Cornelius Horacio Lestrange
Nazwisko matki: Parkinson
Miejsce zamieszkania: wyspa Wight, Anglia
Czystość krwi: czysta szlachetna
Zawód: zielarz
Wzrost: 187cm
Waga: 74kg
Kolor włosów: miedziany
Kolor oczu: brązowy
Znaki szczególne: burza kręconych włosów, mefistofeliczny uśmiech
14 cali, giętka, jakaranda, jad bazyliszka
Ravenclaw
Myszołów
Mój posąg
Agawą, miodem, cytrusami, krwią i bryzą morską
Siebie jako Władcę Świata
Podróżowaniem, literaturą, sztuką i zielarstwem
Strzałom z Appleby
Czarodziejskie szachy
Muzyki klasycznej
Niels Schneider
Bezwzględne poruszenie nieba i ziemi – tak właśnie rozpoczął się mój żywot. Ostatecznie każdy z nas ma jakąś historię do powiedzenia i tajemnicę za uszami. Nie każdy jednak czuje potrzebę, aby się nimi dzielić. Czasami lepiej nie wiedzieć – później łatwiej jest żyć i prościej zasypiać. Wiedza przecież potrafi być nieprawdopodobnie dokuczliwa i namiętnie spędzać słodki sen z powiek. Wystarczy tylko kilka prostych ogólników, czymś banalnym trzeba zaspokoić wiecznie głodną ludzkość, która pragnie tylko więcej i więcej. Zacznijmy jednak od samego początku. Urodziłem się prawie dwadzieścia osiem lat temu jako kolejny członek rodu Lestrange, syn Gustava i Elisabeth. Dzieciństwa nie pamiętam zbyt dobrze, może nie chcę nawet, by tak było, mimo że nigdy nie spotkało mnie nic złego. Ale za to pamiętam czasy szkolne. Chodziłem do Hogwartu – nie było to dla nikogo szczególnym zaskoczeniem, lecz formalnością. Przydzielono mnie, tak jak moje najdroższe rodzeństwo, do Ravenclaw i z perspektywy czasu absolutnie nie żałuję, że tak się stało. To właśnie ten dom i ludzie, których poznałem, pozwolili mi chłonąć wiedzę i rozwijać się w wielu aspektach życiowych. Zawsze trzymałem się z boku – nie łaknąłem nigdy atencji, choć wszyscy doskonale wiedzieli, kim jestem. Ten Cornelius Lestrange. Cherubinek. Złote dziecko. Szaleniec. Diabeł. Tak o mnie czule mówili, a ja zawsze uśmiechałem się najpiękniej jak tylko potrafiłem, idąc dumnym krokiem przed siebie. A później przyszło mi niespodziewanie dorosnąć i porzucić wszelkie troski. To stało się zbyt szybko, nawet nie wiem, kiedy czas przeleciał przez palce, jakby wystarczył jeden pstryk – i już! Ukończyłem kursy, które uprawniały mnie do bycia zielarzem, od zawsze fascynując się tą dziedziną. Nie chciałem iść przecież śladami rodziców – być kolejnym pionkiem w szpitalu św. Munga jak papa czy być słynną artystką niczym moja mama. Wiedziałem, że nie mogę być produktem oczekiwań, pragnąłem więcej, od dziecka mówili mi, że mogę przecież wszystko, więc zacząłem podróżować. Poznawać cały świat od kuchni, nowe kultury, historie przypadkowych ludzi i gatunki roślin, które z czasem sprowadzałem do Anglii. Nauczyłem się prawdziwego życia, takiego, którego nie pokazał mi nikt inny wcześniej. Nie było mnie wiele lat – czasem tylko wracałem, gdy byłem szczególnie potrzebny. Później założyłem swoją szklarnię i sklep w Londynie, gdzie osiedliłem się już na stałe. I nagle tak jakoś w mojej historii życiowej niepożądanie znalazło się za dużo krwawych intryg, trucizn w żyłach, szczęścia w nieszczęściu, wyrwanych żywcem serc i pogruchotanych kości.
Dwa lata temu poznałem ciebie.
I świat już nie był taki sam.
Opowiadałem ci wiele pięknych rzeczy, pamiętasz?
