeśli to wszystko jakiś podły żart, a lord Black zaraz powstanie z trumny dziękując za pojawienie się na jego urodzinach i że czuje się on prawdziwie zmartwychwstały ich towarzystwem? Tylko to mogło tłumaczyć zakłócanie ceremonii, nikt o zdrowych zmysłach nie powinien zachowywać się tak...tak...tak prostacko.
| kość nr 4
Wszystko zamiera. Wszystko wydaje się powolne, wygłuszone, nierzeczywiste. Wargi rozchylają się w niemym pytaniu, kiedy lord nestor Black zbliża się do trumny i oto ukazuje im po raz ostatni swego syna, ukochanego brata, członka najwspanialszej magicznej socjety i lady Nott wydaje się, że chyba jej niedobrze. Bo to jest trup, puste ciało bez duszy, na które patrzy, a oni celebrują jego śmierć, to ostatnie pożegnanie kogoś, kogo już przy nich nie ma. Któraś z dam chyba płacze, siąkanie nosem jest słyszalne dla jasnowłosej wili wyraźnie i zdecydowanie nie pomaga w doznanym szoku. Niewinna panienka nigdy nie miała doświadczenia ze śmiercią, a teraz widzi, co sobą sprowadza i do tego to intensywne sandałowe kadzidło nieomal przyprawia ją o zawrót głowy. Perfumy o tym aromacie zdawały się esencją witalności, relaksu, a nawet - jak gorsząco szeptała jedna z francuskich służek - miały właściwości afrodyzjaku. Tutaj jednak odczuwany zapach nie miał w sobie nic frywolnego, był jedynie koniec, nicość, nieruchoma twarz jak we śnie, która już nie była twarzą kogoś, ledwie echem. Merlinie, czy to oznacza, że i ona będzie kiedyś wspomnieniem? Że w przyszłości i dla kogoś będzie tylko powłoką, nie zaś osobą z krwi oraz kości o perlistym śmiechu? Nie, nie, nie. Była młodziutka, to nie mógł być koniec dla niej. Jednak i tutaj splata na nowo dłonie w nerwowym geście, słuchając ledwie jednym uchem lorda Polluxa, co jeśli śmierć wyciągnie raz jeszcze sękate łapska po któregoś z obecnych arystokratów? Kto będzie następną jej ofiarą pośród tej okrutnej wojny? Oby trafiło na jakąś złośliwą wywłokę, pomyślała niewinnie, oddając się minucie ciszy w skupieniu, starając przy tym opanować dreszcz i nie patrzeć na Alpharda. To zbyt przykre. Przykre oraz straszne. A potem ktoś klaszcze, niwecząc powagę wydarzenia, odsuwają się krzesła i odgłos pospiesznych kroków narusza zapadłą ciszę, co sprawia, iż Euri czuje się jeszcze bardziej zagubiona. Co jeśli to wszystko jakiś podły żart, a lord Black zaraz powstanie z trumny dziękując za pojawienie się na jego urodzinach i że czuje się on prawdziwie zmartwychwstały ich towarzystwem? Tylko to mogło tłumaczyć zakłócanie ceremonii, nikt o zdrowych zmysłach nie powinien zachowywać się tak...tak...tak prostacko.
| kość nr 4
Magic tumbled from her pretty lips and when she spoke the language of the universe – the stars
sighed in unison
sighed in unison
Widok z zajętego miejsca na pozostałych był odpowiedni. Wbrew obranej roli, wbrew zaszczytowi otrzymanemu od lorda Polluxa, podjął decyzję o byciu bardziej obserwatorem niźli aktywnym uczestnikiem wydarzeń. Już w drodze na miejsce widział zaczątki awantury. Rychło załagodzonej, zamkniętej zdaje się. Nie chciał widzieć czegoś takiego dzisiaj. I nie musiał, na szczęście, tego oglądać. W zamian przyglądał się kolejnym gościom zajmującym miejsca, aż wszystkie zostały zajęte, a powietrze krypty przecięła smutna, żałobna pieśń w akompaniamencie palonych kadzideł. Upłynęło raptem kilka chwil wystarczających na rozniesienie się zapachu po całej przestrzeni. Wystarczająco, aby do nozdrzy Zachary'ego napłynęły silne wonie mirry; jej gryzące opary uderzyły w uzdrowiciela szybciej niż mógł się tego spodziewać. Słabość nadciągnęło mocno, wywołując wpierw mroczki w oczach, aż gwałtownie wszystko pociemniało, a ciałem szarpnął pierwszy, naprawdę znaczący zawrót głowy. Pieczenie w nosie jedynie wzmogło, gdy poczuł wyraźną trudność w zachowaniu równowagi. Całe szczęście siedział na zajmowanym miejscu i nie zamierzał prędko tego zmieniać, a pozwolić słowom nestora Blacków wybrzmieć w powietrzu pierwszymi tonami.
Trzymał się ich przez cały czas. W międzyczasie sięgał dwoma palcami za fular, starając się subtelnym ruchem poluzować materiał oplatający szyję. Czuł ciepło własnego ciała, nieco nakłaniające do tego, aby oddać się krótkiej drzemce, lecz jedynie potarł oczy podrażnione duszącą atmosferą wywołaną przez kadzidła, po czym ponownie utkwił spojrzenie w przemawiającym lordzie nestorze. Każde słowo, każde większe sformułowanie odbierał mocno, osobiście. Wiedział, w jaki sposób Alphard poświęcił się dla sprawy. W takt zdań wspominających go, wyjątkowo łatwo uchwycił się wspomnień wydarzeń z Locus Nihil. Nie zrobił tego, z trudem odcinając się od tego, a sięgając po dumę i zaufaniem, którym obdarował go jego własny ojciec. I tą samą dumą Alphard, choć pośmiertnie, został obdarzony przez Polluxa, przez wszystkich tu obecnych. Uczczony ciszą, jak należało uczynić. Ciszą, która nigdy nie powinna być zakłócona i niezmącona przez choćby nawet najmniejszy szmer.
