Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Sklepik zielarski pani Giddery
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sklepik zielarski pani Giddery
Nie jest to przybytek wybitnie ekskluzywny, wręcz przeciwnie: niezwykle swojski. Pani Giddery, choć tak naprawdę nosi inne, zapomniane przez wszystkich nazwisko, jest wiekową kobietą, która prowadzi swój niewielki przybytek w Dolinie Godryka od lat. Przed nią robiła to jej matka, tak jak jej matka przed nią, a wiadomym jest nie od dziś, że po niej biznes przejmie jej córka, a następnie wnuczka. Sklepik zielarski, bowiem trudno nazwać go apteką, służy radą i towarem zarówno niemagicznym, jak i czarodziejom. Sprytne zaklęcia nałożone na parterową chatkę sprawiają, że ilekroć obsługiwany jest czarodziej to każdy mugol chcący wstąpić do pani Giddery w dosłownie magiczny sposób zapomni, że w ogóle do niej zmierzał, przypominając sobie o sprawunkach dopiero po opuszczeniu lokalu przez poprzedniego klienta.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:41, w całości zmieniany 1 raz
Kiedyś zdawało mi się, że konkretnie wytyczone żywoty mkną tą samą ścieżką. Że jest miasto i jest wieś. Są wysoko postawieni i ci prości. Jest praca fizyczna i ta za biurkiem, nie do końca zrozumiała.
Dorosłość weryfikuje wiele takich dziecięco-nastoletnich mrzonek. Weryfikuje czerń i biel i łączy je w szarą papkę, pokazuje odległe perspektywy i finalnie poszerza horyzonty; nawet wtedy Evelyn Despenser wydawała mi się nowym odkryciem, zupełnie na nowo poznaną osobą, kimś, kto posiadał zaledwie mały pierwiastek szkolnego wspomnienia i dawnych czasów, kiedy obydwie byłyśmy kimś zupełnie innym.
Niuchacz, aetonany – nie dało się ukryć mojego zdziwienia, mimo wszystko wybrzmiewającego pozytywnie, gdzieś w subtelnym uśmiechu, kiwnięciami głowy i zaaferowaniu, jakim obdarzałam swoją przypadkową-dawną znajomą rozmówczynię.
Życie potrafiło być przewrotne, nawet doprowadzając nas do miejsca, z którego się wywodziliśmy; i choć kobieta mówiła o trudzie, ja wyobrażałam już sobie jak piękna musi być możliwość pracy z takimi stworzeniami.
– Czy na nich można jeździć? – wypalam z siebie całkowicie nieoczekiwanie, nieświadoma jednak głupoty brzmiącej w tym pytaniu. Doprawdy nie wiem, co nieco zapewne by mnie speszyło, gdybym zdała sobie sprawę, że to dość pospolita wiedza – czy te zwierzęta można osiodłać, czy jednak pozostają dzikimi.
Słowa naszej rozmowy spływają dalej, na tematy rodzinne i wspominki, choć ja opowiadam o tym, co teraz. Kiwam głową, kiedy dopytuje o stolicę.
– Pokątna. Mieszkam nad naszą piekarnią. Ale ona już nie jest czynna – wyjaśniam po krótce, imitując wzruszenie ramionami, które ma udawać, że otrząsnęłam się już ze smutku tegoż faktu – Ale jakbyś czegoś potrzebowała, nadal mogę coś upiec. Na specjalną okazję, czy coś – dodaję. Nie robię tego często; powrót do stolnicy i wielkiego pieca to raczej napędzacz przykrych wspomnień, ale jej – z niewiadomych powodów – nie chciałabym odmówić. Może to szkolna nostalgia lub prosty sentyment złotych dni. Być może.
Ich rozmyte obrazki ulatują prędko pod naporem ciemnego nieba, przestrachu i w końcu adrenaliny buzującej w żyłach. Robimy to instynktownie, podobnie jak przedostanie się przez bramę i drzwi; obserwuję jak Despenser radzi sobie z ciężką, metalową klamką zadziwiona, choć nadal milcząca.
Dopiero kiedy znajdujemy się w środku, oddechy wybrzmiewając w pustej przestrzeni, patrzę na nią nie kryjąc rozstrojenia.
– Jesteś silna – komentuję jej wyczyn z drzwiami, próbując doprowadzić do spokoju dudniące serce. Okna fabryki – i to, co po nich zostało – pożera ciemna łuna i chwilę później w metalowym hangarze panuje półmrok.
– Wszystko w porządku... kolka – mamroczę, bo moja dłoń od jakiegoś czasu uciska bok brzucha – Co to jest? Chyba nie zwykła burza? – podpytuję, choć sądząc po jej minie, i dla niej jest to coś nowego i obcego.
Kiedy oddech wraca do stanu względnej normalności, prostuję się i wysuwam różdżkę, krótkim lumos zapalając jej koniec.
Ale kiedy najbliższe otoczenie rozświetliła łuna światła, coś huknęło i trzasnęło; nieprzyzwyczajone do nagłego hałasu uszy odcięły dźwięki na moment, choć spojrzeniem mogłam wyłapać, jak ogromne drzewo rozbija wysokie okno, i koroną runie do środka budynku fabryki.
– Teleportujmy się – wyrzucam z siebie prędko, w przestrachu i głośno; wiatr na zewnątrz dudni metalową konstrukcją i odcina zgłoski wypowiadanych zdań.
Dorosłość weryfikuje wiele takich dziecięco-nastoletnich mrzonek. Weryfikuje czerń i biel i łączy je w szarą papkę, pokazuje odległe perspektywy i finalnie poszerza horyzonty; nawet wtedy Evelyn Despenser wydawała mi się nowym odkryciem, zupełnie na nowo poznaną osobą, kimś, kto posiadał zaledwie mały pierwiastek szkolnego wspomnienia i dawnych czasów, kiedy obydwie byłyśmy kimś zupełnie innym.
Niuchacz, aetonany – nie dało się ukryć mojego zdziwienia, mimo wszystko wybrzmiewającego pozytywnie, gdzieś w subtelnym uśmiechu, kiwnięciami głowy i zaaferowaniu, jakim obdarzałam swoją przypadkową-dawną znajomą rozmówczynię.
Życie potrafiło być przewrotne, nawet doprowadzając nas do miejsca, z którego się wywodziliśmy; i choć kobieta mówiła o trudzie, ja wyobrażałam już sobie jak piękna musi być możliwość pracy z takimi stworzeniami.
– Czy na nich można jeździć? – wypalam z siebie całkowicie nieoczekiwanie, nieświadoma jednak głupoty brzmiącej w tym pytaniu. Doprawdy nie wiem, co nieco zapewne by mnie speszyło, gdybym zdała sobie sprawę, że to dość pospolita wiedza – czy te zwierzęta można osiodłać, czy jednak pozostają dzikimi.
Słowa naszej rozmowy spływają dalej, na tematy rodzinne i wspominki, choć ja opowiadam o tym, co teraz. Kiwam głową, kiedy dopytuje o stolicę.
– Pokątna. Mieszkam nad naszą piekarnią. Ale ona już nie jest czynna – wyjaśniam po krótce, imitując wzruszenie ramionami, które ma udawać, że otrząsnęłam się już ze smutku tegoż faktu – Ale jakbyś czegoś potrzebowała, nadal mogę coś upiec. Na specjalną okazję, czy coś – dodaję. Nie robię tego często; powrót do stolnicy i wielkiego pieca to raczej napędzacz przykrych wspomnień, ale jej – z niewiadomych powodów – nie chciałabym odmówić. Może to szkolna nostalgia lub prosty sentyment złotych dni. Być może.
Ich rozmyte obrazki ulatują prędko pod naporem ciemnego nieba, przestrachu i w końcu adrenaliny buzującej w żyłach. Robimy to instynktownie, podobnie jak przedostanie się przez bramę i drzwi; obserwuję jak Despenser radzi sobie z ciężką, metalową klamką zadziwiona, choć nadal milcząca.
Dopiero kiedy znajdujemy się w środku, oddechy wybrzmiewając w pustej przestrzeni, patrzę na nią nie kryjąc rozstrojenia.
– Jesteś silna – komentuję jej wyczyn z drzwiami, próbując doprowadzić do spokoju dudniące serce. Okna fabryki – i to, co po nich zostało – pożera ciemna łuna i chwilę później w metalowym hangarze panuje półmrok.
– Wszystko w porządku... kolka – mamroczę, bo moja dłoń od jakiegoś czasu uciska bok brzucha – Co to jest? Chyba nie zwykła burza? – podpytuję, choć sądząc po jej minie, i dla niej jest to coś nowego i obcego.
Kiedy oddech wraca do stanu względnej normalności, prostuję się i wysuwam różdżkę, krótkim lumos zapalając jej koniec.
Ale kiedy najbliższe otoczenie rozświetliła łuna światła, coś huknęło i trzasnęło; nieprzyzwyczajone do nagłego hałasu uszy odcięły dźwięki na moment, choć spojrzeniem mogłam wyłapać, jak ogromne drzewo rozbija wysokie okno, i koroną runie do środka budynku fabryki.
– Teleportujmy się – wyrzucam z siebie prędko, w przestrachu i głośno; wiatr na zewnątrz dudni metalową konstrukcją i odcina zgłoski wypowiadanych zdań.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Miała wrażenie, że brzemię, które spadło niegdyś na jej barki, wyznaczyło stanowcze granice, których musiała się trzymać. Surowo określiło co wolno, a czego nie, wymuszając na Szkotce pożegnanie z tym, co znane, bliskie, upragnione. Musiała być silniejsza, nawet jeżeli oznaczało to grę, zakładanie masek naprzeciw innym; miała być lepsza, inna, niezależna. Stała się zimna, oschła i sztuczna w kontaktach, polegająca jedynie na sobie samej. Bez perspektyw na przyszłość, gdyż wszystko miało się kręcić wokół hodowli. Czy chciała takiego życia? Bez szczerych emocji, bez prawdziwości doznań, bez ludzi, którym mogłaby okazać, że jej zależy? Serce łamało jej się za każdym razem, gdy musiała odcinać się od bliskich, udawać, że naprawdę jest jej wszystko jedno. To było bolesne, a osiem lat doświadczenia wcale nie pomagało. Żyła w chaosie, dniem pędząc, nocą rozmyślając, niekiedy łkając, ubolewając, że tak to właśnie musi wyglądać. Jednak za każdą taką nieprzespaną nocą nastawał kolejny dzień, a ona znów stawała w szranki z codziennością zachowując udawaną siłę, stabilność i lodowate zobojętnienie przejawiane wybrzmiewającą ironią i niechęcią. Żyła, ale bez życia, jakby była na wpół martwa od dnia, gdy stała się przeklęta.
Dla innych jej życie mogło wydawać się bajką, czymś nieuchwytnym, spokojnym – pragnieniem, którego chciało się dosięgnąć. Zauważyła, że Nena widzi jej pracę tak, jak większość. Sama sprzedała jej ten przekłamany obraz i musiała podtrzymać jego prawdziwość. Tak, kochała swoją pracę i swoje życie. Kochała je, ponieważ nie mogła liczyć na inne. Nie mogła go zmienić. – Oczywiście, jak najbardziej – przełączyła się na tryb pracy, dokładnie taki, jaki stosowała w rozmowach służbowych. Każde z jej dorosłych zwierząt było przyzwyczajone do pracy z ludźmi. Osobiście poświęcała temu czas, stawiając sobie to zadanie za punkt honoru, w końcu stanowiło o jej doświadczeniu i pomagało przy rosnącym prestiżu.
