Krypta Blacków
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Krypta Blacków
Na Cmentarzu dla magicznych w Londynie znajduje się wysoka krypta, do której prowadzą dwa boczne wejścia. Rzeźbione kolumny pokryte są płaskorzeźbami kruków, które wydają się zmieniać swoje położenie w zależności od pory dnia. Nad bramą wejściową widnieje napis Toujours Pour, hasło rodowe Blacków. Po wejściu do środka widać schody prowadzące do góry lub w dół. Góra wydaje się być całkowicie zamknięta i niedostępna dla jakiegokolwiek odwiedzającego, za to przez parter i podziemia ciągną się korytarze, zwieńczone szerokimi prostokątnymi komnatami. Ściany przyozdabiają nazwiska pochowanych tam członków rodziny.
Pożegnanie Alpharda nie było dla niej łatwym przeżyciem. Przecież powinni teraz wszyscy oczekiwać jego ślubu, a nie żegnać go na zawsze. Pociągnęła nakrapianym noskiem, naprawdę starając się zapanować nad chęcią rozpłakania się. Dobrze, że bliscy byli tuż obok. Mąż, rodzice, nawet Oleander i Eurydice. Cieszyła się z tego, że każde z nich po prostu tutaj było, choć oczywiście wolałaby spędzać z nimi czas w zupełnie innych okolicznościach.
Niestety ktoś z tyłu najwyraźniej nie potrafił się zachować w miejscu takim jak to. Chyba doszło tam do jakiegoś zamieszania, Cressie wychwytywała stłumione głosy, ciche trzaski a także coś, co przypominało swąd tlącego się materiału, choć ten zapach równie dobrze mógł pochodzić z kadzideł. Nie słyszała dokładnie słów, bo było to zbyt daleko, nie odwracała się też przez ramię, bo chyba nie wypadało się gapić. Oby obsługa pogrzebu coś z tym zrobiła, bo przecież nie godziło się, by jakiś niewychowany plebejusz kalał w ten sposób pamięć Alpharda.
Aż podskoczyła, gdy jakiś mężczyzna w rzędzie za nią ryknął, i wtedy już bezwiednie odwróciła głowę do tyłu mimo wcześniejszego postanowienia, że będzie patrzeć tylko ku przodowi sali, ewentualnie na boki, ku swoim bliskim. To chyba był lord Burke, nie była tego pewna, bo znała z tego rodu głównie przedstawicieli młodego pokolenia, jak Primrose. Cressida była płochym dziewczątkiem, więc wystraszył ją ten wybuch i znowu zacisnęła dłoń na nadgarstku męża, szukając u niego otuchy. Ale może potrzebna była tak stanowcza reakcja, by winowajca całego zamieszania opuścił kryptę? Tym bardziej, że ta osoba, to chyba była kobieta, przeklęła ordynarnie, budząc tym u dziewczęcia zgorszenie, bo przecież kobietom nie wypadało używać takiego języka, a zwłaszcza w towarzystwie. Dlaczego Blackowie zaprosili tutaj kogoś takiego, kto robił zamieszanie i gorszył swym zachowaniem?
Ale nagle zrobiło się dziwnie zimno. Na początku uznała że to po prostu ktoś otworzył odrzwia i do środka wpadł podmuch zimnego powietrza z zewnątrz. Poczuła dreszcz w okolicach kręgosłupa i ukłucie lęku, gdy dostrzegła kłęby czarnej mgły w przejściu, a z tej mgły wyłonił się mężczyzna. Żyjąca w swojej mydlanej bańce i nie rozumiejąca świata wielkiej polityki Cressida nie wiedziała, kim był, ale była pewna jednego – to był ktoś ważny, potężny i… przerażający. Nigdy nie widziała podobnie zimnych i pustych oczu, i przerażona nimi szybko spuściła wzrok, bojąc się nawet patrzeć na tego czarodzieja. Jednocześnie była wdzięczna losowi za woalkę, która przynajmniej częściowo zasłaniała jej twarz i maskowała emocje, choć można było odnieść wrażenie, że posiadacz lodowatego spojrzenia i tak byłby w stanie zajrzeć na samo dno jej duszy i przejrzeć wszystkie lęki, gdyby tylko tego zechciał. Na szczęście Cressida nie była nikim ważnym, a jedynie młodą lady, jedną z wielu osób żegnających Alpharda. Czarodziej wygłosił przemowę upamiętniającą zmarłego Blacka, a potem zniknął tak, jak się pojawił, i dopiero wtedy Cressie zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo zrobiło jej się zimno. A potem pomyślała sobie, że to właśnie najprawdopodobniej był ten Lord Voldemort, o którym od miesięcy szeptano czasem z lękiem, a czasem z podziwem. Poruszyła się lekko (wcześniej nie miała śmiałości, by drgnąć choćby o cal), rozluźniając uścisk na nadgarstku męża w obawie, żeby nie porobiły mu się siniaki. Swoje przemowy wygłosili także nestor rodu Black oraz minister magii, którzy jako dobrzy mówcy w pięknych słowach oddali cześć Alphardowi, który podobno oddał życie walcząc o lepsze jutro. Oby to jutro rzeczywiście było lepsze, bezpieczniejsze i spokojniejsze, w to pragnęła wierzyć. Jako osóbka z natury naiwna łatwo poddawała się formowaniu przez propagandę. Alphard w jej mniemaniu był mądry i dobry, i choć bardzo żałowała jego straty, to była z niego dumna – a przynajmniej ze swojego wyobrażenia, bo w jej naiwnej wyobraźni, malowanej przez te wszystkie przemowy i zapewnienia, Alphard rzeczywiście wyrastał do miana bohatera. Coś w tym musiało być, skoro żegnało go tyle ważnych osób, skoro po jego odejściu ogłoszono żałobę narodową. Poza tym jej kuzyn po prostu nie mógł być zły. Po prostu nie i już. Nie znała prawdy, nie mogła nawet przypuszczać, jak bardzo się w pewnych kwestiach myliła, ale wolała trwać przy swoich wyobrażeniach, nie dopuszczając do tego, by cokolwiek zachwiało jej obrazem Alpharda. Lecz wolałaby żeby nie był tym bohaterem, a żeby żył. Kolejną osobą, która przemówiła, była (co zaskoczyło Cressidę), madame Mericourt z Fantasmagorii, którą dziewczątko miało okazję kiedyś poznać, ale nie miała pojęcia, że owa kobieta znała Alpharda, ani że potrafiła tak przemawiać. Na dłużej zatrzymała wzrok na przemawiającej później narzeczonej Alpharda, w głębi serca bardzo jej współczując straty. Biedna lady Rosier niedługo miała stać się szczęśliwą żoną, a tymczasem przyszło jej żegnać narzeczonego na zawsze. Żadna kobieta nie powinna żegnać ukochanego, ale Cressida zdawała sobie sprawę, że byłoby dużo gorzej, gdyby Alphard zmarł już po ślubie, pozostawiając kobietę młodą, bezdzietną wdową. Los takich dam zawsze ją przerażał.
Cressida nie miała dość śmiałości, by publicznie przemawiać. Odzywanie się przy tylu ludziach zawsze napawało ją wielkim popłochem, nie znosiła też bycia w centrum uwagi, więc nawet nie przeszło jej przez myśl, by wyjść tam na środek i pożegnać ukochanego kuzyna. Mogła mówić do niego jedynie w myślach, żegnając się z nim w skrytości własnego umysłu, niesłyszana przez nikogo. Zmieniła się muzyka, zdała sobie sprawę z tego, że lada moment ceremonia dobiegnie końca, a trumna na zawsze zatrzaśnie Alpharda w środku. To był najprawdopodobniej ostatni moment, żeby się pożegnać, ale pozwoliła, by najpierw uczynili to Blackowie i inni ważni goście. Później i ona wstała, wraz z mężem i panem ojcem mogli pożegnać Alpharda i złożyć kondolencje jego rodzicom i rodzeństwu.
Przyglądanie się twarzy Alpharda było zbyt przykre i bolesne, dlatego nie miała odwagi obserwować go na tyle wnikliwie, by dostrzec niepokojące oznaki. Bliskość śmierci budziła strach, zaciskała obręcz przerażenia wokół wątłej piersi, w której szybko i niespokojnie trzepotało się zlęknione serduszko. Ale musiała spojrzeć ten ostatni raz, choć miała nadzieję, że ten obraz nigdy nie przesłoni wspomnienia żywego Alpharda. W obawie przed tym odwróciła wzrok, jednocześnie zastanawiając się, jak wyglądałby jej własny pogrzeb. Czy też wystawiono by ją na widok? Czy jej dzieci widziałyby jej martwą, bladą twarz? W pierwszych rzędach zapewne zasiedliby Flintowie i Fawleyowie, przedstawiciele obu rodzin, do których przynależała, do jednej z krwi, a do drugiej za sprawą węzła małżeńskiego. Jej samej jako martwej pewnie byłoby już wtedy wszystko jedno, ale teraz, gdy była żywa, przejęło ją to wyobrażenie.
- Żegnaj, Alphardzie – wyszeptała bardzo cicho, gdy już odwracała się od trumny. Łzy paliły ją pod powiekami, ale musiała być dzielna.
Wraz z towarzyszącymi jej krewnymi podeszli do Blacków. Najpierw swoje kondolencje złożył jej pan ojciec, Cressida jako kobieta w patriarchalnym świecie musiała znać swoje miejsce, dlatego przyszło jej odezwać się na końcu, po ojcu i mężu.
Z szacunkiem spojrzała na nestora Blacka i jego małżonkę a jednocześnie jej ciotkę Irmę. Ale w tych oficjalnych okolicznościach musiała zwracać się do nich równie oficjalnie, i takie też były jej kondolencje, choć płynęły z głębi jej serca, bo naprawdę przeżyła utratę Alpharda i współczuła jego pogrążonej w żalu rodzinie.
Później, już po złożeniu im kondolencji, oddaliła się od rodziców Alpharda, by zrobić miejsce kolejnym chcącym złożyć im wyrazy współczucia, i zbliżyła się do rodzeństwa Black.
- Bardzo współczuję wam straty i jest mi niezwykle przykro, że widzimy się w takich okolicznościach, żegnając bliską osobę – powiedziała cicho do nich, patrząc głównie na Aquilę, jako kobietę. Do kobiet łatwiej się było zwracać niż do mężczyzn, choć naturalnie nie zignorowała swoich kuzynów, mówiła także do nich. – Alphard zawsze był mi bliski i świat bez niego nie będzie już taki sam. Będzie mi go brakować, ale… myślę że nie chciałby, żeby było nam smutno.
Przygryzła wargę; nigdy nie lubiła tego typu mów, nawet jeśli szeptanych nie na forum publicznym, a w kierunku konkretnych osób, czuła się bardzo niezręcznie, obawiała się, czy czasem nie powiedziała czegoś nie tak. Z kuzynostwa Black to Alphard zawsze był jej najbliższy pomimo różnicy wieku, on zdawał się rozumieć niektóre jej zachowania i akceptował ją pomimo niedoskonałości. By uniknąć dalszych niezręczności i trudnych emocji po chwili wróciła na swoje miejsce, znów zasiadając pomiędzy mężem a matką. Pod powiekami paliły ją łzy, ale woalka wciąż je ukrywała.
| Cressie podchodzi do Blacków z panem ojcem i z mężem, najpierw kondolencje składają mężczyźni, potem ona – najpierw Polluxowi i jego żonie, później rodzeństwu Alpharda, i na końcu wracają na dotychczasowe miejsce
Niestety ktoś z tyłu najwyraźniej nie potrafił się zachować w miejscu takim jak to. Chyba doszło tam do jakiegoś zamieszania, Cressie wychwytywała stłumione głosy, ciche trzaski a także coś, co przypominało swąd tlącego się materiału, choć ten zapach równie dobrze mógł pochodzić z kadzideł. Nie słyszała dokładnie słów, bo było to zbyt daleko, nie odwracała się też przez ramię, bo chyba nie wypadało się gapić. Oby obsługa pogrzebu coś z tym zrobiła, bo przecież nie godziło się, by jakiś niewychowany plebejusz kalał w ten sposób pamięć Alpharda.
Aż podskoczyła, gdy jakiś mężczyzna w rzędzie za nią ryknął, i wtedy już bezwiednie odwróciła głowę do tyłu mimo wcześniejszego postanowienia, że będzie patrzeć tylko ku przodowi sali, ewentualnie na boki, ku swoim bliskim. To chyba był lord Burke, nie była tego pewna, bo znała z tego rodu głównie przedstawicieli młodego pokolenia, jak Primrose. Cressida była płochym dziewczątkiem, więc wystraszył ją ten wybuch i znowu zacisnęła dłoń na nadgarstku męża, szukając u niego otuchy. Ale może potrzebna była tak stanowcza reakcja, by winowajca całego zamieszania opuścił kryptę? Tym bardziej, że ta osoba, to chyba była kobieta, przeklęła ordynarnie, budząc tym u dziewczęcia zgorszenie, bo przecież kobietom nie wypadało używać takiego języka, a zwłaszcza w towarzystwie. Dlaczego Blackowie zaprosili tutaj kogoś takiego, kto robił zamieszanie i gorszył swym zachowaniem?
Ale nagle zrobiło się dziwnie zimno. Na początku uznała że to po prostu ktoś otworzył odrzwia i do środka wpadł podmuch zimnego powietrza z zewnątrz. Poczuła dreszcz w okolicach kręgosłupa i ukłucie lęku, gdy dostrzegła kłęby czarnej mgły w przejściu, a z tej mgły wyłonił się mężczyzna. Żyjąca w swojej mydlanej bańce i nie rozumiejąca świata wielkiej polityki Cressida nie wiedziała, kim był, ale była pewna jednego – to był ktoś ważny, potężny i… przerażający. Nigdy nie widziała podobnie zimnych i pustych oczu, i przerażona nimi szybko spuściła wzrok, bojąc się nawet patrzeć na tego czarodzieja. Jednocześnie była wdzięczna losowi za woalkę, która przynajmniej częściowo zasłaniała jej twarz i maskowała emocje, choć można było odnieść wrażenie, że posiadacz lodowatego spojrzenia i tak byłby w stanie zajrzeć na samo dno jej duszy i przejrzeć wszystkie lęki, gdyby tylko tego zechciał. Na szczęście Cressida nie była nikim ważnym, a jedynie młodą lady, jedną z wielu osób żegnających Alpharda. Czarodziej wygłosił przemowę upamiętniającą zmarłego Blacka, a potem zniknął tak, jak się pojawił, i dopiero wtedy Cressie zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo zrobiło jej się zimno. A potem pomyślała sobie, że to właśnie najprawdopodobniej był ten Lord Voldemort, o którym od miesięcy szeptano czasem z lękiem, a czasem z podziwem. Poruszyła się lekko (wcześniej nie miała śmiałości, by drgnąć choćby o cal), rozluźniając uścisk na nadgarstku męża w obawie, żeby nie porobiły mu się siniaki. Swoje przemowy wygłosili także nestor rodu Black oraz minister magii, którzy jako dobrzy mówcy w pięknych słowach oddali cześć Alphardowi, który podobno oddał życie walcząc o lepsze jutro. Oby to jutro rzeczywiście było lepsze, bezpieczniejsze i spokojniejsze, w to pragnęła wierzyć. Jako osóbka z natury naiwna łatwo poddawała się formowaniu przez propagandę. Alphard w jej mniemaniu był mądry i dobry, i choć bardzo żałowała jego straty, to była z niego dumna – a przynajmniej ze swojego wyobrażenia, bo w jej naiwnej wyobraźni, malowanej przez te wszystkie przemowy i zapewnienia, Alphard rzeczywiście wyrastał do miana bohatera. Coś w tym musiało być, skoro żegnało go tyle ważnych osób, skoro po jego odejściu ogłoszono żałobę narodową. Poza tym jej kuzyn po prostu nie mógł być zły. Po prostu nie i już. Nie znała prawdy, nie mogła nawet przypuszczać, jak bardzo się w pewnych kwestiach myliła, ale wolała trwać przy swoich wyobrażeniach, nie dopuszczając do tego, by cokolwiek zachwiało jej obrazem Alpharda. Lecz wolałaby żeby nie był tym bohaterem, a żeby żył. Kolejną osobą, która przemówiła, była (co zaskoczyło Cressidę), madame Mericourt z Fantasmagorii, którą dziewczątko miało okazję kiedyś poznać, ale nie miała pojęcia, że owa kobieta znała Alpharda, ani że potrafiła tak przemawiać. Na dłużej zatrzymała wzrok na przemawiającej później narzeczonej Alpharda, w głębi serca bardzo jej współczując straty. Biedna lady Rosier niedługo miała stać się szczęśliwą żoną, a tymczasem przyszło jej żegnać narzeczonego na zawsze. Żadna kobieta nie powinna żegnać ukochanego, ale Cressida zdawała sobie sprawę, że byłoby dużo gorzej, gdyby Alphard zmarł już po ślubie, pozostawiając kobietę młodą, bezdzietną wdową. Los takich dam zawsze ją przerażał.
Cressida nie miała dość śmiałości, by publicznie przemawiać. Odzywanie się przy tylu ludziach zawsze napawało ją wielkim popłochem, nie znosiła też bycia w centrum uwagi, więc nawet nie przeszło jej przez myśl, by wyjść tam na środek i pożegnać ukochanego kuzyna. Mogła mówić do niego jedynie w myślach, żegnając się z nim w skrytości własnego umysłu, niesłyszana przez nikogo. Zmieniła się muzyka, zdała sobie sprawę z tego, że lada moment ceremonia dobiegnie końca, a trumna na zawsze zatrzaśnie Alpharda w środku. To był najprawdopodobniej ostatni moment, żeby się pożegnać, ale pozwoliła, by najpierw uczynili to Blackowie i inni ważni goście. Później i ona wstała, wraz z mężem i panem ojcem mogli pożegnać Alpharda i złożyć kondolencje jego rodzicom i rodzeństwu.