Że jestem inny niż reszta Lestrange i umiem być dobry. Kiedyś nawet powiedziałem ci, że podróżować to żyć – nie kłamałem. Zwiedziłem już połowę świata, a ja wciąż nie potrafię usiedzieć w miejscu. Próbowałem od momentu ukończenia szkoły. Na próżno. Płonąłem we wschodach słońca na tłocznych targach w Marrakeszu, zdobyłem szczyt Olimpu, by strącić greckich bogów z tronów, odkryłem przez przypadek peruwiańską świątynię na końcu świata, odnalazłem ukojenie w surowości irlandzkich wzgórz, a parę lat temu szczerze pokochałem zapomnianą Gruzję. Dobrze więc wiesz, że nie ma siły, która mogłaby mnie powstrzymać przed systematycznym podbijaniem kolejnych państw, bo ja wciąż pragnę więcej i więcej, a nic nie smakuje tak dobrze jak wiedza, która jest rozkoszą dla podniebienia. Nauczyłem się przez ten czas naprawdę wiele – obsesyjnie kochać do utraty tchu, być jak śmiertelna trucizna, lecznictwa od starych ludzi w górach u stóp Mount Blanc czy czarnej magii od podejrzanych czarodziejów spod ciemnej gwiazdy. Zawsze mnie to fascynowało – nauka nowych, zakazanych i tajemniczych rzeczy, od dziecka przecież kochałem zmagać się z czymś zupełnie innym, by później osiągnąć w tym sukces. Chciałem nawet kiedyś pokazać ci to, co potrafię, ale nigdy nie wykazywałaś żadnego zainteresowania. Żartowałem też, że jestem otchłanią bez dna; że składam się z krzywych dysonansów i nie znam harmonii, a chaos zdominował moją codzienność – w końcu czym tak naprawdę jest życie i nasza przyszłość, jeśli nie permanentnym chaosem? Pragnąłem, byś ze mną poszła i złapała mnie za rękę, pokazałbym ci artem amandi et moriendi, bo prawdziwą sztukę miłuję ponad życie. Nauczyłbym cię wszystkiego na nowo, krok po kroku, byłbym jedynym przewodnikiem, nauczycielem i kochankiem przy twoim boku. Razem postawilibyśmy nowe fundamenty, nie byłoby wieży Babel między nami, potrafię przecież mówić w wielu językach. Ale zostawiłaś mnie samego bez słowa i zobacz, co ze mną zrobiłaś. Teraz już tylko czasem wychodzę do ludzi, bo na ludzi już nigdy nie wyjdę. Wtedy szukam kolejnego powodu swojego niewyspania i przypadkowych dłoni, szargam cudze prawdy życiowe, zacięcie obalam mity, przecinając usta słowami niczym ostra brzytwa. A co jeśli to ja, dźwigam sens, którego łakniesz? Jeśli to jestem ja! I nikt inny. Teraz już niczego się nie boję i przed niczym się nie cofnę. Świat nie ma umownych granic, więc przekraczam je do woli, w końcu ograniczenia istnieją wyłącznie w nas samych. I tak cię kiedyś odzyskam, i tak do mnie wrócisz na chwilę, zrobisz, jak zechcę, a ty mnie posłuchasz.
Byłaś dla mnie wszystkim.
Ale teraz popatrz na mnie.
To wszystko twoja wina; że uciekam przez ciebie w podejrzane miejsca i nawet nie wiem, co tam robię. Nie mam już chwilowo żadnego celu, nie pragnę się więcej uczyć i film mi się perfidnie urywa, a może po prostu zwyczajnie nie chcę niczego pamiętać i dbam o higienę mózgu. Później budzę się w nie najlepszym stanie pod gołym, rozgwieżdżonym niebem – niekiedy sobie przypominam stan sprzed kilku godzin, innym razem przed oczyma widzę przerażającą ciemność i nic więcej. Teraz często tak robię, jeśli tylko mam na to ochotę. A ja tyle pragnień w sobie noszę, sam ich czasem nie rozumiem, ale mogę przecież tak wiele – mieć w swych rękach cały świat. Dla siebie, tylko dla siebie. Nie dzielę się, świat jest niepodzielny, a dla mnie nie istnieją żadne niesprawiedliwe podziały. Kompromisy są dla głupców. Ale teraz jestem zupełnie sam. Nie ma w szklarni nikogo. Nikt mnie nie widzi wśród egzotycznych, duszących zapachem roślin. To mój świat i tylko one wiedzą, że tu jestem. Moi mali, zaufani przyjaciele. Mam jednak małe pytanie: kiedy do mnie w końcu przyjdziesz? Raz, dwa, trzy. Wciąż głucha cisza. Może przed burzą…? Nie możesz mnie znaleźć? Cztery, pięć, sześć. Nie czekam już na nikogo. Zmęczyłem się, przynajmniej wygrałem zabawę w chowanego. Po raz kolejny. Triumf nad triumfami. Ale ty zaraz znów do mnie wrócisz, czuję to w kościach, będziesz znów obok na chwilę, nie potrafisz się ode mnie uwolnić, choć dobrze wiesz, ile diabłów jest w mojej duszy. Ile jest grzechów ciężkich. Jaki umysł mam pełen scen dantejskich i myśli chaotycznych, a ciało marmurowe, chłodne, nieruchome, niedostępne, niezdobyte. Tyle we mnie ognia i lodu, gorącej Hiszpanii i mroźnej Syberii, tyle sprzeczności niewyjaśnionych i jeszcze nierozpoznanych. Choć wyrzeźbiono mnie na kształt greckiego boga, to przypisano charakter piekielny, by zachować świętą równowagę w naturze. Bo nie można mieć wszystkiego. Wiem o tym. Ale wyjaw mi, czy ty to też widzisz? Dlaczego wracasz? A może jestem kimś nadludzkim? Wyczuwam cię w pobliżu – twój oddech nierównomierny, słyszę delikatny stukot pantofli, jak przemierzasz moją szklarnię. Tylko uważaj na rośliny, są po mojej stronie. Mają macki, zupełnie jak ja. No dalej, nie wstydź się, podejdź bliżej, nie bój się, zaraz cię złapię w swoje lepkie sidła. Utulę grzecznie do snu, zabiorę ze sobą, taki ze mnie mały człowiek-pułapka. Patrzę tak i patrzę, i łaknę, i świdruję, i rozbieram cię wzrokiem, bo brzydki masz ten śnieżny sweter, najdroższa. Pamiętasz, jak to z nami było? Może sama mi opowiesz?