- Już nie? Mam wrażenie, że byłam tam wczoraj… - uchwyciła się wspomnienia pięknie pachnących wypieków, przede wszystkim ulubionych bułek z chrupiącą skórką, czy charakterystycznych ciasteczek z galaretką. Dawno już nie jadła czegoś tak dobrego, choć odkąd doznała tak nagłej zmiany w swoim życiu – nic już nie smakowało jej tak, jak kiedyś, za to miało posmak popiołu z nutą czegoś metalicznego. Nie wiedziała, czy sama sobie tego nie wmawia własną niechęcią do jedzenia, którą od kilku lat przejawiała, czy może jednak faktycznie powód tkwił w bestii, którą nosiła pod skórą. - Tyle się zmienia... Musisz mi o tym kiedyś opowiedzieć. Przy jakiejś szarlotce może? – zaproponowała z cichą nadzieją w głosie. Nie zależało jej, nie spodziewała się entuzjastycznej zgody, przecież minęło już tyle lat, ale jednak gdzieś głęboko poczuła szarpnięcie, upewniające ją w tym, że uczyniła prawidłowo. Może właśnie takie proste rzeczy mogły jej pomóc poradzić sobie z zamętem, który zawładnął jej życiem, wyrzucając brutalnie ze społecznych ram.
Nie zdawała sobie sprawy, że w całej tej hałastrze, zapomni o udawaniu. Dlatego też nie zauważyła, że jej czyn może zostać uznany za przejaw siły, która w niej drzemała. Przed pełnią zawsze była silniejsza, choć wiązało się to z przeczulonymi zmysłami, które doskwierały jej co najmniej na tydzień przed zawiśnięciem okazale okrągłego księżyca na niebie. Drgnęła, gdy nieprzyjemny dreszcz przewędrował wzdłuż jej kręgosłupa, jednak nie dała tego po sobie poznać, w końcu Nena niczego nie mogła po tym podejrzewać – To z pewnością zasługa taszczenia ciężkich wiader – wysapała jednym tchem z bezdźwięcznym, podyktowanym prędkim wydechem śmiechem. Żmudną pracą zasłużyła sobie na brak leciwych rąk i nóg, choć wiedziała, że dziś nie tylko to było jej pomocne. Szczęście w nieszczęściu klątwa odbierała jej siły dopiero po pełni, a nie przed, czyniąc ją słabą, sprawiając, że każdy krok, pozornie naturalny ruch, palił żywym ogniem, a wspomnienia bólu łamanych kości prześladowały ją czerwienią zachodzącą na oczy. Nauczyła się udawać, ale nie potrafiła wygrać z tak nagłą, niezwykle obciążającą jej ciało słabością.
Uspokoiła się, choć zajęło jej to kilka przepełnionych niepokojem minut, a każda ciągnęła się niczym godziny. Patrzyła w tym czasie na Nenę, jakby musiała się na czymś skupić, by nie myśleć o wichurze na zewnątrz, by nie szukać usprawiedliwienia wobec czynu, który z pewnością nie był wytworem pogody. Nie miało to nic w związku z anomalią, znała zaklęcie, które mogłoby wywołać coś podobnego, jednak sama nigdy nie próbowałaby się na nie pokusić, nie miałaby powodów. Gdyby tylko wcześniej spojrzała na to z tej strony, to może… Nie, pomyślała prędko, skutecznie blokując natarczywe myśli. Nie mogłaby tego opanować, nie miała aż takiej pewności w działaniu, by porywać się z motyką na słońce. To nie była jej sprawa. – Oczywiście, że to nie jest nic naturalnego, ktoś bawił się magią, pytanie tylko po co… - mruknęła, obserwując szalejący za oknem żywioł. Ciężkie, ciemne chmury przysłoniły już całe niebo, spowijając ziemię mrokiem. Powinny to przeczekać? Dalej szukać schronienia? Uciec? Nie była pewna, co o tym wszystkim myśleć, nie wiedziała, ile to może jeszcze potrwać, a przecież nie mogły tu utknąć na całe godziny – nie ufała na tyle temu budynkowi. Może gdyby znalazły jakąś piwnicę…
Zakryła oczy dłonią, gdy światło zaklęcia oślepiło ją swoim jarzmem, działając drażniąco w obliczu wszechobecnego mroku. Powoli przyzwyczajała się do łuny światła, zauważając poszczególne elementy umeblowania w pomieszczeniu, jednak żadnemu nie potrafiła przypisać nazwy, wciąż były zbyt rozmazane. Wzdrygnęła się zanim zdołała wyostrzyć spojrzenie na tyle, by zidentyfikować to, co stało tuż przed nią. Nie wiedziała, co konkretnie wywołało ten przeszywający dźwięk, odgłos rozbijanego, sypiącego się szkła, lecz jedno spojrzenie skierowane ku kobiecie, zmusiło ją do zwrócenia wzroku w podobnym kierunku. Nie zdążyłyby się teleportować przed wpadnięciem drzewa do budynku, zresztą mogłoby to przynieść więcej złego niż dobrego, szczególnie w takim momencie. Bezapelacyjnie pochwyciła ramię kobiety, odciągając ją z miejsca, które drzewo obrało na trajektorię lotu. Wolała nie oberwać gałęzią w takiej chwili.
Zatrzymała się w zaułku, gdzieś w kącie, który wydawał się na ten moment bezpieczny. – Już. Teleportuj się do domu – wydała z siebie proste, stanowczo wybrzmiewające komendy, patrząc uważnie to na kobietę, to za siebie. Chciała, by przeniosła się do siebie, w pewne, bezpieczne miejsce, a nie gdzieś, gdzie owa wichura mogła wciąż jej zagrażać, dlatego też pomyślała od razu o skierowaniu jej do domu. Osobiście miała zamiar teleportować się zaraz po niej, nie chcąc teraz zostawiać jej tu choć na chwilę samej. Nena miała rodzinę, to je różniło i właśnie z tego względu wolała przypilnować, by bezpiecznie stąd zniknęła. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby znów ktoś ucierpiał przez jej nieuwagę.
Dla innych jej życie mogło wydawać się bajką, czymś nieuchwytnym, spokojnym – pragnieniem, którego chciało się dosięgnąć. Zauważyła, że Nena widzi jej pracę tak, jak większość. Sama sprzedała jej ten przekłamany obraz i musiała podtrzymać jego prawdziwość. Tak, kochała swoją pracę i swoje życie. Kochała je, ponieważ nie mogła liczyć na inne. Nie mogła go zmienić. – Oczywiście, jak najbardziej – przełączyła się na tryb pracy, dokładnie taki, jaki stosowała w rozmowach służbowych. Każde z jej dorosłych zwierząt było przyzwyczajone do pracy z ludźmi. Osobiście poświęcała temu czas, stawiając sobie to zadanie za punkt honoru, w końcu stanowiło o jej doświadczeniu i pomagało przy rosnącym prestiżu.
- Już nie? Mam wrażenie, że byłam tam wczoraj… - uchwyciła się wspomnienia pięknie pachnących wypieków, przede wszystkim ulubionych bułek z chrupiącą skórką, czy charakterystycznych ciasteczek z galaretką. Dawno już nie jadła czegoś tak dobrego, choć odkąd doznała tak nagłej zmiany w swoim życiu – nic już nie smakowało jej tak, jak kiedyś, za to miało posmak popiołu z nutą czegoś metalicznego. Nie wiedziała, czy sama sobie tego nie wmawia własną niechęcią do jedzenia, którą od kilku lat przejawiała, czy może jednak faktycznie powód tkwił w bestii, którą nosiła pod skórą. - Tyle się zmienia... Musisz mi o tym kiedyś opowiedzieć. Przy jakiejś szarlotce może? – zaproponowała z cichą nadzieją w głosie. Nie zależało jej, nie spodziewała się entuzjastycznej zgody, przecież minęło już tyle lat, ale jednak gdzieś głęboko poczuła szarpnięcie, upewniające ją w tym, że uczyniła prawidłowo. Może właśnie takie proste rzeczy mogły jej pomóc poradzić sobie z zamętem, który zawładnął jej życiem, wyrzucając brutalnie ze społecznych ram.
Nie zdawała sobie sprawy, że w całej tej hałastrze, zapomni o udawaniu. Dlatego też nie zauważyła, że jej czyn może zostać uznany za przejaw siły, która w niej drzemała. Przed pełnią zawsze była silniejsza, choć wiązało się to z przeczulonymi zmysłami, które doskwierały jej co najmniej na tydzień przed zawiśnięciem okazale okrągłego księżyca na niebie. Drgnęła, gdy nieprzyjemny dreszcz przewędrował wzdłuż jej kręgosłupa, jednak nie dała tego po sobie poznać, w końcu Nena niczego nie mogła po tym podejrzewać – To z pewnością zasługa taszczenia ciężkich wiader – wysapała jednym tchem z bezdźwięcznym, podyktowanym prędkim wydechem śmiechem. Żmudną pracą zasłużyła sobie na brak leciwych rąk i nóg, choć wiedziała, że dziś nie tylko to było jej pomocne. Szczęście w nieszczęściu klątwa odbierała jej siły dopiero po pełni, a nie przed, czyniąc ją słabą, sprawiając, że każdy krok, pozornie naturalny ruch, palił żywym ogniem, a wspomnienia bólu łamanych kości prześladowały ją czerwienią zachodzącą na oczy. Nauczyła się udawać, ale nie potrafiła wygrać z tak nagłą, niezwykle obciążającą jej ciało słabością.
Uspokoiła się, choć zajęło jej to kilka przepełnionych niepokojem minut, a każda ciągnęła się niczym godziny. Patrzyła w tym czasie na Nenę, jakby musiała się na czymś skupić, by nie myśleć o wichurze na zewnątrz, by nie szukać usprawiedliwienia wobec czynu, który z pewnością nie był wytworem pogody. Nie miało to nic w związku z anomalią, znała zaklęcie, które mogłoby wywołać coś podobnego, jednak sama nigdy nie próbowałaby się na nie pokusić, nie miałaby powodów. Gdyby tylko wcześniej spojrzała na to z tej strony, to może… Nie, pomyślała prędko, skutecznie blokując natarczywe myśli. Nie mogłaby tego opanować, nie miała aż takiej pewności w działaniu, by porywać się z motyką na słońce. To nie była jej sprawa. – Oczywiście, że to nie jest nic naturalnego, ktoś bawił się magią, pytanie tylko po co… - mruknęła, obserwując szalejący za oknem żywioł. Ciężkie, ciemne chmury przysłoniły już całe niebo, spowijając ziemię mrokiem. Powinny to przeczekać? Dalej szukać schronienia? Uciec? Nie była pewna, co o tym wszystkim myśleć, nie wiedziała, ile to może jeszcze potrwać, a przecież nie mogły tu utknąć na całe godziny – nie ufała na tyle temu budynkowi. Może gdyby znalazły jakąś piwnicę…
Zakryła oczy dłonią, gdy światło zaklęcia oślepiło ją swoim jarzmem, działając drażniąco w obliczu wszechobecnego mroku. Powoli przyzwyczajała się do łuny światła, zauważając poszczególne elementy umeblowania w pomieszczeniu, jednak żadnemu nie potrafiła przypisać nazwy, wciąż były zbyt rozmazane. Wzdrygnęła się zanim zdołała wyostrzyć spojrzenie na tyle, by zidentyfikować to, co stało tuż przed nią. Nie wiedziała, co konkretnie wywołało ten przeszywający dźwięk, odgłos rozbijanego, sypiącego się szkła, lecz jedno spojrzenie skierowane ku kobiecie, zmusiło ją do zwrócenia wzroku w podobnym kierunku. Nie zdążyłyby się teleportować przed wpadnięciem drzewa do budynku, zresztą mogłoby to przynieść więcej złego niż dobrego, szczególnie w takim momencie. Bezapelacyjnie pochwyciła ramię kobiety, odciągając ją z miejsca, które drzewo obrało na trajektorię lotu. Wolała nie oberwać gałęzią w takiej chwili.