Przyglądanie się twarzy Alpharda było zbyt przykre i bolesne, dlatego nie miała odwagi obserwować go na tyle wnikliwie, by dostrzec niepokojące oznaki. Bliskość śmierci budziła strach, zaciskała obręcz przerażenia wokół wątłej piersi, w której szybko i niespokojnie trzepotało się zlęknione serduszko. Ale musiała spojrzeć ten ostatni raz, choć miała nadzieję, że ten obraz nigdy nie przesłoni wspomnienia żywego Alpharda. W obawie przed tym odwróciła wzrok, jednocześnie zastanawiając się, jak wyglądałby jej własny pogrzeb. Czy też wystawiono by ją na widok? Czy jej dzieci widziałyby jej martwą, bladą twarz? W pierwszych rzędach zapewne zasiedliby Flintowie i Fawleyowie, przedstawiciele obu rodzin, do których przynależała, do jednej z krwi, a do drugiej za sprawą węzła małżeńskiego. Jej samej jako martwej pewnie byłoby już wtedy wszystko jedno, ale teraz, gdy była żywa, przejęło ją to wyobrażenie.
- Żegnaj, Alphardzie – wyszeptała bardzo cicho, gdy już odwracała się od trumny. Łzy paliły ją pod powiekami, ale musiała być dzielna.
Wraz z towarzyszącymi jej krewnymi podeszli do Blacków. Najpierw swoje kondolencje złożył jej pan ojciec, Cressida jako kobieta w patriarchalnym świecie musiała znać swoje miejsce, dlatego przyszło jej odezwać się na końcu, po ojcu i mężu.
Z szacunkiem spojrzała na nestora Blacka i jego małżonkę a jednocześnie jej ciotkę Irmę. Ale w tych oficjalnych okolicznościach musiała zwracać się do nich równie oficjalnie, i takie też były jej kondolencje, choć płynęły z głębi jej serca, bo naprawdę przeżyła utratę Alpharda i współczuła jego pogrążonej w żalu rodzinie.
Później, już po złożeniu im kondolencji, oddaliła się od rodziców Alpharda, by zrobić miejsce kolejnym chcącym złożyć im wyrazy współczucia, i zbliżyła się do rodzeństwa Black.
- Bardzo współczuję wam straty i jest mi niezwykle przykro, że widzimy się w takich okolicznościach, żegnając bliską osobę – powiedziała cicho do nich, patrząc głównie na Aquilę, jako kobietę. Do kobiet łatwiej się było zwracać niż do mężczyzn, choć naturalnie nie zignorowała swoich kuzynów, mówiła także do nich. – Alphard zawsze był mi bliski i świat bez niego nie będzie już taki sam. Będzie mi go brakować, ale… myślę że nie chciałby, żeby było nam smutno.
Przygryzła wargę; nigdy nie lubiła tego typu mów, nawet jeśli szeptanych nie na forum publicznym, a w kierunku konkretnych osób, czuła się bardzo niezręcznie, obawiała się, czy czasem nie powiedziała czegoś nie tak. Z kuzynostwa Black to Alphard zawsze był jej najbliższy pomimo różnicy wieku, on zdawał się rozumieć niektóre jej zachowania i akceptował ją pomimo niedoskonałości. By uniknąć dalszych niezręczności i trudnych emocji po chwili wróciła na swoje miejsce, znów zasiadając pomiędzy mężem a matką. Pod powiekami paliły ją łzy, ale woalka wciąż je ukrywała.
| Cressie podchodzi do Blacków z panem ojcem i z mężem, najpierw kondolencje składają mężczyźni, potem ona – najpierw Polluxowi i jego żonie, później rodzeństwu Alpharda, i na końcu wracają na dotychczasowe miejsce
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Bezgłośnie westchnął na jej uniesienie brwi, powracają wzrokiem na scenę przed sobą, na katafalk z trumną Alpharda; nie był to ni czas ni miejsce, by pochylić się nad tym mocniej, choć przeszło mu przez myśl, że Schmidt, podobnie jak, co miało się wkrótce okazać, więcej rycerzy, powinien otrzymać krótkie przeszkolenie z zasad dobrego wychowania. Kątem oka obserwował profil Evandry, zastanawiając się nad wypowiedzianymi przez nią słowy - czy to mogły być inne duchy? Dopiero jej słowa uzmysłowiły mu rozmiar zagrożenia, ale uczucie dojmującego chłodu wkrótce odeszło, nie wracając więcej; czy to mogła być ona? Czuł, ale nie słyszał, a ona szeptała zawsze, sącząc w jego uszy palącą truciznę. Urok żony trzymał go przy niej, zaklętego aurą jej piękna.
Ale wkrótce... wkrótce ciąg zdarzeń potoczył się jak domino, które ktoś dla zabawy pstryknął palcem i było w tym coś przewrotnego albo symbolicznego. Alphard Black uchodził za człowieka nieobliczalnego, umykającego sztywnym ramom, zbyt emocjonalnego - nie zmieni tego nawet największy wystawiony mu na pogrzebie pomnik. W jego duszy płonął ogień, być może równie wielki jak ten, który skakał z serca na serce dzisiaj, w trakcie tej uroczystości. Ktoś niestosowny mógłby się teraz zastanawiać, czy to rzeczywiście nie poltergeist Alpharda wykpił sobie z jego własnej uroczystości.
Trzask, inkantacje zaklęć, siarczyste przekleństwo panny Multon i wreszcie popis Burke'a, jakież świadectwo wystawiali dzisiaj sobie nawzajem? Brak szacunku do samych siebie, do uroczystości pogrzebowych zmarłego Blacka, poniekąd też do wspólnej sprawy. Ciekawość go nie zwiodła, wciąż nie odwrócił się nawet przez ramię, po prawdzie dobrze się bawiąc zgadując, czyj głos aktualnie słyszał. Gdyby darzył Alpharda większym szacunkiem jego wzburzenie byłoby zapewne większe.
- Atmosfera zaczyna się robić konkurencyjna do naszego wesela - szepnął, zwracając się do Evandry, choć wiedział, że te słowa mogły przechwycić również siedzące z tyłu siostry. Zakrzykiwany Pollux wciąż znajdował się przed mównicą. Pogrzeby, do których przywykł, nie były raczej tak rozrywkowe, przeważnie goście starali się jednak uświetnić pamięć o zmarłym. A słowa, lawirując gdzieś pomiędzy ironią a drwiną, pozostawiły na jego twarzy obojętny surowy wyraz właściwy tej chwili, lekko uniesiony podbródek pozostał dumny. Wiedział, że jego żona szczególną sympatią darzyła krewnych Alpharda, toteż darował sobie dywagacje nad tym, czy wspomniane kurwy i wywłoki były może zaplanowaną atrakcją na pogrzeb młodego dżentelmena, który przecież wciąż oczekiwał nadejścia swojego wieczoru kawalerskiego - jego myśli oderwało od tego skutecznie dopiero pojawienie się Czarnego Pana. Pojął, co się dzieje, już w momencie, kiedy przy katafalku zaczął kłębić się smolisty dym, bez wahania złożył pokłon - kątem oka upewniając się, że Evandra podążała jego śladem. Lord Voldemort był wymagającym panem, a on - jego wiernym sługą. Przemowa Ministra była warta odnotowania, lecz to w blade lico Melisande wpatrywał się najintensywniej w trakcie podejmowanych mów - tylko czysty przypadek ocalił ją przed wdowieństwem, lecz jej słowo, jej gest, jej siła, miały o niej dzisiaj przypomnieć. Melisande była nie tylko piękną, ale i mądrą kobietą. Przemówiła także Deirdre, dla niej Alphard był jednym z nielicznych oddanych przyjaciół. Chyba będzie jej go brakowało. Krótkie epitafium od bliskiej osoby było mu należne, zginął jak bohater i miał zostać pożegnany jak bohater. Miał przygotowaną mowę, by podjąć głos jako śmierciożerca - ale wobec obecności Czarnego Pana byłaby chyba zbędną gorliwością. On i Alphard nigdy za sobą nie przepadali.
Kiedy przyszedł czas na kondolencje, powstał, użyczając ramienia Evandrze, obejrzał się też na tylne rzędy, na Melisande i Fantine, porozumiewawczo, chcąc się upewnić, że siostry wybiorą się wspólnie.
- Lordzie Polluksie, lady Irmo, wyraziłem swój żal listownie, lecz dziś pragnę powtórzyć te słowa. Nie wyobrażam sobie nawet, jak wielki w sercu ściska się żal, gdy przychodzi do chowania ciała własnego dziecka, syna. Przyjmijcie, proszę, nasze szczere kondolencje. Śmierć Alpharda jest straszną startą - Skinął głową nestorskiej parze, podobnym gestem obdarzając Cygnusa, Rigela i Aquilę. - Pamięć o nim przetrwa, bo jego zasługi są wielkie. Wierzę, że poniesiecie jego schedę - dodał, ostatnie słowa kierując do braci, z pominięciem damy, po czym przystanął z boku, z dłońmi splecionymi z tylu pleców w oczekiwaniu; spodziewał się, że jego żona zechce poświęcić przyjaciołom dłuższą chwilę. Nie spojrzał do trumny, był przecież przy jego śmierci. Na miejsce powrócił razem z Evandrą, kiedy była na to gotowa.
Ale wkrótce... wkrótce ciąg zdarzeń potoczył się jak domino, które ktoś dla zabawy pstryknął palcem i było w tym coś przewrotnego albo symbolicznego. Alphard Black uchodził za człowieka nieobliczalnego, umykającego sztywnym ramom, zbyt emocjonalnego - nie zmieni tego nawet największy wystawiony mu na pogrzebie pomnik. W jego duszy płonął ogień, być może równie wielki jak ten, który skakał z serca na serce dzisiaj, w trakcie tej uroczystości. Ktoś niestosowny mógłby się teraz zastanawiać, czy to rzeczywiście nie poltergeist Alpharda wykpił sobie z jego własnej uroczystości.
Trzask, inkantacje zaklęć, siarczyste przekleństwo panny Multon i wreszcie popis Burke'a, jakież świadectwo wystawiali dzisiaj sobie nawzajem? Brak szacunku do samych siebie, do uroczystości pogrzebowych zmarłego Blacka, poniekąd też do wspólnej sprawy. Ciekawość go nie zwiodła, wciąż nie odwrócił się nawet przez ramię, po prawdzie dobrze się bawiąc zgadując, czyj głos aktualnie słyszał. Gdyby darzył Alpharda większym szacunkiem jego wzburzenie byłoby zapewne większe.
- Atmosfera zaczyna się robić konkurencyjna do naszego wesela - szepnął, zwracając się do Evandry, choć wiedział, że te słowa mogły przechwycić również siedzące z tyłu siostry. Zakrzykiwany Pollux wciąż znajdował się przed mównicą. Pogrzeby, do których przywykł, nie były raczej tak rozrywkowe, przeważnie goście starali się jednak uświetnić pamięć o zmarłym. A słowa, lawirując gdzieś pomiędzy ironią a drwiną, pozostawiły na jego twarzy obojętny surowy wyraz właściwy tej chwili, lekko uniesiony podbródek pozostał dumny. Wiedział, że jego żona szczególną sympatią darzyła krewnych Alpharda, toteż darował sobie dywagacje nad tym, czy wspomniane kurwy i wywłoki były może zaplanowaną atrakcją na pogrzeb młodego dżentelmena, który przecież wciąż oczekiwał nadejścia swojego wieczoru kawalerskiego - jego myśli oderwało od tego skutecznie dopiero pojawienie się Czarnego Pana. Pojął, co się dzieje, już w momencie, kiedy przy katafalku zaczął kłębić się smolisty dym, bez wahania złożył pokłon - kątem oka upewniając się, że Evandra podążała jego śladem. Lord Voldemort był wymagającym panem, a on - jego wiernym sługą. Przemowa Ministra była warta odnotowania, lecz to w blade lico Melisande wpatrywał się najintensywniej w trakcie podejmowanych mów - tylko czysty przypadek ocalił ją przed wdowieństwem, lecz jej słowo, jej gest, jej siła, miały o niej dzisiaj przypomnieć. Melisande była nie tylko piękną, ale i mądrą kobietą. Przemówiła także Deirdre, dla niej Alphard był jednym z nielicznych oddanych przyjaciół. Chyba będzie jej go brakowało. Krótkie epitafium od bliskiej osoby było mu należne, zginął jak bohater i miał zostać pożegnany jak bohater. Miał przygotowaną mowę, by podjąć głos jako śmierciożerca - ale wobec obecności Czarnego Pana byłaby chyba zbędną gorliwością. On i Alphard nigdy za sobą nie przepadali.
Kiedy przyszedł czas na kondolencje, powstał, użyczając ramienia Evandrze, obejrzał się też na tylne rzędy, na Melisande i Fantine, porozumiewawczo, chcąc się upewnić, że siostry wybiorą się wspólnie.
- Lordzie Polluksie, lady Irmo, wyraziłem swój żal listownie, lecz dziś pragnę powtórzyć te słowa. Nie wyobrażam sobie nawet, jak wielki w sercu ściska się żal, gdy przychodzi do chowania ciała własnego dziecka, syna. Przyjmijcie, proszę, nasze szczere kondolencje. Śmierć Alpharda jest straszną startą - Skinął głową nestorskiej parze, podobnym gestem obdarzając Cygnusa, Rigela i Aquilę. - Pamięć o nim przetrwa, bo jego zasługi są wielkie. Wierzę, że poniesiecie jego schedę - dodał, ostatnie słowa kierując do braci, z pominięciem damy, po czym przystanął z boku, z dłońmi splecionymi z tylu pleców w oczekiwaniu; spodziewał się, że jego żona zechce poświęcić przyjaciołom dłuższą chwilę. Nie spojrzał do trumny, był przecież przy jego śmierci. Na miejsce powrócił razem z Evandrą, kiedy była na to gotowa.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Spodziewał się gromu z ciemnego nieba jakimś cudem przedzierającym się do wnętrza krypty, spodziewał się najazdu rozwścieczonych smoków oraz uderzenia meteorytu - po kolejnych fiaskach, tak zbytecznych, przykrych i irytujących, spodziewał się już wszystkiego. Najgorszego. Zaczął wątpić w gładki przebieg uroczystości, w spokój rodziny. Nie wyobrażał sobie co czuli Blackowie, gdy kolejne zdarzenia obdzierały ich ze smutku oraz powagi sytuacji w jakiej znaleźli się bez swej zgody. Następujące po sobie przemówienia, chociaż bez wątpienia piękne, patetyczne oraz charyzmatyczne, wcale nie posiadały leczniczych właściwości. Wsłuchując się w poszczególne głoski nie odczuwał spokoju, raczej narastające napięcie. Rozumiał, że tak należało mówić; uwypuklać bohaterskość, rozliczać z dokonań. Brakowało jednak czegoś bardziej osobistego, czegoś, co sprawiłoby, że Alphard stałby się człowiekiem z krwi i kości, nie piękną ideą oraz wzorem do naśladowania, którego zdjęcie można powiesić na ścianie nad łóżkiem albo biurkiem. Z drugiej strony rozumiał, nie każdy był z nim związany emocjonalnie, nie każdy go pewnie znał. Nie zmieniało to faktu, że Oleandrowi coraz trudniej przychodziło skoncentrowanie na padających zdaniach, coraz ciężej było wysiedzieć w jednym miejscu. Chłód po przybyciu Lorda Voldemorta nie odpuszczał, szczelnie oplatając ciało niczym kokon; dusząca woń kadzideł powoli odpuszczała, ale nadal niedostatecznie - pomieszczenie, chociaż duże, pozostawało zamkniętym. Poprawił posturę na krześle licząc, że najgorsze prognozy nie sprawdzą się, zamiast tego otrzymają niczym już niezmąconą ceremonię. Modlił się o to w duchu i możliwe, że modlitwy te zostały wysłuchane, skoro muzyka zmieniła charakter, a oni przeszli gładko do następnej części wydarzenia. Nie pozwolił sobie na odetchnięcie z ulgą, jeszcze nie; minęło zbyt mało czasu.
Wstając z krzesła odczuwał ociężałość, nogi poruszały się bezwiednie, ale powoli, jakby obudziły się z długiego letargu. On też dotąd zamknięty we własnym umyśle musiał wyjść rzeczywistości naprzeciw - nim zdołał odnotować własne poruszenie, stał już przy trumnie. Rękę ułożył na twardym drewnie chłonąc z niego kolejną porcję chłodu. Przenikała kanalikami po całym ciele, drobny dreszcz uformował się w niespokojnych ramionach. Patrzył na nieruchomą twarz Alpharda, ale nie widział. Nie dostrzegał szczegółów, nie interesowały go jakoś szczególnie. Śmierć pozostawała śmiercią, strata stratą, już nic nie mogło ulec zmianie. - Do zobaczenia - powiedział cicho do kuzyna. Wierzył, że kiedyś wszyscy razem spotkają się pośród pośmiertnej nicości. Nie żegnał się zatem na zawsze, jedynie tymczasowo. Wobec dziejących się dookoła wydarzeń pozostawał bezsilny, zagłada coraz bliżej zataczała kręgi, poczucie rychłego końca było więcej niż realne. Na razie nie odnalazł powodu, żeby myśleć inaczej.
Wreszcie odwrócił się od wieka, żeby stanąć przed Blackami - wujostwem oraz kuzynostwem. Na moment głos ugrzązł w ściśniętym gardle, ale sekundy wydawały się błahe w obliczu wieczności. - Tak strasznie mi przykro - zaczął, emocje odznaczały się w tonie głosu. - Wiem, że nie istnieją słowa dość piękne ani światłe, które pozwoliłyby zmienić bieg wydarzeń lub przynajmniej nieść ukojenie. Wiem, że nic nie zapełni tej pustki ani nie utuli poczucia niesprawiedliwości, ale wiem natomiast, że macie w sobie dość siły, żeby podźwignąć ten niewyobrażalny ciężar - kontynuował. - Tak jak już mówiłem, jestem do waszej dyspozycji, a Charnwood stoi przed wami otworem - zapewnił jeszcze z czymś, co miało być pokrzepiającym uśmiechem, a wyszło zdecydowanie zbyt blado. Starał się jednak, ale po okazaniu krewnym wsparcia wrócił na swoje dotychczasowe miejsce; nie mógł okupować gospodarzy w nieskończoność, inni również pragnęli złożyć swoje kondolencje.