1
Trzymał się ich przez cały czas. W międzyczasie sięgał dwoma palcami za fular, starając się subtelnym ruchem poluzować materiał oplatający szyję. Czuł ciepło własnego ciała, nieco nakłaniające do tego, aby oddać się krótkiej drzemce, lecz jedynie potarł oczy podrażnione duszącą atmosferą wywołaną przez kadzidła, po czym ponownie utkwił spojrzenie w przemawiającym lordzie nestorze. Każde słowo, każde większe sformułowanie odbierał mocno, osobiście. Wiedział, w jaki sposób Alphard poświęcił się dla sprawy. W takt zdań wspominających go, wyjątkowo łatwo uchwycił się wspomnień wydarzeń z Locus Nihil. Nie zrobił tego, z trudem odcinając się od tego, a sięgając po dumę i zaufaniem, którym obdarował go jego własny ojciec. I tą samą dumą Alphard, choć pośmiertnie, został obdarzony przez Polluxa, przez wszystkich tu obecnych. Uczczony ciszą, jak należało uczynić. Ciszą, która nigdy nie powinna być zakłócona i niezmącona przez choćby nawet najmniejszy szmer.
1
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chwycił blondynkę, sam zdziwiony własną zwinnością i gotowością, z jaką poderwał się do ratowania nieznajomej. Znajomej-nieznajomej. Poznał jej umysł, to już jest rodzaj intymności. Przypominała mu Laylę, w chory, niepokojący sposób. Wbrew zdrowemu rozsądkowi zamarł, zapominając o całym świecie i skupiając wzrok na jej pięknej twarzy. Łudził się, że z zamkniętymi oczyma będzie mniej niepokojąca, mniej hipnotyzująca, ale się mylił. Wciąż wywoływała w nim wspomnienie tamtej obsesyjnej emocji, którą poczuł kilka dni temu, zanim spróbował rozwalić sobie rękę. Emocja wcale nie zniknęła, a on trzymał ją teraz jednak-nie-złamaną ręką, licząc na wdzięczność, licząc na ciepło, licząc na cokolwiek.
No, może nie na odrazę.
Był spostrzegawczy, potrafił dostrzegać emocje, nawet bez pomocy legilimencyjnej magii. Teraz zresztą nie musiał się specjalnie starać - obrzydzenie na twarzy Celine Lovegood było oczywiste. Z grymasem odrazy i lęku przestała być podobna do Layli...
...nie, nadal była podobna. Do tamtej Layli, nieznanej i obcej i wściekłej, w chwili ich największej kłótni, tuż przed tym jak był zmuszony (tak, zmuszony!) sięgnąć po różdżkę i pozmieniać jej wspomnienia...
Też nim tak wtedy gardziła, w tej krótkiej chwili, gdy się zorientowała. Zanim rzucił na nią Oblivate.
Na Celine Lovegood nie mógł rzucić, wtedy nie zdążył, teraz byli na pogrzebie.
-Usiądź. - poprosił szeptem, zarządził, przełykając gorycz i przypominając sobie, gdzie są. Zaraz zaczną się przemowy, nie mogą stać jak słupy soli, już i tak wystawili się na pośmiewisko. Wypuścił Celine ze swoich ramion, ale mocno (może zbyt mocno) chwycił ją za łokieć i poprowadził na wolne krzesło w tylnim rzędzie. Posłał jej dziwne spojrzenie, ni to wściekłe, ni to pożądliwe.
Jeszcze się spotkamy, Celine Lovegood.
Następnie, czując gorąco na twarzy, wrócił do swojego rzędu, na krzesło obok Faustusa.
-Głupia dziewucha. - szepnął do kuzyna, na swoje usprawiedliwienie. Nie wypadało mu okazywać troski o służące, co mu strzeliło do głowy?
Ratowałem pogrzeb i honor Alpharda, nie chciałem, by jakaś dziewka odwróciła od niego uwagę. Tak wszystkim powiem.
sadzam Celine na miejscu 31 & wracam na swoje miejsce
No, może nie na odrazę.
Był spostrzegawczy, potrafił dostrzegać emocje, nawet bez pomocy legilimencyjnej magii. Teraz zresztą nie musiał się specjalnie starać - obrzydzenie na twarzy Celine Lovegood było oczywiste. Z grymasem odrazy i lęku przestała być podobna do Layli...
...nie, nadal była podobna. Do tamtej Layli, nieznanej i obcej i wściekłej, w chwili ich największej kłótni, tuż przed tym jak był zmuszony (tak, zmuszony!) sięgnąć po różdżkę i pozmieniać jej wspomnienia...
Też nim tak wtedy gardziła, w tej krótkiej chwili, gdy się zorientowała. Zanim rzucił na nią Oblivate.
Na Celine Lovegood nie mógł rzucić, wtedy nie zdążył, teraz byli na pogrzebie.
-Usiądź. - poprosił szeptem, zarządził, przełykając gorycz i przypominając sobie, gdzie są. Zaraz zaczną się przemowy, nie mogą stać jak słupy soli, już i tak wystawili się na pośmiewisko. Wypuścił Celine ze swoich ramion, ale mocno (może zbyt mocno) chwycił ją za łokieć i poprowadził na wolne krzesło w tylnim rzędzie. Posłał jej dziwne spojrzenie, ni to wściekłe, ni to pożądliwe.
Jeszcze się spotkamy, Celine Lovegood.