Zatrzymała się w zaułku, gdzieś w kącie, który wydawał się na ten moment bezpieczny. – Już. Teleportuj się do domu – wydała z siebie proste, stanowczo wybrzmiewające komendy, patrząc uważnie to na kobietę, to za siebie. Chciała, by przeniosła się do siebie, w pewne, bezpieczne miejsce, a nie gdzieś, gdzie owa wichura mogła wciąż jej zagrażać, dlatego też pomyślała od razu o skierowaniu jej do domu. Osobiście miała zamiar teleportować się zaraz po niej, nie chcąc teraz zostawiać jej tu choć na chwilę samej. Nena miała rodzinę, to je różniło i właśnie z tego względu wolała przypilnować, by bezpiecznie stąd zniknęła. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby znów ktoś ucierpiał przez jej nieuwagę.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Przyzwyczajam się do konkretnych wyjaśnień, krótkich podsumowań i splecenia dawnego życia w kilku prostych zdaniach; czynię to od kilku lat, w materii piekarni, kamienicy, Willa czy moich rodziców – i choć rzeczywiście można przyzwyczaić się do wielu rzeczy, zadra w dole serca nigdy całkowicie nie znika.
Ale kąciki moich ust unoszą się, podobnie ramiona, w geście, który ma zdradzić coś w stylu tak to już bywa.
– Wiesz jak teraz jest. Z zaopatrzeniem, możliwościami…. Mało kogo stać na śniadanie na mieście, czy kawę, pomijając fakt, że ziarna są droższe niż kiedykolwiek – piekarnia nie prosperowała należycie i przyznaję się do tego faktu po raz kolejny, nawet jeśli w środku czuję lekkie ukłucie zawodu. Nie nad światem, wojenną rzeczywistością czy brakami w żywności – nad samą sobą.
Finalnie nie daje tego po sobie poznać, choć zęby przez moment skubią dolną wargę w przypływie krótkiej niepewności, którą Evelyn zaraz potem rozmywa.
– Koniecznie – odpowiadam, szczerze i ze szczerym uśmiechem; nie pamiętam, kiedy miałam okazję pochylić się nad dawnymi znajomościami i próbami pielęgnowania tego, co kiedyś – Pogoda zaczyna nas rozpieszczać, lato przyszło wyjątkowo wcześnie – rzucam jeszcze, w preludium tego, co zaraz ma nadejść. Bo kiedy ja rozmyślam o słońcu, przyjemnej temperaturze podczas szarlotki na balkonie, ciemna chmura obejmuje niebo nad nami, i chwilę później szaleńczy pęd nakazuje nam ucieczkę.
W wnętrzu fabryki, która staje się naszą tymczasową ostoją, jest ciemno. Ciemno i duszno, kurz krąży w powietrzu i wpycha się w nozdrza; dopiero kiedy unoszę różdżkę, dostrzegam charakterystyczne drobinki. Nieboskłon czernieje, okna wcale nie wpuszczają do środka światła, a ja wciąż poszukuję w spojrzeniu Despenser jakiejś odpowiedzi – odpowiedzi, wyjaśnienia, w końcu wsparcia.
Magiczne załamania pogody są daleko poza zasięgiem moich umiejętności i wiedzy; słyszę o takich incydentach, dużo częściej czytam je z akt, ale praktyka mnie przerasta, co zdradza kołaczące serce.
Moje i jej, czuję to, kiedy nasze spojrzenia się krzyżują, tak samo zaskoczone i spłoszone.
Adrenalina wymusza na niej śmiech, ja go powtarzam, choć wiem, że żadna z nas nie jest rzeczywiście rozbawiona; a na pewno nie w momencie, kiedy głuchy trzask niesie się echem aż pod sklepienie budynku, a ogromne drzewo wpada do środka.
– Cholera – syczę, cofając się w tył, choć wzrok nadal mam utkwiony w wielkim konarze, który przebił wysoką okiennicę. Evelyn coś mówi, odpowiada na moje słowa, ale sens dochodzi do mnie dopiero po chwili – Co? – rzucam, marszcząc brwi – Nie sama, nie zostawię cię tu, to niebezpieczne – nawet jeśli miałaby zrobić to samo tuż po mnie; teleportacja płata figle, zwłaszcza w panice i strachu.
– Teleportujemy się na obrzeża Londynu. Chwyć moją rękę – tłumaczę, odnajdując jej wzrok. Do samego mieszkania na Pokątnej nie możemy, ale z przedmieść już sobie poradzimy.
Wypuszczam powietrze, gotowa skupić w sobie magię, by zabrać nas z tego miejsca – a taką przynajmniej mam nadzieję, wysuwając ramię i patrząc wyczekująco na Evelyn.
Ale kąciki moich ust unoszą się, podobnie ramiona, w geście, który ma zdradzić coś w stylu tak to już bywa.
– Wiesz jak teraz jest. Z zaopatrzeniem, możliwościami…. Mało kogo stać na śniadanie na mieście, czy kawę, pomijając fakt, że ziarna są droższe niż kiedykolwiek – piekarnia nie prosperowała należycie i przyznaję się do tego faktu po raz kolejny, nawet jeśli w środku czuję lekkie ukłucie zawodu. Nie nad światem, wojenną rzeczywistością czy brakami w żywności – nad samą sobą.
Finalnie nie daje tego po sobie poznać, choć zęby przez moment skubią dolną wargę w przypływie krótkiej niepewności, którą Evelyn zaraz potem rozmywa.
– Koniecznie – odpowiadam, szczerze i ze szczerym uśmiechem; nie pamiętam, kiedy miałam okazję pochylić się nad dawnymi znajomościami i próbami pielęgnowania tego, co kiedyś – Pogoda zaczyna nas rozpieszczać, lato przyszło wyjątkowo wcześnie – rzucam jeszcze, w preludium tego, co zaraz ma nadejść. Bo kiedy ja rozmyślam o słońcu, przyjemnej temperaturze podczas szarlotki na balkonie, ciemna chmura obejmuje niebo nad nami, i chwilę później szaleńczy pęd nakazuje nam ucieczkę.
W wnętrzu fabryki, która staje się naszą tymczasową ostoją, jest ciemno. Ciemno i duszno, kurz krąży w powietrzu i wpycha się w nozdrza; dopiero kiedy unoszę różdżkę, dostrzegam charakterystyczne drobinki. Nieboskłon czernieje, okna wcale nie wpuszczają do środka światła, a ja wciąż poszukuję w spojrzeniu Despenser jakiejś odpowiedzi – odpowiedzi, wyjaśnienia, w końcu wsparcia.
Magiczne załamania pogody są daleko poza zasięgiem moich umiejętności i wiedzy; słyszę o takich incydentach, dużo częściej czytam je z akt, ale praktyka mnie przerasta, co zdradza kołaczące serce.
Moje i jej, czuję to, kiedy nasze spojrzenia się krzyżują, tak samo zaskoczone i spłoszone.
Adrenalina wymusza na niej śmiech, ja go powtarzam, choć wiem, że żadna z nas nie jest rzeczywiście rozbawiona; a na pewno nie w momencie, kiedy głuchy trzask niesie się echem aż pod sklepienie budynku, a ogromne drzewo wpada do środka.
– Cholera – syczę, cofając się w tył, choć wzrok nadal mam utkwiony w wielkim konarze, który przebił wysoką okiennicę. Evelyn coś mówi, odpowiada na moje słowa, ale sens dochodzi do mnie dopiero po chwili – Co? – rzucam, marszcząc brwi – Nie sama, nie zostawię cię tu, to niebezpieczne – nawet jeśli miałaby zrobić to samo tuż po mnie; teleportacja płata figle, zwłaszcza w panice i strachu.
– Teleportujemy się na obrzeża Londynu. Chwyć moją rękę – tłumaczę, odnajdując jej wzrok. Do samego mieszkania na Pokątnej nie możemy, ale z przedmieść już sobie poradzimy.
Wypuszczam powietrze, gotowa skupić w sobie magię, by zabrać nas z tego miejsca – a taką przynajmniej mam nadzieję, wysuwając ramię i patrząc wyczekująco na Evelyn.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Oswajała się z obecnym kryzysem, nawet jeśli serce waliło jej w piersi niczym potężny dzwon. Nie przyznałaby się jawnie do słabości, uczucia odrętwienia rozpoczynającego się od opuszków, mrowienia, rozchodzącego się po ciele i niepokoju wdzierającego się w duszę. Każdego dnia walczyła o to, by zachować zimną krew, by nie działać gorączkowo, nie dawać się ponosić emocjom. Była wilkołakiem, skażona klątwą, która bazowała na wyogromnionych emocjach i od lat stopniowo uczyła się je kontrolować, a bardziej chować przed światem zewnętrznym. Nie chciała dodatkowo stresować Neny, czuła, że powinna zapewnić jej bezpieczeństwo, możliwość schronienia, ucieczki od nieuniknionej katastrofy. Z drugiej strony miała chęć odcięcia się od tego, zaprzestania troski o innych, uniewrażliwienia się na bodźce, które wywoływały w niej uczucie powinności. To wszystko rozrywało ją od środka, ale czy właśnie nie na tym polegał byt? Na ciągłym podejmowaniu decyzji, wyborach z konsekwencjami, których nie sposób było ominąć niezależnie od wybranej ścieżki? Tym razem wybrała dobrze, przynajmniej tak właśnie czuła.
Przechyliła głowę, otwierając usta w niemym zdziwieniu. Nie zostawi jej? Dlaczego zważała właśniena nią zamiast się ratować? Każda minuta była tu na wagę złota, nie można było zwlekać, o ile chciało się wyjśc z tego bez szwanku. Musiała się otrząsnąć, prędko dojść do siebie, dopuścić słowa kobiety i dać im działać. Nie mogły tu przecież zostać i się kłócić.