Wstając z krzesła odczuwał ociężałość, nogi poruszały się bezwiednie, ale powoli, jakby obudziły się z długiego letargu. On też dotąd zamknięty we własnym umyśle musiał wyjść rzeczywistości naprzeciw - nim zdołał odnotować własne poruszenie, stał już przy trumnie. Rękę ułożył na twardym drewnie chłonąc z niego kolejną porcję chłodu. Przenikała kanalikami po całym ciele, drobny dreszcz uformował się w niespokojnych ramionach. Patrzył na nieruchomą twarz Alpharda, ale nie widział. Nie dostrzegał szczegółów, nie interesowały go jakoś szczególnie. Śmierć pozostawała śmiercią, strata stratą, już nic nie mogło ulec zmianie. - Do zobaczenia - powiedział cicho do kuzyna. Wierzył, że kiedyś wszyscy razem spotkają się pośród pośmiertnej nicości. Nie żegnał się zatem na zawsze, jedynie tymczasowo. Wobec dziejących się dookoła wydarzeń pozostawał bezsilny, zagłada coraz bliżej zataczała kręgi, poczucie rychłego końca było więcej niż realne. Na razie nie odnalazł powodu, żeby myśleć inaczej.
Wreszcie odwrócił się od wieka, żeby stanąć przed Blackami - wujostwem oraz kuzynostwem. Na moment głos ugrzązł w ściśniętym gardle, ale sekundy wydawały się błahe w obliczu wieczności. - Tak strasznie mi przykro - zaczął, emocje odznaczały się w tonie głosu. - Wiem, że nie istnieją słowa dość piękne ani światłe, które pozwoliłyby zmienić bieg wydarzeń lub przynajmniej nieść ukojenie. Wiem, że nic nie zapełni tej pustki ani nie utuli poczucia niesprawiedliwości, ale wiem natomiast, że macie w sobie dość siły, żeby podźwignąć ten niewyobrażalny ciężar - kontynuował. - Tak jak już mówiłem, jestem do waszej dyspozycji, a Charnwood stoi przed wami otworem - zapewnił jeszcze z czymś, co miało być pokrzepiającym uśmiechem, a wyszło zdecydowanie zbyt blado. Starał się jednak, ale po okazaniu krewnym wsparcia wrócił na swoje dotychczasowe miejsce; nie mógł okupować gospodarzy w nieskończoność, inni również pragnęli złożyć swoje kondolencje.
posłuchajcie opowieści liści: jak liściowi liść
szaleństwo wróży.
szaleństwo wróży.
Oleander Flint
Zawód : uzdrowiciel, botanik
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
to korzeń fiołkowy
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Stojący z boku czarodzieje mogli snuć przypuszczenia, że Sigrun poddała się całkiem żałobie, kontemplacji spraw życia i śmierci, pogrążyła na dobre w minucie ciszy ku chwale Alpharda, podczas gdy jej myśli błądziły gdzieś zupełnie indziej. Ramsey znał ją zbyt dobrze, aby sądzić, że odczuwała głęboki smutek, Deirdre i Tristan wiedzieli co spotkało Sigrun w podziemiach Banku Gringotta. Nie była sobą, nie doszła jeszcze do siebie, ledwo opuściła lecznicę Cassandry - choć mogło być na to jeszcze za wcześnie. Sigrun uparła się jednak, a swoją upartością przewyższała nie jednego osła.
Deirdre martwiła się, czy to nie jej szaleństwo, halucynacje, jakich była ofiarą od przeszło dwóch tygodni, nie zakłócą przebiegu uroczystości, nie przyniosą wstydu Rycerzom Walpurgii - tymczasem okazało się, że Rookwood i jej przywidzenia okazały się najmniejszym problemem. Po oklaskach Sigrun odwróciła głowę, aby pogrążyć się znów we własnych myślach, ale od snucia wizji o morderstwie Catriony Goyle, bądź chociaż torturach kończących się oszpeceniem jej, by mieć pewność, że nie będzie pociągała męża w żaden sposób, oderwał Sigrun wrzask Craiga.
Z zaskoczeniem znów obróciła głowę, aby spojrzeć na Śmierciozercę, ganiącego Elvirę Multon gorzej niż nieposłuszne dziecko. Zgnoił ją gorzej niż uliczną kurwę przy wszystkich. W tym tkwił problem. Przy wszystkich. Rookwood doskonale wiedziała, że to niepokorne babsko sobie grabi i należało dać jej nauczkę, lekcję pokory i szacunku, lecz nie tutaj, nie teraz, nie przy innych. Nikt kto nie zasiadał przy ich stole obrad w Białej Wywernie nie powinien być tego świadkiem. Czy tego Sigrun chciała, czy też nie, Elira Multon była Rycerzem Walpurgii i inni byli winni jej szacunek - tymczasem Craig pokazywał, że mogło być zupełnie odwrotnie. Rookwood poczuła złość, że Burke zachował się jak kompletny idiota. Nie tego spodziewała się po lordzie. Wspomina o cyrku, tymczasem sam zniżył się do poziomu wspomnianej klasy niższej i uczynił z tej uroczystości jeszcze większy cyrk.
Zacisnęła usta, spojrzała znacząco na Deirdre i Ramseya, uchwyciła ich wzrok; będą musieli o tym porozmawiać w najbardziej zaufanym gronie. Na to przyjdzie jednak odpowiedniejsza pora - pogrzeb Alpharda Blacka nie był chwilą na naukę dyscypliny.
Zwłaszcza, że w krypcie pojawił się sam Czarny Pan, aby zaszczycić swoją obecnością ród Black. Sigrun spojrzała na swego Pana z szacunkiem i niemal nabożną czcią, w milczeniu chłonąc każde jego słowo. Wyprostowała się, gdy wspomniał, by w podzięce za jego czyn przekazywać dalej idee jakie wyznawał - to miała zamiar uczynić bardzo gorliwie. Żałowała, że Czarny Pan zniknął, lecz bynajmniej jej to nie zdziwiło - i poniekąd czuła ulgę, że tym razem na nią nie spojrzał, nie zajrzał do myśli, by ujrzeć w jak żałosnym znalazła się stanie. Sigrun czuła, że musi wziąć się w garść także dla Niego - zobowiązała się wszak przysięgą wieczystą, że będzie mu służyć.
Wysłuchała przemów Deirdre, lady Rosier, samego Ministra Magii. Piękne słowa, które jednak nie zwrócą mu życia. Lepiej było wznieść toast za zmarłego, niż tak gadać i gadać. Niczego innego jednak nie spodziewała się na pogrzebie arystokraty jak przedłużających się ceremoniałów i lania wody w przemowach. Sama zachowała milczenie, trwała na swoim miejscu dotąd, aż nie wypadało podnieść się i podejść do rodziny, aby złożyć im kondolencje. W myślach układała to, co powinna powiedzieć - a sama tak pięknie mówić nie potrafiła. Stanąwszy nad otwartą trumną Alpharda zamyśliła się - to było prawdziwe. On nie żył. Musiała to wbić sobie to głowy. Przestać reagować na jego widmo.
- Lordowie Black, lady Black - wyrzekła beznamiętnie Sigrun, kiedy stanęła przed lordem Polluxem i jego małżonką, powiodła jednak spojrzeniem także po braciach i siostrze Alpharda. - Proszę przyjąć moje kondolencje. Śmierć Alpharda to strata dla nas wszystkich. Nie zostanie... - Sylwetka Alpharda znów zamigotała Sigrun za plecami Blacków i czarownica urwała w połowie zdania, zamrugała kilka razy, jakby chciała pozbyć się tego obrazu sprzed oczu. - .. zapomniana. Miałam okazję by walczyć z nim ramię w ramię w imię Czarnego Pana. Był zdolnym czarodziejem, zginął chwalebnie - dodała, w myślach zaś dopowiedziała, że zginął po to, aby ona mogła żyć. Czy tego żałowała? Nie. Sigrun nie czuła wyrzutów sumienia. Egoistką się urodziła i nigdy się nie zmieni. Nawet chłodno kalkulując uznawała, ze dla Czarnego Pana była bardziej przydatna i jeśli przeżyć miało tylko jedno z nich - to powinna to być ona. Miała jednak na tyle ogłady i rozumu, aby nie dzielić się z rodzina, nie znającą szczegółów całego zajścia, tą myślą. Przynajmniej nie dziś.
Złożywszy na ich ręce krótkie kondolencje oddaliła się, aby mogli uczynić to inni żałobnicy.
Deirdre martwiła się, czy to nie jej szaleństwo, halucynacje, jakich była ofiarą od przeszło dwóch tygodni, nie zakłócą przebiegu uroczystości, nie przyniosą wstydu Rycerzom Walpurgii - tymczasem okazało się, że Rookwood i jej przywidzenia okazały się najmniejszym problemem. Po oklaskach Sigrun odwróciła głowę, aby pogrążyć się znów we własnych myślach, ale od snucia wizji o morderstwie Catriony Goyle, bądź chociaż torturach kończących się oszpeceniem jej, by mieć pewność, że nie będzie pociągała męża w żaden sposób, oderwał Sigrun wrzask Craiga.
Z zaskoczeniem znów obróciła głowę, aby spojrzeć na Śmierciozercę, ganiącego Elvirę Multon gorzej niż nieposłuszne dziecko. Zgnoił ją gorzej niż uliczną kurwę przy wszystkich. W tym tkwił problem. Przy wszystkich. Rookwood doskonale wiedziała, że to niepokorne babsko sobie grabi i należało dać jej nauczkę, lekcję pokory i szacunku, lecz nie tutaj, nie teraz, nie przy innych. Nikt kto nie zasiadał przy ich stole obrad w Białej Wywernie nie powinien być tego świadkiem. Czy tego Sigrun chciała, czy też nie, Elira Multon była Rycerzem Walpurgii i inni byli winni jej szacunek - tymczasem Craig pokazywał, że mogło być zupełnie odwrotnie. Rookwood poczuła złość, że Burke zachował się jak kompletny idiota. Nie tego spodziewała się po lordzie. Wspomina o cyrku, tymczasem sam zniżył się do poziomu wspomnianej klasy niższej i uczynił z tej uroczystości jeszcze większy cyrk.
Zacisnęła usta, spojrzała znacząco na Deirdre i Ramseya, uchwyciła ich wzrok; będą musieli o tym porozmawiać w najbardziej zaufanym gronie. Na to przyjdzie jednak odpowiedniejsza pora - pogrzeb Alpharda Blacka nie był chwilą na naukę dyscypliny.
Zwłaszcza, że w krypcie pojawił się sam Czarny Pan, aby zaszczycić swoją obecnością ród Black. Sigrun spojrzała na swego Pana z szacunkiem i niemal nabożną czcią, w milczeniu chłonąc każde jego słowo. Wyprostowała się, gdy wspomniał, by w podzięce za jego czyn przekazywać dalej idee jakie wyznawał - to miała zamiar uczynić bardzo gorliwie. Żałowała, że Czarny Pan zniknął, lecz bynajmniej jej to nie zdziwiło - i poniekąd czuła ulgę, że tym razem na nią nie spojrzał, nie zajrzał do myśli, by ujrzeć w jak żałosnym znalazła się stanie. Sigrun czuła, że musi wziąć się w garść także dla Niego - zobowiązała się wszak przysięgą wieczystą, że będzie mu służyć.
Wysłuchała przemów Deirdre, lady Rosier, samego Ministra Magii. Piękne słowa, które jednak nie zwrócą mu życia. Lepiej było wznieść toast za zmarłego, niż tak gadać i gadać. Niczego innego jednak nie spodziewała się na pogrzebie arystokraty jak przedłużających się ceremoniałów i lania wody w przemowach. Sama zachowała milczenie, trwała na swoim miejscu dotąd, aż nie wypadało podnieść się i podejść do rodziny, aby złożyć im kondolencje. W myślach układała to, co powinna powiedzieć - a sama tak pięknie mówić nie potrafiła. Stanąwszy nad otwartą trumną Alpharda zamyśliła się - to było prawdziwe. On nie żył. Musiała to wbić sobie to głowy. Przestać reagować na jego widmo.
- Lordowie Black, lady Black - wyrzekła beznamiętnie Sigrun, kiedy stanęła przed lordem Polluxem i jego małżonką, powiodła jednak spojrzeniem także po braciach i siostrze Alpharda. - Proszę przyjąć moje kondolencje. Śmierć Alpharda to strata dla nas wszystkich. Nie zostanie... - Sylwetka Alpharda znów zamigotała Sigrun za plecami Blacków i czarownica urwała w połowie zdania, zamrugała kilka razy, jakby chciała pozbyć się tego obrazu sprzed oczu. - .. zapomniana. Miałam okazję by walczyć z nim ramię w ramię w imię Czarnego Pana. Był zdolnym czarodziejem, zginął chwalebnie - dodała, w myślach zaś dopowiedziała, że zginął po to, aby ona mogła żyć. Czy tego żałowała? Nie. Sigrun nie czuła wyrzutów sumienia. Egoistką się urodziła i nigdy się nie zmieni. Nawet chłodno kalkulując uznawała, ze dla Czarnego Pana była bardziej przydatna i jeśli przeżyć miało tylko jedno z nich - to powinna to być ona. Miała jednak na tyle ogłady i rozumu, aby nie dzielić się z rodzina, nie znającą szczegółów całego zajścia, tą myślą. Przynajmniej nie dziś.
Złożywszy na ich ręce krótkie kondolencje oddaliła się, aby mogli uczynić to inni żałobnicy.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Celine słuchała Ministra Magii z pewnym niedowierzaniem, gdy ten insynuował, że mogła pchnąć lady Aquilę w jego objęcia. Jak to, dlaczego? Przecież ona chciałaby go dla siebie, nie dla swojej pani, dlaczego tego nie widział? Dlaczego jego oczy błysnęły nagłą inspiracją gdy spoglądał ku Blackównie, zawieszając na niej spojrzenie? Półwila uczyniła to samo, przez moment wpatrując się w odzianą na czarno siostrę zmarłego, a potem odnajdując różnokolorowymi tęczówkami także Corneliusa, który wedle jej pragnienia powinien właśnie tu i teraz tracić pracę, czymkolwiek dokładnie było jego zajęcie... A tymczasem z jej słów powstało nic innego jak sugestia matrymonialna, która sprawiła, że Celine instynktownie cofnęła się o krok od Cronusa zmierzającego w kierunku Blacków, by jednakowoż złożyć im kondolencje i zamienić kilka cichych słów z lordem Polluxem. Nie powinnam była się odzywać. Nie powinnam była w ogóle do niego podchodzić, wszystko zepsułam, znowu wszystko zepsułam, dlaczego?
Motyle w jej żołądku zwiędły niczym zaniedbane kwiaty, posmutniałe, poszarzałe, tracące wszystkie z płatków, które mogły jedynie zaschnąć na przykrytym kurzem parapecie. Przywodziło jej to na myśl słodycz wyimaginowanego jabłka, które obróciło się w jej ustach w popiół - ale z drugiej strony jak mogła się temu dziwić, przecież lady Aquila była od niej po stokroć razy bardziej interesująca, mądrzejsza, piękniejsza... Celine cofnęła się, by oprzeć się biodrem o miejsce, które wcześniej zajmował Minister, a potem z sarnim wzrokiem wlepionym w podłogę przemierzyła odcinek między dwoma rzędami ław, pomiędzy żałobnikami, by obejść ten znajdujący się po prawej stronie. Skoro rozmowa z Ministrem dobiegła końca, półwila musiała powrócić do boku swojej pani.
To bardzo zdolna młoda dama, słowa dźwięczały jej w głowie niczym rozbujany podczas huraganu dzwon, otumaniając, sprawiając, że jej twarz wydawała się nieobecna, markotna - lecz to nieważne, trwał przecież pogrzeb, a szczęśliwe ekspresje przeczyły wszelkim jego założeniom. Nieopodal spoczywał lord Alphard, żegnany przez przyjaciół, kompanów i byłych interesantów. To w nim Celine utkwiła zatem swoje spojrzenie gdy już znalazła się przy Blackach, stojąc nieco za Aquilą, nie nachalnie, po prostu smutno, na nim próbując skupić swoje myśli. Był bohaterem, wszyscy tak twierdzili, nawet gazety...
Dlaczego ona nie potrafiła być bohaterem?
| stoję nad nieoznaczonym literką czerwonym miejscem obok Aquili.
Motyle w jej żołądku zwiędły niczym zaniedbane kwiaty, posmutniałe, poszarzałe, tracące wszystkie z płatków, które mogły jedynie zaschnąć na przykrytym kurzem parapecie. Przywodziło jej to na myśl słodycz wyimaginowanego jabłka, które obróciło się w jej ustach w popiół - ale z drugiej strony jak mogła się temu dziwić, przecież lady Aquila była od niej po stokroć razy bardziej interesująca, mądrzejsza, piękniejsza... Celine cofnęła się, by oprzeć się biodrem o miejsce, które wcześniej zajmował Minister, a potem z sarnim wzrokiem wlepionym w podłogę przemierzyła odcinek między dwoma rzędami ław, pomiędzy żałobnikami, by obejść ten znajdujący się po prawej stronie. Skoro rozmowa z Ministrem dobiegła końca, półwila musiała powrócić do boku swojej pani.
To bardzo zdolna młoda dama, słowa dźwięczały jej w głowie niczym rozbujany podczas huraganu dzwon, otumaniając, sprawiając, że jej twarz wydawała się nieobecna, markotna - lecz to nieważne, trwał przecież pogrzeb, a szczęśliwe ekspresje przeczyły wszelkim jego założeniom. Nieopodal spoczywał lord Alphard, żegnany przez przyjaciół, kompanów i byłych interesantów. To w nim Celine utkwiła zatem swoje spojrzenie gdy już znalazła się przy Blackach, stojąc nieco za Aquilą, nie nachalnie, po prostu smutno, na nim próbując skupić swoje myśli. Był bohaterem, wszyscy tak twierdzili, nawet gazety...
