Krypta Blacków
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Krypta Blacków
Na Cmentarzu dla magicznych w Londynie znajduje się wysoka krypta, do której prowadzą dwa boczne wejścia. Rzeźbione kolumny pokryte są płaskorzeźbami kruków, które wydają się zmieniać swoje położenie w zależności od pory dnia. Nad bramą wejściową widnieje napis Toujours Pour, hasło rodowe Blacków. Po wejściu do środka widać schody prowadzące do góry lub w dół. Góra wydaje się być całkowicie zamknięta i niedostępna dla jakiegokolwiek odwiedzającego, za to przez parter i podziemia ciągną się korytarze, zwieńczone szerokimi prostokątnymi komnatami. Ściany przyozdabiają nazwiska pochowanych tam członków rodziny.
Nie wiedział ile jeszcze dokładnie potrwa uroczystość w krypcie. Szczerze? Chciałby już udać się na stypę. Jak dla niego było za dużo koronowanych głów w jednym miejscu, co zawsze się źle kończyło. Im dłużej tutaj są, tym więcej rozmów po kątach się rozpocznie, co może doprowadzić co nieporozumień, a wynikiem będzie jakaś walka. Wolałby tego dzisiaj uniknąć.
Zapach kadzideł był uspokajający, a także odprężający. Dzięki nim był bardziej skupiony, co pozwoliło zachować zimną krew, a także kamienną twarz. Z poważną miną wysłuchał przemówienia ojca i ignorował czyjeś klaskanie. Naprawdę... trzeba mieć tupet aby zacząć klaskać na pogrzebie. Jeszcze zabrakło wiwatów jak na meczu Quidditcha, "Do boju Króki!". Spodziewał się tego, że nie wszyscy będą trzeźwi, lub wychowani. Nawet wśród arystokracji pojawiają się przeróżne persony, które swoich zachowaniem mogą przynieść wstyd rodzinie. Cygnus zawsze się tego wystrzegał. Wiedział doskonale, że jego błąd może pogorszyć prestiż rodziny. Nigdy by sobie tego nie wybaczył, dlatego pilnuje siebie jeszcze bardziej, niż reszty członków rodziny. Niestety... musiał zareagować. Słysząc słowa Rigiela do Aqueli, nie mógł być biernym.
- Rigielu, to nie jest czas ani miejsce, aby o tym mówić. - powiedział cicho do brata, spoglądając na niego poważnym i osądzającym wzrokiem. Rigiel mógł w nim zobaczyć Polluxa, gdy zazwyczaj pouczał swoje dzieci. Cygnus w tym momencie był jak jego klon. Rodzeństwo powinno wiedzieć, że gdy tak wygląda to się z nim nie dyskutuje tylko z pokorą przyjmuje to co ma do przekazania. Brat powinien się domyślić o co mu chodziło. Nie powinien rozmawiać o zdrowiu ojca na arenie publicznej, zwłaszcza że dookoła było pełno gumowych uszu, które tylko czekają na informacje. To co działo się w rodzinie Black powinno w niej zostać i nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Miał nadzieje, że brat weźmie jego słowa do serca i poprawi się, aby taka sytuacja nigdy się nie powtórzyła. Jako dyplomata doskonale znał wagę takiej informacji i w niepowołanych rękach mogła dużo namieszać.
8 - efekt kadzidła
Zapach kadzideł był uspokajający, a także odprężający. Dzięki nim był bardziej skupiony, co pozwoliło zachować zimną krew, a także kamienną twarz. Z poważną miną wysłuchał przemówienia ojca i ignorował czyjeś klaskanie. Naprawdę... trzeba mieć tupet aby zacząć klaskać na pogrzebie. Jeszcze zabrakło wiwatów jak na meczu Quidditcha, "Do boju Króki!". Spodziewał się tego, że nie wszyscy będą trzeźwi, lub wychowani. Nawet wśród arystokracji pojawiają się przeróżne persony, które swoich zachowaniem mogą przynieść wstyd rodzinie. Cygnus zawsze się tego wystrzegał. Wiedział doskonale, że jego błąd może pogorszyć prestiż rodziny. Nigdy by sobie tego nie wybaczył, dlatego pilnuje siebie jeszcze bardziej, niż reszty członków rodziny. Niestety... musiał zareagować. Słysząc słowa Rigiela do Aqueli, nie mógł być biernym.
- Rigielu, to nie jest czas ani miejsce, aby o tym mówić. - powiedział cicho do brata, spoglądając na niego poważnym i osądzającym wzrokiem. Rigiel mógł w nim zobaczyć Polluxa, gdy zazwyczaj pouczał swoje dzieci. Cygnus w tym momencie był jak jego klon. Rodzeństwo powinno wiedzieć, że gdy tak wygląda to się z nim nie dyskutuje tylko z pokorą przyjmuje to co ma do przekazania. Brat powinien się domyślić o co mu chodziło. Nie powinien rozmawiać o zdrowiu ojca na arenie publicznej, zwłaszcza że dookoła było pełno gumowych uszu, które tylko czekają na informacje. To co działo się w rodzinie Black powinno w niej zostać i nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Miał nadzieje, że brat weźmie jego słowa do serca i poprawi się, aby taka sytuacja nigdy się nie powtórzyła. Jako dyplomata doskonale znał wagę takiej informacji i w niepowołanych rękach mogła dużo namieszać.
8 - efekt kadzidła
Cygnus Black
Zawód : Pracownik Departamentu Międzynarodowej Współpracy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zajęte miejsce okazało się idealne, aby mieć w zasięgu wzroku większą część pomieszczenia, dlatego podając się odruchowi, wodził spojrzeniem po otoczeniu, osobach, które zajmowały miejsca oraz uwijających się pracownikach Iriny. Nie wątpił, że organizacja całego tego teatrzyku żalu oraz przejmującego smutku, była dla niej wyzwaniem, bo i klientela nie była łatwa. Siedząc obok przyjaciela, zrezygnował z nawet cichej rozmowy w celu zabicia dłużącego się czasu, wiedząc, że znajdą na to jeszcze czas w lepszym otoczeniu ze szklaneczką czegoś mocniejszego, bądź odurzającego dymu noszącego się w powietrzu. Spuścił wzrok na własne dłonie w momencie, gdy przyjemny, ale zdecydowanie za mocny zapach kadzidła dotarł do niego, a jego myśli uciekły w kierunku własnej śmierci. Wiele razy zastanawiał się, jak umrze, mając na to setki scenariuszy, które dotąd nie sprawdziły się, a On pozostawał wśród żywych. Ryzyko wpisane było w jego zawód, codzienność ocierała się o groźbę, że jeden błąd zakończy się katastrofą i mimo to nadal brnął w to, co lubił oraz co chciał robić. Unosząc wzrok na trumnę znajdującą się w centralnym punkcie, zamyślił się nad tym, co byłoby później. Nie spodziewał się dużego pogrzebu, a tym bardziej wielu osób, które chciałyby go pożegnać. Przecież nie słynął z towarzyskości, większość relacji międzyludzkich zawierając szybko i kończąc je równie niespodziewanie, gdy tylko przestawały być przydatne, aby pielęgnować je dłużej. Z drugiej strony, skoro Irina posiadała dom pogrzebowy, rosła szansa, że zrobi mu tę przysługę, a później ogarnie mu miejsce na wieczny spoczynek. W duchu liczył, że nie wpadnie na pomysł, aby wkopać go obok bliźniaka w Dolinie Godryka. Miał więcej poczucia własnej wartości, dlatego ostatnie czego chciał to leżeć w towarzystwie szlamolubnego brata, nawet jeśli kochał go i długo nie potrafił otrząsnąć się z powodu straty, oraz całego wątpliwego towarzystwa, które tam złożono. Skrzywił się nieco na tą myśl, obiecując w myślach, że napomknie o tym… tak na wszelki wypadek, aby trzymała nad tym pieczę, gdyby niespodziewanie umarło mu się szybciej niż sądził.
Wrócił myślami do rzeczywistości, kiedy wokoło na chwilę zapanowała większa cisza, a ruch w polu widzenia skupił jego uwagę na nestorze rodu Black. Słuchał jego słów, starając się ignorować, jak sztucznie brzmiała część przemówienia, ale w pewnym sensie na nic więcej nie liczył, gdy arystokracja widać rządziła się własnymi prawami i patetyczność musiała zagrać pierwsze skrzypce. W czasie kiedy Pollux Black mówił dalej, zaczął znów obserwować wszystkich, bardziej niż na tym, co słyszał skupiając się na aspektach widocznych gołym okiem. Przerwał swe zajęcie, kiedy nastąpiła minuta ciszy, szanując tą chwilę, ale najwyraźniej do kogoś nie dotarło, co należało teraz zrobić. Zaskoczył go dźwięk oklasków, a raczej krótkiego klaśnięcia, które w tej ciszy rozeszło się po otoczeniu jakby dwa razy głośniej. Spojrzał w kierunku z którego dobiegło, chcąc znaleźć winowajcę. Ledwo zdławił rozbawione parsknięcie, gdy dotarło do niego, kto za tym stoi. Brawo, Multon, tylko ty mogłaś coś takiego wywinąć.
Zerknął na Irinę, domyślając się, że najpewniej mocno zirytuje ją owa sytuacja i nie pozostawi tego bez reakcji. Nie pomylił się, gdy Macnair szybko znalazła się obok, a jemu przyszło docenić jej opanowanie. Kiedy w międzyczasie Cornelius przebiegł przez pomieszczenie ratując przed upadkiem służkę Blacków i wrócił na miejsce, zaczął zastanawiać się, jakie jeszcze atrakcje sprawią goście. Musiał przyznać, że robiło się coraz ciekawiej. Spojrzał na Schmidta, ciekaw jego reakcji na zamieszanie, czy przypuszczał, iż nudny pogrzeb może nagle zostać naruszony.
6
Wrócił myślami do rzeczywistości, kiedy wokoło na chwilę zapanowała większa cisza, a ruch w polu widzenia skupił jego uwagę na nestorze rodu Black. Słuchał jego słów, starając się ignorować, jak sztucznie brzmiała część przemówienia, ale w pewnym sensie na nic więcej nie liczył, gdy arystokracja widać rządziła się własnymi prawami i patetyczność musiała zagrać pierwsze skrzypce. W czasie kiedy Pollux Black mówił dalej, zaczął znów obserwować wszystkich, bardziej niż na tym, co słyszał skupiając się na aspektach widocznych gołym okiem. Przerwał swe zajęcie, kiedy nastąpiła minuta ciszy, szanując tą chwilę, ale najwyraźniej do kogoś nie dotarło, co należało teraz zrobić. Zaskoczył go dźwięk oklasków, a raczej krótkiego klaśnięcia, które w tej ciszy rozeszło się po otoczeniu jakby dwa razy głośniej. Spojrzał w kierunku z którego dobiegło, chcąc znaleźć winowajcę. Ledwo zdławił rozbawione parsknięcie, gdy dotarło do niego, kto za tym stoi. Brawo, Multon, tylko ty mogłaś coś takiego wywinąć.