- Dobrze - słowo wydobyło się drżąco spomiędzy bladoróżowych ust, gdy już pochwytywała dłoń Neny, zgadzając się na jej plan. Nie była pewna, czy zdążą, jednak miała nadzieję, że wylądują na bezpiecznym terenie i tam będą się martwić o ewentualne skutki tak późnej ucieczki; drzewo bowiem już spadało wgłąb budynku, będąc o włos od kobiet. Zamknęła oczy, a świat zawirował, przyprawiając o ból głowy i ramienia, które przeszyło uczucie tysiąca igieł, a zaraz potem bezpośredniego odrętwienia.Oswajała się z obecnym kryzysem, nawet jeśli serce waliło jej w piersi niczym potężny dzwon. Nie przyznałaby się jawnie do słabości, uczucia odrętwienia rozpoczynającego się od opuszków, mrowienia, rozchodzącego się po ciele i niepokoju wdzierającego się w duszę. Każdego dnia walczyła o to, by zachować zimną krew, by nie działać gorączkowo, nie dawać się ponosić emocjom. Była wilkołakiem, skażona klątwą, która bazowała na wyogromnionych emocjach i od lat stopniowo uczyła się je kontrolować, a bardziej chować przed światem zewnętrznym. Nie chciała dodatkowo stresować Neny, czuła, że powinna zapewnić jej bezpieczeństwo, możliwość schronienia, ucieczki od nieuniknionej katastrofy. Z drugiej strony miała chęć odcięcia się od tego, zaprzestania troski o innych, uniewrażliwienia się na bodźce, które wywoływały w niej uczucie powinności. To wszystko rozrywało ją od środka, ale czy właśnie nie na tym polegał byt? Na ciągłym podejmowaniu decyzji, wyborach z konsekwencjami, których nie sposób było ominąć niezależnie od wybranej ścieżki? Tym razem wybrała dobrze, przynajmniej tak właśnie czuła.
Przechyliła głowę, otwierając usta w niemym zdziwieniu. Nie zostawi jej? Dlaczego zważała właśniena nią zamiast się ratować? Każda minuta była tu na wagę złota, nie można było zwlekać, o ile chciało się wyjśc z tego bez szwanku. Musiała się otrząsnąć, prędko dojść do siebie, dopuścić słowa kobiety i dać im działać. Nie mogły tu przecież zostać i się kłócić.
- Dobrze - słowo wydobyło się drżąco spomiędzy bladoróżowych ust, gdy już pochwytywała dłoń Neny, zgadzając się na jej plan. Nie była pewna, czy zdążą, jednak miała nadzieję, że wylądują na bezpiecznym terenie i tam będą się martwić o ewentualne skutki tak późnej ucieczki; drzewo bowiem już spadało wgłąb budynku, będąc o włos od kobiet. Zamknęła oczy, a świat zawirował, przyprawiając o ból głowy i ramienia, które przeszyło uczucie tysiąca igieł, a zaraz potem bezpośredniego odrętwienia.
/zt. x2
Przechyliła głowę, otwierając usta w niemym zdziwieniu. Nie zostawi jej? Dlaczego zważała właśniena nią zamiast się ratować? Każda minuta była tu na wagę złota, nie można było zwlekać, o ile chciało się wyjśc z tego bez szwanku. Musiała się otrząsnąć, prędko dojść do siebie, dopuścić słowa kobiety i dać im działać. Nie mogły tu przecież zostać i się kłócić.
- Dobrze - słowo wydobyło się drżąco spomiędzy bladoróżowych ust, gdy już pochwytywała dłoń Neny, zgadzając się na jej plan. Nie była pewna, czy zdążą, jednak miała nadzieję, że wylądują na bezpiecznym terenie i tam będą się martwić o ewentualne skutki tak późnej ucieczki; drzewo bowiem już spadało wgłąb budynku, będąc o włos od kobiet. Zamknęła oczy, a świat zawirował, przyprawiając o ból głowy i ramienia, które przeszyło uczucie tysiąca igieł, a zaraz potem bezpośredniego odrętwienia.Oswajała się z obecnym kryzysem, nawet jeśli serce waliło jej w piersi niczym potężny dzwon. Nie przyznałaby się jawnie do słabości, uczucia odrętwienia rozpoczynającego się od opuszków, mrowienia, rozchodzącego się po ciele i niepokoju wdzierającego się w duszę. Każdego dnia walczyła o to, by zachować zimną krew, by nie działać gorączkowo, nie dawać się ponosić emocjom. Była wilkołakiem, skażona klątwą, która bazowała na wyogromnionych emocjach i od lat stopniowo uczyła się je kontrolować, a bardziej chować przed światem zewnętrznym. Nie chciała dodatkowo stresować Neny, czuła, że powinna zapewnić jej bezpieczeństwo, możliwość schronienia, ucieczki od nieuniknionej katastrofy. Z drugiej strony miała chęć odcięcia się od tego, zaprzestania troski o innych, uniewrażliwienia się na bodźce, które wywoływały w niej uczucie powinności. To wszystko rozrywało ją od środka, ale czy właśnie nie na tym polegał byt? Na ciągłym podejmowaniu decyzji, wyborach z konsekwencjami, których nie sposób było ominąć niezależnie od wybranej ścieżki? Tym razem wybrała dobrze, przynajmniej tak właśnie czuła.
Przechyliła głowę, otwierając usta w niemym zdziwieniu. Nie zostawi jej? Dlaczego zważała właśniena nią zamiast się ratować? Każda minuta była tu na wagę złota, nie można było zwlekać, o ile chciało się wyjśc z tego bez szwanku. Musiała się otrząsnąć, prędko dojść do siebie, dopuścić słowa kobiety i dać im działać. Nie mogły tu przecież zostać i się kłócić.
- Dobrze - słowo wydobyło się drżąco spomiędzy bladoróżowych ust, gdy już pochwytywała dłoń Neny, zgadzając się na jej plan. Nie była pewna, czy zdążą, jednak miała nadzieję, że wylądują na bezpiecznym terenie i tam będą się martwić o ewentualne skutki tak późnej ucieczki; drzewo bowiem już spadało wgłąb budynku, będąc o włos od kobiet. Zamknęła oczy, a świat zawirował, przyprawiając o ból głowy i ramienia, które przeszyło uczucie tysiąca igieł, a zaraz potem bezpośredniego odrętwienia.
/zt. x2
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Skoro Herbert przyjął ją pod swój dach, Gwen miała zamiar robić wszystko, aby mu pomagać w pracy, zwłaszcza że tymczasowo sama miała przecież ograniczoną ilość zleceń. Na razie i tak musiała rozpuścić widzi i ogłoszenia, aby zacząć tworzyć na zamówienie, a poza tym po prostu brakowało jej trochę narzędzi. Oczywiście, pędzle, czy sztaluga znajdowały się już na farmie, jednak część farb zdążyła wyschnąć pod jej nieobecność, a malowanie bez odpowiednio szerokiej palety barw nie miało większego sensu. Oczywiście mogła odcienie mieszać, to było normalne, jednak każdorazowe zmieszanie sprawiało, że kolory traciły na wyrazistości, toteż dużo lepszym rozwiązaniem było posiadanie różnorodnych farb i pigmentów, które pozwalały na uzyskanie jak najlepszych efektów.
Przybyła więc do Doliny Godryka, do znanego sobie całkiem dobrze sklepu, w którym swego czasu nawet kupiła jakieś składniki do eliksirów. To chyba był jeden z tych dni, kiedy zanosiła coś Kerstin do lecznicy, już jednak nie pamiętała co. Tym razem w ręce trzymała bawełnianą siatkę ze świeżo zebranymi ziołami, które w imieniu kuzyna miała przekazać sklepikarce. Finansowo już podobno rozliczyli się wcześniej.
Choć ostatnie tygodnie były dla wszystkich co najmniej męczące, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, na widok kobiety stojącej za ladą po prostu nie mogła się nie uśmiechnąć, wręczając jej wysuszone rośliny. Pani Giddrey podziękowała jej serdecznie i rozpoznając w niej dawną klientkę. Dawno jej nie widziała, co tam u niej słychać? Dalej maluje? Właściwie to przydałby jej się ktoś, kto pomaluje na nowo szyld… a tak właściwie, to jak panna chce, to tu są zioła, sproszkowane, które całkiem dobrze sprawdzają się jako pigmenty, może panna zobaczyć… Gwen nie zdążyła jednak pooglądać owych pigmentów w towarzystwie właścicielki, bo tę zawołał ktoś na zapleczu. Przeprosiła, zostawiając pannę Grey samą, zaś ta zaczęła otwierać niewielkie słoiczki, wąchać i zanurzać w nich czubek palca, sprawdzając, czy faktycznie pyłki mogłyby się do czegoś nadać.
Właśnie otworzyła słoiczek z czymś żółtym, a przykładając go do nosa wyczuła słodki, jakby kwiecisty zapach. Zmarszczyła brwi, próbując przypomnieć sobie z czym się on jej kojarzy, po czym zdarzyło się kilka rzeczy na raz.
Po pierwsze, nadepnęła na czyjąś stopę.
Po drugie, wzięła głęboki oddech, natychmiast próbując przepraszać.
Po drugie, pyłek zawieruszył się jej w nosie, wywołując natychmiastowy atak kichania.
– A…a… aaapik… przepraszam… apsik! – Zakryła nos rękawem brązowej sukienki, widząc jak wokół niej wznieciła się chmurka żółtego pyłku, który osadzał się na wszystkim, co co znajdowało się wokół: na ubraniach, twarzy, włosach i… nieznajomej. A może tak nie do końca nieznajomej?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Ostatnio zmieniony przez Gwendolyn Grey dnia 17.12.23 11:07, w całości zmieniany 1 raz
Palce uderzają niecierpliwie o drewnianą ladę, a stukot ich układa się mimowolnie w melodię. Uno, due, tre, w wyobraźni już widzi odpowiednie ułożenie stóp podczas tańca, a także dłonie układające się na gitarowych strunach. To byłaby dobra melodia. Taka z potencjałem. Lubiła to słowo, wyważone, oferujące możliwości przy jednoczesnym nienastawianiem się na nie. Ostrożne, a zarazem pełne nadziei. Jak teraz. Ten moment też miał potencjał, o ile się wydarzy. Drugą dłonią podpiera policzek, ciemne oko zezuje nieco na prawo w poszukiwaniu drobnej sylwetki. Patrz, ale nie dotykaj, tak mu powiedziała, jednak jeśli jest na świecie coś bardziej niesfornego niż chłopiec, tak jest to zdecydowanie chłopiec liczący lat osiem. Dziecięca ciekawość szła w parze z chęcią posiadania czegoś interesującego chociaż przez chwilę, a naprawdę byłoby lepiej, gdyby nie posądzono ich o kradzież, kiedy próbowała zarobić chociaż trochę. Wyglądali zresztą schludnie, nie na poziomie, jednak wystarczająco czysto i porządnie, że powątpiewające spojrzenie nie powinno na nich padać dłużej niż zarejestrowanie smagłego kolorytu skóry, który rozjaśni ciężki i całkowicie intencjonalny włoski akcent zaciągający kilka słówek dla odpowiedniego wrażenia. I wzdycha wewnętrznie, bo otwarcie nie wypada, kiedy tak czas się dłuży oraz rozciąga, chociaż nie minęło nawet dobre dziesięć minut od przekroczenia progu sklepu. Nie była jednak w nim sama, przed właścicielką stała już inna osoba i widok torby sprawił, że ręce nerwowo zacisnęła na pasku własnej. Jeśli pani Giddery przyjęła właśnie dostawę ziół, to czy zerknie, chociaż na to, co mogła jej zaoferować Moretti? Nie handlowała z nią zbyt często, z raz tamta nawet odrzuciła leśne znaleziska, kiedy konkretnych roślin miała przesyt i Gia musiała wtedy kombinować, co zrobić z tym całym zielskiem nim straci swoje właściwości, bo może potrzebowało być zasuszone w odpowiedni sposób, a suszyć to ona potrafiła jedynie to, co na przyprawy się nada. Niedobrze. Początkowo przygryza dolną wargę, na przemian martwiąc się i złoszcząc, bo gdyby nie ten cały upadek nieba, gdyby nie domniemany koniec świata, tak zaplanowany budżet na ten miesiąc nie musiałby potrzebować aż tylu łatek, pobocznych prób zarobku nieoscylujących wokół aktorstwa, tłumaczenia przesłanych tekstów i szycia. Ale świat upadł, ona spała wręcz tragicznie i wynajem pokoju w Dolinie Godryka kosztował ją słono, a przecież wymarzyła dla siebie i młodszego brata zakup świstoklika do Devon, bo drogi wciąż są niebezpieczne. Stres jednak stopniowo opada wraz z mijającymi minutami, rozmowa między dwiema kobietami przeciąga się, ale to chyba specyfika sąsiedztwa, że nagadać się trzeba, bo dobrze jest to widziane, zamiast przejść bezpośrednio do biznesów. Nie podsłuchuje, brunetka rejestruje jedynie rdzawe włosy panny z torbą i usianą zmarszczkami twarz właścicielki, nim sama oprze się o ladę, dzieląc uwagę między wystukiwaną melodię a Vito, który z zaciętą miną próbował odszyfrować nieznane mu wcześniej nazwy poszczególnych słoiczków. Prostuje się, kiedy widzi jak starsza czarownica odwraca się idąc na zaplecze i Gia trochę kiwa się na piętach, łagodząc w myślach fałszywe tony frustracji. Może jeśli ją oczaruje południowym usposobieniem, albo na litość weźmie ze względu na swoje lwiątko, tak zdobędzie dodatkowo informacje o charłakach zamieszkujących miasteczko. Może będą potrzebować pomocy przy sprzątaniu domu, teraz kiedy ważniejsze zniszczenia próbowano naprawić i czasu poza opłakiwaniem zmarłych praktycznie nie było. Dosyć to podłe w jakiś pokrętny sposób, ale co zrobić? Potrzebowali mieć co do garnka włożyć, a czysty dom to dobry dom.