Zrobię to za ciebie.
To był bal nad bale. Jubileusz moich rodziców, Gustava i Elisabeth Lestrange. Mówili o mnie cherubinek o złotych włosach, o tobie dziewczyna z niebiańskimi oczami. Ja byłem w czarnym, nieprawdopodobnie drogim fraku, a ty – w niezwykle olśniewającej i diamentowej sukni do ziemi. Niczym najprawdziwsza Królowa Śniegu. Wiesz, kochanie, do twarzy ci było wtedy w tej niewinnej bieli, ale dzisiaj zdecydowanie wolę cię nago, bez brzydkiego, nieatrakcyjnego swetra. Pamiętam tę szczególną noc, choć trochę przez gęstą mgłę, jak grzecznie prosiłem cię do tańca i stanowczo nie pozwalałem nikomu się do ciebie zbliżyć. Bo chciałem cię mieć wyłącznie dla siebie, takie miałem małe, kapryśne pragnienie tamtego wieczoru. A byliśmy tacy wytworni, eleganccy, oderwani od rzeczywistości, dorośli. Nie patrzyliśmy na zawistne i impertynenckie spojrzenia innych gości. To nie było szczególnie ważne, że nasi rodzice tego nie akceptowali. Byłaś narzędziem moich zbrodni i młodzieńczego buntu. A potem jak dzieci goniliśmy się do utraty tchu po zamkowym labiryncie – tak łatwo dałaś się złapać, ale ja przecież znałem to miejsce na pamięć. To moje królestwo. Wtedy jednak znalazłbym cię nawet na końcu świata. Zawsze dostaję to, czego chcę. Mnie się nie odmawia, a ty jeszcze się tego nie nauczyłaś. Byłem Minotaurem, a ty moją Ariadną; Parysem, a ty – Heleną. A dziś, znów chcesz się ze mną zabawić w teatrzyk? Oddasz mi ten ostatni taniec? Po to tutaj przyszłaś? Patrzę teraz na ciebie krańcowo obojętnym wzrokiem, a po chwili uśmiecham się tak odmiennie, zupełnie jakbym zapomniał o tym, co nas łączyło. Ale ja nie zapominam. Wciąż pamiętam. Każdy najmniejszy szczegół, każde twoje słowo, niemy krzyk, przypadkowy ruch, wyuczony gest, niewymuszony uśmiech. Kiedyś zabiorę ci wszystko. Zobaczysz. Kawałek po kawałku. Za to, że mnie oszukałaś. Nie chcę żadnych pamiątkowych zdjęć, suszonych kwiatów, grubego swetra, złotych monet – to nieistotne, bezwartościowe przedmioty. Jednak z niebywałą przyjemnością pozbawię cię tego, co masz najcenniejsze. W końcu przyjdzie taki dzień, że zostaniesz sama, taka bez niczego i bez nikogo. Wyrwę ci serce w prezencie i położę na tacy. Może jeszcze nie dziś, ale to przyjdzie z czasem. I wtedy będziesz moja, moja i tylko moja. Sama to przyznasz, potulnie jak baranek. Nawet na chwilę, na sekundę. Moje pragnienia są zawsze najważniejsze. Zabiorę ci wszystko. Na nic będą twoje starania, choć – nie, próbuj. Złam mnie, wstrząśnij mną, nienawidź mnie z całego serca. Zrób mi jakąś krzywdę. Rozdrapuj rany, gryź, pośliń, doprowadzaj mnie do szału do końca świata i jeszcze dłużej. Jeśli tylko potrafisz.
I tak nigdy ze mną nie wygrasz.
Nazywam się Cornelius Lestrange i mogę wszystko.
10 | |
0 | |
0 | |
3 | |
6 | |
6 | |
3 |
Sowa, różdżka, teleportacja, 10 punktów do statystyk
Witamy wśród Morsów
prządką