Zerknął na Irinę, domyślając się, że najpewniej mocno zirytuje ją owa sytuacja i nie pozostawi tego bez reakcji. Nie pomylił się, gdy Macnair szybko znalazła się obok, a jemu przyszło docenić jej opanowanie. Kiedy w międzyczasie Cornelius przebiegł przez pomieszczenie ratując przed upadkiem służkę Blacków i wrócił na miejsce, zaczął zastanawiać się, jakie jeszcze atrakcje sprawią goście. Musiał przyznać, że robiło się coraz ciekawiej. Spojrzał na Schmidta, ciekaw jego reakcji na zamieszanie, czy przypuszczał, iż nudny pogrzeb może nagle zostać naruszony.
6
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zmienność, czy raczej niejednorodność nastrojów doskwierających uczestnikom zawsze wprawiały go w zdumienie. W towarzystwie żałoba przeplata się z ożywionymi rozmowami, smutek z wesołością, a łzy toną we wspominkach. Jakby tego było mało, więcej smaczku dodawała czasem grożąca eksplozją różnorodność oczekiwań konwersujących osób. Lawirowanie między równie niestabilnymi emocjami przypomina spacer między gablotkami po brzegi wypełnionymi kruchą porcelaną. W takich okolicznościach zbawienne mogło okazać się milczenie, o ile tylko wypadało je zachować. W tym momencie Nicholas nie widział przeciwwskazań.
Przez krótką chwilę zdawało mu się, że do jego nozdrzy dociera dziwaczny, jakby znajomy zapach. Nie potrafił przypomnieć sobie, skąd go kojarzy, a specyficzna atmosfera pogrzebu poruszała jego wyobraźnią lub pamięcią w niepożądanym kierunku. Tak jak wtedy, przed jego oczyma zamigotała twarz – męska, szorstka, poorana zmarszczkami, pozbawiona ognia i zupełnie niepodobna do tej, którą mógłby oglądać dzień wcześniej, gdyby tylko się nie spóźnił. Czy te kilka godzin robiło jakąkolwiek różnicę? Niezależnie od czasu, jaki spędzał z różnymi osobami, niezależnie od swego wieku i wykonywanej profesji, wciąż pozostawał tak samo bezradny wobec śmierci.
Niepokojąca, przyprawiająca o ciarki powaga towarzyszyła zmarłemu przez dłużącą się drogę ku sali, w której miała odbyć się ceremonia. Wkrótce zaczął jednak narastać szmer, przybierający na sile, w miarę jak zajmowano kolejne miejsca. Pogrążony w trudnej do strząśnięcia zadumie nawet nie zauważył, kiedy znalazł się w czwartym rzędzie, tuż obok drogiej kuzynki.
Dobra akustyka krypty zapewne pozwalała uczestnikom uroczystości wyłowić z tego szmeru słowa lub nawet całe zdania, jednak uszy Nicholasa nie wychwyciły niczego godnego uwagi. Szeptanie w towarzystwie wydawało mu się nie na miejscu, dlatego nawet nie odwracał głowy w kierunku swoich sąsiadów, zamiast tego patrząc bezpośrednio w kierunku katafalku. Jakie to ironiczne, czymże jest decorum? Na pogrzeb pofatygował się sam Minister, a wygrywana na pianinie melodia dopełniała odpowiedniego dla ceremonii nastroju. Czy kilka niewinnych rozmów mogło zniweczyć wysiłki organizatorów? Wstąpienie nestora rodu na mównicę ucięło te dyskusje, pozwalając Nicholasowi wysłuchać go w pełnym skupieniu.
7
Przez krótką chwilę zdawało mu się, że do jego nozdrzy dociera dziwaczny, jakby znajomy zapach. Nie potrafił przypomnieć sobie, skąd go kojarzy, a specyficzna atmosfera pogrzebu poruszała jego wyobraźnią lub pamięcią w niepożądanym kierunku. Tak jak wtedy, przed jego oczyma zamigotała twarz – męska, szorstka, poorana zmarszczkami, pozbawiona ognia i zupełnie niepodobna do tej, którą mógłby oglądać dzień wcześniej, gdyby tylko się nie spóźnił. Czy te kilka godzin robiło jakąkolwiek różnicę? Niezależnie od czasu, jaki spędzał z różnymi osobami, niezależnie od swego wieku i wykonywanej profesji, wciąż pozostawał tak samo bezradny wobec śmierci.
Niepokojąca, przyprawiająca o ciarki powaga towarzyszyła zmarłemu przez dłużącą się drogę ku sali, w której miała odbyć się ceremonia. Wkrótce zaczął jednak narastać szmer, przybierający na sile, w miarę jak zajmowano kolejne miejsca. Pogrążony w trudnej do strząśnięcia zadumie nawet nie zauważył, kiedy znalazł się w czwartym rzędzie, tuż obok drogiej kuzynki.
Dobra akustyka krypty zapewne pozwalała uczestnikom uroczystości wyłowić z tego szmeru słowa lub nawet całe zdania, jednak uszy Nicholasa nie wychwyciły niczego godnego uwagi. Szeptanie w towarzystwie wydawało mu się nie na miejscu, dlatego nawet nie odwracał głowy w kierunku swoich sąsiadów, zamiast tego patrząc bezpośrednio w kierunku katafalku. Jakie to ironiczne, czymże jest decorum? Na pogrzeb pofatygował się sam Minister, a wygrywana na pianinie melodia dopełniała odpowiedniego dla ceremonii nastroju. Czy kilka niewinnych rozmów mogło zniweczyć wysiłki organizatorów? Wstąpienie nestora rodu na mównicę ucięło te dyskusje, pozwalając Nicholasowi wysłuchać go w pełnym skupieniu.
7
5
Miejsca z tyłu miały swoje zalety. Pozwały na powolną obserwację wszystkiego, co się działo, jednocześnie zapewniając złudne wrażenie konfidencjonalności oraz pieprzonego spokoju. Friedrich Schmidt nigdy nie lubił przemawiać bądź być w świetle zainteresowania. Jego miejsce było pośród najpodlejszych ze wszystkich cieni, czyhające na tych, którzy mogliby przypadkiem w nie wstąpić. Zimne, zielone spojrzenie uważnie wodziło po plecach zebranych żałobników, a wyraz niezadowolenia nie schodził z jego ust. Pollux wymawiał niezwykle długą przemowę, a Friedrich Schmidt zastanawiał się, jakim cudem był w stanie wypowiadać się przez tak długi czas. W tej przemowie przypominał mu zmarłego ojca i gdzieś w środku był ciekaw, ile pozostało ze starego Hugo Schmidta. Po za trójką nieznających się synów, rzecz jasna.
Usta szmalcownika wykrzywiły się w wyrazie niezadowolenia gdy zapach palonego zielska dotarł do jego nosa. Nie znał się na roślinach, nie miał pojęcia co było w tych paskudnych kadzidłach, zapach jednak z pewnością nie przypadł mu do gustu. O wiele bardziej wolał zapach świeżej krwi od wszelkich chwastów czy wiechci. Zielone spojrzenie powiodło po pomieszczeniu, a szmalcownik szybko doszedł do wniosku, iż pogrzeb przypomina mu ten jeden raz gdy ojciec zabrał go do ZOO. Ktoś padał, ktoś inny rzucał sie na rachunek, a młoda Multon poczęła... klaskać? Z pewnością nie da jej o tym zapomnieć. I już miał coś powiedzieć siedzącemu obok Cillianowi, gdy bystre spojrzenie zielonych oczu zatrzymało się na twarzy.
I to nie byle jakiej, dokładnie tej samej jak martwa twarz znajdująca się w trumnie. Cichy pomruk niezadowolenia uciekł z jego piersi, brwi zmarszczyły się uważniej przyglądając się twarzy, zerkającej na niego spomiędzy innych głów, a złość napłynęła do jego organizmu, na chwilę przysłaniając wizję czerwienią. Poczuł się oszukany. Nie słyszał, by wśród Blacków znajdowały się jakieś bliźniaki, a skoro twarze były identyczne węszył podstęp. Paskudny, podły podstęp, nawet jeśli nie był pewien, kto na niego wpadł. Smużka dymu zbyt mocno zbliżyła się do jego oczu sprawiając, iż kilka razy musiał zamrugać. Cholerne chwasty! Bystre spojrzenie wróciło w kierunku, gdzie widział twarz Alpharda, tego jednak już nie było. Mięśnie Austriaka napięły się, a on sam odwrócił na chwilę by zerknąć na to, co ma za plecami. Czuł się obserwowany. W ten podły, paskudny sposób czuł na sobie czyjeś nieprzyjazne spojrzenia, co nie pozwalało mu zapomnieć o idei podstępu, a wspomnienia z czasów, gdy dorastał w kraju owładniętym wojną ponownie nawiedziły jego umysł. Czy czekała ich potyczka? Czy w ogóle ktokolwiek zadbał o bezpieczeństwo zebranych? Dobrze wiedział, iż są sposoby aby siłą się tu wedrzeć. A może to Blackowie coś kombinują? Dwie twarze Alpharda zdawały mu się nieprzypadkowe. Mięśnie szmalcownika napięły się mocniej, cały czas będąc w gotowości aby odeprzeć możliwy atak, a dłoń odruchowo zacisnęła się na rękojeści różdżki, znajdującej się w kieszeni.
- Coś tu jest. Czuję na sobie spojrzenie. - Wyszeptał do Cilliana siedzącego tuż obok. By był w gotowości, na wszelki wypadek gdyby coś się wydarzyło. Mięśnie Friedricha pozostały spięte, gotowe zaatakować każdego, kto znalazłby się zbyt blisko, a zielone spojrzenie uważnie lustrowało kryptę. Kretyni! Kto urządza takie uroczystości w miejscu, z którego nie ma jasnej drogi ewakuacji na wszelki wypadek?!
Miejsca z tyłu miały swoje zalety. Pozwały na powolną obserwację wszystkiego, co się działo, jednocześnie zapewniając złudne wrażenie konfidencjonalności oraz pieprzonego spokoju. Friedrich Schmidt nigdy nie lubił przemawiać bądź być w świetle zainteresowania. Jego miejsce było pośród najpodlejszych ze wszystkich cieni, czyhające na tych, którzy mogliby przypadkiem w nie wstąpić. Zimne, zielone spojrzenie uważnie wodziło po plecach zebranych żałobników, a wyraz niezadowolenia nie schodził z jego ust. Pollux wymawiał niezwykle długą przemowę, a Friedrich Schmidt zastanawiał się, jakim cudem był w stanie wypowiadać się przez tak długi czas. W tej przemowie przypominał mu zmarłego ojca i gdzieś w środku był ciekaw, ile pozostało ze starego Hugo Schmidta. Po za trójką nieznających się synów, rzecz jasna.