Rozważania kończą się raptownie serią przypadków dziwnych. Ruda czarownica drgnęła i wykonała krok w tył, nadeptując na stopę chudego, nieco zasuszonego mężczyzny stojącego tuż za nią, a następnie kichnęła wprost na samą Giannę, żółtym pyłkiem rujnując jej schludny strój oraz pierwsze po kilku miesiącach nieobecności dobre wrażenie. Na nic były przeprosiny dziewuchy ani jej kichnięcia dalsze, wszystko przecież popsuła! Dłonie zaciskają się w piąstki, a gniew rosi pierwsze słowa.
- Caspita! Ragazza czy ty wsty...
- JAK ŚMIESZ!!
Męski głos jest tak donośny, że ciemnobrązowe oczy otwierają się szeroko, a zdanie urywa w połowie. Czarodziej stojący za Gwen jest wysoki i wręcz łykowaty, odziany w drogo wyglądające szaty, z księgą do piersi przyciśniętą oraz małymi okularkami zsuwającymi się ze szpiczastego nosa. Minę miał nie tylko oburzoną, ale również pompatyczną a złość jego kierowała się na pannę Grey wyraźnie, ponieważ na wypolerowanym na błysk bucie znalazł się odcisk tego należącego do malarki. Agresywna postawa zmusiła włoszkę do zamilnięcia, chociaż zmarszczone lekko brwi świadczyły o tym, że nie była zadowolona z nieuprzejmego tonu nieznajomego, nawet jeśli sama gotowa była pójść w podobny. Hipokryzja hipokryzją, jednak ruda była dziewczyną.
| ślicznie proszę o zmianę daty na 21, bo nie wiem jeszcze jak się skończył mój wątek ze Steffem
Rozważania kończą się raptownie serią przypadków dziwnych. Ruda czarownica drgnęła i wykonała krok w tył, nadeptując na stopę chudego, nieco zasuszonego mężczyzny stojącego tuż za nią, a następnie kichnęła wprost na samą Giannę, żółtym pyłkiem rujnując jej schludny strój oraz pierwsze po kilku miesiącach nieobecności dobre wrażenie. Na nic były przeprosiny dziewuchy ani jej kichnięcia dalsze, wszystko przecież popsuła! Dłonie zaciskają się w piąstki, a gniew rosi pierwsze słowa.
- Caspita! Ragazza czy ty wsty...
- JAK ŚMIESZ!!
Męski głos jest tak donośny, że ciemnobrązowe oczy otwierają się szeroko, a zdanie urywa w połowie. Czarodziej stojący za Gwen jest wysoki i wręcz łykowaty, odziany w drogo wyglądające szaty, z księgą do piersi przyciśniętą oraz małymi okularkami zsuwającymi się ze szpiczastego nosa. Minę miał nie tylko oburzoną, ale również pompatyczną a złość jego kierowała się na pannę Grey wyraźnie, ponieważ na wypolerowanym na błysk bucie znalazł się odcisk tego należącego do malarki. Agresywna postawa zmusiła włoszkę do zamilnięcia, chociaż zmarszczone lekko brwi świadczyły o tym, że nie była zadowolona z nieuprzejmego tonu nieznajomego, nawet jeśli sama gotowa była pójść w podobny. Hipokryzja hipokryzją, jednak ruda była dziewczyną.
| ślicznie proszę o zmianę daty na 21, bo nie wiem jeszcze jak się skończył mój wątek ze Steffem
Złoty klucz na dłoni, to nie mój dom
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Gia Moretti
Zawód : aktorka w wędrownej trupie teatralnej
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nothing ever ends poetically.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czas potrafił toczyć się wolno, leniwie, sekunda za sekundą, które z jego biegiem zmieniały się w minuty, w godziny, dni, tygodnie i miesiące. Miał jednak tę niezwykłą właściwość, że w nagłych przypadkach potrafił przyśpieszać, pędzić, nie pozwalając nawet przyjrzeć się twarzom znajdujących się wokół ludzi.
Dlatego też ciemne włosy Moretti, a uwaga skupiła się na wyraźnie zdenerwowanym mężczyźnie który stał tuż za nią. Całkiem elegancko odziany, wysoki, wcale nie szczególnie młody, sprawiał wrażenie człowieka, który szukał zwady i był gotów kłócić się o rację nawet jeśli racji nie miał. Co gorsza jednak, w tej sytuacji zdecydowanie ją miał; żółty proszek rozsypał się po sklepie, przyklejając się do wszystkiego i wszystkich, z jej własnej winy. Nie powinna przecież wkładać nosa do pigmentu – co to przecież za różnica, jak pachnie, skoro ostatecznie miał i tak wylądować na płótnie?
Gdy krzyki zaczęły padać zarówno z jego strony, jak i ze strony dawnej, szkolnej koleżanki, poczuła, jak jej serce przyspiesza, a umysł zaczyna pracować na przyspieszonych obrotach, pozwalając adrenalinie działać. Zdecydowanie nie była to przecież przyjemna sytuacja, choć należało nadmienić, że nie należała też wcale do tych najmniej przyjemnych w życiu Gwen. To może nie było długie, a panna Grey mogła być całkiem niezłą szczęściarą, zważając na okoliczności, w jakich przyszło jej funkcjonować, ale swoje przeżyła. Bywało gorzej.
Uspokajając się w ten sposób próbowała opanować emocje, nie wpadając w panikę, ani nadmierne, nerwowe jąkanie się. Za to spojrzała na mężczyznę i biorąc głęboki, spokojny oddech, odpowiedziała tylko lekko drżącym głosem:
– Bardzo pana przepraszam, to był przypadek. To tylko naturalny pigment, pozwoli pan, że ja to wyczyszczę… – Sprawnym ruchem zamknęła słoiczek i sięgnęła po różdżkę: – Chłoszczyść!
Różdżka wycelowana bezpośrednio w mężczyznę doskonale oczyściła go z pyłku, pozostawiając ubranie nawet czystsze, niż było wcześniej. Zaklęcie zadziałało nawet nieco obszarowo, sprawiając, że żółty kolor zniknął z części ubrania Gwen oraz brunetki, pozostawiając tylko niewielkie plamy wymagają doczyszczenia, w tym kropkę na samym czubku nosa malarki, którą dostrzegłaby kątem oka, gdyby w tej chwili zwracała na to uwagę. Również podłoga została oczyszczona, sprawiając, że chodzący nie powinni zostawiać śladów pyłku w trakcie chodzenia. Ach, magia, czy ona nie była zaskakująco wspaniała?
Gwen wlepiała dalej spojrzenie w mężczyznę, czekając na jego reakcję, tymczasowo zapominając wręcz o stojącej za nią Moretti. Wszak to jego nadepnęła, to jego reakcja mogła przynieść więcej złego. Młoda dziewczyna wydawała się pannie Grey jednak mniej groźna, niż starszy i na pewno bardziej doświadczony mężczyzna. Czarodziej? Chyba na pewno czarodziej, prawda? Pani Giddery chyba nie zapraszała tu niemagicznych, chociaż malarka nie była tego aż tak znowu pewna…
| rzut
Dlatego też ciemne włosy Moretti, a uwaga skupiła się na wyraźnie zdenerwowanym mężczyźnie który stał tuż za nią. Całkiem elegancko odziany, wysoki, wcale nie szczególnie młody, sprawiał wrażenie człowieka, który szukał zwady i był gotów kłócić się o rację nawet jeśli racji nie miał. Co gorsza jednak, w tej sytuacji zdecydowanie ją miał; żółty proszek rozsypał się po sklepie, przyklejając się do wszystkiego i wszystkich, z jej własnej winy. Nie powinna przecież wkładać nosa do pigmentu – co to przecież za różnica, jak pachnie, skoro ostatecznie miał i tak wylądować na płótnie?
Gdy krzyki zaczęły padać zarówno z jego strony, jak i ze strony dawnej, szkolnej koleżanki, poczuła, jak jej serce przyspiesza, a umysł zaczyna pracować na przyspieszonych obrotach, pozwalając adrenalinie działać. Zdecydowanie nie była to przecież przyjemna sytuacja, choć należało nadmienić, że nie należała też wcale do tych najmniej przyjemnych w życiu Gwen. To może nie było długie, a panna Grey mogła być całkiem niezłą szczęściarą, zważając na okoliczności, w jakich przyszło jej funkcjonować, ale swoje przeżyła. Bywało gorzej.
Uspokajając się w ten sposób próbowała opanować emocje, nie wpadając w panikę, ani nadmierne, nerwowe jąkanie się. Za to spojrzała na mężczyznę i biorąc głęboki, spokojny oddech, odpowiedziała tylko lekko drżącym głosem:
– Bardzo pana przepraszam, to był przypadek. To tylko naturalny pigment, pozwoli pan, że ja to wyczyszczę… – Sprawnym ruchem zamknęła słoiczek i sięgnęła po różdżkę: – Chłoszczyść!