Dlaczego ona nie potrafiła być bohaterem?
| stoję nad nieoznaczonym literką czerwonym miejscem obok Aquili.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Chmurne myśli osiadły na jasnych skroniach, niczym swoista korona utkana ze smutków i zmartwień, przeplatana z niecierpliwością młodego wieku nieznającego dotąd goryczy. Jak mogła dostrzec więcej, ponadto co zdołała dotąd ujrzeć oraz zdążyła wyczytać z ulubionych powieści, przy wtórze własnych nieśmiałych wyobrażeń? Nie miała do czynienia ze śmiercią, choć ta zawsze krążyła gdzieś obok, nie pozwalając chabrowym oczętom osiąść nań na dłużej. To czas zwykł odbierać jej drogie sercu osoby, pogrążając mgliste sylwetki w oparach niepamięci, lecz ich odejście nigdy nie było tak ostateczne, tak okrutnie gwałtowne. Poczucie straty nie było więc szczere, choć strapienie wydawało się równie realne co sklepienie krypty, niemniej żal odczuwany we wnętrzu wiotkiego ciała kierowany był bardziej ku żywym, niźli ku zmarłemu. Na cóż temu bowiem wieńce, łzy oraz piękne słowa? Tam, po drugiej stronie, nie musiało być nic ponad chłód i ciemności nieistnienia. Tutaj zaś ból popiołem osadzał się na duszy, ściągał ramiona ku ziemi, płuca tchu pozbawiał. To im, żywym, poświęcała minutę ciszy - dla ich cierpienia, dla głębokich rys na tafli trwania, dla wspomnień niczym skry rozjaśniające umysł, objawiające się gdy tylko wzrok ich padnie na trumnę, na nieruchomą skorupę, która nigdy więcej nie będzie oparciem, opoką, przyjacielem i bratem. Ten gest pełen wyrozumiałości, niebywałej empatii oraz delikatności niewieściej natury został przerwany przez czyjeś klaskanie, dotąd przymknięte powieki uniosły się w zaskoczeniu, w łamiącym serce niezrozumieniu dla braku ogłady wobec podobnego wydarzenia. A potem ktoś się zaśmiał, inne osoby zaczęły się przemieszczać i wreszcie do nozdrzy dotarł smród palonej szaty. Drobne dłonie obleczone w rękawiczki uniosły się wprost ku twarzy, jakby wrażliwe opuszki palców tłumiły właśnie okrzyk cisnący się na usta. Lękała się odwrócić, ujrzeć kryptę w płomieniach, wyciągnięte sękate ręce kostuchy sięgające w jej stronę. Jednak poza poruszeniem, szmerem niespokojnych szeptów, nie pojawiła się oznaka paniki, zryw mający na celu ratować swój własny los. Żaden z zebranych nie był na tyle pogodzony z nadejściem końca, by nie próbował nawet walczyć. Wszystko więc było w porządku. Próbowała na nowo woalem czernionych rzęs skryć niebieskie oczęta, oddać się chwili dumania przerywanego pojedynczą, bardziej prozaiczną myślą, kiedy wzburzony głos niósł się za jej plecami, tym razem wywołując reakcję u młodziutkiej wili. Odwróciła się, nietakt tego działania spychając gładko na karb obawy, nie zaś właściwej jej wścibskości. Lord Craig Burke karcił jasnowłosą nieznajomą, krusząc jej reputację, tak jak ona zniweczyła powagę pogrzebu swym niestosownym zachowaniem. Och, Czarownica z radością napisałaby o tym artykuł, pomyślała na wpół zgorszona na wpół zaintrygowana, wracając do poprzedniej pozycji siedzącej, gdy lord brat ledwie syknięciem przywrócił ją do porządku. Poprawia materiał sukni niewinnie, starając się wsłuchiwać w mowę, nie odczuwać patetycznego współczucia wobec lorda Black, łapiąc spojrzenie lorda Lestrange i niemal przewraca oczami, bo może Francis rzeczywiście miał rację, może kości Blacków faktycznie nie kłamią. Nie zmienia to faktu, iż lady szanowna cioteczka Nott nie miała nic wspólnego z przydzieleniem poszczególnych osób do powozów. Choć jeśli Eurydice miałaby być szczera - a jak wiadomo, nie ma lepszego momentu na podobne przemyślenia niźli pogrzeb - to jej szanowny kuzyn prezentowałby się wyjątkowo korzystnie z lady Bulstrode u boku. Och! Koniecznie musi zaprosić Vivienne na herbatkę, subtelnie ją wypytać o niuanse relacji łączące - albo jakie mogą łączyć, wszak życie jest pełne równie słodkich niespodzianek! - ją z Frankiem. Jakże byłoby to cudowne! Rozmarzenie ulatuje z jasnej główki w momencie, gdy dreszcz sunie wzdłuż kręgosłupa, gdy chłód wkrada się na powierzchnię bladej skóry. I jest. Niepokojąco inny, zadziwiająco pełen gracji, niepozostawiający żadnych wątpliwości. Czarnoksiężnik stojący ponad innymi, ponad samym Ministrem Magii. Serce trzepoce w piersi dziewczątka, nie jest to jednak podekscytowanie, a szczery strach, strach oraz zdegustowanie, bo Euri nie była przyjaciółką jakiegoś tam lorda Voldemorta, nie w takiej szacie, którą nosił. Wila opuszcza jednak wzrok, palce splata ze sobą, to rozplata nerwowo i słucha, echa odbijającego się pośród kamiennych ścian krypty. Słucha, lecz nie patrzy. Nie patrzy, nie widzi przerażającej mgły, nie spoziera na człowieka, który mógłby ich wszystkich wybić niczym muchy. Lady Nott nie unosi głowy nawet podczas przemów, postawą wyrażając szacunek, spłoszonym wzrokiem natomiast śledząc zdobienia na czerni sukni. Porusza się, dopiero gdy jej najdroższy lwi rycerz łagodnie wskazuje, iż czas powstać. Żałoba narodowa została ogłoszona, teraz należy pożegnać się po raz ostatni. I Euri chce płakać, chaber oczu skryć pod zasłoną kryształowych łez, bo ona nie będzie, nie będzie patrzeć na trupa! Co jeśli wyjdą z niego białe robaczki, wijące się glizdy? A co jeżeli nagle Alphard otworzy oczy, jeśli ktoś zerknie na niego dłużej? Mdłości podchodzą do gardła, mała lwica czuje, jak nogi się pod nią uginają i niemal cały filigranowy ciężar opiera na ramieniu brata, płaczliwie ociągając się z podejściem. Gdyby to młodszy z męskiego rodzeństwa stałby u jej boku, tak ledwie wymówką mógłby ją obronić przed traumatycznym widokiem, starszy jednak niósł godnie ciężar rodu i najwyraźniej zamierzał pokazać swej młodszej siostrzyczce, iż pewne gesty są istotniejsze ponad komfort. Okrutny, jesteś taki okrutny bracie, łka w duchu, skargi nie wypowiadając. Są coraz bliżej i słodka Marion, lwia przodkini. Mam nadzieję, że nie umrę, wzdycha Euri patrząc na spokojną, nienaturalnie nieporuszoną twarz, nie wiem, jak poradziłabym sobie z własną śmiercią. Nie musiała nic mówić, pan brat wymruczał słowa, których sensu nie potrafiła w swej panice odnaleźć, a następnie niebywale łagodnie, niemal czule poprowadził ją przed oblicze przedstawicieli rodu Black. Euri, z szeroko otwartymi oczętami znaczonymi łzami w kącikach, z pobladłą buzią oraz drżącą dolną wargą zdawała się uosobieniem smutnego, wrażliwego żałobnika, który wcale nie przeżywał załamania nerwowego związanego z bliskością trupa.
- Proszę przyjąć nasze najszczersze kondolencje - zaczyna miękko, cicho, z troską, ze współczuciem, z trudem powstrzymywanymi mdłościami - Świat stracił prawdziwie znamienitego czarodzieja, lecz my straciliśmy cząstkę świata. Mam nadzieję, iż przemijający czas będzie dla was łaskawy, a poświęcenie lorda Alpharda nigdy nie będzie zapomniane. Bardzo mi przykro - kończy z szacunkiem, z płochą niewinnością, posyłając ostatnie spojrzenie Blackom, nim powróci na swe miejsce, nieco słabsza, nieco roztrzęsiona.
| biorę ze sobą szanownego lorda brata oraz moje foszki, a następnie wracam na swoje miejsce jak na grzeczną, smutną lady przystało. Z magicznym wynikiem 13 nie dostrzegam nic dziwnego
- Proszę przyjąć nasze najszczersze kondolencje - zaczyna miękko, cicho, z troską, ze współczuciem, z trudem powstrzymywanymi mdłościami - Świat stracił prawdziwie znamienitego czarodzieja, lecz my straciliśmy cząstkę świata. Mam nadzieję, iż przemijający czas będzie dla was łaskawy, a poświęcenie lorda Alpharda nigdy nie będzie zapomniane. Bardzo mi przykro - kończy z szacunkiem, z płochą niewinnością, posyłając ostatnie spojrzenie Blackom, nim powróci na swe miejsce, nieco słabsza, nieco roztrzęsiona.
| biorę ze sobą szanownego lorda brata oraz moje foszki, a następnie wracam na swoje miejsce jak na grzeczną, smutną lady przystało. Z magicznym wynikiem 13 nie dostrzegam nic dziwnego
Magic tumbled from her pretty lips and when she spoke the language of the universe – the stars
sighed in unison
sighed in unison
Nie udało mi się odzyskać różdżki, która wciąż spoczywała gdzieś w nogach rodziny Burke. Mogłem poprosić o jej podanie, jednakże nie chciałem już wzbudzać kolejnych negatywnych emocji, a tym bardziej przerywać komuś przemowy własnym szeptem, dlatego wstrzymałem się z jakąkolwiek reakcją. W krypcie i tak wydarzyło się już nader wiele.
Wsłuchiwałem się w słowa kolejnych ważnych jegomości oraz nestorów samemu nie decydując się na przemowę. Nie byłem w tym dobry, a już na pewno nie ująłbym tego lepiej niżeli oni, więc w spokoju przeczekałem wszystkie zerkając tylko od czasu do czasu w kierunku Goyla. Byłem przekonany, że gotowało się w nim od środka, lecz nie mogłem nic na to poradzić – nie przewidziałem sytuacji, tak samo jak reakcji Multon i finalnie Craiga. Czas koszmarnie mi się dłużył, a co gorsza brak różdżki nie tyle co niepokoił to budził swego rodzaju dyskomfort. Lubiłem mieć wężowe drewno przy sobie i byłem kompletnie nieprzyzwyczajony do jego braku.
W końcu nadszedł moment na pożegnanie samego Alpharda oraz znacznie prywatniejsze kondolencje. Dźwignąłem się z miejsca i wolnym korkiem ruszyłem w kierunku trumny, aby móc ostatni raz zerknąć na Rycerza Walpurgii, który zginął dla wyższych celów - dla wielu nieosiągalnych. Na pozór wyglądał jakby spał, choć memu czujnemu oku nie umknęły podłużne, czarne linie rozciągające się wzdłuż dłoni, powiek oraz ust zmarłego. Pamiętałem jak tożsame, choć w innym kolorze, pojawiły się na moim ciele, kiedy kamień przejął kontrolę. Ponownie uderzyły mnie obrazy okrągłej komnaty, gdzie granatowy blask uniemożliwiał zebranie myśli, a pulsujące na ścianach „żyłki” zdawały się odbierać siły, a przede wszystkim racjonalny osąd. Odwróciłem się od trumny nie chcąc dłużej tego oglądać – nie mogłem pozwolić, aby akurat teraz obudziły się we mnie parszywe demony.
-Lordzie, lady- zwróciłem się bezpośrednio do rodziców Alpharda. -Przyjmijcie moje kondolencje. To ogromna strata- skinąłem głową z szacunkiem i ten sam gest uczyniłem przenosząc wzrok na resztę rodziny. Nie musiałem się rozwodzić, wiedziałem, iż żadne słowa nie przyniosą im ulgi. Zaraz po tym powróciłem do ostatniego rzędu i oparłem dłonie o oparcie miejsca, które wcześniej zajmowałem. Chciałem pochwycić różdżkę w chwili, kiedy krypta opustoszeje.
Wsłuchiwałem się w słowa kolejnych ważnych jegomości oraz nestorów samemu nie decydując się na przemowę. Nie byłem w tym dobry, a już na pewno nie ująłbym tego lepiej niżeli oni, więc w spokoju przeczekałem wszystkie zerkając tylko od czasu do czasu w kierunku Goyla. Byłem przekonany, że gotowało się w nim od środka, lecz nie mogłem nic na to poradzić – nie przewidziałem sytuacji, tak samo jak reakcji Multon i finalnie Craiga. Czas koszmarnie mi się dłużył, a co gorsza brak różdżki nie tyle co niepokoił to budził swego rodzaju dyskomfort. Lubiłem mieć wężowe drewno przy sobie i byłem kompletnie nieprzyzwyczajony do jego braku.
W końcu nadszedł moment na pożegnanie samego Alpharda oraz znacznie prywatniejsze kondolencje. Dźwignąłem się z miejsca i wolnym korkiem ruszyłem w kierunku trumny, aby móc ostatni raz zerknąć na Rycerza Walpurgii, który zginął dla wyższych celów - dla wielu nieosiągalnych. Na pozór wyglądał jakby spał, choć memu czujnemu oku nie umknęły podłużne, czarne linie rozciągające się wzdłuż dłoni, powiek oraz ust zmarłego. Pamiętałem jak tożsame, choć w innym kolorze, pojawiły się na moim ciele, kiedy kamień przejął kontrolę. Ponownie uderzyły mnie obrazy okrągłej komnaty, gdzie granatowy blask uniemożliwiał zebranie myśli, a pulsujące na ścianach „żyłki” zdawały się odbierać siły, a przede wszystkim racjonalny osąd. Odwróciłem się od trumny nie chcąc dłużej tego oglądać – nie mogłem pozwolić, aby akurat teraz obudziły się we mnie parszywe demony.
-Lordzie, lady- zwróciłem się bezpośrednio do rodziców Alpharda. -Przyjmijcie moje kondolencje. To ogromna strata- skinąłem głową z szacunkiem i ten sam gest uczyniłem przenosząc wzrok na resztę rodziny. Nie musiałem się rozwodzić, wiedziałem, iż żadne słowa nie przyniosą im ulgi. Zaraz po tym powróciłem do ostatniego rzędu i oparłem dłonie o oparcie miejsca, które wcześniej zajmowałem. Chciałem pochwycić różdżkę w chwili, kiedy krypta opustoszeje.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Friedrich Schmidt wydał z siebie specyficzny pomruk, mający być potwierdzeniem na słowa Cilliana. Czuł na sobie jakieś spojrzenie będąc niemal przekonanym iż to, w połączeniu z widzianą twarzą Alpharda jest świadectwem spisku, choć jeszcze nie był pewien o co w tym wszystkim chodzi. Bystre spojrzenie zielonych oczu ważnie przyglądało się zgromadzonym w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby naprowadzić go na sedno spisku. Nigdy nie należał do ufnych czarodziejów, przeszłość zrobiła swoje a i teraźniejszość nie pozwalała mu rozluźnić mięśni, gdy odnosił wrażenie jakoby ktoś go obserwował. To on zwykł obserwować, a postawienie w roli ofiary niezwykle mu się nie podobało.
Siedział tak w ostatnim rzędzie uważnie obserwując trwające przedstawienie. Zielone spojrzenie wodziło od rzędu do rzędu wlepiając się w plecy zgromadzonych rycerzy oraz arystokracji, na dłuższą chwilę zatrzymując się na plecach Evandry. Czy powinien dyskretnie poinformować go o swoich przeczuciach? Nie, nie miał ku temu odpowiedniej okazji, był jednak przekonany, że jego intuicja go nie zawodzi i faktycznie coś może kroić się w powietrzu. Ciężkie westchnienie wyrwało się z jego piersi, a jego uwaga przeniosła się z tyłu głowy lady Rosier w kierunku Lorda Burke. Oburzonego, krzyczącego i... wywalającego Elvirę z ceremonii? Szmalcownik uniósł brew ku górze i już chciał coś powiedzieć do Cilliana, gdy ten postanowił pognać za uzdrowicielką. Zdrajca. Podła gnida, a może... Może to on z Elvirą uknuli spisek? Męska dłoń mocniej zacisnęła się na rękojeści różdżki i już chciał wyjść, upewnić się, co też kombinowali, gdy w krypcie pojawił się ktoś. Wsłuchiwał się w słowa Czarnego Pana nie uciekając od jego postaci wzrokiem, pewien, że nie bez powodu znalazł się w szeregach tej organizacji. W swoim umyśle był myśliwym doskonałym, nie bojącym się brudnej roboty oraz ubrudzenia sobie rąk. Czarnoksiężnik zniknął jednak równie szybko, jak się pojawił.
Nie ruszył ku trumnie od razu będąc pewnym, iż nie jemu powinna przypaść ta rola. Poczekał do momentu, gdy miał wrażenie, że większość żałobników pożegnała się z młodym lordem ruszył w kierunku trumny. Stał przy niej przez chwilę, z dłońmi złożonymi za plecami oraz pochyloną głową, jakoby właśnie przezywał tę chwilę, tak naprawdę dokładnie przyglądając się trupowi. Czarne ślady zdobiły jego szczękę, powieki, usta oraz dłonie co jedynie podsyciło podejrzenia szmalcownika. Coś w tym wszystkim z pewnością było nie tak, jak powinno. Po krótkiej chwili uniósł głowę by z wyrazem powagi podejść do przedstawicieli rodu Black.