Usta szmalcownika wykrzywiły się w wyrazie niezadowolenia gdy zapach palonego zielska dotarł do jego nosa. Nie znał się na roślinach, nie miał pojęcia co było w tych paskudnych kadzidłach, zapach jednak z pewnością nie przypadł mu do gustu. O wiele bardziej wolał zapach świeżej krwi od wszelkich chwastów czy wiechci. Zielone spojrzenie powiodło po pomieszczeniu, a szmalcownik szybko doszedł do wniosku, iż pogrzeb przypomina mu ten jeden raz gdy ojciec zabrał go do ZOO. Ktoś padał, ktoś inny rzucał sie na rachunek, a młoda Multon poczęła... klaskać? Z pewnością nie da jej o tym zapomnieć. I już miał coś powiedzieć siedzącemu obok Cillianowi, gdy bystre spojrzenie zielonych oczu zatrzymało się na twarzy.
I to nie byle jakiej, dokładnie tej samej jak martwa twarz znajdująca się w trumnie. Cichy pomruk niezadowolenia uciekł z jego piersi, brwi zmarszczyły się uważniej przyglądając się twarzy, zerkającej na niego spomiędzy innych głów, a złość napłynęła do jego organizmu, na chwilę przysłaniając wizję czerwienią. Poczuł się oszukany. Nie słyszał, by wśród Blacków znajdowały się jakieś bliźniaki, a skoro twarze były identyczne węszył podstęp. Paskudny, podły podstęp, nawet jeśli nie był pewien, kto na niego wpadł. Smużka dymu zbyt mocno zbliżyła się do jego oczu sprawiając, iż kilka razy musiał zamrugać. Cholerne chwasty! Bystre spojrzenie wróciło w kierunku, gdzie widział twarz Alpharda, tego jednak już nie było. Mięśnie Austriaka napięły się, a on sam odwrócił na chwilę by zerknąć na to, co ma za plecami. Czuł się obserwowany. W ten podły, paskudny sposób czuł na sobie czyjeś nieprzyjazne spojrzenia, co nie pozwalało mu zapomnieć o idei podstępu, a wspomnienia z czasów, gdy dorastał w kraju owładniętym wojną ponownie nawiedziły jego umysł. Czy czekała ich potyczka? Czy w ogóle ktokolwiek zadbał o bezpieczeństwo zebranych? Dobrze wiedział, iż są sposoby aby siłą się tu wedrzeć. A może to Blackowie coś kombinują? Dwie twarze Alpharda zdawały mu się nieprzypadkowe. Mięśnie szmalcownika napięły się mocniej, cały czas będąc w gotowości aby odeprzeć możliwy atak, a dłoń odruchowo zacisnęła się na rękojeści różdżki, znajdującej się w kieszeni.
- Coś tu jest. Czuję na sobie spojrzenie. - Wyszeptał do Cilliana siedzącego tuż obok. By był w gotowości, na wszelki wypadek gdyby coś się wydarzyło. Mięśnie Friedricha pozostały spięte, gotowe zaatakować każdego, kto znalazłby się zbyt blisko, a zielone spojrzenie uważnie lustrowało kryptę. Kretyni! Kto urządza takie uroczystości w miejscu, z którego nie ma jasnej drogi ewakuacji na wszelki wypadek?!
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Nim mych uszu dotarła odpowiedź Elviry skupiłem swój wzrok na Ministrze Magii, który najwyraźniej uznał za właściwe, aby zjawić się na pogrzebie. Uważałem to za słuszną decyzję – Alphard nie tylko był jednym z nas, nie tylko walczył o dobro stolicy, ale przede wszystkim reprezentował ród wyznający słuszne idee. Oddanie mu hołdu i swego rodzaju wyniesienie tragedii ponad rodzinę dobrze wpłynie na propagandową tubę. Nikt nie musiał wiedzieć jak naprawdę zginął.
-Wyjątkowo- westchnąłem przeciągle zaraz po tym jak wyszeptałem owe słowo na jej ucho. Nie do końca wiedziałem jak się zachować, jednakże nawet wychowując się na nokturnowskim bagnie można było domyśleć się, iż cisza była najlepszym towarzyszem. Nie zamierzałem nikomu przeszkadzać, nie chciałem też, aby starania Iriny poszły na marne, bowiem w końcu w pewien sposób reprezentowała wówczas nasze nazwisko. Jeśli cały pochówek był jej inicjatywą, a pracownicy pochodzili z jej ręki, to należało chylić jej czoła. Sprawiła się naprawdę godziwie. Z pewnością przyjdzie nam o tym porozmawiać, musiała wiedzieć, iż byłem jej wdzięczny. Z każdym tygodniem coraz bardziej radował mnie jej powrót.
Momentalnie jakiś dziwny zapach dotarł do mych nozdrzy, lecz nie byłem w stanie go zdefiniować, a tym bardziej domyślić się, iż to on był winny kolejnej fali myśli o własnej śmierci i pogrzebie. Czy mogłem liczyć choć na ćwierć tego, co miał Alphard? Czy ktokolwiek przybyłby pożegnać takiego chama i oszusta? Byłem gotów stwierdzić, że kilku z Rycerzy Walpurgii zaszczyciłoby mnie swą obecnością, aczkolwiek czy ktoś za wspomnianym kręgiem? Przyniosą wieńce? Upiją się na stypie dokładnie tak jakbym tego chciał? Nie żałuje się poległych, żałuje się żywych.
Nie wytrzymałem, musiałem szturchnąć łokciem swego druha i nachylić się w kierunku jego ucha.
-Wypijesz przy mojej trumnie butelkę rumu? Czy pozwolisz mi odejść o suchym pysku? Jedną nogą w grobie już byłem, co nie?- zaśmiałem się cicho przypominając sobie, że właściwie nie mieliśmy okazji widzieć się od momentu wkroczenia do podziemi Gringotta. Widział coś więcej? Przeraziła go wizja mojego upadku? Z pewnością mniej niżeli Rookwood – jeśli w ogóle jego wzrok uciekł do mnie w tak paskudnej sytuacji. Melancholia zaczęła mnie przerastać, chciałem wyrzucić te wizje z głowy, bowiem żyłem i jeszcze wiele mogłem wrogowi napsuć krwi, dlatego odetchnąłem, kiedy twardy głos rozległ się z mównicy. Miałem się na czym skupić.
Wystąpienie ojca Blacka wysłuchałem w pełni, po czym pochyliłem głowę naśladując resztę towarzyszących mi czarodziejów. Momentalnie jednak mych uszu doszło… klaskanie? Co się u licha działo? Na domiar złego doskonale wiedziałem kto za takowe odpowiadał. Czyż nie mówiłem jej kilka minut wcześniej, iż ma zachować choć pozór dobrych manier? Oblizałem nerwowo wargę, po czym uniosłem wzrok na Irinę, która o mało nie spiorunowała mnie spojrzeniem. Do cholery wielu mogłoby sądzić, że przyszliśmy tu razem i właściwie niewiele by się pomylili. -Imperio- wypowiedziałem w myślach zaraz po tym jak wsunąłem dłoń do kieszeni szaty i zacisnąłem ją na rękojeści wężowego drewna skierowanego w stronę blondynki. Liczyłem na cud – nie byłem nader skupiony, nie mogłem przelać wystarczająco dużo czarnomagicznej mocy, jednakże był to szybki i właściwie jedyny pomysł. Musiałem ustawić ją do pionu, najwyraźniej nie było innego wyjścia. Rumieniec na jej twarzy nie wywołał u mnie wyrzutów sumienia, być może nie zrobiła tego celowo, lecz w powozie też dała pokaz swych możliwości.
-Wyjątkowo- westchnąłem przeciągle zaraz po tym jak wyszeptałem owe słowo na jej ucho. Nie do końca wiedziałem jak się zachować, jednakże nawet wychowując się na nokturnowskim bagnie można było domyśleć się, iż cisza była najlepszym towarzyszem. Nie zamierzałem nikomu przeszkadzać, nie chciałem też, aby starania Iriny poszły na marne, bowiem w końcu w pewien sposób reprezentowała wówczas nasze nazwisko. Jeśli cały pochówek był jej inicjatywą, a pracownicy pochodzili z jej ręki, to należało chylić jej czoła. Sprawiła się naprawdę godziwie. Z pewnością przyjdzie nam o tym porozmawiać, musiała wiedzieć, iż byłem jej wdzięczny. Z każdym tygodniem coraz bardziej radował mnie jej powrót.
Momentalnie jakiś dziwny zapach dotarł do mych nozdrzy, lecz nie byłem w stanie go zdefiniować, a tym bardziej domyślić się, iż to on był winny kolejnej fali myśli o własnej śmierci i pogrzebie. Czy mogłem liczyć choć na ćwierć tego, co miał Alphard? Czy ktokolwiek przybyłby pożegnać takiego chama i oszusta? Byłem gotów stwierdzić, że kilku z Rycerzy Walpurgii zaszczyciłoby mnie swą obecnością, aczkolwiek czy ktoś za wspomnianym kręgiem? Przyniosą wieńce? Upiją się na stypie dokładnie tak jakbym tego chciał? Nie żałuje się poległych, żałuje się żywych.
Nie wytrzymałem, musiałem szturchnąć łokciem swego druha i nachylić się w kierunku jego ucha.
-Wypijesz przy mojej trumnie butelkę rumu? Czy pozwolisz mi odejść o suchym pysku? Jedną nogą w grobie już byłem, co nie?- zaśmiałem się cicho przypominając sobie, że właściwie nie mieliśmy okazji widzieć się od momentu wkroczenia do podziemi Gringotta. Widział coś więcej? Przeraziła go wizja mojego upadku? Z pewnością mniej niżeli Rookwood – jeśli w ogóle jego wzrok uciekł do mnie w tak paskudnej sytuacji. Melancholia zaczęła mnie przerastać, chciałem wyrzucić te wizje z głowy, bowiem żyłem i jeszcze wiele mogłem wrogowi napsuć krwi, dlatego odetchnąłem, kiedy twardy głos rozległ się z mównicy. Miałem się na czym skupić.
Wystąpienie ojca Blacka wysłuchałem w pełni, po czym pochyliłem głowę naśladując resztę towarzyszących mi czarodziejów. Momentalnie jednak mych uszu doszło… klaskanie? Co się u licha działo? Na domiar złego doskonale wiedziałem kto za takowe odpowiadał. Czyż nie mówiłem jej kilka minut wcześniej, iż ma zachować choć pozór dobrych manier? Oblizałem nerwowo wargę, po czym uniosłem wzrok na Irinę, która o mało nie spiorunowała mnie spojrzeniem. Do cholery wielu mogłoby sądzić, że przyszliśmy tu razem i właściwie niewiele by się pomylili. -Imperio- wypowiedziałem w myślach zaraz po tym jak wsunąłem dłoń do kieszeni szaty i zacisnąłem ją na rękojeści wężowego drewna skierowanego w stronę blondynki. Liczyłem na cud – nie byłem nader skupiony, nie mogłem przelać wystarczająco dużo czarnomagicznej mocy, jednakże był to szybki i właściwie jedyny pomysł. Musiałem ustawić ją do pionu, najwyraźniej nie było innego wyjścia. Rumieniec na jej twarzy nie wywołał u mnie wyrzutów sumienia, być może nie zrobiła tego celowo, lecz w powozie też dała pokaz swych możliwości.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 45
--------------------------------
#2 'k10' : 6
--------------------------------
#3 'k8' : 3, 6, 4, 1, 6, 8, 8, 1, 6
#1 'k100' : 45
--------------------------------
#2 'k10' : 6
--------------------------------
#3 'k8' : 3, 6, 4, 1, 6, 8, 8, 1, 6
Złapała wzrokiem spojrzenie Craiga Burke. Aquila o wiele bardziej wolałaby by to on siedział teraz za jej plecami, a nie ta dwójka. Oczywiście, Pan Mulciber i Pani Mericourt byli szanowanymi czarodziejami, z pewnością opowiadającymi się po dobrej stronie, ale być może gdyby poczuła jego oddech na plecach, wszystko wyglądałoby inaczej. Świadomość, że obok jest ktoś w kogo objęcia można się rzucić i nie zatrzymać czasu, pozwalając by ten pędził do przodu. Oczywiście, nie zrobiła by tego. Nie tu, nie w tej sytuacji, nie teraz. Obok Black siedzieli jej bracia, cała rodzina, a wzrokiem mogła złapać też Celine i Forsythię, które niestety usiadły daleko. Przynajmniej Evandra była rząd dalej, dosłownie obok. Oczywiście z mężem...