Następnie, czując gorąco na twarzy, wrócił do swojego rzędu, na krzesło obok Faustusa.
-Głupia dziewucha. - szepnął do kuzyna, na swoje usprawiedliwienie. Nie wypadało mu okazywać troski o służące, co mu strzeliło do głowy?
Ratowałem pogrzeb i honor Alpharda, nie chciałem, by jakaś dziewka odwróciła od niego uwagę. Tak wszystkim powiem.
sadzam Celine na miejscu 31 & wracam na swoje miejsce
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 19.02.21 0:19, w całości zmieniany 1 raz
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od kiedy zajął miejsce obok siostry tylko raz pozwolił sobie na oderwanie wzroku od spoczywającej w centralnym punkcie trumny; ruch tułowia był jednak nieznaczny i spodziewał się, że zostanie pominięty w poruszeniu, które panowało jeszcze przez kilka długich minut i wiązało się z zajmowaniem miejsca przez żałobników. Jego uwagę wzruszyło wszak pojawienie się w krypcie samego lorda Malfoya. Obecność ministra nie była może zupełnie niespodziewana – zdążył już zarejestrować wystarczająco szlochów i westchnień, wychwalających Alpharda jako bohatera, by zorientować się, że najwyraźniej nie docenił rangi tego wydarzenia – ale i tak wzbudzała w nim mieszankę czujności i swojego rodzaju cichego uznania. Może niekoniecznie dla samego zmarłego (wciąż był niezdecydowany czy w śmierci można było dostrzec cokolwiek szlachetnego), a raczej dla niosącego się znaczenia zaistniałych okoliczności. Dla surowych, jasno wygłaszanych poglądów. Dla uświadomienia powagi tego szczytnego celu, w imię którego ród Black żegnał się z jednym ze swych synów; czy było warto? Paskudne pytanie – nic nie jest warte więcej niż życie, tym samym insynuacja, że poświęcenie go mogło być droższe niż ono samo, jest fałszywa. Słowa pochwały, choćby i od samego Czarnego Pana, nie mogły otrzeć łez, nie mogły wyrównać uczucia straty – nie w pełni. Może był odosobniony w swoim rozumowaniu, lecz rościł sobie prawo do posiadania go, w końcu było osadzone na przeżyciach, które sięgały najgłębiej. Nie każdy mógł przecież pochwalić się wątpliwym zaszczytem złożenia wieńca zarówno na grobie brata jak i żony; gorzkie, odurzające kadzidło wdzierało się swoim zapachem w jego nozdrza, siłą wydobywając zza zatrzaśniętych drzwi pamięci żałobne wspomnienia. Nie chciał się w nich pogrążąć. Nie chciał pozwalać sobie na spacery między meandrami czasu, nie chciał przyznawać się przed samym sobą, że twarz Everarda rozmazuje mu się w myślach i kojarzy ją najlepiej ze zdjęć; że nie chciał patrzeć na otwartą trumnę, w której leżała Isa, w obawie, iż jej powieki uchylą się i dojrzy w nich wyrzuty wobec siebie – bo on żył dalej, choć serce miał obojętne, a ją czekał wieczny chłód i otępienie, mimo że jej dusza drżała od nieśmiałych pragnień. Próbował odgonić uparte konotacje, skupić się na czymkolwiek innym – tu uniósł ciężar spojrzenia na lordów siedzących przed nim, których rozmowa mogła uchodzić za pewien rodzaj dystraktora; trudno mu było jednak utrzymać fasadę niewzruszenia, gdy przed nim rozlewała się impertynencja. Aby powstrzymać cisnące się na usta skojarzenia, zacisnął nieznacznie szczękę i skierował dłoń do skroni, by rozmasować zbliżającą się migrenę. Kątem oka zerknął na Primrose, zastanawiając się dlaczego zgodził się zająć właśnie to siedzisko – po wyjściu z powozu postanowił, że daruje sobie na czas pogrzebu uważne poddawanie ocenie każdego gestu Aresa; naprawdę nie chciał psuć sobie humoru ani zabarwiać ponurą swojego zdania na temat przyszłego mężą jego siostry. Wolałby chyba słodką nieświadomość; pogrążony w natłoku zebranych bodźców, niemal przegapił objęcie przez lorda Polluxa przestrzeni przy trumnie – przemowa miała być pewnie sztampowa i wściekle wyniosła, lecz przyjął jej nadejście niemal z wdzięcznością. Ukróciła ona falę szeptów (zapewne ich sprawcy sądzili, że są dyskretni, nie doceniając akustyki wysokiej krypty) i pozwoliła na powrót do teraźniejszości. Słuchał mowy wypowiadanej przez nestora rodu Black, starając się w niej odszyfrować cząstki większej całości – nie do końca wierzył we fragmenty na temat jakiegoś hołdu czy bohaterstwa godnego legend, ale widział w postaci mężczyzny pierwiastek utraconego ojcostwa, który przyjął za szczery. Nie mógł powstrzymać też nieznacznego odczucia wstydu, który owinął się wokół jego ciała na krótką chwilę. Nigdy nie zdradził ani swej krwi, ani historii swoich przodków…; on końca życia będzie nosił w sobie blizny po podjętej próbie, która przekreśliła jego całe dziedzictwo – będą go palić gorzką nutą lekkomyślności i rozterek. I będzie z nimi sam, będzie pilnował, by nikt innych ich nigdy nie dojrzał.