Różdżka wycelowana bezpośrednio w mężczyznę doskonale oczyściła go z pyłku, pozostawiając ubranie nawet czystsze, niż było wcześniej. Zaklęcie zadziałało nawet nieco obszarowo, sprawiając, że żółty kolor zniknął z części ubrania Gwen oraz brunetki, pozostawiając tylko niewielkie plamy wymagają doczyszczenia, w tym kropkę na samym czubku nosa malarki, którą dostrzegłaby kątem oka, gdyby w tej chwili zwracała na to uwagę. Również podłoga została oczyszczona, sprawiając, że chodzący nie powinni zostawiać śladów pyłku w trakcie chodzenia. Ach, magia, czy ona nie była zaskakująco wspaniała?
Gwen wlepiała dalej spojrzenie w mężczyznę, czekając na jego reakcję, tymczasowo zapominając wręcz o stojącej za nią Moretti. Wszak to jego nadepnęła, to jego reakcja mogła przynieść więcej złego. Młoda dziewczyna wydawała się pannie Grey jednak mniej groźna, niż starszy i na pewno bardziej doświadczony mężczyzna. Czarodziej? Chyba na pewno czarodziej, prawda? Pani Giddery chyba nie zapraszała tu niemagicznych, chociaż malarka nie była tego aż tak znowu pewna…
| rzut
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Miarą dobrego wrażenia jak mawiają, albo i nie, jest zdecydowanie schludny oraz przykładny wygląd, odpowiedni uśmiech, który nie sprawi, że wyjdzie się na całkowitego głupka, a także pewność siebie zawarta w postawie i gestach. Sądzi, że ma to opanowane, że załatwi wszystko raz-dwa i kilka sykli wpadnie do kieszeni, że wilk będzie syty oraz owca cała, bo przecież nikt na tym stracić nie miał jak. Wystarczy jednak jeden nazbyt wścibski nosek oraz drobny proszek, żeby tak przekonanie o własnej gotowości wyparowało, bo jasna bluzka zdobiona granatowym haftem pokryła się niesionym kichnięciem żółtym pigmentem. Pierwsze sekundy liczone pospiesznymi uderzeniami serca poświęcone są zaskoczeniu, co błyska w ciemnych oczach i przemyka po buzi, na ustach rozchylonych pozostając. Ręce rozkładane są lekko, kiedy mierzy zbrodnię na własnym ubraniu nie mogąc do końca pojąć tego ciągu przyczynowo skutkowego. Następnie błąka się smutek, co w drżenie wprawia dolną wargę i kąciki ku ziemi ciągnie oraz myśl straszna, że oczywiście, że stało się coś nie tak, że nie wyszło, że ktoś wcześniej z torbą pełną ziół się zjawił i jeszcze jej kłopotów narobił, bo od upadku nieba nie mogła się spodziewać niczego dobrego. A przecież to nieprawda, coś mówi jej uporczywie, bo chociaż gwiazdy uderzyły w ziemię zbierając swoje żniwa, tak ją przybliżyły serią spotkań do dusz, które zdążyła odprawić gdzieś daleko w umyśle. W milsze miejsca, gdzie nic złego się nie dzieje, a i ona martwić się tym samym nie musi. W tym smutku rodzi się bezradność, z niej natomiast krzeszą się iskry złości, bo jakby nie patrzeć nie zrobiła w zasadzie nic złego i chociaż to durne, Merlino ne è stato testimone, przejmować się ledwie ciuchem, tak w grę wchodziło zarówno dziewczyny być albo nie być, jak i jej brata. Dłonie więc zaciska w piąstki, prostuje się, włoską butę ukazując w zmarszczeniu brwi i uniesionym podbródku, oburzeniem rosi pierwsze słowa, kiedy przerywa jej głos donośniejszy. Bo nie jest jedyną ofiarą nieuważności, bo chociaż może stroszyć piórka, tak nie jest gotowa krzyczeć jak jakaś furiatka w samym środku sklepu, gdzie planowała zarobić. Uwaga kieruje się na jegomościa, który samą swoją postawą głosi, że z niego panisko może nie jest równe szlachetnej krwi, jednak liczyć się z nim trzeba. Pierwszym instynktem jest cofnięcie się o krok, które ledwo co tłumi, w pogrążeni w skrajnych emocjach mężczyźni nie są jej ulubionym typem towarzystwa, zwłaszcza kiedy jeszcze większej biedy potrafią dostarczyć tylko dlatego, że zwyczajnie mogą. Ruda jednak jest dziewczyną, stoi przed nią, linia ramion zdradza napięcie. Z jednej strony Gia powinna zostawić to wszystko i spróbować szczęścia innym razem, z drugiej strony natura nie jest w stanie opuścić terenu tego niewielkiego konfliktu, nie umie odwrócić wzroku, kiedy istnieje nawet najlichsza szansa na czyjąś krzywdę. Och, Moretti nigdy nie była zbyt mądra w takich przypadkach.
- Przypadek?! Przypadek! Głowę też panna przez przypadek straciła? Myślisz, że ja nie wiem, jak takie jak ty działają? - człowieczek prycha, a wściekłość w nim gorzeje jasno. I on po różdżkę sięga, a niezadowolenie bije od całej łykowatej sylwetki - Małe wstrętne złodziejki niby przypadkiem obijające się o szanowanych czarodziei, próbujące odebrać ciężko zarobione pieniądze. Ale twoja brudna sztuczka nie zadziałała - w jego głowie wszystko było jasne, Grey próbowała go okraść a ten cały trik z pigmentem to zwykła zmyłka, którą próbowała ratować udanym zaklęciem. Inaczej po co by tak blisko stała niego? Porządne panny nie trzymały się tuż obok mężczyzny, jeśli nie próbowałyby go uwieść albo okraść. A rude nigdy nie były w jego typie, Salazar Slytherin mu świadkiem - Na takie jak ty tylko więzienie czeka i osobiście cię tam doprowadze - zapewnia zjadliwie, jak przystało na przykładnego obywatela. W tym samym czasie Gia ma chęć wykrzyknąć impossibile, bo przecież złodzieje nie tak działają i od strony Gwen nie mogło dojść do żadnej kradzieży, chociażby przez ułożenie samego ciała. Stała tyłem do niego, czy ten typ oszalał?!
- Przecież przeprosiła - odzywa się brunetka, stając tuż obok dawnej koleżanki z ławki pewnie, niemal płynnie jakby po jej prawicy było jej należne miejsce. Dłonie na piersiach zaplata, powagę układając w rysach twarzy ostrożnie, żeby nie przerodziła się przypadkiem w arogancję - I tyłem stała, jak miałaby pana okraść? - pyta, licząc że ta odrobina logiki wystarczy, żeby zażegnać kłótnie i skończyć z tym wszystkim. Na próżno, czarodziej tak ukochał swoją wyssaną z palca historię, że postanowił dodać do niej kolejne smaczki.
- A więc razem współpracujecie, wstrętne dziewuchy, magipolicja już się wami zajmie!!
| rzut k3 na zdarzenie.
1 - kiedy pada ostatnie zdanie, w tym samym czasie Vito sięga po jeden ze słoików wypełnionych ziołowym suszem. Słoik wyślizguje się z jego rąk i rozbija się o ziemię, zaniepokojona hałasem właścicielka wyrzuca zarówno mężczyznę ze swojego sklepu, jak i obie dziewczęta i chłopca. Dodatkowo, Gia musi zapłacić za szkody wyrządzone przez młodszego brata (-5 PM dla Gii).
2 - zwabiona krzykami właścicielka domaga się wyjaśnienia, dlaczego jej klienci robią raban. Obie postacie dziewcząt mogą spróbować wykręcić się z kłopotów przy pomocy kłamstwa, perswazji, lub kokieterii. Jeśli ich argumenty będą mało przekonujące, tak pani Giddery obierze stronę czarodzieja.
3 - świadkiem całego zajścia jest przypadkowy mężczyzna o roślejszej budowie, który staje w obronie dziewcząt, dosadnymi słowami wyganiając krzykacza, nim pani Giddery zorientuje się, że dzieje się coś niedobrego.
- Przypadek?! Przypadek! Głowę też panna przez przypadek straciła? Myślisz, że ja nie wiem, jak takie jak ty działają? - człowieczek prycha, a wściekłość w nim gorzeje jasno. I on po różdżkę sięga, a niezadowolenie bije od całej łykowatej sylwetki - Małe wstrętne złodziejki niby przypadkiem obijające się o szanowanych czarodziei, próbujące odebrać ciężko zarobione pieniądze. Ale twoja brudna sztuczka nie zadziałała - w jego głowie wszystko było jasne, Grey próbowała go okraść a ten cały trik z pigmentem to zwykła zmyłka, którą próbowała ratować udanym zaklęciem. Inaczej po co by tak blisko stała niego? Porządne panny nie trzymały się tuż obok mężczyzny, jeśli nie próbowałyby go uwieść albo okraść. A rude nigdy nie były w jego typie, Salazar Slytherin mu świadkiem - Na takie jak ty tylko więzienie czeka i osobiście cię tam doprowadze - zapewnia zjadliwie, jak przystało na przykładnego obywatela. W tym samym czasie Gia ma chęć wykrzyknąć impossibile, bo przecież złodzieje nie tak działają i od strony Gwen nie mogło dojść do żadnej kradzieży, chociażby przez ułożenie samego ciała. Stała tyłem do niego, czy ten typ oszalał?!
- Przecież przeprosiła - odzywa się brunetka, stając tuż obok dawnej koleżanki z ławki pewnie, niemal płynnie jakby po jej prawicy było jej należne miejsce. Dłonie na piersiach zaplata, powagę układając w rysach twarzy ostrożnie, żeby nie przerodziła się przypadkiem w arogancję - I tyłem stała, jak miałaby pana okraść? - pyta, licząc że ta odrobina logiki wystarczy, żeby zażegnać kłótnie i skończyć z tym wszystkim. Na próżno, czarodziej tak ukochał swoją wyssaną z palca historię, że postanowił dodać do niej kolejne smaczki.
- A więc razem współpracujecie, wstrętne dziewuchy, magipolicja już się wami zajmie!!
| rzut k3 na zdarzenie.
1 - kiedy pada ostatnie zdanie, w tym samym czasie Vito sięga po jeden ze słoików wypełnionych ziołowym suszem. Słoik wyślizguje się z jego rąk i rozbija się o ziemię, zaniepokojona hałasem właścicielka wyrzuca zarówno mężczyznę ze swojego sklepu, jak i obie dziewczęta i chłopca. Dodatkowo, Gia musi zapłacić za szkody wyrządzone przez młodszego brata (-5 PM dla Gii).
2 - zwabiona krzykami właścicielka domaga się wyjaśnienia, dlaczego jej klienci robią raban. Obie postacie dziewcząt mogą spróbować wykręcić się z kłopotów przy pomocy kłamstwa, perswazji, lub kokieterii. Jeśli ich argumenty będą mało przekonujące, tak pani Giddery obierze stronę czarodzieja.
3 - świadkiem całego zajścia jest przypadkowy mężczyzna o roślejszej budowie, który staje w obronie dziewcząt, dosadnymi słowami wyganiając krzykacza, nim pani Giddery zorientuje się, że dzieje się coś niedobrego.