Jak dziwne smutne, posępne, złowieszcze jest to zegaru miarowe stąpanie - słucham i zimne przejmują mię dreszcze.
Ojciec zawsze potrafił przemawiać i zawsze robił to pięknie, zresztą nauczając Aquilę już od maleńkości w jaki sposób mówić, by jej słuchano. Nic jednak nie potrafiłoby jej przygotować na wygłoszenie mowy pożegnalnej dla własnego syna. Nawet nie dopuszczała takiej myśli, że kiedykolwiek mogłoby się to przydarzyć, chociaż oczywiście, syna planowała mieć. Wojna rozhulała się jednak na dobre, a szanse na szybkie jej zakończenie, zdawały się być zbyt odległe. Atmosfera w krypcie gęstniała, a Black czuła jakby była w stanie przeciąż ją różdżką w pół, albo nawet jakimś prymitywnym narzędziem, jak siekiera. Ktoś klasnął, ktoś kaszlnął, a może to był śmiech? Nawet nie chciała wiedzieć kto dokładnie pozwoliłby sobie na robienie tego typu rzeczy na pogrzebie. Jedynej uroczystości na której należało zachować całkowitą powagę. W Aquili coś wrzało, ale nie pozwoliła sobie na okazanie tej emocji. Była Blackiem. Pani Macnair na pewno się tym zajmie, goście się uspokoją i wszystko będzie tak jak powinno być.
Pożegnają Alpharda, rozejdą się na stypę, upiją. Potem za kilka godzin odnajdzie sama siebie w łóżku, gdzie zapewne przyprowadzi ją Celine, zdrową i bezpieczną. Być może rano będzie jej pękać głowa, ale nic złego już się nie stanie.
Recytowała w głowie niczym mantrę. Niech ta cisza się już skończy.
Jak dziwne smutne, posępne, złowieszcze jest to zegaru miarowe stąpanie - słucham i zimne przejmują mię dreszcze.
Ojciec zawsze potrafił przemawiać i zawsze robił to pięknie, zresztą nauczając Aquilę już od maleńkości w jaki sposób mówić, by jej słuchano. Nic jednak nie potrafiłoby jej przygotować na wygłoszenie mowy pożegnalnej dla własnego syna. Nawet nie dopuszczała takiej myśli, że kiedykolwiek mogłoby się to przydarzyć, chociaż oczywiście, syna planowała mieć. Wojna rozhulała się jednak na dobre, a szanse na szybkie jej zakończenie, zdawały się być zbyt odległe. Atmosfera w krypcie gęstniała, a Black czuła jakby była w stanie przeciąż ją różdżką w pół, albo nawet jakimś prymitywnym narzędziem, jak siekiera. Ktoś klasnął, ktoś kaszlnął, a może to był śmiech? Nawet nie chciała wiedzieć kto dokładnie pozwoliłby sobie na robienie tego typu rzeczy na pogrzebie. Jedynej uroczystości na której należało zachować całkowitą powagę. W Aquili coś wrzało, ale nie pozwoliła sobie na okazanie tej emocji. Była Blackiem. Pani Macnair na pewno się tym zajmie, goście się uspokoją i wszystko będzie tak jak powinno być.
Pożegnają Alpharda, rozejdą się na stypę, upiją. Potem za kilka godzin odnajdzie sama siebie w łóżku, gdzie zapewne przyprowadzi ją Celine, zdrową i bezpieczną. Być może rano będzie jej pękać głowa, ale nic złego już się nie stanie.
Recytowała w głowie niczym mantrę. Niech ta cisza się już skończy.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dusząca woń lawendy zaostrzała koncentrację, zdawała się subtelnie przypominać, że jakichkolwiek nie dopuściłaby się błędów, wciąż pozostawała sobą; dumną, inteligentną wiedźmą, która za nic powinna mieć jednostkowe niedociągnięcia. Przed nastaniem minuty ciszy zdążyła usłyszeć słowa, jakie Macnair skierował do Caelana. Wydały jej się one nie na miejscu, obruszające, złowrogie. Czy na pogrzebach ludzie zwykli wyobrażać sobie własną śmierć? Jeżeli tak bywało, tym bardziej nie chciała więcej stawać się ich uczestnikiem. Nie zjawi się już więcej na żadnym, a już na pewno nie na pogrzebie Drew. Nie umierał i nie miał prawa umrzeć w najbliższym czasie.
Po nieszczęsnej pomyłce musiała wstać z miejsca, popędzana lodowatym wzrokiem Iriny; zebrała się w milczeniu, bez najmniejszego odgłosu, posyłając Drew dyskretne, niezadowolone spojrzenie.
Przechodząc obok siedzącej z jej prawej strony kobiety, nie omieszkała w ostatniej chwili przydeptać jej palców obcasem. Skromna zemsta za tamten głupi śmiech.
Spodziewała się, że przejście w intymny kąt będzie jedynie wstępem do frustrującej rozmowy, ciszą przed burzą; nie pomyślałaby, że równo z nią z krzesła poderwie się mężczyzna z ostatniego rzędu i popędzi w kierunku stojącej nieopodal dziewczyny. Gdyby Elvira uniosła woalkę, Irina mogłaby ujrzeć, że unosi wysoko brwi i mruga, jakby zastanawiała się, czy aby na pewno ten pogrzeb nie jest jej kolejnym nocnym koszmarem. Dyskretnie uszczypnęła się w zgięciu prawego łokcia. Nie był.
Z godnością dała się poprowadzić do węższej części korytarza, a tam wraz z Iriną skręciła we wnękę jednego z grobowców. Być może tu, jeżeli nie będą podnosić głosu, dźwięk nie będzie niósł się echem.
Nie zamierzała zostawiać niczego przypadkowi ani pozwolić traktować się jak dziecko; dla pewności, że jej pomyłka nie będzie wciąż i wciąż sprawą publiczną, przylgnęła do Iriny najbliżej jak mogła, wtykając kobiecie kolano między nogi i zmuszając ją do oparcia pleców na ścianie.
- Musisz robić scenę? - Elvira zapytała najlżejszym szeptem; Irina była od niej nieznacznie niższa, ale gdy się pochyliła, gorącym oddechem muskała jej doskonały policzek. - Wiem, że popełniłam błąd - dodała, choć język aż ją zapiekł od paskudnych słów. - To mój pierwszy pogrzeb w życiu. Czego oczekujesz? Mam wyjść na podium i przeprosić?
Ironia była najlepszym ukojeniem dla urażonej dumy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Po nieszczęsnej pomyłce musiała wstać z miejsca, popędzana lodowatym wzrokiem Iriny; zebrała się w milczeniu, bez najmniejszego odgłosu, posyłając Drew dyskretne, niezadowolone spojrzenie.
Przechodząc obok siedzącej z jej prawej strony kobiety, nie omieszkała w ostatniej chwili przydeptać jej palców obcasem. Skromna zemsta za tamten głupi śmiech.
Spodziewała się, że przejście w intymny kąt będzie jedynie wstępem do frustrującej rozmowy, ciszą przed burzą; nie pomyślałaby, że równo z nią z krzesła poderwie się mężczyzna z ostatniego rzędu i popędzi w kierunku stojącej nieopodal dziewczyny. Gdyby Elvira uniosła woalkę, Irina mogłaby ujrzeć, że unosi wysoko brwi i mruga, jakby zastanawiała się, czy aby na pewno ten pogrzeb nie jest jej kolejnym nocnym koszmarem. Dyskretnie uszczypnęła się w zgięciu prawego łokcia. Nie był.
Z godnością dała się poprowadzić do węższej części korytarza, a tam wraz z Iriną skręciła we wnękę jednego z grobowców. Być może tu, jeżeli nie będą podnosić głosu, dźwięk nie będzie niósł się echem.
Nie zamierzała zostawiać niczego przypadkowi ani pozwolić traktować się jak dziecko; dla pewności, że jej pomyłka nie będzie wciąż i wciąż sprawą publiczną, przylgnęła do Iriny najbliżej jak mogła, wtykając kobiecie kolano między nogi i zmuszając ją do oparcia pleców na ścianie.
- Musisz robić scenę? - Elvira zapytała najlżejszym szeptem; Irina była od niej nieznacznie niższa, ale gdy się pochyliła, gorącym oddechem muskała jej doskonały policzek. - Wiem, że popełniłam błąd - dodała, choć język aż ją zapiekł od paskudnych słów. - To mój pierwszy pogrzeb w życiu. Czego oczekujesz? Mam wyjść na podium i przeprosić?
Ironia była najlepszym ukojeniem dla urażonej dumy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie spodziewała się, że podczas takiej uroczystości spotka ją podobny afront. Ramseyowi mogła jeszcze wybaczyć. Wychował się w Chateau Rose i wszyscy traktowali go jak krewnego, był im naprawdę bliski, Fantine sądziła jednak, że zna swoje miejsce i jest na tyle bystry, by wiedzieć, że nie wypada czarodziejowi bez tytułu przysiadać się do lorda nestora i nie pozwolić, by dołączyła do niego rodzina - zwłaszcza siostra, której narzeczony miał być dzisiaj pogrzebany. To Deirdre wzbudziła w niej większą irytację. Fantine zdążyła nabrać przekonania, że czarownica już wie jaką pełniła role; tymczasem była na tyle bezczelna, by rościć sobie prawo do miejsca dla szlachty. Niemalże koło Evandry! Wierzyła, że brat przypomni kochance gdzie było jej miejsce. Nieustąpienie miejsca to jedno, lecz kiedy zbliżyła się do Melisande, aby złożyć jej wyrazy szczerego współczucia, Fantine głośniej wciągnęła powietrze.