W geście szacunku obniżył podbródek i przymknął powieki, postarał się nawet o przywołanie wspomnienia mijanego na korytarzach Hogwartu ciemnowłosego chłopca, którego gwiazda rozbłysła i zgasła – nie zdążył pociągnąć myśli na temat predestynacji, gdyż powietrze wypełnił głuchy, nieco metaliczny odgłos, zapewne klaśnięcia. Otworzył oczy, w pierwszej chwili przekonany, że musiał się przesłyszeć; komentarzem do popełnionej obrazy był nerwowy wybuch śmiechu, który dodatkowo naruszył kruche granice podniosłej atmosfery. Jedynym pocieszeniem było to, że oba dźwięki dobiegły gdzieś z końca krypty, a nie z dwóch siedzeń przed nim. Nie odwrócił się, nie rozejrzał nawet na boki, po prostu wziął głęboki oddech, starając się utrzymać oburzenie pod kontrolą – czekając na moment, w którym niestosowni goście zostaną wyproszeni. A przynajmniej miał nadzieję, że to nastąpi.
| efekt kadzideł (7)
W geście szacunku obniżył podbródek i przymknął powieki, postarał się nawet o przywołanie wspomnienia mijanego na korytarzach Hogwartu ciemnowłosego chłopca, którego gwiazda rozbłysła i zgasła – nie zdążył pociągnąć myśli na temat predestynacji, gdyż powietrze wypełnił głuchy, nieco metaliczny odgłos, zapewne klaśnięcia. Otworzył oczy, w pierwszej chwili przekonany, że musiał się przesłyszeć; komentarzem do popełnionej obrazy był nerwowy wybuch śmiechu, który dodatkowo naruszył kruche granice podniosłej atmosfery. Jedynym pocieszeniem było to, że oba dźwięki dobiegły gdzieś z końca krypty, a nie z dwóch siedzeń przed nim. Nie odwrócił się, nie rozejrzał nawet na boki, po prostu wziął głęboki oddech, starając się utrzymać oburzenie pod kontrolą – czekając na moment, w którym niestosowni goście zostaną wyproszeni. A przynajmniej miał nadzieję, że to nastąpi.
| efekt kadzideł (7)
4 - kadzidła
Oburzenie, które wypełniło moje ciało, musiałem trzymać na wodzy. Nie byłem gotowy, by zrobić awanturę rzekomemu wrogowi mej drogiej kuzynki. Nie tylko ze względu na okoliczności pogrzebowe. Również dlatego, że rąbka tajemnicy uchylił mi Francis, wyglądający jakby dalej gorączkował. Należało powstrzymać się przed raptownymi reakcjami, a jednak jest we mnie coś z boga wojny i ta porywczość myśli już każe mi wybiegać naprzeciw niesprawiedliwości.
W głowie mi sie nie mieściło, że ktokolwiek mógłby chcieć skrzywdzić Evandrę. Jej delikatna natura aż prosiła się o ułożenie u jej stóp całego świata, zawsze byłem też zdania, że takich kobiet się nie zdradza. Po prostu. Kropka. Wątpiłem w słowa lorda Lestragne o lordzie Rosier, ale nie umiałem powstrzymać się przed zadaniem sobie pytania: dlaczego, jeżeli to nie jest prawda, obok jego żony nie siedzą panny Rosier? Już większe prawo do siedzenia w pierwszym za rodziną rzędzie miała była narzeczona zmarłego niż kobieta, którą Francis określił jako kochankę Rosiera. Więcej kojarzyłem wysokiego jegomościa zajmującego kolejne miejsce w rzędzie. Jednak, wydawało mi się, że jest dla Lorda Nestora tym, kim dla mnie jest Daniel Wroński. A ja mojego Daniela na pogrzeb szlachecki nie ciągałem. Bardzo zastanawiące wydawały mi się te roszady, zupełnie niezgodne z zasadami savoir vivre'u. Aż korciło mnie, żeby obejrzeć się na Lady Vivienne Bulstrode i wymienić z nią porozumiewawcze spojrzenie. Może ona potrafiłaby wyjaśnić mi co też tutaj się zadziało? Zdawała się być czasami najbardziej poinformowaną Lady, jaką znałem. Byłem jednak chyba za bardzo skupiony na tym wszystkom, bo nie zorientowałem się nawet, że nagle w krypcie zapadła cisza, a obok trumny stanął lord Black. To mnie ocknęło, przeniosłem spojrzenie z Evandry na mówce, przez chwilę rzucając jedynie krótkie spojrzenie kuzynce Nott i siedzącemu przy jej boku Flintowi . Rozbawiła mnie taka myśl, że w naszym rzędzie siedzi prawie całe kuzynostwo Lestragne. Była jednak to już ostatnia wesoła myśl.
Przemowa lorda Polluxa Black była umiarkowanie poruszająca, natomiast cała atmosfera, która ogarnęła kryptę, kazała mi rozważyć nieuchronność śmierci. Nie wszyscy polegną jako bohaterowie, jak też Evandrze obiecywałem: nie musi się bać, że mi marzy się podobna śmierć. Z drugiej strony, jestem przekonany, że już tyle razy otarłem się o nią w tak żałosnych okolicznościach, że ta niechlubna też nie jest mi pisana. Może przyjdzie mi umrzeć we śnie? Gdyby tak, chyba najgorsze co można zrobić to umrzeć komuś w łóżku. Muszę koniecznie zadbać o to, żeby mieć rozdzielną sypialnię od żony, bo ani ja ani ona na pewno czegoś takiego przeżyć byśmy nie chcieli. Dochodzą do mnie ciche płacze niektórych gości i zastanawiam się nad słowami kuzynki Evandry. A co jeżeli zmarłych w tych okolicznościach będzie więcej? Kto umrze jako kolejny? Patrząc po zebranych, miałem wrażenie, że każdy może zostać kolejną ofiarą. Od razu odrzuciłem z moich rozważań kobiety: one nie uczestniczą w wojnie. Jasne, z kilkoma wyjątkami, ale kiedy miałem obok siebie Lady Nott, przed sobą Lady Malfoy a gdzieś jeszcze kątem oka widziałem Lady Evandrę, to odrazu uznawałem, że na pewno one nie będą się mieszały w sprawy wojny. Będą płakały i załamywały ręce, ale to wszystko. Patrząc po mężczyznach, też to nie było aż takie oczywiste. Lord Black był postawny, a jednak teraz leżał sztywny w trumnie. Może kluczem do przeżycia jest coś innego? Na pewno nie obstawiałem Lorda Francisa. Chociaż wyglądał jakby stał nad grobem, a jego czerwone, przekrwione oczy, mogły wystraszyć, przekonany byłem o tym, że skoro jeszcze dycha - to znaczy, że jeszcze długo podycha. I nagle zrozumiałem, że to ja mogę zostać kolejną ofiarą.