- Lordowie Black, lady Black. - Rzekł z szacunkiem w głosie, skłaniając głowę w krótkim skinięciu. - Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje, jestem pewien, że ta strata ubodła całe magiczne społeczeństwo. Pragnę również poinformować, iż osobiście dopilnuję, aby ci z którymi walczył sowicie za to zapłacili. - Słowa Austriaka wybrzmiewały z silnym, niemieckim akcentem. Nigdy nie był dobry w podobnych sytuacjach, nigdy nie opanował zdolności kwiecistego wypowiadania się jak jego ojciec, gdyby jednak to on stał na miejscu rodu Black z pewnością chciałby usłyszeć podobne słowa. Bo czy zemsta nie mogła być najsłodszym z lekarstw? Był szmalcownikiem, zawodowo zajmował się wynajdywaniem szlamu oraz karaluchów biegających po czarodziejskim świecie i jeśli będzie trzeba wymorduje wszystkich, a potwierdzeniem jego postanowienia miało być czarne pudełeczko, jakie wcześniej złożył u trumny lorda Black. Ponownie skinął głową, po czym wrócił na swoje miejsce, pozostając w czujnym napięciu.
| 92 na spostrzegawczość, po wszystkim wracam na swoje miejsce nr. 40
Siedział tak w ostatnim rzędzie uważnie obserwując trwające przedstawienie. Zielone spojrzenie wodziło od rzędu do rzędu wlepiając się w plecy zgromadzonych rycerzy oraz arystokracji, na dłuższą chwilę zatrzymując się na plecach Evandry. Czy powinien dyskretnie poinformować go o swoich przeczuciach? Nie, nie miał ku temu odpowiedniej okazji, był jednak przekonany, że jego intuicja go nie zawodzi i faktycznie coś może kroić się w powietrzu. Ciężkie westchnienie wyrwało się z jego piersi, a jego uwaga przeniosła się z tyłu głowy lady Rosier w kierunku Lorda Burke. Oburzonego, krzyczącego i... wywalającego Elvirę z ceremonii? Szmalcownik uniósł brew ku górze i już chciał coś powiedzieć do Cilliana, gdy ten postanowił pognać za uzdrowicielką. Zdrajca. Podła gnida, a może... Może to on z Elvirą uknuli spisek? Męska dłoń mocniej zacisnęła się na rękojeści różdżki i już chciał wyjść, upewnić się, co też kombinowali, gdy w krypcie pojawił się ktoś. Wsłuchiwał się w słowa Czarnego Pana nie uciekając od jego postaci wzrokiem, pewien, że nie bez powodu znalazł się w szeregach tej organizacji. W swoim umyśle był myśliwym doskonałym, nie bojącym się brudnej roboty oraz ubrudzenia sobie rąk. Czarnoksiężnik zniknął jednak równie szybko, jak się pojawił.
Nie ruszył ku trumnie od razu będąc pewnym, iż nie jemu powinna przypaść ta rola. Poczekał do momentu, gdy miał wrażenie, że większość żałobników pożegnała się z młodym lordem ruszył w kierunku trumny. Stał przy niej przez chwilę, z dłońmi złożonymi za plecami oraz pochyloną głową, jakoby właśnie przezywał tę chwilę, tak naprawdę dokładnie przyglądając się trupowi. Czarne ślady zdobiły jego szczękę, powieki, usta oraz dłonie co jedynie podsyciło podejrzenia szmalcownika. Coś w tym wszystkim z pewnością było nie tak, jak powinno. Po krótkiej chwili uniósł głowę by z wyrazem powagi podejść do przedstawicieli rodu Black.
- Lordowie Black, lady Black. - Rzekł z szacunkiem w głosie, skłaniając głowę w krótkim skinięciu. - Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje, jestem pewien, że ta strata ubodła całe magiczne społeczeństwo. Pragnę również poinformować, iż osobiście dopilnuję, aby ci z którymi walczył sowicie za to zapłacili. - Słowa Austriaka wybrzmiewały z silnym, niemieckim akcentem. Nigdy nie był dobry w podobnych sytuacjach, nigdy nie opanował zdolności kwiecistego wypowiadania się jak jego ojciec, gdyby jednak to on stał na miejscu rodu Black z pewnością chciałby usłyszeć podobne słowa. Bo czy zemsta nie mogła być najsłodszym z lekarstw? Był szmalcownikiem, zawodowo zajmował się wynajdywaniem szlamu oraz karaluchów biegających po czarodziejskim świecie i jeśli będzie trzeba wymorduje wszystkich, a potwierdzeniem jego postanowienia miało być czarne pudełeczko, jakie wcześniej złożył u trumny lorda Black. Ponownie skinął głową, po czym wrócił na swoje miejsce, pozostając w czujnym napięciu.
| 92 na spostrzegawczość, po wszystkim wracam na swoje miejsce nr. 40
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Z niewielkiej, eleganckiej torebki dyskretnie wyciągnęła jedwabną, jasną chusteczkę, którą ukradkiem ocierała płynące z oczu łzy. Żałobna atmosfera, powietrze do cna przesiąknięte smutkiem i żalem, ta muzyka... Wszystko wzięło Fantine w swoje sidła, wprawiając w płaczliwy nastrój. Towarzystwo niżej urodzonych jedynie to pogarszało i Rosierówna sądziła, że nic gorszego się już nie zdarzy, gdy... Usłyszała wrzask lorda Craiga Burke, który tak Fanny zaszokował, że przestała cichutko łkać i odjęła spojrzenie od matki, zapewniającej córkę szeptem, że nie umrze przy porodzie, by dyskretnie zerknąć za siebie. Uniosła dłoń do ust, kiedy lord Burke zaczął się tak wulgarnie wyrażać, jeszcze bardziej zakłócając przebieg uroczystości, zjednując się poziomem z ludźmi bez tytułu. Po kimś takim jak on spodziewała się więcej. Poczuła się głęboko rozczarowana. Chyba nie tylko ona.
- To oburzające - odszepnęła bratu tak, aby otaczająca ją rodzina, w tym także on i Evandra siedzący z przodu, mogli ów szept usłyszeć.
To było wręcz trudne do uwierzenia, że pozwolono na to, aby przebieg ceremonii został aż tak zakłócony. Tymczasem kolejne niespodzianki uniosły brwi Fantine, gdy zaczął kłębić się w krypcie czarny dym i zmaterializował się człowiek, o którym jedynie dotąd słyszała - głównie od brata. Czarny Pan, Lord Voldemort, człowiek, któremu Tristan służył i jaki gromadził wokół siebie samych znamienitych czarodziejów, by poprowadzić ich ku lepszej przyszłości. W Fantine budził szacunek, ale i lęk. Przede wszystkim lęk. Strach tak silny, że znieruchomiała i gdyby ktoś kazał jej się wtedy odezwać, to nie wykrztusiłaby z siebie ani słowa. Słuchała Go jedynie, przemawiał mądrze, a po chwili zniknął. Zastanawiało to Fantine - dlaczego nie został do końca? Nie śmiałaby jednak zapytać o to głośno.
Zwróciła spojrzenie ku przemawiającym, którzy pragnęli wygłosić kilka słów o Alphardzie. Znów zdziwiła ją śmiałość Deirdre, choć może powinna była już do niej przywyknąć. Melisande odprowadziła pełnym współczucia wzrokiem. Pomimo cierpienia i żalu po stracie narzeczonego zaprezentowała się jednak doskonale i przemówiła pięknie. Gdy wróciła na swoje miejsce, Fantine lekko uścisnęła dłoń siostry.
Kiedy przyszła chwila na złożenie kondolencji, ku otwartej trumnie ruszyła razem z panią matką i Melisande. Stanąwszy przy tej trumnie spojrzała na martwego Alpharda, który wyglądał jakby pogrążył się w głębokim śnie. Nie mogła jednak patrzeć na niego zbyt długo. Świadomość, że jest martwy budziła w Fantine strach i lęk jednocześnie.
Lady Cedrina Rosier przemówiła pierwsza, składając na ręce lorda i lady Black kondolencje, sama wiedziała jak wielki to ból pochować własne dziecko - przed kilku laty pożegnała swą najstarszą córkę. To ból, który nigdy nie maleje.
- Lordzie Black, lady Black, ja także pragnę wyrazić swój ogromny smutek i żal z powodu przedwczesnej śmierci lorda Alpharda. Składam na wasze ręce najszczersze kondolencje. Była to śmierć chwalebna i jedyne już co możemy uczynić, to sprawić, by nie została zapomniana - i tak się nie stanie. Pamięć o jego wielkim czynie przetrwa - wyrzekła Fantine, powiódłszy spojrzeniem po lordzie Polluxie, lady Irmie i ich żyjących dzieciach. Miała świadomość jak wiele osób pragnie złożyć kondolencje rodzinie Black, razem z matką wiec podążyła za Tristanem i Evandrą.
- To oburzające - odszepnęła bratu tak, aby otaczająca ją rodzina, w tym także on i Evandra siedzący z przodu, mogli ów szept usłyszeć.
To było wręcz trudne do uwierzenia, że pozwolono na to, aby przebieg ceremonii został aż tak zakłócony. Tymczasem kolejne niespodzianki uniosły brwi Fantine, gdy zaczął kłębić się w krypcie czarny dym i zmaterializował się człowiek, o którym jedynie dotąd słyszała - głównie od brata. Czarny Pan, Lord Voldemort, człowiek, któremu Tristan służył i jaki gromadził wokół siebie samych znamienitych czarodziejów, by poprowadzić ich ku lepszej przyszłości. W Fantine budził szacunek, ale i lęk. Przede wszystkim lęk. Strach tak silny, że znieruchomiała i gdyby ktoś kazał jej się wtedy odezwać, to nie wykrztusiłaby z siebie ani słowa. Słuchała Go jedynie, przemawiał mądrze, a po chwili zniknął. Zastanawiało to Fantine - dlaczego nie został do końca? Nie śmiałaby jednak zapytać o to głośno.
Zwróciła spojrzenie ku przemawiającym, którzy pragnęli wygłosić kilka słów o Alphardzie. Znów zdziwiła ją śmiałość Deirdre, choć może powinna była już do niej przywyknąć. Melisande odprowadziła pełnym współczucia wzrokiem. Pomimo cierpienia i żalu po stracie narzeczonego zaprezentowała się jednak doskonale i przemówiła pięknie. Gdy wróciła na swoje miejsce, Fantine lekko uścisnęła dłoń siostry.
Kiedy przyszła chwila na złożenie kondolencji, ku otwartej trumnie ruszyła razem z panią matką i Melisande. Stanąwszy przy tej trumnie spojrzała na martwego Alpharda, który wyglądał jakby pogrążył się w głębokim śnie. Nie mogła jednak patrzeć na niego zbyt długo. Świadomość, że jest martwy budziła w Fantine strach i lęk jednocześnie.
Lady Cedrina Rosier przemówiła pierwsza, składając na ręce lorda i lady Black kondolencje, sama wiedziała jak wielki to ból pochować własne dziecko - przed kilku laty pożegnała swą najstarszą córkę. To ból, który nigdy nie maleje.
- Lordzie Black, lady Black, ja także pragnę wyrazić swój ogromny smutek i żal z powodu przedwczesnej śmierci lorda Alpharda. Składam na wasze ręce najszczersze kondolencje. Była to śmierć chwalebna i jedyne już co możemy uczynić, to sprawić, by nie została zapomniana - i tak się nie stanie. Pamięć o jego wielkim czynie przetrwa - wyrzekła Fantine, powiódłszy spojrzeniem po lordzie Polluxie, lady Irmie i ich żyjących dzieciach. Miała świadomość jak wiele osób pragnie złożyć kondolencje rodzinie Black, razem z matką wiec podążyła za Tristanem i Evandrą.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Paradoksalnie droga ku mównicy nie była długa. Czas uparcie nie stawał w miejscu dalej gnając przed siebie. Wypowiedziane słowa były zwięzłe. Nie przemawiała jako pierwsza, powtarzać padające słowa, nie mogło przecież przynieść nic więcej. W międzyczasie skrzyżowała wzrok ze spojrzeniem brata. Nie miała trudno z formułowaniem myśli, czy przemawianiem pięknie. Wyuczone, wykalkulowane, logicznie odpowiednie. Ciepła dłoń Fantine zacisnęła się na jej własnej, kiedy na powrót zajęła miejsce. Uniosła wzrok na siostrę, przez chwilę lustrując jej zaczerwienione oczy.
Uparcie ignorowała wszystko to, co do tej pory działo się za jej plecami. Statyczna, piękna, nieprzejęta. Nie przyszła tutaj dziś po zebranie plotek, którymi będzie mogła wymienić się na kolejnym sabacie. Irytowało ją to, że tak wiele osób, na pozór poważnych nie było w stanie zachować się odpowiednio do sytuacji. Powstrzymała zirytowane westchnienie, dusząc je w zarodku. Zawieszając wzrok na stojącej przed nią trumnie. Przymknęła na chwilę powieki.
Kiedy przyszedł czas kondolencji, podniosła się zbliżając się w kierunku Blacków. Nie rozglądała się dookoła. Nie zerkała na ciało ułożone w postawionej trumnie. Chyba nie chciała po raz ostatni oglądać go w takim stanie. Martwego, bardziej bladego niż przeciętnie. Nawet jeśli nadal nie potrafiła odpuścić złości, wolała pamiętać go takim jakim widziała go po raz ostatni.
Tak chyba było lepiej.
- Lordzie Polluksie, lady Irmo, przyjmijcie moje kondolencje. Słowa, choć piękne, nie są w stanie oddać straty, którą światu przyszło dźwigać. Wszyscy odczujemy ten brak dotkliwie. - pochyliła głowę w wyrazie szacunku przed rodzicami Alpharda. Przeniosła wzrok ku Cygnusowi, Rigelowi i Aquili, każdemu spoglądając krótko w oczy. - Niech i wasze czyny, śladem waszego brata, odznaczą się w historii potężnie. - skinęła krótko głową odsuwając się, idąc śladem brata, jak i matki z siostrą. Tym razem też nie przemawiała długo. Żadne ze słów nie były w stanie przynieść im ulgi. Żadne tak naprawdę nie wydawały się też odpowiednie. Odsunęła się robiąc innym miejsce.
Uparcie ignorowała wszystko to, co do tej pory działo się za jej plecami. Statyczna, piękna, nieprzejęta. Nie przyszła tutaj dziś po zebranie plotek, którymi będzie mogła wymienić się na kolejnym sabacie. Irytowało ją to, że tak wiele osób, na pozór poważnych nie było w stanie zachować się odpowiednio do sytuacji. Powstrzymała zirytowane westchnienie, dusząc je w zarodku. Zawieszając wzrok na stojącej przed nią trumnie. Przymknęła na chwilę powieki.
Kiedy przyszedł czas kondolencji, podniosła się zbliżając się w kierunku Blacków. Nie rozglądała się dookoła. Nie zerkała na ciało ułożone w postawionej trumnie. Chyba nie chciała po raz ostatni oglądać go w takim stanie. Martwego, bardziej bladego niż przeciętnie. Nawet jeśli nadal nie potrafiła odpuścić złości, wolała pamiętać go takim jakim widziała go po raz ostatni.
Tak chyba było lepiej.
- Lordzie Polluksie, lady Irmo, przyjmijcie moje kondolencje. Słowa, choć piękne, nie są w stanie oddać straty, którą światu przyszło dźwigać. Wszyscy odczujemy ten brak dotkliwie. - pochyliła głowę w wyrazie szacunku przed rodzicami Alpharda. Przeniosła wzrok ku Cygnusowi, Rigelowi i Aquili, każdemu spoglądając krótko w oczy. - Niech i wasze czyny, śladem waszego brata, odznaczą się w historii potężnie. - skinęła krótko głową odsuwając się, idąc śladem brata, jak i matki z siostrą. Tym razem też nie przemawiała długo. Żadne ze słów nie były w stanie przynieść im ulgi. Żadne tak naprawdę nie wydawały się też odpowiednie. Odsunęła się robiąc innym miejsce.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Black nie spoglądała dalej niż w pustą przestrzeń przed samą sobą. Chociaż dookoła kręcili się ludzie, nie miało to znaczenia. Odcięte udręki w końcu zaczynały być zwyczajnie proste i dalekie. Teraz świat wydawał się być prosty, chociaż jego smutek przesiąkał.
Wtem stanęła przed nią Forsythia, a jej twarz wyglądała inaczej niż cała reszta gości zebranych w krypcie. To jej pierwszej powiedziała o śmierci Alpharda i gdyby nie jej słowa wtedy, gdzie Aquila byłaby teraz? Obiecała przecież, że jej nie zostawi. Kocham cię, jak siostrę, jesteś jedyną..., nie pozwolę cię skrzywdzić, Aquila doskonale pamiętała te słowa, chociaż okoliczności i dokładny moment gdy je usłyszała, wolałaby dawno zostawić za sobą. Teraz ciemna woalka przysłaniała część twarzy Black, ale jej spojrzenie było inne niż tamtej nocy na lodowisku. Nie była już złamana, była silniejsza. Silniejsza o tę śmierć.
- Dziękuję, Forsythio - odpowiedziała skupiając rok na kuzynce, niemal szeptem. - Dziękuję też, że przyszłaś - przymknęła oczy, gdy ta położyła jej dłoń na sercu.
Alphard tam żył... Nie... Alphard nie żył. Alphard był bohaterem. Nie powiedziała jednak ani słowa więcej, pozwalając by kuzynka zabrała dłoń i odeszła. Przez chwilę jeszcze podążała za nią wzrokiem, aż w końcu znów przymknęła oczy. Powstrzymując w środku mimowolne łzy. Chciała jej powiedzieć co postanowiła i wyrzucić z siebie każdy plan, który przecież już teraz starannie układał się w jej głowie. Nie było na to jednak czasu. Uznała, że przecież jeszcze zdąży. W końcu Forsythia nigdy jej nie zostawi. Obiecała.
Kątem oka dostrzegła Celine, która znów rozmawiała z Ministrem Magii. Miała już od niej świeżą chusteczkę, taką jeszcze nie mokrą od łez, chociaż żadnej więcej nie planowała już dzisiaj przelać. Potem lord Cronus Malfoy podszedł z kondolencjami i na chwilę zajął się rozmową z panem ojcem. Nie wnikała w to, sprawa z pewnością przecież nie dotyczyła jej.
Posłała jeszcze Primrose blady uśmiech, zaraz potem wsłuchując się w słowa Francisa, brata Evandry.
- Dziękujemy, Franicisie. Pomoc twoja i twego rodu jest dla nas ważna - powiedziała krótko, lekko kiwając mu głową. Nie wyglądał najlepiej, ale kto wygląda dobrze na pogrzebach? - Droga Cressido - zwróciła się do kuzynki, ściskając jej dłonie. - Wiem, że możemy na Ciebie liczyć, dziękujemy za Twoje wsparcie - powiedziała cicho, chociaż z jej zdaniem nie zgodziła się nawet na moment.