- Lady Rosier - poprawiła ją szeptem. Nieszczególnie, w tej chwili, czy współczucie Deirdre było szczere, czy też nie, lecz naprawdę nie zdawała sobie sprawy, że wszyscy patrzą, szczególnie Evandra, a w przy tej akustyce wszystko słychać? Sądziła, że nikt nie zastanowi się nad tym dlaczego łączy je tak bliska więź, że kobieta bez tytułu zwraca się do lady Rosier po imieniu? W miejscu publicznym? Nie chodziło o nic, a o pozory, o które Deirdre byłą zobowiązana dbać, by nie zaszkodzić dobremu imieniu lorda nestora. Fantine zmierzyła opiekunkę La Fantasmagorie palącym, pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Za wiele sobie wyobrażała, to na pewno, zbyt mocno rozsmakowała się w wygodach i myślała, że jest kimś więcej, niż była. A Fanny już zaczynała ją lubić! Oburzające.
Skinęła siostrze głową, kiedy ta poprosiła, by zasiadły w kolejnym rzędzie, tak jak zawsze unikając konfliktu. Fantine zawsze była bardziej bojowa i lubiła egzekwować to, co jej się po prostu należało. Wiedziała jednak w jakim smutku pogrążyła się Melisande, kiedy Tristan przyniósł tragiczne wieści o śmierci Alpharda, dlatego w milczeniu podążyła za nią, by zająć miejsce za Tristanem i Evandrą.
Uroczystość wreszcie się rozpoczęła, Fantine zaś niekiedy zerkała w stronę Mulcibera i Mericourt, a gdyby spojrzenie mogło zabić, to oboje padliby trupem. Albo chociaż wypaliło im dziurę w szatach.
Głównie jednak w milczeniu i skupieniu słuchała lorda Polluxa Blacka. Czuła autentyczny smutek. Śmierć lorda Alpharda była wielką stratą. Dla jego rodziny, dla Melisande, dla czarodziejskiego społeczeństwa. Tak niewiele pozostało już czystej, szlachetniej krwi, starej krwi czarodziejów, a on nie zdążył pozostawić po sobie potomka. Mógł wiele zdziałać. Miał w sobie potencjał. Musiał, skoro Tristan zdecydował się oddać mu rękę jedynej siostry. Nigdy by nie pomyślała, że uroni łzę przez Blacka, lecz tak właśnie się stało - na myśl o tym jak wiele zła wyrządziła wojna, Zakon Feniksa, Harold Longbottom i jego rebelianci. Przez nich Wielka Brytania nie mogła zaznać spokoju i ginęli dobrzy ludzie, a kobiety traciły swoich narzeczonych. Alphard Black zginął w imię Czarnego Pana i była to śmierć chwalebna. Słowa jego ojca poruszyły Różę i uroniła kilka łez, dyskretnie otarła je chusteczką.
Jak nigdy naszły ją myśli o własnej śmierci, kiedy podniesiono wieko trumny i ujrzała martwego Alpharda. Bladego, jakby z wosku. Twarz Fantine stężała, a ona spięła się cała, przestraszona. Czy na jej pogrzebie także uniesiono by trumnę, aby wszyscy widzieli ją martwą? Chyba nie była pewna, czy tego by sobie życzyła. Nie wyglądałaby wtedy najlepiej. Alphard też nie wyglądał.
- Pani matko... - szepnęła cichuteńko, pochylając się ku lady Cedrinie; nie chciała przeszkadzać siostrze w zadumie i zawracać jej myśli swoimi problemami, a czuła, że musi to powiedzieć. - Jeśli umrę przy porodzie... - a to był jedyny scenariusz w którym umierała przed Cedriną (ewentualnie przez kolejny zamach Zakonu Feniksa, wierzyła jednak, że Tristan ich pokona) - ... chciałabym, aby służba zadbała o to, by każdy znalazł się we właściwym miejscu podczas ceremonii. Niech zagrają Chopina, dobrze? I chciałabym mieć we włosach różę... - wyszeptała i zamilkła, bo smutek dławił jej głos. Znów po policzkach pociekło Fantine kilka łez, nim na dobre pogrążyła się w chwili ciszy.
Przerwanej przez kogoś wyjątkowo niewychowanego, zaczął bowiem... Klaskać. Cóż to za czasy, że na podobne uroczystości zapraszało się ludzi bez tytułów, bez klasy, bez manier... Czuła się paskudnie z myślą, że przebywa z kimś takim w jednej komnacie i wycisnęło to jej z oczu jeszcze więcej łez.
6
- Lady Rosier - poprawiła ją szeptem. Nieszczególnie, w tej chwili, czy współczucie Deirdre było szczere, czy też nie, lecz naprawdę nie zdawała sobie sprawy, że wszyscy patrzą, szczególnie Evandra, a w przy tej akustyce wszystko słychać? Sądziła, że nikt nie zastanowi się nad tym dlaczego łączy je tak bliska więź, że kobieta bez tytułu zwraca się do lady Rosier po imieniu? W miejscu publicznym? Nie chodziło o nic, a o pozory, o które Deirdre byłą zobowiązana dbać, by nie zaszkodzić dobremu imieniu lorda nestora. Fantine zmierzyła opiekunkę La Fantasmagorie palącym, pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Za wiele sobie wyobrażała, to na pewno, zbyt mocno rozsmakowała się w wygodach i myślała, że jest kimś więcej, niż była. A Fanny już zaczynała ją lubić! Oburzające.
Skinęła siostrze głową, kiedy ta poprosiła, by zasiadły w kolejnym rzędzie, tak jak zawsze unikając konfliktu. Fantine zawsze była bardziej bojowa i lubiła egzekwować to, co jej się po prostu należało. Wiedziała jednak w jakim smutku pogrążyła się Melisande, kiedy Tristan przyniósł tragiczne wieści o śmierci Alpharda, dlatego w milczeniu podążyła za nią, by zająć miejsce za Tristanem i Evandrą.
Uroczystość wreszcie się rozpoczęła, Fantine zaś niekiedy zerkała w stronę Mulcibera i Mericourt, a gdyby spojrzenie mogło zabić, to oboje padliby trupem. Albo chociaż wypaliło im dziurę w szatach.
Głównie jednak w milczeniu i skupieniu słuchała lorda Polluxa Blacka. Czuła autentyczny smutek. Śmierć lorda Alpharda była wielką stratą. Dla jego rodziny, dla Melisande, dla czarodziejskiego społeczeństwa. Tak niewiele pozostało już czystej, szlachetniej krwi, starej krwi czarodziejów, a on nie zdążył pozostawić po sobie potomka. Mógł wiele zdziałać. Miał w sobie potencjał. Musiał, skoro Tristan zdecydował się oddać mu rękę jedynej siostry. Nigdy by nie pomyślała, że uroni łzę przez Blacka, lecz tak właśnie się stało - na myśl o tym jak wiele zła wyrządziła wojna, Zakon Feniksa, Harold Longbottom i jego rebelianci. Przez nich Wielka Brytania nie mogła zaznać spokoju i ginęli dobrzy ludzie, a kobiety traciły swoich narzeczonych. Alphard Black zginął w imię Czarnego Pana i była to śmierć chwalebna. Słowa jego ojca poruszyły Różę i uroniła kilka łez, dyskretnie otarła je chusteczką.
Jak nigdy naszły ją myśli o własnej śmierci, kiedy podniesiono wieko trumny i ujrzała martwego Alpharda. Bladego, jakby z wosku. Twarz Fantine stężała, a ona spięła się cała, przestraszona. Czy na jej pogrzebie także uniesiono by trumnę, aby wszyscy widzieli ją martwą? Chyba nie była pewna, czy tego by sobie życzyła. Nie wyglądałaby wtedy najlepiej. Alphard też nie wyglądał.
- Pani matko... - szepnęła cichuteńko, pochylając się ku lady Cedrinie; nie chciała przeszkadzać siostrze w zadumie i zawracać jej myśli swoimi problemami, a czuła, że musi to powiedzieć. - Jeśli umrę przy porodzie... - a to był jedyny scenariusz w którym umierała przed Cedriną (ewentualnie przez kolejny zamach Zakonu Feniksa, wierzyła jednak, że Tristan ich pokona) - ... chciałabym, aby służba zadbała o to, by każdy znalazł się we właściwym miejscu podczas ceremonii. Niech zagrają Chopina, dobrze? I chciałabym mieć we włosach różę... - wyszeptała i zamilkła, bo smutek dławił jej głos. Znów po policzkach pociekło Fantine kilka łez, nim na dobre pogrążyła się w chwili ciszy.
Przerwanej przez kogoś wyjątkowo niewychowanego, zaczął bowiem... Klaskać. Cóż to za czasy, że na podobne uroczystości zapraszało się ludzi bez tytułów, bez klasy, bez manier... Czuła się paskudnie z myślą, że przebywa z kimś takim w jednej komnacie i wycisnęło to jej z oczu jeszcze więcej łez.
6
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Manewr, na którego wykonanie porwał się Drew, nie należał do prostych; chociaż w czarnej magii pozostawał niezwykle biegły, a zaklęcie, po które sięgnął, leżało w zasięgu jego możliwości, to czym innym było rzucenie go w otwartej walce, a czymś zupełnie odmiennym - próba zrobienia tego dyskretnie, pośród tłumu otaczających czarodzieja osób, z różdżką schowaną w kieszeni szaty. Wykonana ze sztywnego drewna, miała ponad trzydzieści pięć centymetrów długości - manewrowanie nią nawet w magicznie powiększonej kieszeni wymagałoby nie lada zdolności manualnych, a szata Drew z pewnością do zaklętych nie należała; gdy spróbował skierować różdżkę w stronę stojącej tuż obok niego Elviry, ciemny materiał wygiął się widocznie, a wykonany przez Śmierciożercę ruch mógł zostać dostrzeżony przez stojących w jego najbliższym sąsiedztwie czarodziejów: samą Elvirę, a także Adeline, Craiga i Caelana, jeśli tylko zwróciliby spojrzenie w stronę Drew.
Później było tylko gorzej: wykonanie pętli i szarpnięcie nadgarstkiem, konieczne do poprawnego rzucenia zaklęcia, sprawiło, że koniec różdżki zaplątał się w poły szaty, która owinęła się również wokół dłoni czarodzieja. Żeby ją oswobodzić, musiał wykonać kolejny ruch - w którego efekcie z kieszeni wypadła różdżka, by następne upaść na posadzkę, odbić się od niej kilka razy, strzelić iskrami i zniknąć pod nogami żałobników, do których nozdrzy już po chwili dotarł brzydki, duszący zapach palonego materiału. Smród nie miał niestety nic wspólnego z płonącym kadzidłem - pochodził z krawędzi eleganckich szat, które zajęły się od iskier. Jeżeli szybko nie zostaną ugaszone, z pewnością wzbudzą popłoch.
Drew, twoja różdżka zniknęła między nogami żałobników. Aktualnie jej nie widzisz - odzyskanie jej będzie wymagało od ciebie uklęknięcia na posadzce i poproszenia najbliżej znajdujących się osób, żeby się przesunęły.
Próbę rzucenia zaklęcia dostrzegły osoby stojące najbliżej: Elvira (która może również zdać sobie sprawę, że różdżka była wymierzona w nią), Adeline, Craig, Caelan. Wszyscy oni widzieli też moment, w którym różdżka upadła i zaczęła sypać iskrami. Osoby znajdujące się nieco dalej (Eurydice, Oleander, Cressida, Edgar, Forsythia, Cornelius, Celine oraz Primrose) mogą uznać, że również go zauważyły, o ile wykonają rzut na spostrzegawczość i osiągną wynik powyżej 50 (można go dokonać w szafce).