Już nie słucham słów niczyich, zagłębiony jestem w zadumie, która przenosi mnie w przeszłość do rozmowy, którą odbyłem z bratem moim Icarem . Jego wielkie plany motywowały mnie do życia, jak nic nigdy wcześniej. Pojąłem, że ma rację, a ja nie chce być jedynie obserwatorem. Bezwiednie ręka moja wędruje do twarzy, pocieram podbródek i zachaczam palcami o usta. Z boku muszę wyglądać na dogłębnie poruszonego, ale w środku zastanawiam się nad tym, jak chcę, by wyglądała moja przyszłość.
Oburzenie, które wypełniło moje ciało, musiałem trzymać na wodzy. Nie byłem gotowy, by zrobić awanturę rzekomemu wrogowi mej drogiej kuzynki. Nie tylko ze względu na okoliczności pogrzebowe. Również dlatego, że rąbka tajemnicy uchylił mi Francis, wyglądający jakby dalej gorączkował. Należało powstrzymać się przed raptownymi reakcjami, a jednak jest we mnie coś z boga wojny i ta porywczość myśli już każe mi wybiegać naprzeciw niesprawiedliwości.
W głowie mi sie nie mieściło, że ktokolwiek mógłby chcieć skrzywdzić Evandrę. Jej delikatna natura aż prosiła się o ułożenie u jej stóp całego świata, zawsze byłem też zdania, że takich kobiet się nie zdradza. Po prostu. Kropka. Wątpiłem w słowa lorda Lestragne o lordzie Rosier, ale nie umiałem powstrzymać się przed zadaniem sobie pytania: dlaczego, jeżeli to nie jest prawda, obok jego żony nie siedzą panny Rosier? Już większe prawo do siedzenia w pierwszym za rodziną rzędzie miała była narzeczona zmarłego niż kobieta, którą Francis określił jako kochankę Rosiera. Więcej kojarzyłem wysokiego jegomościa zajmującego kolejne miejsce w rzędzie. Jednak, wydawało mi się, że jest dla Lorda Nestora tym, kim dla mnie jest Daniel Wroński. A ja mojego Daniela na pogrzeb szlachecki nie ciągałem. Bardzo zastanawiące wydawały mi się te roszady, zupełnie niezgodne z zasadami savoir vivre'u. Aż korciło mnie, żeby obejrzeć się na Lady Vivienne Bulstrode i wymienić z nią porozumiewawcze spojrzenie. Może ona potrafiłaby wyjaśnić mi co też tutaj się zadziało? Zdawała się być czasami najbardziej poinformowaną Lady, jaką znałem. Byłem jednak chyba za bardzo skupiony na tym wszystkom, bo nie zorientowałem się nawet, że nagle w krypcie zapadła cisza, a obok trumny stanął lord Black. To mnie ocknęło, przeniosłem spojrzenie z Evandry na mówce, przez chwilę rzucając jedynie krótkie spojrzenie kuzynce Nott i siedzącemu przy jej boku Flintowi . Rozbawiła mnie taka myśl, że w naszym rzędzie siedzi prawie całe kuzynostwo Lestragne. Była jednak to już ostatnia wesoła myśl.
Przemowa lorda Polluxa Black była umiarkowanie poruszająca, natomiast cała atmosfera, która ogarnęła kryptę, kazała mi rozważyć nieuchronność śmierci. Nie wszyscy polegną jako bohaterowie, jak też Evandrze obiecywałem: nie musi się bać, że mi marzy się podobna śmierć. Z drugiej strony, jestem przekonany, że już tyle razy otarłem się o nią w tak żałosnych okolicznościach, że ta niechlubna też nie jest mi pisana. Może przyjdzie mi umrzeć we śnie? Gdyby tak, chyba najgorsze co można zrobić to umrzeć komuś w łóżku. Muszę koniecznie zadbać o to, żeby mieć rozdzielną sypialnię od żony, bo ani ja ani ona na pewno czegoś takiego przeżyć byśmy nie chcieli. Dochodzą do mnie ciche płacze niektórych gości i zastanawiam się nad słowami kuzynki Evandry. A co jeżeli zmarłych w tych okolicznościach będzie więcej? Kto umrze jako kolejny? Patrząc po zebranych, miałem wrażenie, że każdy może zostać kolejną ofiarą. Od razu odrzuciłem z moich rozważań kobiety: one nie uczestniczą w wojnie. Jasne, z kilkoma wyjątkami, ale kiedy miałem obok siebie Lady Nott, przed sobą Lady Malfoy a gdzieś jeszcze kątem oka widziałem Lady Evandrę, to odrazu uznawałem, że na pewno one nie będą się mieszały w sprawy wojny. Będą płakały i załamywały ręce, ale to wszystko. Patrząc po mężczyznach, też to nie było aż takie oczywiste. Lord Black był postawny, a jednak teraz leżał sztywny w trumnie. Może kluczem do przeżycia jest coś innego? Na pewno nie obstawiałem Lorda Francisa. Chociaż wyglądał jakby stał nad grobem, a jego czerwone, przekrwione oczy, mogły wystraszyć, przekonany byłem o tym, że skoro jeszcze dycha - to znaczy, że jeszcze długo podycha. I nagle zrozumiałem, że to ja mogę zostać kolejną ofiarą.