Alpharda nie obchodziło czy byli smutni czy nie. Alphard nie żyje. Przeraźliwy krzyk rozległ się w jej głowie, a Black nie była pewna skąd dokładnie pochodzi. Otworzyła szerzej oczy, spoglądając jeszcze na rodzeństwo w poszukiwaniu pomocy, jednak wszystko zdawało się być normalne, a krzyk od razu ustał. Kto krzyczał? Czy to była ona sama? Czy to ten okropny głos w głowie, który tak mocno starła się wygłuszyć przez ostatnie dni, teraz dawał o sobie znać, czyniąc z tej chwili apogeum łamiącego serce bólu? Chciała wyjść i dać mu ujście, uciec z krypty, ale nie mogła. Wciąż wpatrując się w kolejnych gości, którzy składali jej kondolencje. Zapiekło ją w gardle, ale nie ruszyła się nawet na krok.
Zmrużyła oczy gdy obok pojawił się lord Rosier, jednak nie na nim zawiesiła wzrok. Wyszukiwała przy nim Evandry. Cudownego dotyku Evandry, który był w stanie łagodzić ból. Czy on w ogóle wiedział jakie miał szczęście u boku kogoś takiego? Nie zawsze zgadzała się z ojcami rodów, nie zawsze też milczała, akceptując wszystko to co nastanie, jednak teraz była wdzięczna, że ma opiekę, że opiekę ma też Primrose i, że opiekę ma Evandra. Nawet jeśli u Rosierów. Nastały niespokojne czasy...
Pojawiający się obok kuzyn, Oleander, nieco wybił ją z rytmu, ale jemu również kiwnęła głową ze smutkiem. Każde kondolencje były piękne, ale ile nich było szczerych? Czy w tej krypcie mógł być ktoś kto rzeczywiście pragnął śmierci Alpharda? I gdzie był ten człowiek za którego życie oddał jej brat? Następna podeszła kobieta, blondynka. Wcześniej mignęła jej gdzieś w krypcie, ale nie widziała dokładnie jej twarzy. Mały ognik zapalił się w oczach Aquili, gdy powiedziała, że walczyła razem z Alphardem. To musiało oznaczać, że jest śmierciożerczynią? Rycerką Walpurgii? Starała się zapamiętać jak najwięcej szczegółów jej twarzy, by znaleźć tę kobietę na stypie i porozmawiać. Chciała zapytać jeszcze o jej godność, ale teraz nie było ku temu sposobności. Celine zresztą znów pojawiła się obok niej. To dobrze, nie widziała jej przez pół oficjalnej części ceremonii. Kiwnęła głową młodej Eurydice... Nawet nie sądziła, że ta dziewczyna już skończyła Hogwart. Będzie musiała z nią porozmawiać. W młodym pokoleniu drzemała przecież nowa siła. Gdy pobliżu pojawił się mężczyzna z mocnym akcentem, Aquila ponownie zmrużyła oczy. Widziała go wcześniej, niósł trumnę jej brata, ale teraz zarzekał się, że pomści jego wrogów. Słowa były brutalne, ale dziwnie napawające pewną nadzieją na lepsze. Czy on jednak znał okoliczności śmierci Alpharda? Jego poświęcenie, o którym powiedział jej parę dni wcześniej Rigel, obecny przy odbiorze ciała brata.
Dwie siostry Rosier... Fantine i Melisande. Tej pierwszej nie znała zbyt dobrze, co najwyżej do tej pory mierzyły siebie spojrzeniami, wytykając w myślach błędy każdej. Może nawet potrafiłyby być bliżej, ale nie w tym świecie. Fantine była Rosierem. Melisande jednak... Zawiesiła wzrok na narzeczonej Alpharda. Melisande pochodziła z tego samego rodu, a przecież nawet dziwnie ją polubiła. Przemowa którą dzisiaj wygłosiła była piękna i ona też na pewno cierpiała. O ile żywiła do Alpharda jakiekolwiek uczucia.
- Dziękujemy Wam - powiedziała spokojnie do obydwu sióstr. - Alphard... - zwróciła się bezpośrednio do Melisande. - Byłaś dla niego ważna, Melisande - kiwnęła głową kobiecie.
Gdy wszyscy goście zdążyli złożyć swoje kondolencje, a tłum zaczynał się przerzedzać, wracając na swoje miejsce, Aquila skorzystała z tej ostatniej okazji by podejść do trumny brata. Leżał tam, tak spokojny i niewzruszony. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu jego umysł nie był przesiąknięty złymi myślami, wciąż kłębiącymi się, nie dającymi spokoju.
Za kogo umarłeś, drogi Alphardzie, i czy żałujesz tego co się stało? Jak możesz zresztą żałować, skoro oni wszyscy tak pięknie o Tobie mówią? Pozostałeś bohaterem, a Twoja śmierć nigdy nie zostanie zapomniana, a ja...
- A ja bardzo za tobą tęsknię - powiedziała cicho, dotykając jeszcze palcami wierzchu jego dłoni, by po raz ostatni spojrzeć na zamknięte oczy brata. - Przysięgam Ci, bracie, że będziesz ze mnie dumny - dodała szeptem i odeszła od trumny.
nie widzę nic, wracam na swoje miejsce
Wtem stanęła przed nią Forsythia, a jej twarz wyglądała inaczej niż cała reszta gości zebranych w krypcie. To jej pierwszej powiedziała o śmierci Alpharda i gdyby nie jej słowa wtedy, gdzie Aquila byłaby teraz? Obiecała przecież, że jej nie zostawi. Kocham cię, jak siostrę, jesteś jedyną..., nie pozwolę cię skrzywdzić, Aquila doskonale pamiętała te słowa, chociaż okoliczności i dokładny moment gdy je usłyszała, wolałaby dawno zostawić za sobą. Teraz ciemna woalka przysłaniała część twarzy Black, ale jej spojrzenie było inne niż tamtej nocy na lodowisku. Nie była już złamana, była silniejsza. Silniejsza o tę śmierć.
- Dziękuję, Forsythio - odpowiedziała skupiając rok na kuzynce, niemal szeptem. - Dziękuję też, że przyszłaś - przymknęła oczy, gdy ta położyła jej dłoń na sercu.
Alphard tam żył... Nie... Alphard nie żył. Alphard był bohaterem. Nie powiedziała jednak ani słowa więcej, pozwalając by kuzynka zabrała dłoń i odeszła. Przez chwilę jeszcze podążała za nią wzrokiem, aż w końcu znów przymknęła oczy. Powstrzymując w środku mimowolne łzy. Chciała jej powiedzieć co postanowiła i wyrzucić z siebie każdy plan, który przecież już teraz starannie układał się w jej głowie. Nie było na to jednak czasu. Uznała, że przecież jeszcze zdąży. W końcu Forsythia nigdy jej nie zostawi. Obiecała.
Kątem oka dostrzegła Celine, która znów rozmawiała z Ministrem Magii. Miała już od niej świeżą chusteczkę, taką jeszcze nie mokrą od łez, chociaż żadnej więcej nie planowała już dzisiaj przelać. Potem lord Cronus Malfoy podszedł z kondolencjami i na chwilę zajął się rozmową z panem ojcem. Nie wnikała w to, sprawa z pewnością przecież nie dotyczyła jej.
Posłała jeszcze Primrose blady uśmiech, zaraz potem wsłuchując się w słowa Francisa, brata Evandry.
- Dziękujemy, Franicisie. Pomoc twoja i twego rodu jest dla nas ważna - powiedziała krótko, lekko kiwając mu głową. Nie wyglądał najlepiej, ale kto wygląda dobrze na pogrzebach? - Droga Cressido - zwróciła się do kuzynki, ściskając jej dłonie. - Wiem, że możemy na Ciebie liczyć, dziękujemy za Twoje wsparcie - powiedziała cicho, chociaż z jej zdaniem nie zgodziła się nawet na moment.
Alpharda nie obchodziło czy byli smutni czy nie. Alphard nie żyje. Przeraźliwy krzyk rozległ się w jej głowie, a Black nie była pewna skąd dokładnie pochodzi. Otworzyła szerzej oczy, spoglądając jeszcze na rodzeństwo w poszukiwaniu pomocy, jednak wszystko zdawało się być normalne, a krzyk od razu ustał. Kto krzyczał? Czy to była ona sama? Czy to ten okropny głos w głowie, który tak mocno starła się wygłuszyć przez ostatnie dni, teraz dawał o sobie znać, czyniąc z tej chwili apogeum łamiącego serce bólu? Chciała wyjść i dać mu ujście, uciec z krypty, ale nie mogła. Wciąż wpatrując się w kolejnych gości, którzy składali jej kondolencje. Zapiekło ją w gardle, ale nie ruszyła się nawet na krok.
Zmrużyła oczy gdy obok pojawił się lord Rosier, jednak nie na nim zawiesiła wzrok. Wyszukiwała przy nim Evandry. Cudownego dotyku Evandry, który był w stanie łagodzić ból. Czy on w ogóle wiedział jakie miał szczęście u boku kogoś takiego? Nie zawsze zgadzała się z ojcami rodów, nie zawsze też milczała, akceptując wszystko to co nastanie, jednak teraz była wdzięczna, że ma opiekę, że opiekę ma też Primrose i, że opiekę ma Evandra. Nawet jeśli u Rosierów. Nastały niespokojne czasy...
Pojawiający się obok kuzyn, Oleander, nieco wybił ją z rytmu, ale jemu również kiwnęła głową ze smutkiem. Każde kondolencje były piękne, ale ile nich było szczerych? Czy w tej krypcie mógł być ktoś kto rzeczywiście pragnął śmierci Alpharda? I gdzie był ten człowiek za którego życie oddał jej brat? Następna podeszła kobieta, blondynka. Wcześniej mignęła jej gdzieś w krypcie, ale nie widziała dokładnie jej twarzy. Mały ognik zapalił się w oczach Aquili, gdy powiedziała, że walczyła razem z Alphardem. To musiało oznaczać, że jest śmierciożerczynią? Rycerką Walpurgii? Starała się zapamiętać jak najwięcej szczegółów jej twarzy, by znaleźć tę kobietę na stypie i porozmawiać. Chciała zapytać jeszcze o jej godność, ale teraz nie było ku temu sposobności. Celine zresztą znów pojawiła się obok niej. To dobrze, nie widziała jej przez pół oficjalnej części ceremonii. Kiwnęła głową młodej Eurydice... Nawet nie sądziła, że ta dziewczyna już skończyła Hogwart. Będzie musiała z nią porozmawiać. W młodym pokoleniu drzemała przecież nowa siła. Gdy pobliżu pojawił się mężczyzna z mocnym akcentem, Aquila ponownie zmrużyła oczy. Widziała go wcześniej, niósł trumnę jej brata, ale teraz zarzekał się, że pomści jego wrogów. Słowa były brutalne, ale dziwnie napawające pewną nadzieją na lepsze. Czy on jednak znał okoliczności śmierci Alpharda? Jego poświęcenie, o którym powiedział jej parę dni wcześniej Rigel, obecny przy odbiorze ciała brata.
Dwie siostry Rosier... Fantine i Melisande. Tej pierwszej nie znała zbyt dobrze, co najwyżej do tej pory mierzyły siebie spojrzeniami, wytykając w myślach błędy każdej. Może nawet potrafiłyby być bliżej, ale nie w tym świecie. Fantine była Rosierem. Melisande jednak... Zawiesiła wzrok na narzeczonej Alpharda. Melisande pochodziła z tego samego rodu, a przecież nawet dziwnie ją polubiła. Przemowa którą dzisiaj wygłosiła była piękna i ona też na pewno cierpiała. O ile żywiła do Alpharda jakiekolwiek uczucia.
- Dziękujemy Wam - powiedziała spokojnie do obydwu sióstr. - Alphard... - zwróciła się bezpośrednio do Melisande. - Byłaś dla niego ważna, Melisande - kiwnęła głową kobiecie.
Gdy wszyscy goście zdążyli złożyć swoje kondolencje, a tłum zaczynał się przerzedzać, wracając na swoje miejsce, Aquila skorzystała z tej ostatniej okazji by podejść do trumny brata. Leżał tam, tak spokojny i niewzruszony. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu jego umysł nie był przesiąknięty złymi myślami, wciąż kłębiącymi się, nie dającymi spokoju.
Za kogo umarłeś, drogi Alphardzie, i czy żałujesz tego co się stało? Jak możesz zresztą żałować, skoro oni wszyscy tak pięknie o Tobie mówią? Pozostałeś bohaterem, a Twoja śmierć nigdy nie zostanie zapomniana, a ja...
- A ja bardzo za tobą tęsknię - powiedziała cicho, dotykając jeszcze palcami wierzchu jego dłoni, by po raz ostatni spojrzeć na zamknięte oczy brata. - Przysięgam Ci, bracie, że będziesz ze mnie dumny - dodała szeptem i odeszła od trumny.
nie widzę nic, wracam na swoje miejsce
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Głos Craiga Burke, który odbił się echem w rodzinnej krypcie, brzmiał tak samo, jak krzyk, który rozbrzmiewał w głowie Rigela - zupełnie tak, jakby to on krzyczał, dając upust tym wszystkim emocjom, które się w nim zebrały. Black był mu niesamowicie wdzięczny. I nie ważne, co powiedzą inni, co pomyślą. Ktoś musiał zrobić z tym porządek w sposób zrozumiały dla plebsu.
Nagle poczuł, jak przejmujący chłód zaczyna paraliżować jego ciało. Czarna mgła wpłynęła do ich rodzinnej krypty, a z niej wyłonił się osoba, której Rigel nie mógłby pomylić z nikim innym. Widział go ostatni raz w Stonehenge i długo nie mógł zapomnieć tego widoku. Czarny Pan Lord Voldemort we własnej osobie.
Dreszcz przeszedł po plecach młodego czarodzieja, mimo że za wszelką cenę starał się to ukryć i skupić się na mowie, która była wygłaszana. Dumna. Piękna. Wychwalająca jego brat
Ale Rigel wciąż i wciąż odtwarzał w głowie to samo pytanie.
Dlaczego pozwoliłeś mu umrzeć? Dlaczego…? Kim była osoba, która została uznana za lepszą od Apharda. Dlaczego? Dlaczego mówisz o sprawiedliwości, kiedy mój... nasz brat leży martwy? Co to za sprawiedliwość…?
Kiedy mężczyzna skierował na niego puste spojrzenie, Rigel tylko mocniej zacisnął szczęki.
Czy on słyszał jego myśli? Czy to możliwe?
W tamtym momencie młody Black ponownie zaczynał się złościć. Myśl “niech słucha”, przemknęła szybciej, niż zdążył zrobić z nią cokolwiek.
Kiedy figura Czarnego Pana w końcu zniknęła, poczuł, jak bardzo zmarzł. Czuł, jak jego ciało drży w desperackiej próbie rozgrzania zesztywniałych mięśni. Przez to wszystko, kompletnie nie był w stanie się skupić na słowach Ministra Malfoya i kolejnych przemawiających. Patrzył tylko na nich pustym zmęczonym wzrokiem, słuchając bardziej to, jaką melodie mają ich głosy, niż samą treść przekazu. Jak muzyki.
Otrząsnął się, dopiero kiedy żałobnicy ruszyli w stronę trumny, aby pożegnać się z Alphardem osobiście. Po kolei później podchodzili również do nich, aby złożyć kondolencje.
Rigel spojrzał na Edgara.
Czy ty widziałeś, jak to było naprawdę?
Nie czuł fałszu w jego głosie.
Słowa Charona mocno wzruszyły Irmę. Lord Burke dokładnie opisał to, co teraz czuła - tego najmłodszy z synów był pewien, w końcu od dziecka potrafił idealnie odczytywać jej emocję. Niestety nie mógł tego powiedzieć o ojcu.
Czy jesteśmy dla ciebie tylko figurami na szachownicy, ojcze?
Powinien był się do tego przyzwyczaić. W końcu każdy z nich, każdy szlachetnie urodzony był elementem czegoś większego. Aż i tylko tyle.
Dotyk Prim sprawił, że w końcu przestał drżeć. Jej dłonie były chłodne, jednak było w nich coś stabilnego. Jak gałąź, której chwyta się tonący.
Uśmiechnął się do niej lekko, blado, ale szczerze.
-Dziękuję. - powiedział w końcu, odpowiadając czymś więcej niż tylko skinieniem głowy.
Słowa Faustusa sprawiły, że kolejna przerażająca myśl nawiedziła Rigela - bohaterowie nie umierają, ale ludzie, ukryci za tą nazwą już tak. Powoli zapomina się o ich charakterze, o ich marzeniach, obawach, słabościach. Aż zostanie tylko piękna wydmuszka, bez żywego człowieka wewnątrz. Czy taki los czeka Alpharda?
Następnie podszedł Ares wraz z innymi członkami rodu Carrow. W jego głosie brzmiała prawdziwa duma. Najmłodszy lord Black był mu bardzo wdzięczny za pomoc i konie. Oraz za widok, który przypadkowo ofiarował mu rano, kiedy stado aetonanów przemierzyło londyńskie niebo, sprawiając, że na chwilę zapomniał o bólu i śmierci.
Osoba, nazwana przez Aquilę Corneliusem Sallow wywołała w Rigelu poczucie, że dobrze by było porozmawiać z Aquilą o tym, że jej służąca powinna raczej trzymać się bardziej z tyłu, bo rozprasza co niektórych żałobników…
Co za wstyd.
-Aqui, może…
Nie zdążył zareagować, bo zobaczył, jak Celine poszła do Ministra i zaczęła z nim rozmawiać.
Na Merlina, nie!
Rzucił szybkie badawcze spojrzenie na ojca. Ten zachował kamienną twarz - jak zawsze. Ale Rigel wewnętrznie czuł, że to wszystko może się skończyć w bardzo zły sposób. Szczególnie dla Lovegood.
Kątem oka dostrzegł, jak Forsythia w bardzo oszczędny sposób złożyła im kondolencję. Czy też miała dość? To było tak nierealistyczne. Dzień przed śmiercią Alpharda robili głupoty wymykając się do podziemnego klubu jazzowego. Próbowali bawić się, jakby jutra miało nie być… W pewnym sensie tak było - wszystko, co wydarzyło się po - było już częścią zupełnie innego świata.