Podpaleniu uległa krawędź szaty Drew oraz Caelana (rzut). Póki co pożar jest niewielki, ale trzeba się z nim uporać jak najszybciej.
Dziwne poruszenie w rzędzie Drew mogli dostrzec wszyscy znajdujący się w krypcie żałobnicy, większość nie zdawała sobie jednak sprawy, co było przyczyną zamieszania.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
Później było tylko gorzej: wykonanie pętli i szarpnięcie nadgarstkiem, konieczne do poprawnego rzucenia zaklęcia, sprawiło, że koniec różdżki zaplątał się w poły szaty, która owinęła się również wokół dłoni czarodzieja. Żeby ją oswobodzić, musiał wykonać kolejny ruch - w którego efekcie z kieszeni wypadła różdżka, by następne upaść na posadzkę, odbić się od niej kilka razy, strzelić iskrami i zniknąć pod nogami żałobników, do których nozdrzy już po chwili dotarł brzydki, duszący zapach palonego materiału. Smród nie miał niestety nic wspólnego z płonącym kadzidłem - pochodził z krawędzi eleganckich szat, które zajęły się od iskier. Jeżeli szybko nie zostaną ugaszone, z pewnością wzbudzą popłoch.
Drew, twoja różdżka zniknęła między nogami żałobników. Aktualnie jej nie widzisz - odzyskanie jej będzie wymagało od ciebie uklęknięcia na posadzce i poproszenia najbliżej znajdujących się osób, żeby się przesunęły.
Próbę rzucenia zaklęcia dostrzegły osoby stojące najbliżej: Elvira (która może również zdać sobie sprawę, że różdżka była wymierzona w nią), Adeline, Craig, Caelan. Wszyscy oni widzieli też moment, w którym różdżka upadła i zaczęła sypać iskrami. Osoby znajdujące się nieco dalej (Eurydice, Oleander, Cressida, Edgar, Forsythia, Cornelius, Celine oraz Primrose) mogą uznać, że również go zauważyły, o ile wykonają rzut na spostrzegawczość i osiągną wynik powyżej 50 (można go dokonać w szafce).
Podpaleniu uległa krawędź szaty Drew oraz Caelana (rzut). Póki co pożar jest niewielki, ale trzeba się z nim uporać jak najszybciej.
Dziwne poruszenie w rzędzie Drew mogli dostrzec wszyscy znajdujący się w krypcie żałobnicy, większość nie zdawała sobie jednak sprawy, co było przyczyną zamieszania.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
Zapach dobijał się do nozdrzy, nadając ciału dziwnego spięcia. Twarz kształciła obraz dziwnego wzruszenia, gdy umysł - mimo świeżo zadanego pytania, na które jeszcze nie zdołała odpowiedzieć - podsyłał kolejne konstelacje wspomnień. Wyraźnych, niewyraźnych. Bolesnych i motywujących.
Ckliwych.
- Cóż, mój drogi. - Lekko nachyliwszy się w stronę Icara, ściszyła ton pozwalając malować się pod półprzymkniętymi powiekami kolejnym konstelacjom obrazów.
- To nie umarli dobierają maski, lecz śmierć, która odbiera im życiodajne tchnienia. - Pani babka, przyszywana rodzina, bo wszak nie była biologiczną matką jej ojca, zawsze powtarzała to samo zdanie, które teraz gościło na końcu języka. - A ta, którą przyodziała postać w czerni odbierająca nam lorda Blacka, powinna zdjąć kamuflaż niewinności i doprowadzić do zadośćuczynienia bólu roszczącego miejsce w naszych sercach. - Śmierć nie jest końcem.
Usta leżącej na łożu babki powiedziały właśnie to, ściskając drobną rączkę malutkiej wtedy Vivienne. Śmierć to początek drogi potomków. Ich zemsty, ich postrzegania, ich rozwoju. Śmierć wepchnęła w błękitne oczęta dziecka łzy, ale wszak niczym zapach palonego olibanum teraz, dotarły do niej wtedy słowa. O potędze. O tym, że ma się nie zatrzymywać i przeć do przodu.
Bulstrode popiołem i cieniem się staną, na przodzie stawiając goszczące po nich wspomnienia.
- Lord Black jest wyzbyty masek, stanowiąc okaz nagości pośród wszystkich krążących tu ludzi. Iście zamaskowanych. - Szept, ledwie słyszalny dla będącego obok lorda Carrowa, sprowadził wreszcie jej spojrzenie po będących w tym samym rzędzie ludziach. Po najdroższym kuzynie, którego obecność z żoną stanowiła wsparcie. Po pięknej żonie lorda Carrowa i twarzy lorda Shafiqa, który był dla niej cichą motywacją. Delikatnym uśmiechem, gdy wspomnienia odległych chwil wywoływały ból.
I ledwie moment, zarysowane w kąciku oczu zamieszanie po przeciwnej stronie siedzeń, doprowadziło do otrzeźwienia. Dłoń odnalazła rękaw ojca i lekko szarpnęła, a cała atmosfera zaczynała przekraczać granice dobrego smaku. W tym, co się działo była niezgrabność, wywołująca w umyśle lady niepewność następnych chwil. Dziwne poruszenie w jeszcze dziwniejszym momencie.
7
Ckliwych.
- Cóż, mój drogi. - Lekko nachyliwszy się w stronę Icara, ściszyła ton pozwalając malować się pod półprzymkniętymi powiekami kolejnym konstelacjom obrazów.
- To nie umarli dobierają maski, lecz śmierć, która odbiera im życiodajne tchnienia. - Pani babka, przyszywana rodzina, bo wszak nie była biologiczną matką jej ojca, zawsze powtarzała to samo zdanie, które teraz gościło na końcu języka. - A ta, którą przyodziała postać w czerni odbierająca nam lorda Blacka, powinna zdjąć kamuflaż niewinności i doprowadzić do zadośćuczynienia bólu roszczącego miejsce w naszych sercach. - Śmierć nie jest końcem.
Usta leżącej na łożu babki powiedziały właśnie to, ściskając drobną rączkę malutkiej wtedy Vivienne. Śmierć to początek drogi potomków. Ich zemsty, ich postrzegania, ich rozwoju. Śmierć wepchnęła w błękitne oczęta dziecka łzy, ale wszak niczym zapach palonego olibanum teraz, dotarły do niej wtedy słowa. O potędze. O tym, że ma się nie zatrzymywać i przeć do przodu.
Bulstrode popiołem i cieniem się staną, na przodzie stawiając goszczące po nich wspomnienia.
- Lord Black jest wyzbyty masek, stanowiąc okaz nagości pośród wszystkich krążących tu ludzi. Iście zamaskowanych. - Szept, ledwie słyszalny dla będącego obok lorda Carrowa, sprowadził wreszcie jej spojrzenie po będących w tym samym rzędzie ludziach. Po najdroższym kuzynie, którego obecność z żoną stanowiła wsparcie. Po pięknej żonie lorda Carrowa i twarzy lorda Shafiqa, który był dla niej cichą motywacją. Delikatnym uśmiechem, gdy wspomnienia odległych chwil wywoływały ból.
I ledwie moment, zarysowane w kąciku oczu zamieszanie po przeciwnej stronie siedzeń, doprowadziło do otrzeźwienia. Dłoń odnalazła rękaw ojca i lekko szarpnęła, a cała atmosfera zaczynała przekraczać granice dobrego smaku. W tym, co się działo była niezgrabność, wywołująca w umyśle lady niepewność następnych chwil. Dziwne poruszenie w jeszcze dziwniejszym momencie.
7
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Dłoń zaciskająca się na jej łokciu przypominała rozgrzane żelazo. Te same palce jeszcze niedawno pchały szpic różdżki w jej skroń, ciepło infekowało ciało jak wirus, którego nie mogła z siebie wyplenić, nie teraz, kiedy Cornelius stał tak blisko, prawdziwy, wyjęty wprost z koszmarów, które czasem w środku nocy budziły ją z krzykiem zduszonym przez miękki materiał poduszki. Jakim prawem kogoś takiego jak on, zbira, samozwańczego poszukiwacza sprawiedliwości, wpuszczono na uroczystość tak wielkiej wagi? Był tu Minister, byli nestorowie poważnych, szanowanych rodów, a wśród nich oni - ona, zlękniona, we władaniu wstrętu i strachu, i on, roszczący sobie prawo do tego, by zwać się jej bohaterem i boleśnie prowadzić w kierunku pobliskiego krzesła. Wciąż bezimienny. To Cornelius wdarł się do jej wspomnień, zobaczył to, czego widzieć nie powinien, to on znał jej imię i namiętności, nie odwrotnie. Czy to znaczyło, że był lordem...? Nie, niemożliwe. Ci szlachetni i wysoko postawieni zajęli miejsca u szczytu sali, nie w jej ostatnim rzędzie. Na pewno był więc tylko robakiem. Małym, oślizgłym stworzonkiem próbującym wedrzeć się między towarzyską śmietankę.
Oponowała jedynie urywanym oddechem, ciężkim i wciąż drżącym, ze zdławionym jękiem zajmując wymuszone przez Sallowa miejsce. Nie obchodził się z nią delikatnie, ani wtedy, ani nawet teraz, przez moment paląc spojrzeniem, którego nie odwzajemniła, uparcie wpatrzona w podłogę pomiędzy krzesłami wcześniejszego rzędu. Idź sobie. Odejdź. Zniknij, przepadnij, uderzaj głową o ścianę aż stracisz przytomność. Wila natura przemówiła przez jej myśli, położyła dłoń na pragnieniach, rozpalając na moment od środka, a policzki przyrumieniły się wstydem, gdy zrozumiała, że znów życzy komuś źle. Właściwie nie powinna tego robić, ale... Ale on zasłużył.
To właśnie wtedy zauważyła, że na przodzie działo się coś niepokojącego. Długie drewno opadło na ziemię z łoskotem, posyłając iskry w kierunku łatwopalnych, drogocennych materiałów; oni wszyscy byli dziś uwięzieni pod powierzchnią, w kamiennej trumnie, która mogła pochłonąć każde istnienie, jeśli tylko miałaby ku temu kaprys. Och, Merlinie... Swąd przywodził na myśl mugolski dom stojący w ogniu, nie, tylko nie to, tylko nie to... Celine wyprostowała się gwałtownie, zapominając o tym, że planowała natychmiast skierować kroki w kierunku lady Aquili i sprawdzić, czy ta nie potrzebowała nowej chusteczki - i zamiast tego poderwała się ku górze, w pierwszym odruchu przesuwając się na tyły krzesła nikogo innego, jak właśnie Corneliusa. To do jego ucha nachyliła się, przerażona, szepcząc nęcący, słodki, gorący rozkaz.