Już nie słucham słów niczyich, zagłębiony jestem w zadumie, która przenosi mnie w przeszłość do rozmowy, którą odbyłem z bratem moim Icarem . Jego wielkie plany motywowały mnie do życia, jak nic nigdy wcześniej. Pojąłem, że ma rację, a ja nie chce być jedynie obserwatorem. Bezwiednie ręka moja wędruje do twarzy, pocieram podbródek i zachaczam palcami o usta. Z boku muszę wyglądać na dogłębnie poruszonego, ale w środku zastanawiam się nad tym, jak chcę, by wyglądała moja przyszłość.
Nieświadoma rewelacji przekazywanych w rzędach po drugiej stronie krypty czekała na rozpoczęcie właściwej uroczystości. Słowem nie odpowiedziała na pytające spojrzenie Tristana, kiedy Schmidt ruszył w stronę własnego miejsca. Spodziewała się licznych pytań, zwłaszcza po takim powitaniu, jednak nie zamierzała teraz niczego wyjaśniać. Odpowiedziała mu tylko uniesieniem brwi, które w towarzystwie wzruszenia ramion - na jakie rzecz jasna sobie nie pozwoliła - oznaczałoby wyłącznie bezradność. Zbyt wiele nieprawidłowości działo się już wokół nich, nie chciała zwracać na siebie uwagi dodatkową sceną i dyscyplinowaniem innych.
Dusze pochowanych w krypcie arystokratów były rzeczywiście najbardziej oczywistym trafem, jeśli poszukiwać prowodyrów tego nagłego wrażenia zimna; umysł lady Rosier był przepełniony licznymi myślami, do których skłonna była się przychylić, ale tylko jedna z nich tak ją zajmowała - Morrigan. Natychmiastowy ścisk w żołądku wywracał go na drugą stronę mimo paraliżującego chłodu. Pojawiła się obawa, że swoim zachowaniem w powozie rozjuszyła prastary byt, który tylko czekał na odpowiedni moment, by wyrazić swoje niezadowolenie. Czy teraz starał się wykorzystać sytuację i przenieść z Tristana na Evandrę, mszcząc się za pokrzyżowane plany? Lodowaty podmuch skutecznie ją rozproszył i przestała słuchać słów lorda nestora Blacka. To ci się tylko wydawało, nic podobnego nie miało miejsca!, powtarzała w myślach, próbując się uspokoić, ale Tristan rozwiał jej wątpliwości co do złudzeń.
- Ty też? - Zdziwiony szept mógłby umknąć uwadze innych, gdyby wiedziona nagłym impulsem nie odwróciła głowy w jego stronę. - Oby to były duchy Blacków - dodała pospiesznie, tym samym zdradzając, że ma więcej obaw w tej kwestii i wróciła spojrzeniem do Polluxa, by słuchać dalszej części przemowy. Czuła jak skryte w skórzanych rękawiczkach dłonie zaczynają się pocić, wzmagając ogarniający ją chłód. W takich sytuacjach zawsze żałowała swojej słabej odporności, ciężkie zapachy przyprawiały o duszności. Tajemnicą było jak doszło do tego, że profesor Slughorn przepuścił ją przez egzaminy i postawił zaliczenie; niektórzy złośliwcy doszukiwali się odpowiedzi w urokliwej mocy Evandry.
Sztywna sylwetka i utkwiony w trumnę wzrok zwrócił uwagę półwili, gdy chciała tylko omieść spojrzeniem siedzących najbliżej niej żałobników. Sigrun nie wyglądała na spokojną ani pogrążoną w smutku, lecz przecież każdy przeżywał żałobę na swój własny sposób. Przekazane szeptem słowo do Deirdre nie nasunęło jej żadnych wniosków co do tematu prowadzonej przez nie rozmowy.
Swoje spojrzenie wbiła w tył pleców Cygnusa, przez moment zastanawiając się kim w ogóle jest zasiadający w rzędzie Blacków mężczyzna, zanim przypomniała sobie o najstarszym z rodzeństwa. Wiedziała o nim mniej, niż o Alphardzie, poza tym że pilnował ministerialnych spraw za granicą. Wrócił wyłącznie ze względu na pogrzeb brata czy też ściągnęły go tu problemy innej materii?
Chciała odwrócić się, gdy z głębi sali doszło ją klaskanie, ale Sigrun zareagowała pierwsza. To na niej spoczął wzrok lady Rosier, gdy przez krótką chwilę próbowała odczytać z jej twarzy najdrobniejsze chociaż wskazówki. Nie dowiedziała się który z gości zdecydował się na ten widowiskowy pokaz braku wychowania. Na szczęście stojąca na straży sprawnego przebiegu uroczystości Irina Macnair ruszyła w kierunku tyłu sali.