Był też i Francis. Zmasakrowany, wyglądający na niewyspanego. Czy on też obudził się w innym świecie? Czy jemu też okrutny i krwiożerczy bożek coś zabrał?
Oferujesz swoją pomoc… ale może to ty teraz jej potrzebujesz?
Kiedy podeszli Rosierowie, uczucie wściekłości powróciło - palące, ostre i bezlitosne. Żeby ukryć swoje emocje, spuścił głowę, udając przeraźliwy smutek. Wiedział, że Tristan wyczyta z jego oczu wszystko. A nie chciał ryzykować kolejnej rozmowy z ojcem-nestorem.
Poniesiecie schedę, tak? Czyli mamy się zabić? Jeden po drugim jak ptactwo podczas polowania? Nie myśl, że damy się wplątać w twoje gierki.
Nie był w stanie spojrzeć na obie kobiety. Ciekawe, czy i one czuły wobec nich odrazę. Musiały. To było u nich - u nich wszystkich - we krwi. Stare rodowe waśnie nie tak łatwo zapomnieć mimo uśmiechów i zapewnień o sojuszu.
Na szczęście tuż za Rosierami pojawił się Oleander, roztaczając swoją specyficzną aurę spokoju i szczerości. Był jak powiew świeżego potężnego wiatru, który rozpędził gromadzące się burzowe chmury. Jeszcze w szkole działał na Blacka w taki sposób - samą obecnością był w stanie wyciszać jego szalejące emocje.
Może faktycznie powinniśmy się wybrać gdzieś razem? Jak kiedyś… za dawnych lat?
Rigel ostrożnie obserwował, jak kolejni żałobnicy podchodzili do nich z kondolencjami, ale myśl, że wśród nich mógł być ktoś, kto żył, dzięki poświęceniu jego brata nie dawała mu spokoju. Patrzył uważnie na to, jak się poruszają. Co mówią. Jak mówią.
Ale nie wiedział, ile z tego było wynikiem ofiar, które musieli przynieść, a ile kłamstwem.
Kto jest tym szczęściarzem, Alphardzie? Kto?
Odczekał, aż siostra odejdzie od trumny, w której leżał ich brat, po czym sam, zbierając ostatki sił, poszedł w tamtą stronę. Alphard wyglądał o wiele lepiej, niż widział go noc, kiedy umarł. Widać było, że osoba, zajmująca się przygotowaniem zwłok do pogrzebu bardzo dobrze wypełniła powierzone jej zadanie... Mimo to Rigel dostrzegł to, co podczas tamtej pamiętnej nocy sprawiło, że prawie zemdlał.
-Żegnaj bracie.
Przysięgam, że będziesz ze mnie dumny.
Po tym wszystkim wrócił na swoje miejsce.
zerkam i widzę, wracam na miejsce
Nagle poczuł, jak przejmujący chłód zaczyna paraliżować jego ciało. Czarna mgła wpłynęła do ich rodzinnej krypty, a z niej wyłonił się osoba, której Rigel nie mógłby pomylić z nikim innym. Widział go ostatni raz w Stonehenge i długo nie mógł zapomnieć tego widoku. Czarny Pan Lord Voldemort we własnej osobie.
Dreszcz przeszedł po plecach młodego czarodzieja, mimo że za wszelką cenę starał się to ukryć i skupić się na mowie, która była wygłaszana. Dumna. Piękna. Wychwalająca jego brat
Ale Rigel wciąż i wciąż odtwarzał w głowie to samo pytanie.
Dlaczego pozwoliłeś mu umrzeć? Dlaczego…? Kim była osoba, która została uznana za lepszą od Apharda. Dlaczego? Dlaczego mówisz o sprawiedliwości, kiedy mój... nasz brat leży martwy? Co to za sprawiedliwość…?
Kiedy mężczyzna skierował na niego puste spojrzenie, Rigel tylko mocniej zacisnął szczęki.
Czy on słyszał jego myśli? Czy to możliwe?
W tamtym momencie młody Black ponownie zaczynał się złościć. Myśl “niech słucha”, przemknęła szybciej, niż zdążył zrobić z nią cokolwiek.
Kiedy figura Czarnego Pana w końcu zniknęła, poczuł, jak bardzo zmarzł. Czuł, jak jego ciało drży w desperackiej próbie rozgrzania zesztywniałych mięśni. Przez to wszystko, kompletnie nie był w stanie się skupić na słowach Ministra Malfoya i kolejnych przemawiających. Patrzył tylko na nich pustym zmęczonym wzrokiem, słuchając bardziej to, jaką melodie mają ich głosy, niż samą treść przekazu. Jak muzyki.
Otrząsnął się, dopiero kiedy żałobnicy ruszyli w stronę trumny, aby pożegnać się z Alphardem osobiście. Po kolei później podchodzili również do nich, aby złożyć kondolencje.
Rigel spojrzał na Edgara.
Czy ty widziałeś, jak to było naprawdę?
Nie czuł fałszu w jego głosie.
Słowa Charona mocno wzruszyły Irmę. Lord Burke dokładnie opisał to, co teraz czuła - tego najmłodszy z synów był pewien, w końcu od dziecka potrafił idealnie odczytywać jej emocję. Niestety nie mógł tego powiedzieć o ojcu.
Czy jesteśmy dla ciebie tylko figurami na szachownicy, ojcze?
Powinien był się do tego przyzwyczaić. W końcu każdy z nich, każdy szlachetnie urodzony był elementem czegoś większego. Aż i tylko tyle.
Dotyk Prim sprawił, że w końcu przestał drżeć. Jej dłonie były chłodne, jednak było w nich coś stabilnego. Jak gałąź, której chwyta się tonący.
Uśmiechnął się do niej lekko, blado, ale szczerze.
-Dziękuję. - powiedział w końcu, odpowiadając czymś więcej niż tylko skinieniem głowy.
Słowa Faustusa sprawiły, że kolejna przerażająca myśl nawiedziła Rigela - bohaterowie nie umierają, ale ludzie, ukryci za tą nazwą już tak. Powoli zapomina się o ich charakterze, o ich marzeniach, obawach, słabościach. Aż zostanie tylko piękna wydmuszka, bez żywego człowieka wewnątrz. Czy taki los czeka Alpharda?
Następnie podszedł Ares wraz z innymi członkami rodu Carrow. W jego głosie brzmiała prawdziwa duma. Najmłodszy lord Black był mu bardzo wdzięczny za pomoc i konie. Oraz za widok, który przypadkowo ofiarował mu rano, kiedy stado aetonanów przemierzyło londyńskie niebo, sprawiając, że na chwilę zapomniał o bólu i śmierci.
Osoba, nazwana przez Aquilę Corneliusem Sallow wywołała w Rigelu poczucie, że dobrze by było porozmawiać z Aquilą o tym, że jej służąca powinna raczej trzymać się bardziej z tyłu, bo rozprasza co niektórych żałobników…
Co za wstyd.
-Aqui, może…
Nie zdążył zareagować, bo zobaczył, jak Celine poszła do Ministra i zaczęła z nim rozmawiać.
Na Merlina, nie!
Rzucił szybkie badawcze spojrzenie na ojca. Ten zachował kamienną twarz - jak zawsze. Ale Rigel wewnętrznie czuł, że to wszystko może się skończyć w bardzo zły sposób. Szczególnie dla Lovegood.
Kątem oka dostrzegł, jak Forsythia w bardzo oszczędny sposób złożyła im kondolencję. Czy też miała dość? To było tak nierealistyczne. Dzień przed śmiercią Alpharda robili głupoty wymykając się do podziemnego klubu jazzowego. Próbowali bawić się, jakby jutra miało nie być… W pewnym sensie tak było - wszystko, co wydarzyło się po - było już częścią zupełnie innego świata.
Był też i Francis. Zmasakrowany, wyglądający na niewyspanego. Czy on też obudził się w innym świecie? Czy jemu też okrutny i krwiożerczy bożek coś zabrał?
Oferujesz swoją pomoc… ale może to ty teraz jej potrzebujesz?
Kiedy podeszli Rosierowie, uczucie wściekłości powróciło - palące, ostre i bezlitosne. Żeby ukryć swoje emocje, spuścił głowę, udając przeraźliwy smutek. Wiedział, że Tristan wyczyta z jego oczu wszystko. A nie chciał ryzykować kolejnej rozmowy z ojcem-nestorem.
Poniesiecie schedę, tak? Czyli mamy się zabić? Jeden po drugim jak ptactwo podczas polowania? Nie myśl, że damy się wplątać w twoje gierki.
Nie był w stanie spojrzeć na obie kobiety. Ciekawe, czy i one czuły wobec nich odrazę. Musiały. To było u nich - u nich wszystkich - we krwi. Stare rodowe waśnie nie tak łatwo zapomnieć mimo uśmiechów i zapewnień o sojuszu.
Na szczęście tuż za Rosierami pojawił się Oleander, roztaczając swoją specyficzną aurę spokoju i szczerości. Był jak powiew świeżego potężnego wiatru, który rozpędził gromadzące się burzowe chmury. Jeszcze w szkole działał na Blacka w taki sposób - samą obecnością był w stanie wyciszać jego szalejące emocje.
Może faktycznie powinniśmy się wybrać gdzieś razem? Jak kiedyś… za dawnych lat?
Rigel ostrożnie obserwował, jak kolejni żałobnicy podchodzili do nich z kondolencjami, ale myśl, że wśród nich mógł być ktoś, kto żył, dzięki poświęceniu jego brata nie dawała mu spokoju. Patrzył uważnie na to, jak się poruszają. Co mówią. Jak mówią.
Ale nie wiedział, ile z tego było wynikiem ofiar, które musieli przynieść, a ile kłamstwem.
Kto jest tym szczęściarzem, Alphardzie? Kto?
Odczekał, aż siostra odejdzie od trumny, w której leżał ich brat, po czym sam, zbierając ostatki sił, poszedł w tamtą stronę. Alphard wyglądał o wiele lepiej, niż widział go noc, kiedy umarł. Widać było, że osoba, zajmująca się przygotowaniem zwłok do pogrzebu bardzo dobrze wypełniła powierzone jej zadanie... Mimo to Rigel dostrzegł to, co podczas tamtej pamiętnej nocy sprawiło, że prawie zemdlał.
-Żegnaj bracie.
Przysięgam, że będziesz ze mnie dumny.
Po tym wszystkim wrócił na swoje miejsce.
zerkam i widzę, wracam na miejsce
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Czerń osłabienia odpłynęła, odsunął dłoń, mamrocząc ciche przeprosiny w stronę Claude'a; upewnił się przy okazji wzrokiem, czy on także poczuł się już lepiej - duszny zapach zdawał się oddziaływać i na siedzącego obok niego mężczyznę, z którego twarzy również umknęły kolory.
Inna czerń napłynęła gęstym dymem. Dziś widział go po raz pierwszy; zimne spojrzenie wskrzesiło kilka iskier emocji, gdy obserwował Czarnego Pana, sunącego nad posadzką; gdy słuchał każdego jego słowa, tak uważnie, jakby miał nauczyć się ich na pamięć - by żadne mu nie umknęło. Prześlizgnął się wzrokiem po pierścieniu - artefakcie? - zaintrygowany tym, czy to coś, z czego Czarny Pan czerpie jeszcze więcej czarnomagicznej mocy - zaraz jednak na powrót przyglądać się zaczął tylko jego twarzy, przeczuwając, iż dym pomknie gdzieś indziej, dalej, ku swym sprawom.
Wysłuchał i pozostałych przemów w nienagannej ciszy; a gdy goście zaczęli podchodzić do rodziny, odczekał chwilę, nim i sam ruszył w stronę Blacków.
- Lordzie Black, lady Black, w imieniu Borginów raz jeszcze pragnę złożyć najszczersze kondolencje. Walka jeszcze trwa, będziemy - my, Rycerze - kontynuować tę wojnę tak długo, aż nie znajdzie się już nikt bluźniący pamięci lorda Alpharda, czyniący wbrew jego przekonaniom - to była obietnica nieskładania różdżek, oddania się w pełni oczyszczeniu tego świata. Skłonił się, a następnie podszedł do Cygnusa, Rigela i Aquily. - Za sprawą lorda niegdyś nadejdzie czas, gdy czarodzieje pozostaną zawsze czyści - motto Blacków stało się mottem wszystkich, którzy walczą o lepszy świat. I przed nimi skłonił się sztywno, nieumiejętnie, nim niespiesznie podszedł do trumny. Wyżłobione na niej czarne kruki w locie rozpościerały skrzydła szeroko, dusza lorda Blacka uleciała wraz nimi. Przygotowane do pochówku ciało kryło w sobie piękno wieczności.
- Farvel - żegnaj, lordzie Black; wyczulone na czarnomagiczne piętna wzrok zatrzymał się na dłużej na czarnych śladach na szczęce, powiekach, ustach i w końcu dłoniach zmarłego; wyglądało to zupełnie tak, jakby czerń wsączyła się pod skórę - nie dał po sobie jednak jakkolwiek poznać, iż cokolwiek dostrzegł, w naturalnym sobie spokoju odsunął się od trumny, by powrócić na swoje miejsce.
obczajam, widzę
Inna czerń napłynęła gęstym dymem. Dziś widział go po raz pierwszy; zimne spojrzenie wskrzesiło kilka iskier emocji, gdy obserwował Czarnego Pana, sunącego nad posadzką; gdy słuchał każdego jego słowa, tak uważnie, jakby miał nauczyć się ich na pamięć - by żadne mu nie umknęło. Prześlizgnął się wzrokiem po pierścieniu - artefakcie? - zaintrygowany tym, czy to coś, z czego Czarny Pan czerpie jeszcze więcej czarnomagicznej mocy - zaraz jednak na powrót przyglądać się zaczął tylko jego twarzy, przeczuwając, iż dym pomknie gdzieś indziej, dalej, ku swym sprawom.
Wysłuchał i pozostałych przemów w nienagannej ciszy; a gdy goście zaczęli podchodzić do rodziny, odczekał chwilę, nim i sam ruszył w stronę Blacków.
- Lordzie Black, lady Black, w imieniu Borginów raz jeszcze pragnę złożyć najszczersze kondolencje. Walka jeszcze trwa, będziemy - my, Rycerze - kontynuować tę wojnę tak długo, aż nie znajdzie się już nikt bluźniący pamięci lorda Alpharda, czyniący wbrew jego przekonaniom - to była obietnica nieskładania różdżek, oddania się w pełni oczyszczeniu tego świata. Skłonił się, a następnie podszedł do Cygnusa, Rigela i Aquily. - Za sprawą lorda niegdyś nadejdzie czas, gdy czarodzieje pozostaną zawsze czyści - motto Blacków stało się mottem wszystkich, którzy walczą o lepszy świat. I przed nimi skłonił się sztywno, nieumiejętnie, nim niespiesznie podszedł do trumny. Wyżłobione na niej czarne kruki w locie rozpościerały skrzydła szeroko, dusza lorda Blacka uleciała wraz nimi. Przygotowane do pochówku ciało kryło w sobie piękno wieczności.
- Farvel - żegnaj, lordzie Black; wyczulone na czarnomagiczne piętna wzrok zatrzymał się na dłużej na czarnych śladach na szczęce, powiekach, ustach i w końcu dłoniach zmarłego; wyglądało to zupełnie tak, jakby czerń wsączyła się pod skórę - nie dał po sobie jednak jakkolwiek poznać, iż cokolwiek dostrzegł, w naturalnym sobie spokoju odsunął się od trumny, by powrócić na swoje miejsce.
obczajam, widzę
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ceremonia była coraz smutniejsza, a wraz z postępującą degrengoladą zachowań tłumu postępowała rozpacz Cordelii. Nie dość, że prześladowały ją wizje własnego pogrzebu, na którym byłaby taka b r z y d k a , do tego pozbawiona możliwości uśmiechania się i poprawiania loków, to jeszcze musiała znosić wyrzucenie poza nawias dramatów, dziejących się w tyle sali. Słyszała pomruki, okrzyki, przemówienia oraz inne, dziwne dźwięki, przypominające buchający ogień, ale dobre wychowanie uniemożliwiało ponowne odwrócenie się, by śledzić potencjalne narodziny setek plotek. Do tego wszystkie te przemowy były niemożebnie nudne, a w krypcie było coraz zimniej. Usta lady Malfoy coraz mocniej wyginały się w podkówkę, pasowała więc mimiką do atmosfery pogrzebu, ale opanowująca ją melancholia nie miała zbyt wiele wspólnego z leżącym w trumnie Alphardem. Nawet monolog ojca, którego – z przyzwyczajenia? – po prostu lubiła słuchać nie poprawił humoru. Siedziała więc z nosem na kwintę, mając nadzieję, że te smętne chwile zbliżają się do końca – i że po pogrzebie zaplanowano jakąś stypę, chociaż skromniutką, na której będzie mogła w końcu przestać się śmiertelnie nudzić.
Cordelia nie nauczyła się jeszcze ostrożności w kreowaniu marzeń, bo wkrótce otrzymała całą serie rozrywkowych bodźców przeróżnego kalibru. Najpierw podeszła do nich znów, namolnie, ta jasnowłosa wywłoka o wyglądzie wypłosza (innego określenia na służalcze spojrzenie znaleźć nie mogła), do tego pochylająca się ku jej ojcu zdecydowanie zbyt poufale. Malfówna siedziała na tyle blisko, by słyszeć odpowiedzi ojca, zresztą, sama przekręciła się znacząco w bok, jastrzębim i jasno niechętnym spojrzeniem obrzucając Celine. By lepiej widzieć i oceniać tą…skończoną lafiryndę, która właściwie próbowała namolnym pojawianiem się…uwieść jej ojca? Czy można było kontekst jego zakłopotanych odpowiedzi odczytać inaczej? Wspominał przecież o matrymonialnych planach? I jej ukochanej, zmarłej mamusi? W oczach Cordelii rozbłysnęły łzy; może i nie słyszała wypowiedzi dziewczyny, ale słowa ojca i to, co wpadło do ucha rozkapryszonej damy było wystarczające, by niezwykle ją oburzyć. Szczęśliwie – dla Celine i wszystkich zgromadzonych – rozpacz zacisnęła gardło na tyle, by Malfoyówna nie dołączyła do korowodu klaunów, zamieniających ceremonię w cyrkowy występ. Z łzami cieknącymi z oczu siedziała jeszcze chwilę, po czym chwyciła ojca za rękę w dramatycznym geście. – Czego od ciebie chce ta krnąbrna służka, ojcze? Dlaczego przeszkadza nam w zadumie i refleksji? Czy właśnie pohańbiła pamięć pani matki? – spytała cicho, piskliwie, potwornie rozżalonym tonem. Potem jednak zamilkła, wiedząc, że nie wypada prowadzić rozmów w czasie pogrzebu, który wstępował na kolejny poziom.