- Pomóż im - nakazała cichutko; jej własna magia była za słaba, a ona zbyt tchórzliwa, by sięgnąć po różdżkę i spróbować własnoręcznie ugasić coś, co wzniecić mogło pożogę ścielącą nowe truchła w grobowcu Blacków. Nie znała mężczyzn, których szaty zajęły się ogniem, Caelana i Drew, ale to nieważne - widziała ich profile, widziała oczyma wyobraźni to, w co mogli się przerodzić, popiół i garść niestosownego smutku.
| spostrzegawczość 49 + bonus 30 za spostrzegawczość II, widzę co się dzieje
urok wili na corneliusa o wartości 40, udana sugestia
stoję tuż za krzesłem corneliusa
Oponowała jedynie urywanym oddechem, ciężkim i wciąż drżącym, ze zdławionym jękiem zajmując wymuszone przez Sallowa miejsce. Nie obchodził się z nią delikatnie, ani wtedy, ani nawet teraz, przez moment paląc spojrzeniem, którego nie odwzajemniła, uparcie wpatrzona w podłogę pomiędzy krzesłami wcześniejszego rzędu. Idź sobie. Odejdź. Zniknij, przepadnij, uderzaj głową o ścianę aż stracisz przytomność. Wila natura przemówiła przez jej myśli, położyła dłoń na pragnieniach, rozpalając na moment od środka, a policzki przyrumieniły się wstydem, gdy zrozumiała, że znów życzy komuś źle. Właściwie nie powinna tego robić, ale... Ale on zasłużył.
To właśnie wtedy zauważyła, że na przodzie działo się coś niepokojącego. Długie drewno opadło na ziemię z łoskotem, posyłając iskry w kierunku łatwopalnych, drogocennych materiałów; oni wszyscy byli dziś uwięzieni pod powierzchnią, w kamiennej trumnie, która mogła pochłonąć każde istnienie, jeśli tylko miałaby ku temu kaprys. Och, Merlinie... Swąd przywodził na myśl mugolski dom stojący w ogniu, nie, tylko nie to, tylko nie to... Celine wyprostowała się gwałtownie, zapominając o tym, że planowała natychmiast skierować kroki w kierunku lady Aquili i sprawdzić, czy ta nie potrzebowała nowej chusteczki - i zamiast tego poderwała się ku górze, w pierwszym odruchu przesuwając się na tyły krzesła nikogo innego, jak właśnie Corneliusa. To do jego ucha nachyliła się, przerażona, szepcząc nęcący, słodki, gorący rozkaz.
- Pomóż im - nakazała cichutko; jej własna magia była za słaba, a ona zbyt tchórzliwa, by sięgnąć po różdżkę i spróbować własnoręcznie ugasić coś, co wzniecić mogło pożogę ścielącą nowe truchła w grobowcu Blacków. Nie znała mężczyzn, których szaty zajęły się ogniem, Caelana i Drew, ale to nieważne - widziała ich profile, widziała oczyma wyobraźni to, w co mogli się przerodzić, popiół i garść niestosownego smutku.
| spostrzegawczość 49 + bonus 30 za spostrzegawczość II, widzę co się dzieje
urok wili na corneliusa o wartości 40, udana sugestia
stoję tuż za krzesłem corneliusa
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 19.02.21 18:48, w całości zmieniany 1 raz
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Wiedziała, że za ten śmiech przyjdzie jej słono zapłacić. Lecz przecież mogło to brzmieć równie dobrze jak kichnięcie, a na takie odruchy rady niestety nie było - każdemu mogło się to niestety przydarzyć, prawda? Naiwnie próbowała się usprawiedliwić. Przymknęła powieki, błagając w duchu, aby usłyszeli ją tylko nieliczni lub chociaż potraktowali jako zupełnie inny dźwięk. Odchrząknęła cicho w chusteczkę, a zaraz potem pąs na jej policzkach zbladł, gdy zerknęła na kobietę stojącą przy jej rzędzie. Czy to była jedna z osób obsługujących ten pogrzeb? Przyjrzała się eleganckiej pani spod przymrużonych powiek, jakby udając, że ona jest w tym wszystkim całkowicie niewinna. Zresztą, to nie ona zaklaskała, a ta blondynka obok. Później nieco rozproszył ją wuj Cornelius, swoim dziwnym zachowaniem, lecz to nie on okazał się główną atrakcją nawiedzającą ostatnie rzędy. W pierwszej chwili usłyszała dziwny dźwięk, a potem posypały się iskry, przez które postanowiła przesunąć nieco nogi na prawo i unieść rąbek sukni. Lecz wciąż to nie to stanowiło "danie główne". Najbardziej przeraził ją smród palonych szat. Nie było czasu do stracenia, ogień mógł wywołać panikę, a jeśli mężczyźni zdecydowaliby się na gaszenie ognia w mugolskim stylu, wówczas to wszystko mogłoby się skończyć jeszcze większym teatrem, niż już było. Paranoja. Woda była przeciwstawnym żywiołem dla ognia, lecz wbrew pozorom nie zawsze skuteczna. Niewiele więc myśląc i działając instynktownie panna Crabbe, wyjęła różdżkę i skierowała ją do źródła smrodu, a konkretnie szaty męża swojej kuzynki oraz jego towarzysza. Choć Balneo wyjątkowo pragnęło wbiec szczęśliwie na jej usta w czystej złośliwości i poirytowaniu, tak miała w sobie te resztki przyzwoitości oraz poszanowania, nie tylko dla Alpharda, ale i reszty gości. Jeszcze wodą z wiadra ochlapałaby osoby siedzące z przodu, a tego wolała uniknąć za wszelką cenę, przecież nie miała zwracać na siebie uwagi. - Nebula exstiguere – wypowiedziała inkantację przyciszonym głosem, tak aby jej słowa nie niosły się za bardzo po krypcie. Oczywiście, mogła próbować zrobić to niewerbalnie, lecz to było znacznie trudniejsze, a w tej chwili nie było czasu na możliwość zrobienia błędu. Chociaż szept mógł się roznosić, tak nie był wszędobylskim klaskaniem, na którym i tak skupił się prawie każdy. W ten sposób minuta ciszy została zmieniona w minutę zażenowania.
| widziałam różdżkę i iskry + próbuję gasić ogień na Caelanie i Drew
| widziałam różdżkę i iskry + próbuję gasić ogień na Caelanie i Drew
Dusząca woń lawendy zaostrzała koncentrację, zdawała się subtelnie przypominać, że jakichkolwiek nie dopuściłaby się błędów, wciąż pozostawała sobą; dumną, inteligentną wiedźmą, która za nic powinna mieć jednostkowe niedociągnięcia. Przed nastaniem minuty ciszy zdążyła usłyszeć słowa, jakie Macnair skierował do Caelana. Wydały jej się one nie na miejscu, obruszające, złowrogie. Czy na pogrzebach ludzie zwykli wyobrażać sobie własną śmierć? Jeżeli tak bywało, tym bardziej nie chciała więcej stawać się ich uczestnikiem. Nie zjawi się już więcej na żadnym, a już na pewno nie na pogrzebie Drew. Nie umierał i nie miał prawa umrzeć w najbliższym czasie.
Po nieszczęsnej pomyłce musiała wstać z miejsca, popędzana lodowatym wzrokiem Iriny; zebrała się w milczeniu, bez najmniejszego odgłosu, posyłając Drew dyskretne, niezadowolone spojrzenie.
Nie zdążyła się jednak odwrócić nim jej uwagę przyciągnął niesprecyzowany ruch na linii spodni Drew. Wbrew wszelkim zasadom przyzwoitości, pozwoliła sobie wymownie przesunąć spojrzeniem po jego pasie, czując gorąco wzbierające za koronkowym kołnierzem żałobnej sukni. Merlinie, czy on robi to, o czym myślę? Czy chciał ją w ten sposób rozproszyć, zażenować, odebrać jej klarowność myślenia zanim Irina porwie ją na poważną rozmowę? Bezwiednie przygryzła dolną wargę.
Chciała już postawić kolejny krok w kierunku głównego przejścia, umyślnie nadepnąć na stopę siedzącej obok kobiety, ale wtedy z kieszeni Drew wypadła różdżka, z cichym stukotem potoczyła się pod krzesła i wyrzuciła z siebie snop iskier. Nie wiedziała jak zareagować; początkiem odczuła jedynie coś na granicy zażenowania i złości, domyślając się, że od początku celował w nią bronią. Cokolwiek jednak zamierzał, nie miało to już większego znaczenia. Długa, odświętna szata Drew zajęła się od iskier, woń lawendowego kadzidła została wyparta przez swąd spalenizny. Nie mógł sobie pomóc, bo nie miał różdżki. Za moment ogniem mógł zająć się nie tylko ich rząd, ale krzesła i sąsiedni żałobnicy; a wszyscy znajdowali się pod ziemią.
- Kurwa mać! - wyrwało jej się, trochę marudnie, a trochę zbyt głośno; minuta ciszy nie minęła. Ale czy konwenanse naprawdę mogły mieć znaczenie, gdy w grę wchodziło ich bezpieczeństwo, Nosz ja pierdolę, martwemu Alphardowi płomienie już nie zaszkodzą. Mógł chwilę poczekać, minuta ciszy nie ucieknie, będzie można ją powtórzyć.
- Irina, zrób coś - syknęła, nie zauważając nawet, że po różdżkę sięgnęła już jej sąsiadka.
Sama nie traciła czasu i przeszła głównym przejściem do następnego rzędu; tego, w którym siedziała rodzina Burke. Czy zauważyli, co się wydarzyło? Na pewno zauważą, gdy ogień zajmie ich krzesła. I różdżkę Drew. Cholera jasna, przecież ona też mogła spłonąć, zanim do niej dosięgnie. Nerwy, spotęgowane już poprzednio popełnioną pomyłką z klaskaniem, dodały jej odwagi aby bezceremonialnie wepchać się do rzędu Burke'ów, niefortunnie depcząc Edgara i Adeline po stopach.
- Przepraszam, wybacz, lordzie nestorze, lady, muszę coś wziąć - mamrotała z przyzwyczajenia, nie czekając jednak na pozwolenie, zanim przyklęknęła między nogami Craiga.
Nie zależało jej już na tym, by robić dobre wrażenie, nie uznawała procedur pogrzebowych za istotniejszych od nagłego wypadku; gdy tylko dostrzegła wąski kawałek drewna, sięgnęła do niego ręką, mając zamiar schować go i zabezpieczyć.
poprzedni post zgłoszony do usunięcia, bo interwencja wpłynęła na to, co widzę i co się dzieje <3
[bylobrzydkobedzieladnie]
Po nieszczęsnej pomyłce musiała wstać z miejsca, popędzana lodowatym wzrokiem Iriny; zebrała się w milczeniu, bez najmniejszego odgłosu, posyłając Drew dyskretne, niezadowolone spojrzenie.
Nie zdążyła się jednak odwrócić nim jej uwagę przyciągnął niesprecyzowany ruch na linii spodni Drew. Wbrew wszelkim zasadom przyzwoitości, pozwoliła sobie wymownie przesunąć spojrzeniem po jego pasie, czując gorąco wzbierające za koronkowym kołnierzem żałobnej sukni. Merlinie, czy on robi to, o czym myślę? Czy chciał ją w ten sposób rozproszyć, zażenować, odebrać jej klarowność myślenia zanim Irina porwie ją na poważną rozmowę? Bezwiednie przygryzła dolną wargę.
Chciała już postawić kolejny krok w kierunku głównego przejścia, umyślnie nadepnąć na stopę siedzącej obok kobiety, ale wtedy z kieszeni Drew wypadła różdżka, z cichym stukotem potoczyła się pod krzesła i wyrzuciła z siebie snop iskier. Nie wiedziała jak zareagować; początkiem odczuła jedynie coś na granicy zażenowania i złości, domyślając się, że od początku celował w nią bronią. Cokolwiek jednak zamierzał, nie miało to już większego znaczenia. Długa, odświętna szata Drew zajęła się od iskier, woń lawendowego kadzidła została wyparta przez swąd spalenizny. Nie mógł sobie pomóc, bo nie miał różdżki. Za moment ogniem mógł zająć się nie tylko ich rząd, ale krzesła i sąsiedni żałobnicy; a wszyscy znajdowali się pod ziemią.
- Kurwa mać! - wyrwało jej się, trochę marudnie, a trochę zbyt głośno; minuta ciszy nie minęła. Ale czy konwenanse naprawdę mogły mieć znaczenie, gdy w grę wchodziło ich bezpieczeństwo, Nosz ja pierdolę, martwemu Alphardowi płomienie już nie zaszkodzą. Mógł chwilę poczekać, minuta ciszy nie ucieknie, będzie można ją powtórzyć.
- Irina, zrób coś - syknęła, nie zauważając nawet, że po różdżkę sięgnęła już jej sąsiadka.
Sama nie traciła czasu i przeszła głównym przejściem do następnego rzędu; tego, w którym siedziała rodzina Burke. Czy zauważyli, co się wydarzyło? Na pewno zauważą, gdy ogień zajmie ich krzesła. I różdżkę Drew. Cholera jasna, przecież ona też mogła spłonąć, zanim do niej dosięgnie. Nerwy, spotęgowane już poprzednio popełnioną pomyłką z klaskaniem, dodały jej odwagi aby bezceremonialnie wepchać się do rzędu Burke'ów, niefortunnie depcząc Edgara i Adeline po stopach.
- Przepraszam, wybacz, lordzie nestorze, lady, muszę coś wziąć - mamrotała z przyzwyczajenia, nie czekając jednak na pozwolenie, zanim przyklęknęła między nogami Craiga.
Nie zależało jej już na tym, by robić dobre wrażenie, nie uznawała procedur pogrzebowych za istotniejszych od nagłego wypadku; gdy tylko dostrzegła wąski kawałek drewna, sięgnęła do niego ręką, mając zamiar schować go i zabezpieczyć.
poprzedni post zgłoszony do usunięcia, bo interwencja wpłynęła na to, co widzę i co się dzieje <3
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
-Jeśli to ma sprawić, że poczujesz się lepiej… - praca i działanie jemu również pomagały uporządkować myśli, doskonale więc rozumiał siostrę. - Tylko uważaj na siebie. Wpadanie w skrajności to też nie jest dobre wyjście.
Chciał coś odpowiedzieć bratu, kiedy ten go skarcił. Wyglądał w tamtej chwili zupełnie jak ojciec, więc młodszy brat nie odpowiedział nic, tylko cicho westchnął.
-Wybacz.
Zdrowie rodziny zawsze go niepokoiło. W końcu członkowie ich rodziny bardzo rzadko cieszyli się dobrym zdrowiem. Dlatego też śmierć była ich towarzyszką już od wczesnego dzieciństwa.
Rigel na chwilę doświadczył dziwnego uczucia deja vu - ta sama krypta, te same kadzidła. Znajome twarze. Tylko zmarły, był inny. Nie Alphard, tylko jego dziadek - na cześć którego ich ojciec nazwał najstarszego swojego syna. Wtedy też najmłodszy z lordów Black pierwszy raz zobaczył z bliska martwego człowieka. Jako mały chłopiec nie do końca rozumiał, na co właściwie patrzy i dlaczego dziadek się nie rusza i bardziej przypomina jedną z porcelanowych lalek Aquili. Zapamiętał jeszcze coś - to, w jaki sposób wtedy przemawiał wtedy Pollux. Jak ciepło mówił o Cygnusie, jak bardzo był z niego dumny. Wyliczał wszelkie możliwe zasługi… opowiadał o tym, jakim był człowiekiem.
Teraz... Wszystko było inaczej - dokładnie tak, jak powiedział przed paroma miesiącami Francis. "Wszystko jest polityczne."
Nie było już celebracji, nie było dumy z rodu. Tylko plugawa polityka, zmieniająca pożegnanie z bratem w narzędzie do osiągnięcia jakiś swoich celów.
Po co to robisz, ojcze?
Alphard był ofiarą, jaka została złożona pradawnym mocom…
Czego jeszcze zażądały? Czego jeszcze zażądają? Czy ktoś to sprawdził? Czy ktoś w ogóle to bada?
Czy już zabrała wszystko, co można… na przykład rozsądek?
To by sugerowały słowa Deirdre, skierowane do Sigurn. Rookwood była osobą dobrze wychowaną - zawsze wiedziała, jak się zachować. Nie mogła popełnić żadnego głupiego błędu.
Rigela ogarnęła prawdziwa wściekłość - dlaczego jego brata traktowano jak jakiegoś biblijnego baranka? Ofiarę ku uciesze krwawych bożków, pseudo-krwawych bożków, gawiedzi… polityki.
Dlaczego to czysta, szlachetna krew Alpharda musiała zostać przelana, a nie kogoś innego - mniej szlachetnego, brudniejszego? Tylu ich tu było - do wyboru do koloru. Ich śmierć w końcu nie byłaby aż tak wielką stratą.
Po co musiałeś umrzeć? Pragnąłeś, żeby ojciec w końcu był z ciebie dumny? Idioto...
Podniósł wzrok i wbił go w martwą twarz brata.
Dlaczego zostawiłeś mnie z tym wszystkim?!
Słowa Polluxa, zamiast motywować, zachwycić i sprawiać, że będzie czuć się dumny z brata i rodu, tylko bardziej go rozjuszyły, przypominając o warunku, jaki dostał.
Tego chcesz ojcze? Abyśmy walczyli i ginęli? W jaki sposób nasz ród ma przetrwać, kiedy wysyłasz kolejnych synów na pierwszą linię frontu? Czy dałeś się omamić Rosierom, wierząc w jakiś przeklęty sojusz? Jeszcze zobaczysz, że to ich plan na wykończenie nas. Jedenego po drugim...
Klaśnięcie, które wybrzmiało echem w krypcie, a później jakieś zamieszanie w dalszych rzędach sprawiło, że wściekłość ogarnęła go do tego stopnia, że z całej siły wbił się paznokciami we własną dłoń. Cały drżał.
Plugawy plebs. Jebani hipokryci. Gdybyście tak wszyscy spłonęli…
Chwilę później w woń kadzideł wkradł się dziwnie znajomy zapach palonego materiału.
Chciał coś odpowiedzieć bratu, kiedy ten go skarcił. Wyglądał w tamtej chwili zupełnie jak ojciec, więc młodszy brat nie odpowiedział nic, tylko cicho westchnął.
-Wybacz.
Zdrowie rodziny zawsze go niepokoiło. W końcu członkowie ich rodziny bardzo rzadko cieszyli się dobrym zdrowiem. Dlatego też śmierć była ich towarzyszką już od wczesnego dzieciństwa.
Rigel na chwilę doświadczył dziwnego uczucia deja vu - ta sama krypta, te same kadzidła. Znajome twarze. Tylko zmarły, był inny. Nie Alphard, tylko jego dziadek - na cześć którego ich ojciec nazwał najstarszego swojego syna. Wtedy też najmłodszy z lordów Black pierwszy raz zobaczył z bliska martwego człowieka. Jako mały chłopiec nie do końca rozumiał, na co właściwie patrzy i dlaczego dziadek się nie rusza i bardziej przypomina jedną z porcelanowych lalek Aquili. Zapamiętał jeszcze coś - to, w jaki sposób wtedy przemawiał wtedy Pollux. Jak ciepło mówił o Cygnusie, jak bardzo był z niego dumny. Wyliczał wszelkie możliwe zasługi… opowiadał o tym, jakim był człowiekiem.
Teraz... Wszystko było inaczej - dokładnie tak, jak powiedział przed paroma miesiącami Francis. "Wszystko jest polityczne."
Nie było już celebracji, nie było dumy z rodu. Tylko plugawa polityka, zmieniająca pożegnanie z bratem w narzędzie do osiągnięcia jakiś swoich celów.
Po co to robisz, ojcze?
Alphard był ofiarą, jaka została złożona pradawnym mocom…
Czego jeszcze zażądały? Czego jeszcze zażądają? Czy ktoś to sprawdził? Czy ktoś w ogóle to bada?
Czy już zabrała wszystko, co można… na przykład rozsądek?
To by sugerowały słowa Deirdre, skierowane do Sigurn. Rookwood była osobą dobrze wychowaną - zawsze wiedziała, jak się zachować. Nie mogła popełnić żadnego głupiego błędu.
Rigela ogarnęła prawdziwa wściekłość - dlaczego jego brata traktowano jak jakiegoś biblijnego baranka? Ofiarę ku uciesze krwawych bożków, pseudo-krwawych bożków, gawiedzi… polityki.
Dlaczego to czysta, szlachetna krew Alpharda musiała zostać przelana, a nie kogoś innego - mniej szlachetnego, brudniejszego? Tylu ich tu było - do wyboru do koloru. Ich śmierć w końcu nie byłaby aż tak wielką stratą.
Po co musiałeś umrzeć? Pragnąłeś, żeby ojciec w końcu był z ciebie dumny? Idioto...
Podniósł wzrok i wbił go w martwą twarz brata.
Dlaczego zostawiłeś mnie z tym wszystkim?!
Słowa Polluxa, zamiast motywować, zachwycić i sprawiać, że będzie czuć się dumny z brata i rodu, tylko bardziej go rozjuszyły, przypominając o warunku, jaki dostał.
Tego chcesz ojcze? Abyśmy walczyli i ginęli? W jaki sposób nasz ród ma przetrwać, kiedy wysyłasz kolejnych synów na pierwszą linię frontu? Czy dałeś się omamić Rosierom, wierząc w jakiś przeklęty sojusz? Jeszcze zobaczysz, że to ich plan na wykończenie nas. Jedenego po drugim...
Klaśnięcie, które wybrzmiało echem w krypcie, a później jakieś zamieszanie w dalszych rzędach sprawiło, że wściekłość ogarnęła go do tego stopnia, że z całej siły wbił się paznokciami we własną dłoń. Cały drżał.
Plugawy plebs. Jebani hipokryci. Gdybyście tak wszyscy spłonęli…
Chwilę później w woń kadzideł wkradł się dziwnie znajomy zapach palonego materiału.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Krypta Blacków
Szybka odpowiedź