Jak długo może trwać pogrzeb? Godzinę? Cztery? Jak bardzo chciała oddać hołd Alphardowi, tak panująca w tym miejscu atmosfera napawała ją niepokojem. Im prędzej opuści kryptę Blacków, tym lepiej.
| 2 - kadzidła
Dusze pochowanych w krypcie arystokratów były rzeczywiście najbardziej oczywistym trafem, jeśli poszukiwać prowodyrów tego nagłego wrażenia zimna; umysł lady Rosier był przepełniony licznymi myślami, do których skłonna była się przychylić, ale tylko jedna z nich tak ją zajmowała - Morrigan. Natychmiastowy ścisk w żołądku wywracał go na drugą stronę mimo paraliżującego chłodu. Pojawiła się obawa, że swoim zachowaniem w powozie rozjuszyła prastary byt, który tylko czekał na odpowiedni moment, by wyrazić swoje niezadowolenie. Czy teraz starał się wykorzystać sytuację i przenieść z Tristana na Evandrę, mszcząc się za pokrzyżowane plany? Lodowaty podmuch skutecznie ją rozproszył i przestała słuchać słów lorda nestora Blacka. To ci się tylko wydawało, nic podobnego nie miało miejsca!, powtarzała w myślach, próbując się uspokoić, ale Tristan rozwiał jej wątpliwości co do złudzeń.
- Ty też? - Zdziwiony szept mógłby umknąć uwadze innych, gdyby wiedziona nagłym impulsem nie odwróciła głowy w jego stronę. - Oby to były duchy Blacków - dodała pospiesznie, tym samym zdradzając, że ma więcej obaw w tej kwestii i wróciła spojrzeniem do Polluxa, by słuchać dalszej części przemowy. Czuła jak skryte w skórzanych rękawiczkach dłonie zaczynają się pocić, wzmagając ogarniający ją chłód. W takich sytuacjach zawsze żałowała swojej słabej odporności, ciężkie zapachy przyprawiały o duszności. Tajemnicą było jak doszło do tego, że profesor Slughorn przepuścił ją przez egzaminy i postawił zaliczenie; niektórzy złośliwcy doszukiwali się odpowiedzi w urokliwej mocy Evandry.
Sztywna sylwetka i utkwiony w trumnę wzrok zwrócił uwagę półwili, gdy chciała tylko omieść spojrzeniem siedzących najbliżej niej żałobników. Sigrun nie wyglądała na spokojną ani pogrążoną w smutku, lecz przecież każdy przeżywał żałobę na swój własny sposób. Przekazane szeptem słowo do Deirdre nie nasunęło jej żadnych wniosków co do tematu prowadzonej przez nie rozmowy.
Swoje spojrzenie wbiła w tył pleców Cygnusa, przez moment zastanawiając się kim w ogóle jest zasiadający w rzędzie Blacków mężczyzna, zanim przypomniała sobie o najstarszym z rodzeństwa. Wiedziała o nim mniej, niż o Alphardzie, poza tym że pilnował ministerialnych spraw za granicą. Wrócił wyłącznie ze względu na pogrzeb brata czy też ściągnęły go tu problemy innej materii?
Chciała odwrócić się, gdy z głębi sali doszło ją klaskanie, ale Sigrun zareagowała pierwsza. To na niej spoczął wzrok lady Rosier, gdy przez krótką chwilę próbowała odczytać z jej twarzy najdrobniejsze chociaż wskazówki. Nie dowiedziała się który z gości zdecydował się na ten widowiskowy pokaz braku wychowania. Na szczęście stojąca na straży sprawnego przebiegu uroczystości Irina Macnair ruszyła w kierunku tyłu sali.
Jak długo może trwać pogrzeb? Godzinę? Cztery? Jak bardzo chciała oddać hołd Alphardowi, tak panująca w tym miejscu atmosfera napawała ją niepokojem. Im prędzej opuści kryptę Blacków, tym lepiej.
| 2 - kadzidła
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Z lekkim zdziwieniem zauważył, że Aquila podchwyciła jednak jego spojrzenie. Z tej odległości niewiele mógł wyczytać, nie mógł też przekazać jej wiele, choć bardzo chciał, by odczytała z jego oczu jedno - jestem tutaj. Był tutaj i chciał ją wspierać. Sam także powrócił wspomnieniami do tamtego dnia, gdy obiecał jej, że ich kolejne spotkanie skupiać się będzie wyłącznie na jej osobie, że nie będzie to przypadek. Niestety, jak widać Alphard postanowił upewnić się, że Craig nie da rady dotrzymać tego postanowienia. Był tutaj jednak, gdyby go potrzebowała. Był tu i gotów wspomóc ją swoją siłą.
Przemowy Polluxa Blacka słuchał w ciszy i skupieniu, tak jak wypadało. Nie dało się nie zauważyć tego, w jaki sposób mężczyzna gloryfikuje zmarłego, nazywając go bohaterem. Jednakże szczerze mówią, Craig podzielał w całości zdanie Edgara - myśleli tak samo. Śmierć Alpharda wcale nie była bohaterska. Black naraził się na niebezpieczeństwo, nie wiedząc, co go czeka. Nie poświęcił się świadomie, a raczej jak głupiec. Bez żadnego pomyślunku sięgnął gołą dłonią ku rzeczy, która odebrała mu duszę. Nie było w tym bohaterstwa. Burke domyślał się raczej, że winę należy zrzucić na wyczerpanie fizyczne oraz psychiczne, które tamtego dnia dręczyły każdego z nich. Wszyscy byli zmaltretowani po próbach przedarcia się przez podziemny labirynt. Alphard był tym pechowcem, który złapał za śmiercionośny kamień, chcąc umieścić go we właściwym miejscu.
Nie odezwał się jednak ani słowem. Tak było lepiej. Niech go zapamiętają jako bohatera. Prawdę o tej śmierci znali z resztą nieliczni - ci, którzy nie odważą się zadać kłamu gloryfikacji uprawianej właśnie przez Polluxa. Alphard zginął bardzo głupią i być może niepotrzebną śmiercią. Niemniej, należało pożegnać go ze wszystkimi honorami.
Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni, myśli Craiga podryfowały w kierunku swojego własnego, przedwczesnego odejścia. Na ludzi takich jak on nie czekała spokojna starość, gromadka wnuków, aromatyczne herbatki i bujanie się na bujanym fotelu przed wesoło trzaskającym kominkiem. Gdy Craig spojrzał na umartwiony profil swojej kuzynki, wiedział że prędzej czy później to ona będzie siedziała w pierwszym rzędzie na podobnym zbiegowisku, roniąc łzy. Serce mu się ściskało, gdy wyobraźnia podsuwała mu podobny obrazek, z kilkoma tylko różniącymi się szczegółami - krypta lordów Durham, jego ojciec stojący przy trumnie zamiast Polluxa, Burke'owie tłumie zasiadający w pierwszym rzędzie, a także morze bukietów skomponowanych z krwistoczerwonych maków. Wszystko wyglądałoby bardzo podobnie, byłoby tylko zapewne jeszcze bardziej ponuro i mrocznie. To nie był jednak czas na rozmowy, szczególnie na takie tematy. A już w szczególności nie chciał teraz straszyć Primrose - tym bardziej po tym, jakie ostatnio mieli kłopoty z Edgarem, który już właściwie uznał kuzyna za zmarłego i planował mu pogrzeb.
Z rozmyślań na te niewesołe tematy wyrwał go dziwny, metaliczny dźwięk. Skrzywił się wyraźnie, zerkając kątem oka do tyłu. Odrobinę później z podobnego kierunku dobiegło go dziwne stłumione kaszlnięcie. A przynajmniej pragnął wierzyć, że to było kaszlnięcie, a nie parsknięcie śmiechem. Zmarszczył brwi wyraźnie zirytowany. Był pewny, że Blackowie wiedzą co robią, zapraszając tak dużo ludzi spoza kręgów szlacheckich. Najwyraźniej jednak troszeczkę się przeliczyli, jeśli sądzili, że całość ceremonii pozbawiona będzie bez dziwnych, nieprzyjemnych wpadek. I tylko biednego Alpharda było zwyczajnie szkoda.
Kadzidło 6
Przemowy Polluxa Blacka słuchał w ciszy i skupieniu, tak jak wypadało. Nie dało się nie zauważyć tego, w jaki sposób mężczyzna gloryfikuje zmarłego, nazywając go bohaterem. Jednakże szczerze mówią, Craig podzielał w całości zdanie Edgara - myśleli tak samo. Śmierć Alpharda wcale nie była bohaterska. Black naraził się na niebezpieczeństwo, nie wiedząc, co go czeka. Nie poświęcił się świadomie, a raczej jak głupiec. Bez żadnego pomyślunku sięgnął gołą dłonią ku rzeczy, która odebrała mu duszę. Nie było w tym bohaterstwa. Burke domyślał się raczej, że winę należy zrzucić na wyczerpanie fizyczne oraz psychiczne, które tamtego dnia dręczyły każdego z nich. Wszyscy byli zmaltretowani po próbach przedarcia się przez podziemny labirynt. Alphard był tym pechowcem, który złapał za śmiercionośny kamień, chcąc umieścić go we właściwym miejscu.
Nie odezwał się jednak ani słowem. Tak było lepiej. Niech go zapamiętają jako bohatera. Prawdę o tej śmierci znali z resztą nieliczni - ci, którzy nie odważą się zadać kłamu gloryfikacji uprawianej właśnie przez Polluxa. Alphard zginął bardzo głupią i być może niepotrzebną śmiercią. Niemniej, należało pożegnać go ze wszystkimi honorami.
Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni, myśli Craiga podryfowały w kierunku swojego własnego, przedwczesnego odejścia. Na ludzi takich jak on nie czekała spokojna starość, gromadka wnuków, aromatyczne herbatki i bujanie się na bujanym fotelu przed wesoło trzaskającym kominkiem. Gdy Craig spojrzał na umartwiony profil swojej kuzynki, wiedział że prędzej czy później to ona będzie siedziała w pierwszym rzędzie na podobnym zbiegowisku, roniąc łzy. Serce mu się ściskało, gdy wyobraźnia podsuwała mu podobny obrazek, z kilkoma tylko różniącymi się szczegółami - krypta lordów Durham, jego ojciec stojący przy trumnie zamiast Polluxa, Burke'owie tłumie zasiadający w pierwszym rzędzie, a także morze bukietów skomponowanych z krwistoczerwonych maków. Wszystko wyglądałoby bardzo podobnie, byłoby tylko zapewne jeszcze bardziej ponuro i mrocznie. To nie był jednak czas na rozmowy, szczególnie na takie tematy. A już w szczególności nie chciał teraz straszyć Primrose - tym bardziej po tym, jakie ostatnio mieli kłopoty z Edgarem, który już właściwie uznał kuzyna za zmarłego i planował mu pogrzeb.
Z rozmyślań na te niewesołe tematy wyrwał go dziwny, metaliczny dźwięk. Skrzywił się wyraźnie, zerkając kątem oka do tyłu. Odrobinę później z podobnego kierunku dobiegło go dziwne stłumione kaszlnięcie. A przynajmniej pragnął wierzyć, że to było kaszlnięcie, a nie parsknięcie śmiechem. Zmarszczył brwi wyraźnie zirytowany. Był pewny, że Blackowie wiedzą co robią, zapraszając tak dużo ludzi spoza kręgów szlacheckich. Najwyraźniej jednak troszeczkę się przeliczyli, jeśli sądzili, że całość ceremonii pozbawiona będzie bez dziwnych, nieprzyjemnych wpadek. I tylko biednego Alpharda było zwyczajnie szkoda.
Kadzidło 6
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Krypta Blacków
Szybka odpowiedź