Złoty klucz na dłoni, to nie mój dom
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Gia Moretti
Zawód : aktorka w wędrownej trupie teatralnej
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nothing ever ends poetically.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Gia Moretti' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Oczy panny Grey otworzyły się jeszcze szerzej, niż chwilę temu, choć wydawać by się mogło, że nie było to możliwe. Gwen nigdy nie przyszło przecież nawet przez myśl, aby kogoś okraść. Johnatan, tak, kradł, z tego co wiedziała. Nie pochwalała tego zachowania, ale z drugiej strony nie mogła przecież wydać przyjaciela, prawda? Ale ona sama nigdy nie chciała się do tego zniżyć. Po pierwsze, mimo wszystko była wystarczająco dobrze sytuowana, by zawsze móc pozwolić sobie przynajmniej na te podstawowe artykuły spożywcze (współpraca z arystokratycznymi rodami zdecydowanie w tym pomagała), a po drugie najzwyczajniej w świecie system wartości Gwen na to nie pozwalał. Mogła prosić o pomoc, ale nie odbierać innym coś, na co sami sobie zarobili. Jakiego to czyniłoby z niej człowieka? Część wpojonych w dzieciństwie wartości odrzuciła, ale te związane z poszanowaniem cudzej wartości przyjęła jako swoje także w dorosłym życiu i miała poczucie, że przynajmniej na razie akurat to jej się opłacało.
Dlatego też po chwili chęć przepraszania mężczyzny zaczęła zmieniać się w złość. Przecież nie dość, że go przeprosiła to jeszcze wyczyściła mu te kolorowe fatałaszki, które przecież wcale nie były aż tak ładne, jak się temu mężczyźnie wydawało. Była grzeczna, była szanowaną obywatelką, przynajmniej w tym hrabstwie, a właścicielka tego przybytku chyba nawet ją lubiła. Jakim więc cudem nieznajomy pozwalał sobie na takie zachowanie?
– Pan chyba sobie na za dużo pozwala – powiedziała, a jedna z dłoni wylądowała na biodrze panny Grey. Jej zielono-niebieskie spojrzenie bystrych oczu przeszyło mężczyznę, stawiając wyraźną granicę. Popełniła błąd, oczywiście, przyznała się przecież do niego. Ale niech on sobie nie myśli, że może ją obwiniać za coś, czego nie zrobiła!
Po chwili dziewczę, które chwilę wcześniej wcale nie spoglądało na nią zbyt miłym wzrokiem, stanęło w jej obronie. Gwen spojrzała na nią z ukosa, posyłając jej podziękowanie skinieniem głowy, po czym uzupełniła jej wypowiedź:
– Jaki ma pan zresztą dowód? Nie można sobie, ot tak, bez dowodów, oskarżać kogokolwiek. – Gdyby nie fakt, że w dłoni wciąż trzymała różdżkę (i na wszelki wypadek wolała jej jednak nie chować) złożyłaby ręce na piersi. Teraz jednak pozostała jej tylko jakże groźna pozycja, w której brakowało jedynie wałka, który mógłby zamienić się miejscem z różdżką.
Już miała odpowiedzieć na kolejne zarzuty mężczyzny, gdy inny człowiek, przebywający z sklepiku zielarskim, podszedł, zaczynając bronić dwie panny, na co, ku zdziwieniu Gwen, nieznajomy zaczął zaskakująco szybko wycofywać się z zarzutów. Spoglądała ze zdziwieniem na całą tę sytuację, nie mogąc w to uwierzyć. Młodym kobietom nikt nigdy nie wierzył, a wystarczyło kilka słów innego mężczyzny, by konflikt został zażegnany… Nic dziwnego, że świat toczy wojna, skoro tak wygląda w nim ludzka mentalność.
Gwen wzięła głęboki oddech, spoglądając na Gię z wdzięcznością.
– Dziękuję bardzo za pomoc, ten pan chyba wyjątkowo krótko spał w nocy – stwierdziła, wyciągając dłoń: – Jestem Gwen, a pa… tak właściwie, czy my się przypadkiem nie znamy? – Rysy nieznajomej miały w sobie coś charakterystycznego, a siedem lat spędzonych w szkole, na jednym roku, często na tych samych zajęciach, pozwolił je przecież całkiem dobrze zapamiętać. Gwen nie skończyła Hogwartu przecież aż tak dawno. Przekrzywiła głowę: – Gia?
Dlatego też po chwili chęć przepraszania mężczyzny zaczęła zmieniać się w złość. Przecież nie dość, że go przeprosiła to jeszcze wyczyściła mu te kolorowe fatałaszki, które przecież wcale nie były aż tak ładne, jak się temu mężczyźnie wydawało. Była grzeczna, była szanowaną obywatelką, przynajmniej w tym hrabstwie, a właścicielka tego przybytku chyba nawet ją lubiła. Jakim więc cudem nieznajomy pozwalał sobie na takie zachowanie?
– Pan chyba sobie na za dużo pozwala – powiedziała, a jedna z dłoni wylądowała na biodrze panny Grey. Jej zielono-niebieskie spojrzenie bystrych oczu przeszyło mężczyznę, stawiając wyraźną granicę. Popełniła błąd, oczywiście, przyznała się przecież do niego. Ale niech on sobie nie myśli, że może ją obwiniać za coś, czego nie zrobiła!
Po chwili dziewczę, które chwilę wcześniej wcale nie spoglądało na nią zbyt miłym wzrokiem, stanęło w jej obronie. Gwen spojrzała na nią z ukosa, posyłając jej podziękowanie skinieniem głowy, po czym uzupełniła jej wypowiedź:
– Jaki ma pan zresztą dowód? Nie można sobie, ot tak, bez dowodów, oskarżać kogokolwiek. – Gdyby nie fakt, że w dłoni wciąż trzymała różdżkę (i na wszelki wypadek wolała jej jednak nie chować) złożyłaby ręce na piersi. Teraz jednak pozostała jej tylko jakże groźna pozycja, w której brakowało jedynie wałka, który mógłby zamienić się miejscem z różdżką.
Już miała odpowiedzieć na kolejne zarzuty mężczyzny, gdy inny człowiek, przebywający z sklepiku zielarskim, podszedł, zaczynając bronić dwie panny, na co, ku zdziwieniu Gwen, nieznajomy zaczął zaskakująco szybko wycofywać się z zarzutów. Spoglądała ze zdziwieniem na całą tę sytuację, nie mogąc w to uwierzyć. Młodym kobietom nikt nigdy nie wierzył, a wystarczyło kilka słów innego mężczyzny, by konflikt został zażegnany… Nic dziwnego, że świat toczy wojna, skoro tak wygląda w nim ludzka mentalność.
Gwen wzięła głęboki oddech, spoglądając na Gię z wdzięcznością.
– Dziękuję bardzo za pomoc, ten pan chyba wyjątkowo krótko spał w nocy – stwierdziła, wyciągając dłoń: – Jestem Gwen, a pa… tak właściwie, czy my się przypadkiem nie znamy? – Rysy nieznajomej miały w sobie coś charakterystycznego, a siedem lat spędzonych w szkole, na jednym roku, często na tych samych zajęciach, pozwolił je przecież całkiem dobrze zapamiętać. Gwen nie skończyła Hogwartu przecież aż tak dawno. Przekrzywiła głowę: – Gia?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Niedowierzanie. To ono zmusza napięte ramiona do opadu, do otworzenia szeroko oczu, do rozchylenia warg. Jest też złość, co skrzy się pod smagłą skórą oraz gula gnieżdżąca się w gardle, obierająca moc wszelkim słowom. Złodziejka. Nazwano ją złodziejką. Krzywda cieniem przemyka po twarzy, bo jakim prawem? Jak śmie ją tak oskarżać, jakiś typ co może i lepszej jakości szaty nosi, ale w żaden sposób swoją osobą nie wybija się ponad tłumem. Nie znała go, sądząc po reakcji rudzielca i ona również nie miała pojęcia, kim jest ten rozszczekany jak mały piesek mężczyzna, a mimo to ten zachowywał się tak, jakby miał prawo do rozdawania łatek oraz nadawania własnej narracji do świata. Gia nie była złodziejką. Nie potrafiła. Zbyt uczciwa, zbyt głupia na to, żeby iść skrótem innym niż ciężka praca, od której bolały mięśnie i powieki szczypały od nieprzespanych nocy. I jest przerażona, tak lekko, nieprzyjemnie. Bo się wyróżnia, bo ma ciemniejszą skórę, bo nawet włoski akcent i włoskie usposobienie nie wywabią nieufności, kilka niepochlebnych zdań i będzie skończona. Nie zarobi nic, teraz oraz w przyszłości. Jak mógł? Jak śmiał? Ciemne tęczówki szklą się, chociaż broda odważnie unosi się, kiedy Gwen wytyka bezczelność jegomościa. Nie wyciąga sama różdżki, godząc się z rolą ewentualnej ofiary, bo na przyszłość okaże się to lepsze, niż próby potencjalnej obrony. Taki jest los, durny, lecz jest.
- Ma signore tak nudne życie, że musi pan innych pogrążać dla własnych wrażeń? - pyta gorzko, mocniej splecione na piersi dłoni zaciskając, bo to nie fair, zwyczajnie nie fair. Czarodziej czerwienieje na twarzy, coś chce dodać, ale już inny klient w obronę dwóch panien staje, rzeczowo wyjaśniając, gdzie swoje opinie może sobie wsadzić. I się wycofuje, ten kłamca, krzykacz, popapraniec, bo łatwiej jest kobietę zastraszyć niż rosłego mężczyznę, co nie ma cierpliwości do podobnych zachowań. I to też nie jest fair, to, że potrzebują pomocy innych. Niesprawiedliwe ot co.
- Dziękujemy signore za pomoc - zamiast tego dziękuje nieznajomemu ze słodyczą, a ten mruczy coś w zakłopotaniu pod nosem, wracając do swoich sprawunków. I Moretti oddycha mimowolnie z ulgą, że nie musi się mierzyć z kolejną osobą. Może nie wszystko jednak było stracone. Rozkojarzenie mija, kiedy wzrok skupia na postaci Grey, węgielki oczu uważnie śledzą brzmienie jej głosu, wypowiadane słowa.
- Albo się nadal nie obudził, bo ewidentnie żyje w swoim wyimaginowanym świecie - rzuca cierpko, pocierając kark w zawstydzeniu, bo tak naprawdę nie zrobiła nic wcale. Zaskoczenie przepełnia brunetkę, bo fragmenty układanki nareszcie zaczynają do siebie pasować, podobnie jak osoba, która przed nią stoi.
- Gwen? - pyta niepewnie, ale zaraz uśmiech rozjaśnia twarz czarownicy, a podekscytowanie zmusza ciało do gwałtownego drgnięcia. Wysłała ją. Tak jak innych zresztą, myślami daleko, w bezpieczne miejsce, gdzie rudowłosa cieszyć się miała sztuką oraz drogim napitkiem (koniecznie włoskim, bo nie ma nic bardziej eleganckiego od włoskich trunków), ale oto była. Cała i zdrowa. I Gii jest trochę śmiesznie, bo to kolejna osoba, która powracała z tych wyimaginowanych wakacji i stała przed nią, oddzielona latami niewidzenia się, z własną historią oraz doświadczeniami, których pewnie nigdy nie będzie w stanie tak do końca pojąć. Dlaczego teraz? Pyta się ponownie Gia, nie rozumiejąc, czemu teraz wracają, dlaczego nie wcześniej, co sprawiło, że znajome twarze wyłaniają się jedna po drugiej. Czy to przez te gwiazdy, co spadły im na głowy? Nieistotne. To teraz nieważne. Nim się którakolwiek zorientuje, tak włoszka chwyta już za dłonie Gwendolyn, uważając przy tym na trzymaną przezeń różdżkę - Och Gwen! Jak dobrze cię widzieć, mamma mia nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę! Gdzie byłaś? Co robiłaś? Czy wszystko dobrze? - wypytuje szczebiotem rozemocjonowanym, bo przecież to cud jakiś, że jest, chichot losu jakiś. Odwraca przy tym lekko głowę na bok, marszcząc lekko brwi - Vito nie ruszaj! - nakazuje stanowczo, widząc jak lepkie rączki chłopca sięgają po przypadkowy słoik, a dziecko wyraźnie naburmuszone cofa dłonie - Ale popatrz na siebie, wyglądasz ślicznie - wraca uwagą do Gwen - Tylko na nosie masz jeszcze żółtą plamę. Co ci do głowy strzeliło, żeby wąchać tutaj cokolwiek? - pyta, knykciem chcąc wyczyścić fragment skóry, nim dziewczyna zacznie trzeć się po całej twarzy. I cieszy się, złość, strach, niedowierzanie znikają jak za machnięciem różdżki.