Obawiała się go najbardziej, nie chciała przecież podchodzić do trupa – tak znajdowała się zbyt blisko Alpharda. Musiała jednak to zrobić, wszyscy na nią patrzyli, w odpowiedniej chwili podniosła się więc z krzesła i ruszyła obok ojca. Prezentując się nienagannie: spod woalki wyraźnie było widać zbolałą minę oraz ślady łez, które ciągle ciekły po twarzy. Gdy znaleźli się przy trumnie, mocno zacisnęła oczy, żeby nie widzieć z bliska ciała zmarłego. Wstrzymała też oddech, dając się poprowadzić nieco na ślepo, na szczęście odwrócona tyłem do pozostałych. Skinęła sztywno głową, po czym, nie tyle pobladła, co nieco zzieleniała z emocji i obrzydzenia (na Merlina, stała dosłownie centymetry od z w ł o k; to nie było miejsce dla damy), ruszyła ku rodzinie Blacków. Poczekała na swoją kolej w złożeniu kondolencji, z szacunkiem i odpowiednimi manierami składając najszczersze wyrazy szacunku krewnym, lady Irmie, a w końcu – razem z ojcem – Polluksowi. Bezgraniczny smutek został szybko zastąpiony…szokiem i ciekawością. Przysłuchiwała się wymianie zdań między Ministrem a lordem Blackiem uważnie, prawie rozdziawiając buzię. Zapanowała nad tym odruchem, przestała też płakać, zdziwiona tymi wieściami – cóż to były za informacje! Nie mogła się doczekać aż rozgłosi je światu, na razie jednak nie było ku temu sposobności, nawet, gdy przesunęła się, by złożyć kondolencje Rigelowi, a w końcu – najukochańszej Aquili. Tu nie powstrzymała się od pochwycenia kobiety za obydwie dłonie, a później: przytulenia jej. Z klasą, oddaniem, szacunkiem, ale i morzem czułości. – Tak bardzo mi przykro, najmilsza przyjaciółko – że nie będziesz mogła teraz przez jakiś czas tańczyć i ubierać się bardziej kolorowo dodała w myślach, jeszcze przez moment trzymając dziewczynę w dziecięcym wręcz, niewinnym uścisku.- Ale szykują się dla ciebie wspaniałe chwile! Nadchodzą lepsze wieści, zobaczysz! – szepnęła jej na ucho tonem zdecydowanie zbyt podekscytowanym jak na pogrzeb. Ach, staną się rodziną – a przynajmniej w pewnym sensie. O detale zamierzała dopytać umiłowanego ojca, ale to, co podsłuchała pomiędzy Polluksem a Cronusem dawało dużo nadziei na wspaniałe zmiany. – Tylko zwolnij tę krnąbrną dziewuchę, zachowuje się dziś więcej niż nieobyczajnie, nachodząc mego ojca. Taki wstyd! - dorzuciła jeszcze cichym, zbolałym tonem, po czym wyprostowała się i jeszcze raz skłoniła głowę w geście wsparcia i szacunku. Następnie – powróciła z ojcem na swoje miejsca, już w znacznie lepszym nastroju. Jeśli to, co podsłuchała podczas rozmowy arystokratów się spełni – cóż, nie mogła się doczekać wyboru kreacji na nadchodzące podwieczorki, w czasie których podzieli się z wszystkimi tą pikantną plotką.
Cordelia nie nauczyła się jeszcze ostrożności w kreowaniu marzeń, bo wkrótce otrzymała całą serie rozrywkowych bodźców przeróżnego kalibru. Najpierw podeszła do nich znów, namolnie, ta jasnowłosa wywłoka o wyglądzie wypłosza (innego określenia na służalcze spojrzenie znaleźć nie mogła), do tego pochylająca się ku jej ojcu zdecydowanie zbyt poufale. Malfówna siedziała na tyle blisko, by słyszeć odpowiedzi ojca, zresztą, sama przekręciła się znacząco w bok, jastrzębim i jasno niechętnym spojrzeniem obrzucając Celine. By lepiej widzieć i oceniać tą…skończoną lafiryndę, która właściwie próbowała namolnym pojawianiem się…uwieść jej ojca? Czy można było kontekst jego zakłopotanych odpowiedzi odczytać inaczej? Wspominał przecież o matrymonialnych planach? I jej ukochanej, zmarłej mamusi? W oczach Cordelii rozbłysnęły łzy; może i nie słyszała wypowiedzi dziewczyny, ale słowa ojca i to, co wpadło do ucha rozkapryszonej damy było wystarczające, by niezwykle ją oburzyć. Szczęśliwie – dla Celine i wszystkich zgromadzonych – rozpacz zacisnęła gardło na tyle, by Malfoyówna nie dołączyła do korowodu klaunów, zamieniających ceremonię w cyrkowy występ. Z łzami cieknącymi z oczu siedziała jeszcze chwilę, po czym chwyciła ojca za rękę w dramatycznym geście. – Czego od ciebie chce ta krnąbrna służka, ojcze? Dlaczego przeszkadza nam w zadumie i refleksji? Czy właśnie pohańbiła pamięć pani matki? – spytała cicho, piskliwie, potwornie rozżalonym tonem. Potem jednak zamilkła, wiedząc, że nie wypada prowadzić rozmów w czasie pogrzebu, który wstępował na kolejny poziom.
Obawiała się go najbardziej, nie chciała przecież podchodzić do trupa – tak znajdowała się zbyt blisko Alpharda. Musiała jednak to zrobić, wszyscy na nią patrzyli, w odpowiedniej chwili podniosła się więc z krzesła i ruszyła obok ojca. Prezentując się nienagannie: spod woalki wyraźnie było widać zbolałą minę oraz ślady łez, które ciągle ciekły po twarzy. Gdy znaleźli się przy trumnie, mocno zacisnęła oczy, żeby nie widzieć z bliska ciała zmarłego. Wstrzymała też oddech, dając się poprowadzić nieco na ślepo, na szczęście odwrócona tyłem do pozostałych. Skinęła sztywno głową, po czym, nie tyle pobladła, co nieco zzieleniała z emocji i obrzydzenia (na Merlina, stała dosłownie centymetry od z w ł o k; to nie było miejsce dla damy), ruszyła ku rodzinie Blacków. Poczekała na swoją kolej w złożeniu kondolencji, z szacunkiem i odpowiednimi manierami składając najszczersze wyrazy szacunku krewnym, lady Irmie, a w końcu – razem z ojcem – Polluksowi. Bezgraniczny smutek został szybko zastąpiony…szokiem i ciekawością. Przysłuchiwała się wymianie zdań między Ministrem a lordem Blackiem uważnie, prawie rozdziawiając buzię. Zapanowała nad tym odruchem, przestała też płakać, zdziwiona tymi wieściami – cóż to były za informacje! Nie mogła się doczekać aż rozgłosi je światu, na razie jednak nie było ku temu sposobności, nawet, gdy przesunęła się, by złożyć kondolencje Rigelowi, a w końcu – najukochańszej Aquili. Tu nie powstrzymała się od pochwycenia kobiety za obydwie dłonie, a później: przytulenia jej. Z klasą, oddaniem, szacunkiem, ale i morzem czułości. – Tak bardzo mi przykro, najmilsza przyjaciółko – że nie będziesz mogła teraz przez jakiś czas tańczyć i ubierać się bardziej kolorowo dodała w myślach, jeszcze przez moment trzymając dziewczynę w dziecięcym wręcz, niewinnym uścisku.- Ale szykują się dla ciebie wspaniałe chwile! Nadchodzą lepsze wieści, zobaczysz! – szepnęła jej na ucho tonem zdecydowanie zbyt podekscytowanym jak na pogrzeb. Ach, staną się rodziną – a przynajmniej w pewnym sensie. O detale zamierzała dopytać umiłowanego ojca, ale to, co podsłuchała pomiędzy Polluksem a Cronusem dawało dużo nadziei na wspaniałe zmiany. – Tylko zwolnij tę krnąbrną dziewuchę, zachowuje się dziś więcej niż nieobyczajnie, nachodząc mego ojca. Taki wstyd! - dorzuciła jeszcze cichym, zbolałym tonem, po czym wyprostowała się i jeszcze raz skłoniła głowę w geście wsparcia i szacunku. Następnie – powróciła z ojcem na swoje miejsca, już w znacznie lepszym nastroju. Jeśli to, co podsłuchała podczas rozmowy arystokratów się spełni – cóż, nie mogła się doczekać wyboru kreacji na nadchodzące podwieczorki, w czasie których podzieli się z wszystkimi tą pikantną plotką.
Przerwana minuta ciszy wywołała na twarzy Evandry zaskoczenie. Nie mogła wprost uwierzyć, że nie stanęło na pojedynczym wybryku, a kolejne nieprawidłowości posypały się w widowiskowy sposób. Zamiast na prowodyrów zamieszania spojrzała na Aquilę, która słuchała właśnie słów lorda Burke i niemym gestem podziękowała mu za reakcję. Nie sądziła, że pokorne błaganie o wybaczenie jest w stanie przesłonić braki w ogładzie i wulgarne słownictwo, nawet w obronie dobrego imienia Alpharda. To, co zdziwiło ją jeszcze bardziej, to poufałość, to jaką przyjaciółka okazywała lordowi; zapisała sobie w pamięci, by wypytać ją o to przy innej okazji.
Kłęby czarnego dymu wyrwały ją z zamyślenia nad intencjami lady Black. Spojrzenie przykuwały zawarta w każdym jego ruchu teatralność oraz towarzyszący mu chłód, Evandra czuła nacisk wzroku przesuwającego się po zebranych. Idąc śladem Tristana pokłoniła się Czarnemu Panu. Znała swoje miejsce, jak i obowiązki, i nawet szokujące zachowanie żałobników z tyłu sali nie pozwoliło jej o nich zapomnieć nawet na sekundę.
Nie zdziwiła jej mnogość przemówień, lord Black był znanym i szanowanym czarodziejem, nic więc dziwnego, że każdy chciał upamiętnić jego ofiarę. Trzydniowa żałoba ogłoszona przez Ministra była jednak niczym w związku z żalem, jaki przepełniał serca zgromadzonych. Ze smutkiem wpatrywała się w przemawiającą Melisande, uświadamiając sobie, że tak naprawdę nie zdołała jej jeszcze w pełni poznać i że musi ją wesprzeć nie tylko ze względu na śmierć narzeczonego. Słowa Deirdre zastanowiły ją tylko na krótką chwilę, nieco bardziej rozumiała jednak dlaczego zarówno ona, jak i Ramsey nie zdecydowali się opuścić miejsc z drugiego rzędu.
Podniosła się z miejsca i korzystając z użyczonego jej ramienia ruszyła z Tristanem oraz Fantine i Melisande, by złożyć Blackom kondolencje. Do mogiły chciała zerknąć tylko na krótką chwilę. Szykowna szata świetnie korespondowała z czernią satynowego obicia trumny, ale to nie kompozycja tkanin ani efektowne zdobienia trumny przykuły jej uwagę, a czarne ślady widoczne na skórze Alpharda. Nałożona z wielką starannością gruba warstwa pudru zwiodłaby każdego nieobytego ze sztuką makijażu, ale Evandra zwracała uwagę na wszelkie mankamenty cery. Po raz kolejny tego dnia przeszedł ją dreszcz, gdy uświadomiła sobie potęgę sił, które pokonały lorda Blacka. Chęć zobaczenia całej sieci drobnych, czarnych nitek pochłonęła ją tak bardzo, że z trudem oderwała wzrok w momencie, gdy Tristan zdążył złożyć już kondolencje. Nie była do końca świadoma jakie słowa już padły, a że nie chciała wygłupić się powtórzeniami, by wyrazić swój dogłębny smutek skinęła głową nestorskiej parze, a także ich dzieciom. Nie uważała, by rzucanie się w objęcia Aquili byłoby jakkolwiek pozytywnie odebrane. Wciąż towarzyszył jej wstyd za opieszałość i brak reakcji w dniu śmierci Alpharda. Zdążyła zagłuszyć wyrzuty sumienia pracą, lecz wszystkie wracały, gdy ich spojrzenia spotkały się ze sobą na tę krótką chwilę. Z Rigelem wymieniła przed uroczystością kilka listów, zdawał się trzymać lepiej od młodszej siostry, ale skupione spojrzenie wskazywało na to, że walczy - z myślami, uczuciami, samym sobą. Opiekuńczość i chęć wsparcia najbliższych przemawiała teraz przez nią najmocniej, wiedziała że w kilka dni po pogrzebie będzie musiała poświęcić przyjacielowi trochę czasu.
Odwróciwszy się od Blacków zerknęła na drugą stronę rzędów siedzeń, a jej spojrzenie spotkało się z szarozielonymi tęczówkami Francisa. Ich ostatnia rozmowa daleka była od ideału, a wściekłość, do jakiej ją wtedy doprowadził, zdążyła dość niefortunnie przelać w międzyczasie na Aresa. Powzięła już wcześniej decyzję o wyklarowaniu sytuacji, łudząc się, że obaj zrozumieją jej nagłe wybuchy i odsuną je w niepamięć. Sam środek ceremonii pogrzebowej nie był do tego dobrym momentem, więc już po krótkiej chwili zabrała wzrok z kuzyna oraz brata i wraz z resztą rodziny wróciła na zajmowane wcześniej miejsca, w milczeniu oczekując dalszej części uroczystości.
| spostrzegawczość 94
Kłęby czarnego dymu wyrwały ją z zamyślenia nad intencjami lady Black. Spojrzenie przykuwały zawarta w każdym jego ruchu teatralność oraz towarzyszący mu chłód, Evandra czuła nacisk wzroku przesuwającego się po zebranych. Idąc śladem Tristana pokłoniła się Czarnemu Panu. Znała swoje miejsce, jak i obowiązki, i nawet szokujące zachowanie żałobników z tyłu sali nie pozwoliło jej o nich zapomnieć nawet na sekundę.
Nie zdziwiła jej mnogość przemówień, lord Black był znanym i szanowanym czarodziejem, nic więc dziwnego, że każdy chciał upamiętnić jego ofiarę. Trzydniowa żałoba ogłoszona przez Ministra była jednak niczym w związku z żalem, jaki przepełniał serca zgromadzonych. Ze smutkiem wpatrywała się w przemawiającą Melisande, uświadamiając sobie, że tak naprawdę nie zdołała jej jeszcze w pełni poznać i że musi ją wesprzeć nie tylko ze względu na śmierć narzeczonego. Słowa Deirdre zastanowiły ją tylko na krótką chwilę, nieco bardziej rozumiała jednak dlaczego zarówno ona, jak i Ramsey nie zdecydowali się opuścić miejsc z drugiego rzędu.
Podniosła się z miejsca i korzystając z użyczonego jej ramienia ruszyła z Tristanem oraz Fantine i Melisande, by złożyć Blackom kondolencje. Do mogiły chciała zerknąć tylko na krótką chwilę. Szykowna szata świetnie korespondowała z czernią satynowego obicia trumny, ale to nie kompozycja tkanin ani efektowne zdobienia trumny przykuły jej uwagę, a czarne ślady widoczne na skórze Alpharda. Nałożona z wielką starannością gruba warstwa pudru zwiodłaby każdego nieobytego ze sztuką makijażu, ale Evandra zwracała uwagę na wszelkie mankamenty cery. Po raz kolejny tego dnia przeszedł ją dreszcz, gdy uświadomiła sobie potęgę sił, które pokonały lorda Blacka. Chęć zobaczenia całej sieci drobnych, czarnych nitek pochłonęła ją tak bardzo, że z trudem oderwała wzrok w momencie, gdy Tristan zdążył złożyć już kondolencje. Nie była do końca świadoma jakie słowa już padły, a że nie chciała wygłupić się powtórzeniami, by wyrazić swój dogłębny smutek skinęła głową nestorskiej parze, a także ich dzieciom. Nie uważała, by rzucanie się w objęcia Aquili byłoby jakkolwiek pozytywnie odebrane. Wciąż towarzyszył jej wstyd za opieszałość i brak reakcji w dniu śmierci Alpharda. Zdążyła zagłuszyć wyrzuty sumienia pracą, lecz wszystkie wracały, gdy ich spojrzenia spotkały się ze sobą na tę krótką chwilę. Z Rigelem wymieniła przed uroczystością kilka listów, zdawał się trzymać lepiej od młodszej siostry, ale skupione spojrzenie wskazywało na to, że walczy - z myślami, uczuciami, samym sobą. Opiekuńczość i chęć wsparcia najbliższych przemawiała teraz przez nią najmocniej, wiedziała że w kilka dni po pogrzebie będzie musiała poświęcić przyjacielowi trochę czasu.
Odwróciwszy się od Blacków zerknęła na drugą stronę rzędów siedzeń, a jej spojrzenie spotkało się z szarozielonymi tęczówkami Francisa. Ich ostatnia rozmowa daleka była od ideału, a wściekłość, do jakiej ją wtedy doprowadził, zdążyła dość niefortunnie przelać w międzyczasie na Aresa. Powzięła już wcześniej decyzję o wyklarowaniu sytuacji, łudząc się, że obaj zrozumieją jej nagłe wybuchy i odsuną je w niepamięć. Sam środek ceremonii pogrzebowej nie był do tego dobrym momentem, więc już po krótkiej chwili zabrała wzrok z kuzyna oraz brata i wraz z resztą rodziny wróciła na zajmowane wcześniej miejsca, w milczeniu oczekując dalszej części uroczystości.
| spostrzegawczość 94
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Krypta Blacków
Szybka odpowiedź