- Ma signore tak nudne życie, że musi pan innych pogrążać dla własnych wrażeń? - pyta gorzko, mocniej splecione na piersi dłoni zaciskając, bo to nie fair, zwyczajnie nie fair. Czarodziej czerwienieje na twarzy, coś chce dodać, ale już inny klient w obronę dwóch panien staje, rzeczowo wyjaśniając, gdzie swoje opinie może sobie wsadzić. I się wycofuje, ten kłamca, krzykacz, popapraniec, bo łatwiej jest kobietę zastraszyć niż rosłego mężczyznę, co nie ma cierpliwości do podobnych zachowań. I to też nie jest fair, to, że potrzebują pomocy innych. Niesprawiedliwe ot co.
- Dziękujemy signore za pomoc - zamiast tego dziękuje nieznajomemu ze słodyczą, a ten mruczy coś w zakłopotaniu pod nosem, wracając do swoich sprawunków. I Moretti oddycha mimowolnie z ulgą, że nie musi się mierzyć z kolejną osobą. Może nie wszystko jednak było stracone. Rozkojarzenie mija, kiedy wzrok skupia na postaci Grey, węgielki oczu uważnie śledzą brzmienie jej głosu, wypowiadane słowa.
- Albo się nadal nie obudził, bo ewidentnie żyje w swoim wyimaginowanym świecie - rzuca cierpko, pocierając kark w zawstydzeniu, bo tak naprawdę nie zrobiła nic wcale. Zaskoczenie przepełnia brunetkę, bo fragmenty układanki nareszcie zaczynają do siebie pasować, podobnie jak osoba, która przed nią stoi.
- Gwen? - pyta niepewnie, ale zaraz uśmiech rozjaśnia twarz czarownicy, a podekscytowanie zmusza ciało do gwałtownego drgnięcia. Wysłała ją. Tak jak innych zresztą, myślami daleko, w bezpieczne miejsce, gdzie rudowłosa cieszyć się miała sztuką oraz drogim napitkiem (koniecznie włoskim, bo nie ma nic bardziej eleganckiego od włoskich trunków), ale oto była. Cała i zdrowa. I Gii jest trochę śmiesznie, bo to kolejna osoba, która powracała z tych wyimaginowanych wakacji i stała przed nią, oddzielona latami niewidzenia się, z własną historią oraz doświadczeniami, których pewnie nigdy nie będzie w stanie tak do końca pojąć. Dlaczego teraz? Pyta się ponownie Gia, nie rozumiejąc, czemu teraz wracają, dlaczego nie wcześniej, co sprawiło, że znajome twarze wyłaniają się jedna po drugiej. Czy to przez te gwiazdy, co spadły im na głowy? Nieistotne. To teraz nieważne. Nim się którakolwiek zorientuje, tak włoszka chwyta już za dłonie Gwendolyn, uważając przy tym na trzymaną przezeń różdżkę - Och Gwen! Jak dobrze cię widzieć, mamma mia nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę! Gdzie byłaś? Co robiłaś? Czy wszystko dobrze? - wypytuje szczebiotem rozemocjonowanym, bo przecież to cud jakiś, że jest, chichot losu jakiś. Odwraca przy tym lekko głowę na bok, marszcząc lekko brwi - Vito nie ruszaj! - nakazuje stanowczo, widząc jak lepkie rączki chłopca sięgają po przypadkowy słoik, a dziecko wyraźnie naburmuszone cofa dłonie - Ale popatrz na siebie, wyglądasz ślicznie - wraca uwagą do Gwen - Tylko na nosie masz jeszcze żółtą plamę. Co ci do głowy strzeliło, żeby wąchać tutaj cokolwiek? - pyta, knykciem chcąc wyczyścić fragment skóry, nim dziewczyna zacznie trzeć się po całej twarzy. I cieszy się, złość, strach, niedowierzanie znikają jak za machnięciem różdżki.
Złoty klucz na dłoni, to nie mój dom
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Gia Moretti
Zawód : aktorka w wędrownej trupie teatralnej
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nothing ever ends poetically.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W tym Gia i Gwen były najwyraźniej do siebie podobne. Ani jedna, ani druga nie potrafiła kraść. Rudowłosa czarownica przez większość swojego życia nawet nie miała powodu, aby mieć powód do dokonania takiego czynu. Nie pochodziła być może ze szczególnie bogatej rodziny, ale wypłata ojca wystarczała, by pokryć wszystkie potrzeby ich trójki. Do wybuchu wojny zaś panna Grey miała pracę, która zapewniała jej przetrwanie. Szczerze mówiąc, nawet teraz nie było najgorzej — wraz z Herbertem dawali sobie jakoś radę. Jednak czasy wojny były wyraźnie inne i choć kradzież nie była wcale w planach Gwen, teraz chyba lepiej rozumiała osoby, które takowe czyny popełniają. Na przykład Johnatan… Nie, nie, nie mogła myśleć o nim. Wypchnęła z głowy jego imię, skupiając się na tu i teraz.
Nie dało się ukryć, że mężczyzna, który na nią naskoczył, źle potraktował i malarkę, i Gię, jednak na całe szczęście z pomocą nieznajomego udało się pozbyć go z horyzontu, dzięki czemu przynajmniej Gwen mogła spokojnie kontynuować to, co robiła, choć szczerze mówiąc w tym momencie najchętniej po prostu wyszłaby ze sklepu, gdyby tylko nie towarzystwo dawnej koleżanki ze szkolnej ławki.
— Niektórym rzeczywistość nie wystarcza — zauważyła ni to żartobliwym, ni to wciąż trochę nerwowym tonem, nie chcąc dłużej skupiać się na tej nieprzyjemnej sytuacji. Zbyt dużo takich pojawiało się w ostatnim czasie.
Nie zdążyła nawet schować różdżki, gdy Gia chwyciła ją za dłonie, co w pierwszej chwili wywołało na jej twarzy wyraz zdziwienia, ale już po chwili panna Grey ścisnęła mocniej dłonie dziewczyny. Nigdy nie były ze sobą szczególnie blisko, po prawdzie, Gwen z nikim w szkole nie była bardzo blisko, ale i tak dobrze było zobaczyć znajomą twarz w tych trudnych latach. A więc Gia żyła, nie zmarła przypadkiem w czeluściach wojny, kiedy to po obydwu stronach barykady nie brakowało ofiar. To samo w sobie było pocieszające. Z drugiej strony obecność dziewczyny w Dolinie Godryka mogła sugerować, że nie wiedzie się jej wcale bardzo dobrze, co potwierdzał też jej niezbyt bogaty strój. Ale była zdrowa, chłopiec, z którym była również. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. A to było chyba najważniejsze, prawda?
— Ciebie też dobrze widzieć — powiedziała z uśmiechem, w pierwszej chwili nie odpowiadając na jej pytania. Spojrzała na chłopca: — To twój brat? Kuzyn? Dziękuję, naprawdę? — Wyciągnęła jedną dłoń z uchwytu dziewczyny, chowając różdżkę do kieszeni i ścierając pyłek z nosa. — To tylko naturalny pigment, przydaje się do farb. Trudno je teraz znaleźć, a chyba by mi się przydały… U mnie… dobrze, na ile może być dobrze w takiej sytuacji. — Mogła ucieszyć się na widok dziewczyny, ale przecież nie będzie opowiadać jej całych ostatnich lat życia w ciągu przypadkowego spotkania w sklepiku. To nie było na to miejsce, a nie znając intencji dziewczyny, lepiej było nie mówić zbyt dużo, tak po prostu. — A ty? Przeprowadziłaś się do Doliny Godryka?
Nie dało się ukryć, że mężczyzna, który na nią naskoczył, źle potraktował i malarkę, i Gię, jednak na całe szczęście z pomocą nieznajomego udało się pozbyć go z horyzontu, dzięki czemu przynajmniej Gwen mogła spokojnie kontynuować to, co robiła, choć szczerze mówiąc w tym momencie najchętniej po prostu wyszłaby ze sklepu, gdyby tylko nie towarzystwo dawnej koleżanki ze szkolnej ławki.
— Niektórym rzeczywistość nie wystarcza — zauważyła ni to żartobliwym, ni to wciąż trochę nerwowym tonem, nie chcąc dłużej skupiać się na tej nieprzyjemnej sytuacji. Zbyt dużo takich pojawiało się w ostatnim czasie.
Nie zdążyła nawet schować różdżki, gdy Gia chwyciła ją za dłonie, co w pierwszej chwili wywołało na jej twarzy wyraz zdziwienia, ale już po chwili panna Grey ścisnęła mocniej dłonie dziewczyny. Nigdy nie były ze sobą szczególnie blisko, po prawdzie, Gwen z nikim w szkole nie była bardzo blisko, ale i tak dobrze było zobaczyć znajomą twarz w tych trudnych latach. A więc Gia żyła, nie zmarła przypadkiem w czeluściach wojny, kiedy to po obydwu stronach barykady nie brakowało ofiar. To samo w sobie było pocieszające. Z drugiej strony obecność dziewczyny w Dolinie Godryka mogła sugerować, że nie wiedzie się jej wcale bardzo dobrze, co potwierdzał też jej niezbyt bogaty strój. Ale była zdrowa, chłopiec, z którym była również. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. A to było chyba najważniejsze, prawda?
— Ciebie też dobrze widzieć — powiedziała z uśmiechem, w pierwszej chwili nie odpowiadając na jej pytania. Spojrzała na chłopca: — To twój brat? Kuzyn? Dziękuję, naprawdę? — Wyciągnęła jedną dłoń z uchwytu dziewczyny, chowając różdżkę do kieszeni i ścierając pyłek z nosa. — To tylko naturalny pigment, przydaje się do farb. Trudno je teraz znaleźć, a chyba by mi się przydały… U mnie… dobrze, na ile może być dobrze w takiej sytuacji. — Mogła ucieszyć się na widok dziewczyny, ale przecież nie będzie opowiadać jej całych ostatnich lat życia w ciągu przypadkowego spotkania w sklepiku. To nie było na to miejsce, a nie znając intencji dziewczyny, lepiej było nie mówić zbyt dużo, tak po prostu. — A ty? Przeprowadziłaś się do Doliny Godryka?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Sklepik zielarski pani Giddery
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka