Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Towtown
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Towtown
Towton to niewielka wioska na południu hrabstwa Yorkshire, którą dziś zamieszkuję po części mugole, po części czarodzieje. Pozornie niczym nie różni się od wielu innych w Anglii. To kilkadziesiąt domów - niektóre są naprawdę bardzo stare - otoczone przez malownicze pola uprawne. Yorkshire słynie z żyznych gleb, nie brakuje tu więc gospodarstw rolnych. W samym środku wsi wciąż funkcjonuje dawna karczma, obecnie pub "Pod Dwiema Różami", nawiązująca do wydarzenia, z którego słynie Towton - w 1461 roku doszło tu do jednego z najbardziej krwawych i brutalnych starć średniowiecza, decydująca bitwa pierwszego etapu Wojny Dwóch Róż. Niektórzy mówią, że na rozległych polach pod wioską nocą wciąż słychać zawodzenie poległych.
Rozmowa trwała dalej, jednak pojawienie się obok kobiecego zgromadzenia Elroya sprawiło, że kilka z kobiet westchnęło w wyrazie zdziwienia, a kolejnych kilka — chyba uraczonych romantycznością gestu — z wyraźnym rozmarzeniem. Mary, klęcząca dotychczas obok lady Greengrass i wtulona w jej bok, przesunęła się trochę, oddając lordowi więcej miejsca. Uwaga Mare skupiła się na mężu, ułożyła dłoń na tej jego, kiwając kilkukrotnie głową na znak zgody na jego oddalenie się. Była przecież niezwykle wdzięczna — tak mężowi, jak i młodszemu bratu — że wybrali się tu dziś razem z nią, że znów pokazywali, jak wielkie i czyste serca biły w ich piersiach. Wiedziała, że odpowiednio zajmą się obozem i jego mieszkańcami, mogła dzięki temu sama skupić się na zakresie własnej ekspertyzy.
— Dziękuję. Uważajcie tylko na siebie, proszę — w cichych słowach złożyła prośbę na dłonie męża, mając nadzieję, że w okolicy nie czają się jakieś zagrażające im stworzenia, czy też sytuacje. Obozowisko wydawało się być położone w całkiem spokojnym miejscu, a znani z polowań Carrowowie zapewne wybili okoliczną zwierzynę, przynajmniej tę dorosłą. Młode zwierzęta chyba nie były w stanie wyrządzić tyle krzywdy, co osobniki dorosłe, ale warto było się mieć na baczności. Kto wie, czy w okolicy nie czai się ktoś odpowiedzialny za pierwotny huragan?
Podobnych myśli nie miała na pewno starsza kobieta, której zmęczoną, starczą twarz rozjaśnił momentalny uśmiech, gdy Elroy zwrócił się do niej osobiście, powierzając jej opiekę nad ciężarną damą.
— A co to, kochanieńki! Musisz zaufać starej kobiecie, bo i cztery synowe mam, a sama się dziewięciorga wnucząt doczekałam! — i to były chyba najlepsze referencje dla kobiety, która miała jak oka w głowie pilnować brzemiennej lady. Elroy mógł więc ze spokojnym sumieniem przejść do rozwiązywania problemów lokalnej społeczności. Te z kolei zdawały się nawarstwiać i rozwijać, wraz z przedłużającym się pobytem czarodziejów w okolicy.
Gdy mąż je opuścił, Mare wzniosła lekko podbródek do góry, jeszcze raz sunąc spojrzeniem po wszystkich zgromadzonych kobietach.
— Panie pozwolą, że zaproszę je na drobny poczęstunek? Przywiozłam ze sobą z Derby trochę jedzenia, musi być państwu bardzo trudno gotować w takich warunkach... — zaczęła, powoli powstając z miejsca. Starsza kobieta od razu pomogła jej w tej próbie, pokazując przy okazji Mare, jak silna była, pomimo zaawansowanego wieku. W oczach większości kobiet rozbłysła radość; Mary, wciąż delikatnie zapłakana, jeszcze raz skinęła głową przed lady Greengrass, po czym łamiącym się głosem, przemówiła:
— Ja... milady pozwoli, zawołam dziewczęta z innych namiotów, dobrze? — Mare nie mogła jej przecież odmówić. Widok nadziei, która zaczęła przepływać przez tą młodą dziewczynę na samo tylko wspomnienie jedzenia jednocześnie radował, jak i ściskał w smutku serce damy. Znów stawiał świat w perspektywie, pokazywał jak na dłoni, jak konieczna była solidarność, jak wiele trzeba było robić dla ludzi. Ale gdy ludzie odpowiadali jej swą własną troską — jak na przykład starsza pani, trzymająca ją mocno za dłoń, ogrzewająca ją ciepłem swego ciała — wtedy wszystko było warte zachodu i wysiłku. Budowana więź była przecież w istocie najważniejsza.
Gdy kobiety wraz z lady Greengrass wyszły z namiotu, napotkały przygotowane już przez Roratio, Claudię i służbę z Grove Street 12 stanowisko z jedzeniem. Roratio zajął się dziećmi, Mare z pewnym rozczuleniem zauważyła, że jedna z dziewczynek musiała go szczególnie polubić, siedząc mu na kolanach. Czyżby jej młodszy brat miał rękę do dzieci? Zdecydowanie pomoże mu to w przyszłości. Sama jednak lady Greengrass poprosiła przyprowadzone ze sobą kobiety, aby podeszły do Claudii, zajmującej się teraz wydawaniem posiłków.
— Najdroższe panie, proszę się częstować, na co tylko mają panie ochotę — uśmiechnęła się ciepło, wskazując na garnki. Nie trzeba było ich długo namawiać, kolejka uformowała się w mig, a następnie kobiety przystępowały do jedzenia ciepłego posiłku, może pierwszego tak prawdziwie odżywczego od czasu kataklizmu, który rozbił im życie na kawałki. Mare przewidywała, że ciężko było o prawdziwe, smaczne i sycące jedzenie z zapasów, które mogły przetrwać tamten huragan. Tym bardziej cieszyło ją, że mogła pomóc także w ten sposób.
— Milady, lord Roratio prosił, byśmy przygotowali rosół dla chorych — Claudia, służąca Mare przechyliła się do niej nad garnkiem i wyszeptała te słowa, zerkając jednocześnie na starszą panią odrobinę badawczo. Zazwyczaj to jej powierzano opiekę nad lady Mare, ale dziś miała równie ważne, o ile nie bardziej wymagające zadanie do wykonania. — Nie wie milady, dokąd powinniśmy to zabrać? — dodała chwilę później, zaś Mare od razu zwróciła się do starszej kobiety, która wciąż jej towarzyszyła.
— Zaprowadzi nas pani do tego namiotu? — staruszka nawet nie spojrzała w kierunku mieszkanek Derby. Jej twarz rozjaśnił pewny siebie uśmiech, po czym energicznie ruszyła w kierunku jednego z namiotów. Mare natychmiast wskazała Claudii kierunek, lecz nie mogła długo oponować przed wigorem staruszki. Nim się obejrzała, znalazła się już w tymczasowym lazarecie.
— Widzisz sama, kochanieńka, niewielu jest tu ludzi — zaczęła szeptem, bowiem w środku były tylko trzy osoby, a dwoje z nich pogrążonych było w śnie. Jeden z mężczyzn, który nie spał, podniósł się powoli na łokciach, przyglądając się damie i starszej kobiecie.
— Dzień dobry, proszę pana — mówiła Mare szeptem, dygając przed nim zgodnie z zasadami dobrego wychowania. Zbliżyła się do zajmowanej przez niego leżanki. — Jestem lady Mare Greengrass, wraz z mężem i bratem przybyliśmy do państwa, by pomóc — mężczyzna spoglądał na nią ufnie, nawet uśmiechnął się blado, lecz nie otwierał ust, a zatem nie mówił. Starsza kobieta wypuściła dłoń Mare po to, by podsunąć jej krzesło, aby dama mogła usiąść niedaleko leżanki mężczyzny. — Zaraz przyniesiemy panu ciepły rosół, co pan na to? — spytała ciepło, chcąc usłyszeć głos mężczyzny, jakąkolwiek odpowiedź. Ten uśmiechnął się i skinął głową, ale dalej uparcie milczał. Mare zmarczyła delikatnie brwi, coś tutaj było nie tak. — Może pan mówić? Coś pana boli? — spytała, ale człowiek ten pokiwał głową na "tak", przyłożył lewą rękę do klatki piersiowej, a drugą dłoń, zaciśniętą w pięść, przyłożył do ust. Po wszystkim spojrzał wymownie w stronę dwóch śpiących kawałek dalej kobiet.
Pokazywał tak, że stara się nie mówić, bo cierpi na kaszel i nie chce nic mówić, by nie zacząć kasłać i nie obudzić innych chorych.
— Jeszcze... jak mówimy o odwiedzaniu — za plecami Roratio rozległ się głos około dziesięcioletniego chłopca. Miał potargane włosy w kolorze mysiego blondu i zmarszczony nos. — To mama mówi, że tata nas odwiedzi, ale drugi dzień nie wraca — burknął wyraźnie niezadowolony, po czym wgryzł się we wziętą przez siebie wcześniej drożdżówkę, siadając tuż obok Roratio i niemal od razu kładąc łokcie na stole. — Poszedł z tatą Tima do lasu, co nie? — kontynuował, wskazując brodą na drugiego chłopca, prawdopodobnie w tym samym wieku, który dłubał z zastanowieniem łyżką w misce gulaszu. — Hej, Tim!
Chłopiec podniósł głowę do góry, rozglądnął się prędko, któż taki mógł go wołać, po czym zamrugał kilkukrotnie, wreszcie skupiając się na koledze.
— No... tak było. Poszli we dwóch, znaczy mój tata i tata Franka, do naszych starych domów, żeby sprawdzić, czy coś się tam jeszcze nie ostało. Ale powinni wrócić przed zmrokiem tego samego dnia, a już ich dwa dni nie ma — mruknął Tim, zaraz jednak znów wracając do jedzenia gulaszu. Najwyraźniej pusty żołądek chwilowo wygrywał z troską o rodzica.
Przemowa Elroya przyniosła oczekiwany skutek. Młodzi, raczej niezbyt rozgarnięci, a na pewno nieukierunkowani czarodzieje zamilkli tak, jakby ktoś rzucił na nich wyjątkowo mocny jęzlep, czy też silencio. Jeszcze nigdy nie mieli okazji rozmawiać ze smokologiem, który w dodatku był jeszcze lordem, a przy tym... gdyby nie jego postawa, to kimś zupełnie niepozornym. Byli prostymi ludźmi — lubili widzieć rezultat od razu, zniechęcali się, gdy potrzeba było cierpliwości, aby osiągnąć efekt.
— Magią to my wszyscy — rzucił od razu jeden z młodych mężczyzn, pokazując na swoją wesołą kompanię. Na moment zawiesił spojrzenie, raczej jedno z tych nieskalanych myślą, na pozostałych zgromadzonych mężczyznach. Już otwierał usta, gdy przemówił ktoś jeszcze. Mężczyzna chyba o dekadę od Elroya starszy, wyższy nieco i barczysty. Widać było, że mógł stanowić istotne wsparcie w organizacji pracy obozu, pomóc Elroyowi utrzymać jego autorytet i wprowadzić potrzebny porządek.
— Z niemagicznych to mamy tu tylko pięciu, których można faktycznie wykorzystać. Reszta to starsze osoby, już wolałbym robić za nich, niż mieliby sobie krzywdę zrobić — mówił niezwykle wręcz niskim tonem, nie spuszczając ciemnego spojrzenia z twarzy Elroya. Mimo wszystko jednak, jego usta zdobił uprzejmy, szczery uśmiech. — Byłoby nas więcej, ale ostatnio dwóch naszych kumpli wróciło do wioski, na zgliszcza, czegoś szukali. Nie wrócili od dwóch dni. Chcieliśmy nawet po nich pójść, ale lasy wokół są zastawione pułapkami na zwierzęta, ciężko się w tym wszystkim połapać, milordzie... — sidła potrafiły być przecież niezwykle okrutne; nie tylko dla zwierzyny leśnej, ale także tych nieszczęśników, którzy w nie wpadli.
— Dziękuję. Uważajcie tylko na siebie, proszę — w cichych słowach złożyła prośbę na dłonie męża, mając nadzieję, że w okolicy nie czają się jakieś zagrażające im stworzenia, czy też sytuacje. Obozowisko wydawało się być położone w całkiem spokojnym miejscu, a znani z polowań Carrowowie zapewne wybili okoliczną zwierzynę, przynajmniej tę dorosłą. Młode zwierzęta chyba nie były w stanie wyrządzić tyle krzywdy, co osobniki dorosłe, ale warto było się mieć na baczności. Kto wie, czy w okolicy nie czai się ktoś odpowiedzialny za pierwotny huragan?
Podobnych myśli nie miała na pewno starsza kobieta, której zmęczoną, starczą twarz rozjaśnił momentalny uśmiech, gdy Elroy zwrócił się do niej osobiście, powierzając jej opiekę nad ciężarną damą.
— A co to, kochanieńki! Musisz zaufać starej kobiecie, bo i cztery synowe mam, a sama się dziewięciorga wnucząt doczekałam! — i to były chyba najlepsze referencje dla kobiety, która miała jak oka w głowie pilnować brzemiennej lady. Elroy mógł więc ze spokojnym sumieniem przejść do rozwiązywania problemów lokalnej społeczności. Te z kolei zdawały się nawarstwiać i rozwijać, wraz z przedłużającym się pobytem czarodziejów w okolicy.
Gdy mąż je opuścił, Mare wzniosła lekko podbródek do góry, jeszcze raz sunąc spojrzeniem po wszystkich zgromadzonych kobietach.
— Panie pozwolą, że zaproszę je na drobny poczęstunek? Przywiozłam ze sobą z Derby trochę jedzenia, musi być państwu bardzo trudno gotować w takich warunkach... — zaczęła, powoli powstając z miejsca. Starsza kobieta od razu pomogła jej w tej próbie, pokazując przy okazji Mare, jak silna była, pomimo zaawansowanego wieku. W oczach większości kobiet rozbłysła radość; Mary, wciąż delikatnie zapłakana, jeszcze raz skinęła głową przed lady Greengrass, po czym łamiącym się głosem, przemówiła:
— Ja... milady pozwoli, zawołam dziewczęta z innych namiotów, dobrze? — Mare nie mogła jej przecież odmówić. Widok nadziei, która zaczęła przepływać przez tą młodą dziewczynę na samo tylko wspomnienie jedzenia jednocześnie radował, jak i ściskał w smutku serce damy. Znów stawiał świat w perspektywie, pokazywał jak na dłoni, jak konieczna była solidarność, jak wiele trzeba było robić dla ludzi. Ale gdy ludzie odpowiadali jej swą własną troską — jak na przykład starsza pani, trzymająca ją mocno za dłoń, ogrzewająca ją ciepłem swego ciała — wtedy wszystko było warte zachodu i wysiłku. Budowana więź była przecież w istocie najważniejsza.
Gdy kobiety wraz z lady Greengrass wyszły z namiotu, napotkały przygotowane już przez Roratio, Claudię i służbę z Grove Street 12 stanowisko z jedzeniem. Roratio zajął się dziećmi, Mare z pewnym rozczuleniem zauważyła, że jedna z dziewczynek musiała go szczególnie polubić, siedząc mu na kolanach. Czyżby jej młodszy brat miał rękę do dzieci? Zdecydowanie pomoże mu to w przyszłości. Sama jednak lady Greengrass poprosiła przyprowadzone ze sobą kobiety, aby podeszły do Claudii, zajmującej się teraz wydawaniem posiłków.
— Najdroższe panie, proszę się częstować, na co tylko mają panie ochotę — uśmiechnęła się ciepło, wskazując na garnki. Nie trzeba było ich długo namawiać, kolejka uformowała się w mig, a następnie kobiety przystępowały do jedzenia ciepłego posiłku, może pierwszego tak prawdziwie odżywczego od czasu kataklizmu, który rozbił im życie na kawałki. Mare przewidywała, że ciężko było o prawdziwe, smaczne i sycące jedzenie z zapasów, które mogły przetrwać tamten huragan. Tym bardziej cieszyło ją, że mogła pomóc także w ten sposób.
— Milady, lord Roratio prosił, byśmy przygotowali rosół dla chorych — Claudia, służąca Mare przechyliła się do niej nad garnkiem i wyszeptała te słowa, zerkając jednocześnie na starszą panią odrobinę badawczo. Zazwyczaj to jej powierzano opiekę nad lady Mare, ale dziś miała równie ważne, o ile nie bardziej wymagające zadanie do wykonania. — Nie wie milady, dokąd powinniśmy to zabrać? — dodała chwilę później, zaś Mare od razu zwróciła się do starszej kobiety, która wciąż jej towarzyszyła.
— Zaprowadzi nas pani do tego namiotu? — staruszka nawet nie spojrzała w kierunku mieszkanek Derby. Jej twarz rozjaśnił pewny siebie uśmiech, po czym energicznie ruszyła w kierunku jednego z namiotów. Mare natychmiast wskazała Claudii kierunek, lecz nie mogła długo oponować przed wigorem staruszki. Nim się obejrzała, znalazła się już w tymczasowym lazarecie.
— Widzisz sama, kochanieńka, niewielu jest tu ludzi — zaczęła szeptem, bowiem w środku były tylko trzy osoby, a dwoje z nich pogrążonych było w śnie. Jeden z mężczyzn, który nie spał, podniósł się powoli na łokciach, przyglądając się damie i starszej kobiecie.
— Dzień dobry, proszę pana — mówiła Mare szeptem, dygając przed nim zgodnie z zasadami dobrego wychowania. Zbliżyła się do zajmowanej przez niego leżanki. — Jestem lady Mare Greengrass, wraz z mężem i bratem przybyliśmy do państwa, by pomóc — mężczyzna spoglądał na nią ufnie, nawet uśmiechnął się blado, lecz nie otwierał ust, a zatem nie mówił. Starsza kobieta wypuściła dłoń Mare po to, by podsunąć jej krzesło, aby dama mogła usiąść niedaleko leżanki mężczyzny. — Zaraz przyniesiemy panu ciepły rosół, co pan na to? — spytała ciepło, chcąc usłyszeć głos mężczyzny, jakąkolwiek odpowiedź. Ten uśmiechnął się i skinął głową, ale dalej uparcie milczał. Mare zmarczyła delikatnie brwi, coś tutaj było nie tak. — Może pan mówić? Coś pana boli? — spytała, ale człowiek ten pokiwał głową na "tak", przyłożył lewą rękę do klatki piersiowej, a drugą dłoń, zaciśniętą w pięść, przyłożył do ust. Po wszystkim spojrzał wymownie w stronę dwóch śpiących kawałek dalej kobiet.
Pokazywał tak, że stara się nie mówić, bo cierpi na kaszel i nie chce nic mówić, by nie zacząć kasłać i nie obudzić innych chorych.
— Jeszcze... jak mówimy o odwiedzaniu — za plecami Roratio rozległ się głos około dziesięcioletniego chłopca. Miał potargane włosy w kolorze mysiego blondu i zmarszczony nos. — To mama mówi, że tata nas odwiedzi, ale drugi dzień nie wraca — burknął wyraźnie niezadowolony, po czym wgryzł się we wziętą przez siebie wcześniej drożdżówkę, siadając tuż obok Roratio i niemal od razu kładąc łokcie na stole. — Poszedł z tatą Tima do lasu, co nie? — kontynuował, wskazując brodą na drugiego chłopca, prawdopodobnie w tym samym wieku, który dłubał z zastanowieniem łyżką w misce gulaszu. — Hej, Tim!
Chłopiec podniósł głowę do góry, rozglądnął się prędko, któż taki mógł go wołać, po czym zamrugał kilkukrotnie, wreszcie skupiając się na koledze.
— No... tak było. Poszli we dwóch, znaczy mój tata i tata Franka, do naszych starych domów, żeby sprawdzić, czy coś się tam jeszcze nie ostało. Ale powinni wrócić przed zmrokiem tego samego dnia, a już ich dwa dni nie ma — mruknął Tim, zaraz jednak znów wracając do jedzenia gulaszu. Najwyraźniej pusty żołądek chwilowo wygrywał z troską o rodzica.
Przemowa Elroya przyniosła oczekiwany skutek. Młodzi, raczej niezbyt rozgarnięci, a na pewno nieukierunkowani czarodzieje zamilkli tak, jakby ktoś rzucił na nich wyjątkowo mocny jęzlep, czy też silencio. Jeszcze nigdy nie mieli okazji rozmawiać ze smokologiem, który w dodatku był jeszcze lordem, a przy tym... gdyby nie jego postawa, to kimś zupełnie niepozornym. Byli prostymi ludźmi — lubili widzieć rezultat od razu, zniechęcali się, gdy potrzeba było cierpliwości, aby osiągnąć efekt.
— Magią to my wszyscy — rzucił od razu jeden z młodych mężczyzn, pokazując na swoją wesołą kompanię. Na moment zawiesił spojrzenie, raczej jedno z tych nieskalanych myślą, na pozostałych zgromadzonych mężczyznach. Już otwierał usta, gdy przemówił ktoś jeszcze. Mężczyzna chyba o dekadę od Elroya starszy, wyższy nieco i barczysty. Widać było, że mógł stanowić istotne wsparcie w organizacji pracy obozu, pomóc Elroyowi utrzymać jego autorytet i wprowadzić potrzebny porządek.
— Z niemagicznych to mamy tu tylko pięciu, których można faktycznie wykorzystać. Reszta to starsze osoby, już wolałbym robić za nich, niż mieliby sobie krzywdę zrobić — mówił niezwykle wręcz niskim tonem, nie spuszczając ciemnego spojrzenia z twarzy Elroya. Mimo wszystko jednak, jego usta zdobił uprzejmy, szczery uśmiech. — Byłoby nas więcej, ale ostatnio dwóch naszych kumpli wróciło do wioski, na zgliszcza, czegoś szukali. Nie wrócili od dwóch dni. Chcieliśmy nawet po nich pójść, ale lasy wokół są zastawione pułapkami na zwierzęta, ciężko się w tym wszystkim połapać, milordzie... — sidła potrafiły być przecież niezwykle okrutne; nie tylko dla zwierzyny leśnej, ale także tych nieszczęśników, którzy w nie wpadli.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Gdyby Roratio zdawał sobie sprawę z zaskoczenia swojej starszej siostry w związku z opieką nad dziećmi, zapewne teatralnie przerysowany wyraz oburzenia pojawiłby się na piegowatej twarzy. Rory nigdy nie uciekał od towarzystwa dzieci, wręcz przeciwnie. Zaczepiał najmłodszych mieszkańców Weymouth, szczególnie gdy widział ponure twarze wlepione w okno, za którym zacinał deszcz. Co prawda to jeszcze o niczym nie świadczyło, ale już to, że dzieci szukały jego towarzystwa mogło nasuwać pewne wnioski. Nawet teraz, nastrój małej Emilii, która coraz pewniej siedziała na jego kolanach, a jej buźka rozpromieniała się coraz bardziej, sprawiał, że specjalny rodzaj ciepła oblewał jego serce.
Zerknął jedynie w stronę kobiet, które ustawiły się tak, jak wcześniej dzieci, w kolejce do ustawionych przez nich stanowisk z jedzeniem. Gdzieś, być może przelotnie udało mu się złapać spojrzeniem siostrę, której posłał jedynie krótki uśmiech, bo przecież na więcej nie było czasu. Właściwie przez chwilę zapanował względny spokój. W końcu coraz częściej można było usłyszeć szorującą po blacie miskę, odsuwaną od siebie energicznie. - Kto już zjadł, na tamtym stoliku stoją przygotowane dla was drożdżówki, częstujcie się śmiało - zachęcił, na co dzieciaki zareagowały raczej ochoczo. Roratio wstał razem z nimi, na rękach wciąż trzymając małą Emilię. Dzieci coraz bardziej się ośmielały, a Rory mimowolnie zaczynał zapamiętywać kolejne imiona. Ten chłopiec, któremu powietrze świstało między zębami z powodu licznych ubytków to Luke, a z kolei dziewczynka, której marzeniem było zobaczyć jednorożca to Rose. Właściwie dopiero kiedy usiedli z powrotem, a dwaj chłopcy postanowili się podzielić z nim niepokojącymi informacjami odnośnie ich ojców. Jego raczej wąska wiedza w tym zakresie podpowiadała mu, że jeżeli coś miałoby się stać, to mieli niewiele czasu, aby ich odnaleźć, nie dopuszczając do siebie już w ogóle myśli, że na miejscu mogli spotkać jedynie wspomnienie po nich. - Wiecie, którędy dojdę do wioski? - zagadnął, nie do końca świadomie marszcząc brwi w skupieniu. - Tatusiowe zawsze chodzili o tamtą drogą, a potem to znikali w lesie - odezwał się Frank. Roratio był młodzieńcem raczej w gorącej wodzie kąpanym, dlatego nie zamierzał dłużej czekać, właściwie Merlin jeden wie na co, dlatego od razu postanowił przystąpić do działania. - Zostańcie tutaj, znajdę lorda Greengrass, wspólnie poszukamy waszych tatusiów - obiecał, jednocześnie zdejmując sobie z kolan Emilię. Podszedł jedynie do służby, prosząc, aby przypilnowali dzieci i sam niemalże biegiem udał się w stronę obozowiska. Kilka postawionych nieskładnie namiotów stanowiło właściwie cały obóz, co dopiero teraz mógł zobaczyć z bliska. Także znalezienie Elroya, otoczonego mężczyznami zamieszkującymi ten teren nie było trudne. Właściwie stanowiło najłatwiejszą część zadania. - Szanowni panowie, lordzie Greengrass, wybaczcie mi, że przerwę, ale muszę pilnie pomówić z lordem Elroyem - powaga w głosie młodego Prewetta była niecodzienna, podobnie jak wyraz piegowatej twarzy, która normalnie promieniała naturalnym entuzjazmem, teraz zdawała się trochę zlewać z szarością panującej na zewnątrz aury. Kiedy miał już uwagę lorda sąsiadujących z Yorkiem ziem, odkrył przed nim powód swojego nagłego wtargnięcia. - Dwaj chłopcy Tim i Frank, powiedzieli mi, że ich ojcowie udali się do ich starej wioski dwa dni temu i jeszcze nie wrócili. Chcę to sprawdzić - nie chciał nawet myśleć co się mogło stać. A stać mogło się wszystko od ataku zwierzyny, przez nieszczęśliwy wypadek wśród zgliszczy po spotkanie ze szmalcownikami. - Pójdziesz ze mną? Lepiej znasz się na poruszaniu się w terenie, nie chcę wyrządzić więcej szkody niż pożytku, ale ci dwaj mężczyźni mogą wymagać pilnej pomocy. Jeżeli tu naglą się ważniejsze sprawy, to wierzę, ze poznałeś już trochę mieszkańców i wiesz, który z nich mógłby mi towarzyszyć - był zdeterminowany, aby ruszyć w tamtym kierunku, ale jednocześnie rozumiał, że pracy było naprawdę dużo, a czasu zaskakująco mało.
Zerknął jedynie w stronę kobiet, które ustawiły się tak, jak wcześniej dzieci, w kolejce do ustawionych przez nich stanowisk z jedzeniem. Gdzieś, być może przelotnie udało mu się złapać spojrzeniem siostrę, której posłał jedynie krótki uśmiech, bo przecież na więcej nie było czasu. Właściwie przez chwilę zapanował względny spokój. W końcu coraz częściej można było usłyszeć szorującą po blacie miskę, odsuwaną od siebie energicznie. - Kto już zjadł, na tamtym stoliku stoją przygotowane dla was drożdżówki, częstujcie się śmiało - zachęcił, na co dzieciaki zareagowały raczej ochoczo. Roratio wstał razem z nimi, na rękach wciąż trzymając małą Emilię. Dzieci coraz bardziej się ośmielały, a Rory mimowolnie zaczynał zapamiętywać kolejne imiona. Ten chłopiec, któremu powietrze świstało między zębami z powodu licznych ubytków to Luke, a z kolei dziewczynka, której marzeniem było zobaczyć jednorożca to Rose. Właściwie dopiero kiedy usiedli z powrotem, a dwaj chłopcy postanowili się podzielić z nim niepokojącymi informacjami odnośnie ich ojców. Jego raczej wąska wiedza w tym zakresie podpowiadała mu, że jeżeli coś miałoby się stać, to mieli niewiele czasu, aby ich odnaleźć, nie dopuszczając do siebie już w ogóle myśli, że na miejscu mogli spotkać jedynie wspomnienie po nich. - Wiecie, którędy dojdę do wioski? - zagadnął, nie do końca świadomie marszcząc brwi w skupieniu. - Tatusiowe zawsze chodzili o tamtą drogą, a potem to znikali w lesie - odezwał się Frank. Roratio był młodzieńcem raczej w gorącej wodzie kąpanym, dlatego nie zamierzał dłużej czekać, właściwie Merlin jeden wie na co, dlatego od razu postanowił przystąpić do działania. - Zostańcie tutaj, znajdę lorda Greengrass, wspólnie poszukamy waszych tatusiów - obiecał, jednocześnie zdejmując sobie z kolan Emilię. Podszedł jedynie do służby, prosząc, aby przypilnowali dzieci i sam niemalże biegiem udał się w stronę obozowiska. Kilka postawionych nieskładnie namiotów stanowiło właściwie cały obóz, co dopiero teraz mógł zobaczyć z bliska. Także znalezienie Elroya, otoczonego mężczyznami zamieszkującymi ten teren nie było trudne. Właściwie stanowiło najłatwiejszą część zadania. - Szanowni panowie, lordzie Greengrass, wybaczcie mi, że przerwę, ale muszę pilnie pomówić z lordem Elroyem - powaga w głosie młodego Prewetta była niecodzienna, podobnie jak wyraz piegowatej twarzy, która normalnie promieniała naturalnym entuzjazmem, teraz zdawała się trochę zlewać z szarością panującej na zewnątrz aury. Kiedy miał już uwagę lorda sąsiadujących z Yorkiem ziem, odkrył przed nim powód swojego nagłego wtargnięcia. - Dwaj chłopcy Tim i Frank, powiedzieli mi, że ich ojcowie udali się do ich starej wioski dwa dni temu i jeszcze nie wrócili. Chcę to sprawdzić - nie chciał nawet myśleć co się mogło stać. A stać mogło się wszystko od ataku zwierzyny, przez nieszczęśliwy wypadek wśród zgliszczy po spotkanie ze szmalcownikami. - Pójdziesz ze mną? Lepiej znasz się na poruszaniu się w terenie, nie chcę wyrządzić więcej szkody niż pożytku, ale ci dwaj mężczyźni mogą wymagać pilnej pomocy. Jeżeli tu naglą się ważniejsze sprawy, to wierzę, ze poznałeś już trochę mieszkańców i wiesz, który z nich mógłby mi towarzyszyć - był zdeterminowany, aby ruszyć w tamtym kierunku, ale jednocześnie rozumiał, że pracy było naprawdę dużo, a czasu zaskakująco mało.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skinął głową na słowa o tym, że posiadali tutaj więcej czarodziejów niż niemagicznych - to był aiwedza, której nie tylko było im potrzeba, ale którą mogli wykorzystać jak najlepiej. Podniósł jednak spojrzenie na mężcyznę, który zaczął w pewien sposób bronić starszych i schorowanych, niezdolnych do fizycznej pracy ani magii.
- Nie chcemy zaciągać do pracy tych, którzy nie są do niej zdolni, nie na tym ma polegać nasza pomoc tutaj, zapewniam pana - odpowiedział mu uprzejmie. Byli lordami - nie tych ziem, a jednak posiadali pewnego rodzaju autorytet wśród ludu. Strojem, sposobem w jaki się nosili. A może był to autorytet wymieszany z pogardą? Nie mógłby obwiniać tych, którzy mieli za złe lordom niektórych ziem działania sprowadzające na prostych ludzi nieszczęścia. Wojna dotykała ich wszystkich, a jednak im ktoś mniej posiadał, tym łatwiej było stracić mu wszystko.
Zmarszczył jednak brwi na wieści o zaginionych. Dwa dni, szczególnie w miejscach gdzie grunt nie był stabilny, a do tego grasowały dzikie zwierzęta, był niebezpiecznie długim czasem. Jeśli byli, tak jak mężczyzna ich opisywał, to czarodzieje, to było prawdopodobnym że dawali oni sobie radę. A jednak coś musiało ich zatrzymać, jeśli od tak długiego czasu nie zjawili się na miejscu.
- Zajmę się tym wraz z lordem Prewettem. Pułapki na zwierzęta nie będą stanowić dla nas problemu - zapewnił mężczyznę pewny tego, co powinien zrobić i na czym się skupić. Powinni zapewnić pierw bezpieczeństwo wszystkim mieszkańcom, którzy mogli się zawieruszyć. - Znajdziemy ich, i przyprowadzimy do domu - oznajmił, nie pozwalając swoim myślom powędrować w zupełnie inny, mniej przyjazny kierunek, że mogłoby być dla nich za późno. Nawet jeśli, z pewnością ci ludzie mieli bliskich pośród mieszkańców zgromadzonych w obozowisku - rodziny i przyjaciół, którzy zasługiwali na wiedzę o losie, który ich spotkał. Fortunnym lub nie.
Po tym jednak, dopytał jeszcze czarodziejów o ich specjalizacje. Szczęśliwe, jedne z mężczyzn znał się odrobinę na transmutacji - proponując jedno z zaklęć właśnie z jej zakresu do osuszenia gleby w najbardziej strategicznych miejscach. Wypisali również miejsca i namioty, które potrzebowały największej ilości uwagi przez względu na stan i wilgoć, która się w nich znajdywała.
Część mężczyzn została oddelegowana do skupienia się na wykopaniu wąskich odpływów - tak, aby niektóre miejsca mogły łatwiej znieść nieustępujące wciąż opady, a woda nie pozostawała w miejscu. Pozostali mieli zająć przygotowaniem jednego z namiotów na suszarnię.
- Zbudowanie ogniska, które nie może leżeć na samej ziemi, powinno pomóc w osuszeniu nie tylko jej, ale również i niektórych przedmiotów. Podtrzymanie ogniska ogniem będzie wymagało wytrwałości, dlatego trzeba przypilnować zmian. Będzie to monotonne zajęcie, ale bardzo potrzebne - wyjaśniał spokojnie zgromadzonym, aby nie tylko znali plan - ale i powód podejmowanych działań.
Przesunął jednak wzrok ze zgromadzonych mieszkańców, na Roratio, kiedy tylko usłyszał jego głos.
Słysząc sprawę, z którą zjawił się szwagier, skinął głową.
- Zajmiemy się tym, pójdę z tobą. Dojrzyjmy pierw spraw tutaj, na miejscu. Będziemy potrzebowali również wskazówek co do terenu w okolicy, i czy jest coś, na co musimy zwrócić uwagę w okolicy wioski - powiedział lord Greengrass, wzrokiem odnajdując mężczyznę, który pierwszy wspomniał o zaginionych. - Lordowie Yorkshire w tutejszych lasach zastawili pułapki na zwierzynę, prawda? Będziemy musieli zwrócić uwagę na to, zachować dodatkową ostrożność. Mogą bronić terytorium, jak i młodych. Wiosna dla wielu stworzeń jest okresem rozrodu, możemy natknąć się na młode - wyjaśnił, bardziej myśląc na głos niż zwracając się do kogoś konkretnego.
Dopiero po chwili przesunął znów wzrok na szwagra. - Pomóżmy w przygotowaniu jednego z namiotów, a później musimy powiadomić Mare, aby się nie martwiła naszym zniknięciem.
- Nie chcemy zaciągać do pracy tych, którzy nie są do niej zdolni, nie na tym ma polegać nasza pomoc tutaj, zapewniam pana - odpowiedział mu uprzejmie. Byli lordami - nie tych ziem, a jednak posiadali pewnego rodzaju autorytet wśród ludu. Strojem, sposobem w jaki się nosili. A może był to autorytet wymieszany z pogardą? Nie mógłby obwiniać tych, którzy mieli za złe lordom niektórych ziem działania sprowadzające na prostych ludzi nieszczęścia. Wojna dotykała ich wszystkich, a jednak im ktoś mniej posiadał, tym łatwiej było stracić mu wszystko.
Zmarszczył jednak brwi na wieści o zaginionych. Dwa dni, szczególnie w miejscach gdzie grunt nie był stabilny, a do tego grasowały dzikie zwierzęta, był niebezpiecznie długim czasem. Jeśli byli, tak jak mężczyzna ich opisywał, to czarodzieje, to było prawdopodobnym że dawali oni sobie radę. A jednak coś musiało ich zatrzymać, jeśli od tak długiego czasu nie zjawili się na miejscu.
- Zajmę się tym wraz z lordem Prewettem. Pułapki na zwierzęta nie będą stanowić dla nas problemu - zapewnił mężczyznę pewny tego, co powinien zrobić i na czym się skupić. Powinni zapewnić pierw bezpieczeństwo wszystkim mieszkańcom, którzy mogli się zawieruszyć. - Znajdziemy ich, i przyprowadzimy do domu - oznajmił, nie pozwalając swoim myślom powędrować w zupełnie inny, mniej przyjazny kierunek, że mogłoby być dla nich za późno. Nawet jeśli, z pewnością ci ludzie mieli bliskich pośród mieszkańców zgromadzonych w obozowisku - rodziny i przyjaciół, którzy zasługiwali na wiedzę o losie, który ich spotkał. Fortunnym lub nie.
Po tym jednak, dopytał jeszcze czarodziejów o ich specjalizacje. Szczęśliwe, jedne z mężczyzn znał się odrobinę na transmutacji - proponując jedno z zaklęć właśnie z jej zakresu do osuszenia gleby w najbardziej strategicznych miejscach. Wypisali również miejsca i namioty, które potrzebowały największej ilości uwagi przez względu na stan i wilgoć, która się w nich znajdywała.
Część mężczyzn została oddelegowana do skupienia się na wykopaniu wąskich odpływów - tak, aby niektóre miejsca mogły łatwiej znieść nieustępujące wciąż opady, a woda nie pozostawała w miejscu. Pozostali mieli zająć przygotowaniem jednego z namiotów na suszarnię.
- Zbudowanie ogniska, które nie może leżeć na samej ziemi, powinno pomóc w osuszeniu nie tylko jej, ale również i niektórych przedmiotów. Podtrzymanie ogniska ogniem będzie wymagało wytrwałości, dlatego trzeba przypilnować zmian. Będzie to monotonne zajęcie, ale bardzo potrzebne - wyjaśniał spokojnie zgromadzonym, aby nie tylko znali plan - ale i powód podejmowanych działań.
Przesunął jednak wzrok ze zgromadzonych mieszkańców, na Roratio, kiedy tylko usłyszał jego głos.
Słysząc sprawę, z którą zjawił się szwagier, skinął głową.
- Zajmiemy się tym, pójdę z tobą. Dojrzyjmy pierw spraw tutaj, na miejscu. Będziemy potrzebowali również wskazówek co do terenu w okolicy, i czy jest coś, na co musimy zwrócić uwagę w okolicy wioski - powiedział lord Greengrass, wzrokiem odnajdując mężczyznę, który pierwszy wspomniał o zaginionych. - Lordowie Yorkshire w tutejszych lasach zastawili pułapki na zwierzynę, prawda? Będziemy musieli zwrócić uwagę na to, zachować dodatkową ostrożność. Mogą bronić terytorium, jak i młodych. Wiosna dla wielu stworzeń jest okresem rozrodu, możemy natknąć się na młode - wyjaśnił, bardziej myśląc na głos niż zwracając się do kogoś konkretnego.
Dopiero po chwili przesunął znów wzrok na szwagra. - Pomóżmy w przygotowaniu jednego z namiotów, a później musimy powiadomić Mare, aby się nie martwiła naszym zniknięciem.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Twarz lady Mare rozjaśniła się od razu, radosna ze zrozumienia niewerbalnego komunikatu. Aby mężczyzna mógł przemówić swobodnie (choć pewnie i tak cicho, zważywszy na to, że nie chciał obudzić pozostałych chorych umieszczonych w namiocie), trzeba było zapewnić mu odpowiedni komfort odkrztuszesnia się. Arystokratka posłała przeciągłe spojrzenie staruszce, po czym skinęła głową i uniosła nieco lewą dłoń, pragnąc przekazać, że ma sytuację pod kontrolą. Na stan mężczyzny pomogą przecież proste zaklęcia, ale ich kolejność była tym, czego należało pilnować.
— Subsisto Dolorem — wyszeptała inkantację zaklęcia przeciwbólowego, chwilę wcześniej przykładając czubek różdżki z drewna eukaliptusa i rdzenia z rogu garboroga do klatki piersiowej mężczyzny. Drewno rozgrzało się pod jej palcami, błękitna mgiełka magii otoczyła ciało pacjenta, a na jego ustach pojawił się szerszy, pełen wdzięczności uśmiech. Lady Greengrass przyłożyła jednak palec do własnych ust, pragnąc, by mężczyzna jeszcze chwilę nie próbował się odzywać — może ból związany z drapaniem w gardle i nadwyrężeniem mięśni ustąpił na kilka chwil, jednak dalej organizm potrzebował pozbycia się zalegającej wydzieliny. Do tego Mare sięgnęła po inne zaklęcie, tym razem przesuwając różdżkę do gardła mężczyzny. Ten mógł poczuć się odrobinę niezręcznie — rzadko kiedy czarodzieje kierowali różdżkę tak blisko wrażliwych miejsc na ciele innego czarodzieja, lecz coś w sposobie, w który prowadziła się lady Mare i udzielonej przed chwilą pomocy mogło uspokoić mężczyznę tak, że w istocie — nie wyrywał się od pomocy i nie uciekał przed działaniami pani Derby. — Anapneo — szept po raz kolejny poniósł zaklęcie, a w tej samej chwili pacjent nabrał głęboki, choć jeszcze delikatnie świszczący oddech. Lady Greengrass cofnęła się od niego, prostując jednocześnie plecy. Człowiek ten otworzył szerzej oczy, jakby z niedowierzaniem, po czym przyłożył własną dłoń do gardła, chcąc sprawdzić, czy na pewno wszystko było z nim w porządku. Musiało upłynąć kilka sekund, nim zadecydował, że tak, a wtedy odnalazł wzrokiem swą dzisiejszą wybawicielkę, uśmiechając się doń szeroko.
— Dziękuję... To wstrzymywanie oddechu było już męczące... — odezwał się szeptem; głos miał dalej zachrypnięty, najwyraźniej wiele czasu minęło, odkąd ostatnim razem miał okazję używać swych strun głosowych. Mare skinęła kilkukrotnie głową w pełni zrozumienia, a w tym samym czasie Claudia podała mężczyźnie miskę pełną ciepłej zupy, wraz z łyżką. Ten podniósł się na łóżku, do siadu i oparł ją chwilowo na własnych kolanach, jakby delektował się ciepłem, którego miał okazję zaznać. — I ta zupa... Ostatni raz kiedy miałem okazję zjeść coś ciepłego... Ech, zresztą... — machnął ręką na odlew, choć na jego twarzy zarysował się już wyraz smutku. Lady Greengrass domyśliła się, że ten ostatni raz miał miejsce jeszcze w jego starym domu, przed katastrofą, która napotkała tę społeczność. Nie dziwiła się, że mężczyzna nie chciał o tym opowiadać, czy też zwierzać się ze swoich bolączek, w szczególności damie. Czy nie podobnie zachowywali się jej mąż i bracia? Mężczyzn uczono od najmłodszych lat, by tłumili w sobie negatywne emocje, w szczególności w towarzystwie kobiet. Mare nie była jednak ślepa ani głupia — musiała odwiedzić to miejsce jeszcze raz, ze stosowną pomocą. Była przekonana, że Hector jej nie odmówi.
— Przybyliśmy tu, by państwu pomóc. Wspólnie sprawimy, że wszystko, co złe zostanie w przeszłości — przemówiła ciepłym głosem, przyglądając się mężczyźnie z zainteresowaniem, ale bez dużego natężenia. Chciała, by człowiek ten mógł posilić się zupą w spokoju, nie pod stałym ostrzałem uważnego spojrzenia marzącej niegdyś o zawodzie uzdrowiciela damy. — Już niedługo przetransportujemy państwa w bezpieczne miejsce, pod dach, nie do kolejnych namiotów. To nie są warunki do życia, nie na dłuższą metę... — dodała po chwili, jej wzrok zsunął się momentalnie na klepisko, które stanowiło podłogę tegoż namiotu. Elroy miał rację, przed opuszczeniem obozowiska musieli zadbać także o jego stan, aby mógł wytrzymać jeszcze kilka dni, w trakcie których przeprowadzą transporty.
— My byśmy sami, widzi milady, chcieli wrócić pod dachy, rzecz w tym, że nie mamy gdzie — odpowiedział jej mężczyzna, pomiędzy siorbnięciami zupy. Mare skinęła lekko głową, rude kosmyki zaiskrzyły ogniem w słabym świetle zapalonych w pomieszczeniu świec.
— Odbudowa państwa domów zajmie dużo czasu i jeszcze więcej pieniędzy, a i tak nie da pewności, że uda się uchronić przed podobną tragedią w przyszłości — zaczęła, pełna przejęcia, ale także czerpiąc z własnego doświadczenia. Odbudowa Staffordshire nie była prostym przedsięwzięciem, choć ona sama, ale także i jej krewniacy dwoili się i troili, aby jak najszybciej przywrócić hrabstwo do stanu sprzed piątego stycznia. — Dlatego zaproponowałam państwu przenosiny, do innych hrabstw w Anglii. Możliwość zaczęcia wszystkiego od nowa. Większość mieszkańców wyraziła na to zgodę, ale chciałabym zadać to pytanie także panu — spoglądnęła na mężczyznę jedzącego zupę w wyczekiwaniu. Choć nie przestawał się posilać, widać było, że intensywnie nad czymś myśli, że cały czas analizuje przedstawioną mu propozycję. Wreszcie, gdy talerz został opróżniony, odłożył go wraz z łyżką na ziemię niedaleko łóżka, przykrył mocniej kołdrą i znów położył w łóżku.
— To ciężka rzecz, tak zostawić miejsce, w którym żyło się całe życie — zaczął niepewnie, nie patrząc lady Greengrass w oczy, ale bardziej przyglądając się jej strojowi. Mare dbała o odpowiednią prezencję tak, aby od razu było wiadomo, z kim miało się do czynienia. Prawdopodobnie gdyby nie to, człowiek ten mógłby uznać ją za byle kogo, nie słuchać argumentów od kobiety. Gdy jednak przemawiała lady, w pełni świadoma swego autorytetu i pozycji, z której wychodziła, sprawa miała się inaczej. — Lecz zaufam wam, milady. Jeżeli zdołała milady przekonać innych, kimże jestem, żeby oponować? — uśmiechnął się nawet, przykładając otwartą dłoń do swojej klatki piersiowej. — Tylko prosiłbym, żeby lady sprawdziła też, co dzieje się z nimi — dodał po chwili, kciukiem wskazując na dwójkę śpiących pacjentek. — Chyba miały gorączkę, ale wie milady, jak jest. Gdy jest się samemu chorym, na niewiele się zwraca uwagę...
— Nawet nie jest pan świadomy, jak wielką radością napełniają mnie pańskie słowa i udzielone zaufanie — odpowiedziała mężczyźnie, uśmiechając się szerzej, dumna z tego, jak gestami pomocy mogli budować więzi przekraczające granice hrabstw. Dobrzy ludzie nie mogli przecież zamykać się w granicach ziem podległych temu, czy innemu rodowi, bardzo często nie chcieli. Lady Mare skinęła głową, zgadzając się na prośbę chorego, aby chwilę później powstać ze swojego miejsca i podejść do pierwszej śpiącej kobiety.
Przyłożyła dłoń do czoła, faktycznie było rozpalone.
— Alti calor — wypowiedziała inkantację zaklęcia, choć zaniepokoiło ją coś jeszcze. Dopiero teraz, gdy woń rosołu delikatnie rozmyła się w powietrzu, mogła wyczuć coś jeszcze. Charakterystyczny, choć nieprzyjemny zapach, który dla wprawionych uzdrowicieli zwiastował wyłącznie jedno. Mare jednak musiała dotrzeć do łóżka drugiej ze śpiących kobiet, aby przekonać się, czy jej założenia były prawdziwe.
Kilka spojrzeń skupiło się na Roratio, gdy dotarł do reszty zgromadzenia. Podobnie kilka kapeluszy zostało ściągniętych, aby pokazać szacunek dla młodego lorda, choć żaden z mężczyzn nie odezwał się do niego bezpośrednio, większość skupiła swą uwagę dalej na słowach Elroya. Lord Greengrass mógł zauważyć, że na końcu zgromadzenia znajdował się jeden ze starszych ludzi z niewielkim notatnikiem w ręku i ołówiem, którym zapisywał spostrzeżenia i polecenia, które wydawał lord Derbyshire i Staffordshire. Co chwila podnosił on głowę do góry, wpatrując się w postaci obu lordów ze zrozumieniem i po części wyczekiwaniem, a potem powracał on do notatek. Gdy Roratio zdradził powód swego nagłego pojawienia się, starszy mężczyzna zamknął notatnik i wyszedł wreszcie naprzód, stanąwszy o trzy kroki od arystokratów.
— Nie, nie, moi lordowie. Kiedy już wiemy, co robić, zajmiemy się tym sami, a wy, jeżeli waszmości mogą, bardziej przydacie się w poszukiwaniach — ton jego głosu brzmiał tak, jakby nie chciał przyjmować sprzeciwu. Musiał być człowiekiem, który wiele widział w swym długim życiu i potrafił reagować odpowiednio do sytuacji. Kto wie, może to on był odpowiedzialny za zorganizowanie tegoż obozowiska i zgrupowanie tych, którzy przeżyli uderzenie magicznego huraganu? — Okolica jest względnie bezpieczna, jeżeli chodzi o jakieś dzikie zwierzęta. Największe, co można spotkać, to jelenie, ale one płochliwe są strasznie, zwłaszcza psów się boją, bo lordowie Yorku je na nie napuszczali. Najwięcej jest tu królików i zwierzyny, która spać lubi w norach i jamach, więc warto na nogi uważać, łapserdaki założyli tam wiele pułapek z żelaza, ale też dużo siatek, które jak się na nie nastąpi, łapią tego czy owego i wznoszą do góry, także patrzeć raczą lordowie i pod nogi i między drzew korony... — była więc spora szansa, że jeżeli zaginieni mężczyźni trafili w drugi typ pułapki, mogli z powodzeniem przeżyć bez dużych obrażeń, ale z pewnością było im niewygodnie i... dość głodnie.
Starszy mężczyzna klasnął kilkukrotnie w dłonie.
— No, chłopcy. Do roboty! — zakrzyknął, a mężczyźni, jak w zegarku, zabrali się do prac porządkowych w obozowisku.
— Subsisto Dolorem — wyszeptała inkantację zaklęcia przeciwbólowego, chwilę wcześniej przykładając czubek różdżki z drewna eukaliptusa i rdzenia z rogu garboroga do klatki piersiowej mężczyzny. Drewno rozgrzało się pod jej palcami, błękitna mgiełka magii otoczyła ciało pacjenta, a na jego ustach pojawił się szerszy, pełen wdzięczności uśmiech. Lady Greengrass przyłożyła jednak palec do własnych ust, pragnąc, by mężczyzna jeszcze chwilę nie próbował się odzywać — może ból związany z drapaniem w gardle i nadwyrężeniem mięśni ustąpił na kilka chwil, jednak dalej organizm potrzebował pozbycia się zalegającej wydzieliny. Do tego Mare sięgnęła po inne zaklęcie, tym razem przesuwając różdżkę do gardła mężczyzny. Ten mógł poczuć się odrobinę niezręcznie — rzadko kiedy czarodzieje kierowali różdżkę tak blisko wrażliwych miejsc na ciele innego czarodzieja, lecz coś w sposobie, w który prowadziła się lady Mare i udzielonej przed chwilą pomocy mogło uspokoić mężczyznę tak, że w istocie — nie wyrywał się od pomocy i nie uciekał przed działaniami pani Derby. — Anapneo — szept po raz kolejny poniósł zaklęcie, a w tej samej chwili pacjent nabrał głęboki, choć jeszcze delikatnie świszczący oddech. Lady Greengrass cofnęła się od niego, prostując jednocześnie plecy. Człowiek ten otworzył szerzej oczy, jakby z niedowierzaniem, po czym przyłożył własną dłoń do gardła, chcąc sprawdzić, czy na pewno wszystko było z nim w porządku. Musiało upłynąć kilka sekund, nim zadecydował, że tak, a wtedy odnalazł wzrokiem swą dzisiejszą wybawicielkę, uśmiechając się doń szeroko.
— Dziękuję... To wstrzymywanie oddechu było już męczące... — odezwał się szeptem; głos miał dalej zachrypnięty, najwyraźniej wiele czasu minęło, odkąd ostatnim razem miał okazję używać swych strun głosowych. Mare skinęła kilkukrotnie głową w pełni zrozumienia, a w tym samym czasie Claudia podała mężczyźnie miskę pełną ciepłej zupy, wraz z łyżką. Ten podniósł się na łóżku, do siadu i oparł ją chwilowo na własnych kolanach, jakby delektował się ciepłem, którego miał okazję zaznać. — I ta zupa... Ostatni raz kiedy miałem okazję zjeść coś ciepłego... Ech, zresztą... — machnął ręką na odlew, choć na jego twarzy zarysował się już wyraz smutku. Lady Greengrass domyśliła się, że ten ostatni raz miał miejsce jeszcze w jego starym domu, przed katastrofą, która napotkała tę społeczność. Nie dziwiła się, że mężczyzna nie chciał o tym opowiadać, czy też zwierzać się ze swoich bolączek, w szczególności damie. Czy nie podobnie zachowywali się jej mąż i bracia? Mężczyzn uczono od najmłodszych lat, by tłumili w sobie negatywne emocje, w szczególności w towarzystwie kobiet. Mare nie była jednak ślepa ani głupia — musiała odwiedzić to miejsce jeszcze raz, ze stosowną pomocą. Była przekonana, że Hector jej nie odmówi.
— Przybyliśmy tu, by państwu pomóc. Wspólnie sprawimy, że wszystko, co złe zostanie w przeszłości — przemówiła ciepłym głosem, przyglądając się mężczyźnie z zainteresowaniem, ale bez dużego natężenia. Chciała, by człowiek ten mógł posilić się zupą w spokoju, nie pod stałym ostrzałem uważnego spojrzenia marzącej niegdyś o zawodzie uzdrowiciela damy. — Już niedługo przetransportujemy państwa w bezpieczne miejsce, pod dach, nie do kolejnych namiotów. To nie są warunki do życia, nie na dłuższą metę... — dodała po chwili, jej wzrok zsunął się momentalnie na klepisko, które stanowiło podłogę tegoż namiotu. Elroy miał rację, przed opuszczeniem obozowiska musieli zadbać także o jego stan, aby mógł wytrzymać jeszcze kilka dni, w trakcie których przeprowadzą transporty.
— My byśmy sami, widzi milady, chcieli wrócić pod dachy, rzecz w tym, że nie mamy gdzie — odpowiedział jej mężczyzna, pomiędzy siorbnięciami zupy. Mare skinęła lekko głową, rude kosmyki zaiskrzyły ogniem w słabym świetle zapalonych w pomieszczeniu świec.
— Odbudowa państwa domów zajmie dużo czasu i jeszcze więcej pieniędzy, a i tak nie da pewności, że uda się uchronić przed podobną tragedią w przyszłości — zaczęła, pełna przejęcia, ale także czerpiąc z własnego doświadczenia. Odbudowa Staffordshire nie była prostym przedsięwzięciem, choć ona sama, ale także i jej krewniacy dwoili się i troili, aby jak najszybciej przywrócić hrabstwo do stanu sprzed piątego stycznia. — Dlatego zaproponowałam państwu przenosiny, do innych hrabstw w Anglii. Możliwość zaczęcia wszystkiego od nowa. Większość mieszkańców wyraziła na to zgodę, ale chciałabym zadać to pytanie także panu — spoglądnęła na mężczyznę jedzącego zupę w wyczekiwaniu. Choć nie przestawał się posilać, widać było, że intensywnie nad czymś myśli, że cały czas analizuje przedstawioną mu propozycję. Wreszcie, gdy talerz został opróżniony, odłożył go wraz z łyżką na ziemię niedaleko łóżka, przykrył mocniej kołdrą i znów położył w łóżku.
— To ciężka rzecz, tak zostawić miejsce, w którym żyło się całe życie — zaczął niepewnie, nie patrząc lady Greengrass w oczy, ale bardziej przyglądając się jej strojowi. Mare dbała o odpowiednią prezencję tak, aby od razu było wiadomo, z kim miało się do czynienia. Prawdopodobnie gdyby nie to, człowiek ten mógłby uznać ją za byle kogo, nie słuchać argumentów od kobiety. Gdy jednak przemawiała lady, w pełni świadoma swego autorytetu i pozycji, z której wychodziła, sprawa miała się inaczej. — Lecz zaufam wam, milady. Jeżeli zdołała milady przekonać innych, kimże jestem, żeby oponować? — uśmiechnął się nawet, przykładając otwartą dłoń do swojej klatki piersiowej. — Tylko prosiłbym, żeby lady sprawdziła też, co dzieje się z nimi — dodał po chwili, kciukiem wskazując na dwójkę śpiących pacjentek. — Chyba miały gorączkę, ale wie milady, jak jest. Gdy jest się samemu chorym, na niewiele się zwraca uwagę...
— Nawet nie jest pan świadomy, jak wielką radością napełniają mnie pańskie słowa i udzielone zaufanie — odpowiedziała mężczyźnie, uśmiechając się szerzej, dumna z tego, jak gestami pomocy mogli budować więzi przekraczające granice hrabstw. Dobrzy ludzie nie mogli przecież zamykać się w granicach ziem podległych temu, czy innemu rodowi, bardzo często nie chcieli. Lady Mare skinęła głową, zgadzając się na prośbę chorego, aby chwilę później powstać ze swojego miejsca i podejść do pierwszej śpiącej kobiety.
Przyłożyła dłoń do czoła, faktycznie było rozpalone.
— Alti calor — wypowiedziała inkantację zaklęcia, choć zaniepokoiło ją coś jeszcze. Dopiero teraz, gdy woń rosołu delikatnie rozmyła się w powietrzu, mogła wyczuć coś jeszcze. Charakterystyczny, choć nieprzyjemny zapach, który dla wprawionych uzdrowicieli zwiastował wyłącznie jedno. Mare jednak musiała dotrzeć do łóżka drugiej ze śpiących kobiet, aby przekonać się, czy jej założenia były prawdziwe.
Kilka spojrzeń skupiło się na Roratio, gdy dotarł do reszty zgromadzenia. Podobnie kilka kapeluszy zostało ściągniętych, aby pokazać szacunek dla młodego lorda, choć żaden z mężczyzn nie odezwał się do niego bezpośrednio, większość skupiła swą uwagę dalej na słowach Elroya. Lord Greengrass mógł zauważyć, że na końcu zgromadzenia znajdował się jeden ze starszych ludzi z niewielkim notatnikiem w ręku i ołówiem, którym zapisywał spostrzeżenia i polecenia, które wydawał lord Derbyshire i Staffordshire. Co chwila podnosił on głowę do góry, wpatrując się w postaci obu lordów ze zrozumieniem i po części wyczekiwaniem, a potem powracał on do notatek. Gdy Roratio zdradził powód swego nagłego pojawienia się, starszy mężczyzna zamknął notatnik i wyszedł wreszcie naprzód, stanąwszy o trzy kroki od arystokratów.
— Nie, nie, moi lordowie. Kiedy już wiemy, co robić, zajmiemy się tym sami, a wy, jeżeli waszmości mogą, bardziej przydacie się w poszukiwaniach — ton jego głosu brzmiał tak, jakby nie chciał przyjmować sprzeciwu. Musiał być człowiekiem, który wiele widział w swym długim życiu i potrafił reagować odpowiednio do sytuacji. Kto wie, może to on był odpowiedzialny za zorganizowanie tegoż obozowiska i zgrupowanie tych, którzy przeżyli uderzenie magicznego huraganu? — Okolica jest względnie bezpieczna, jeżeli chodzi o jakieś dzikie zwierzęta. Największe, co można spotkać, to jelenie, ale one płochliwe są strasznie, zwłaszcza psów się boją, bo lordowie Yorku je na nie napuszczali. Najwięcej jest tu królików i zwierzyny, która spać lubi w norach i jamach, więc warto na nogi uważać, łapserdaki założyli tam wiele pułapek z żelaza, ale też dużo siatek, które jak się na nie nastąpi, łapią tego czy owego i wznoszą do góry, także patrzeć raczą lordowie i pod nogi i między drzew korony... — była więc spora szansa, że jeżeli zaginieni mężczyźni trafili w drugi typ pułapki, mogli z powodzeniem przeżyć bez dużych obrażeń, ale z pewnością było im niewygodnie i... dość głodnie.
Starszy mężczyzna klasnął kilkukrotnie w dłonie.
— No, chłopcy. Do roboty! — zakrzyknął, a mężczyźni, jak w zegarku, zabrali się do prac porządkowych w obozowisku.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
W napięciu czekał na decyzję Elroya.
Owszem, wiedział, że mieli tu pracę do wykonania, ale czy poszukiwania dwóch mężczyzn, których życie mogło być zagrożone, nie było bardziej naglące od postawienia namiotu? Nie śmiał jednak podważać decyzji lorda Elroya, który wiekiem i doświadczeniem - a z racji tego, pod czyim herbem pojawili się na ziemiach Yorku także tytułem - przewyższał Roratio. Na szczęście jego myśli zostały zwerbalizowane przez jednego ze starszych mężczyzn, który skrzętnie notował słowa wypadające z ust Elroya. Teraz - w obliczu zaistniałej sytuacji - stanął na czele mieszkańców osady, gotów raz jeszcze złapać za ster. W końcu mogli poradzić sobie ze stawianiem namiotu. To odnalezienie dwóch mężczyzn miało stanowić dla nich trudność i dlatego lordowie musieli stawić czoła nowemu wyzwaniu.
Czy tego się spodziewał, kiedy deklarował swojej siostrze chęć pomocy? Nie do końca, ale właściwie w tych czasach niewielu rzeczy można było być pewnym. Szczególnie ostatnie, jeszcze świeże w jego pamięci, wydarzenia z Sennej Doliny pokazały mu co to znaczy. - Dam znać Mare, poczekam na ciebie przy drodze prowadzącej w głąb lasu - rozumiał, że Elroy może mieć jeszcze sprawy do dokończenia, a tu nie mieli wiele czasu. Dlatego prędko obrócił się na pięcie i pewnym krokiem ruszył w stronę namiotu, w którym znajdowali się chorzy - podejrzewał, że po jego prośbie o podanie jedzenia chorującym właśnie tam udała się jego siostra. A przy mniejszej ilości szczęścia miał tam znaleźć Claudię, która mogłaby wiedzieć, gdzie znajdowała się jego siostra.
Namiot pełniący funkcję polowego szpitala był jednym z lepiej zachowanych. Roratio zajrzał do środka, wcześniej upewniając się, że wchodzi do odpowiedniego namiotu. Zmrużył oczy, próbując przyzwyczaić je do półmroku. Dopiero po chwili dojrzał służbę, troje ludzi ułożonych na pryczach i siostrę, której rude włosy wybijały się na tle szarości. Skinął mężczyźnie głową na powitanie i zgrabnie zbliżył się do siostry.
- Mare, siostro, wraz z Elroyem udajemy się w teren. Dwaj mężczyźni zaginęli w okolicy, chcemy to sprawdzić - nie sądził, aby Mare potrzebowała więcej informacji. Nie uważał też, że siostra miałaby go powstrzymać. Uśmiechnął się do niej delikatnie, jakby już teraz chciał ją uspokoić. Zadanie nie miało należeć do skomplikowanych. Chociaż Rory wiedział, że powinien zachować trzeźwy umysł i rozum podpowiadał mu realizm, to wkradało się jeszcze to złudne uczucie pozytywnie nastrajające go względem dzisiejszej misji humanitarnej. - Niebawem wrócimy - zapewnił ją jeszcze (a może chciał też złożyć obietnicę chorym w namiocie?) po czym opuścił namiot i skierował się w stronę głównej drogi, którą wskazały mu dzieci.
Kiedy w zasięgu wzroku znalazł się ponownie Elroy, Roratio niemalże od razu zaczął przekazywać mu dokładniejsze informacje, przekazane mu wcześniej. - Podobno sama wioska nie jest daleko stąd. Dzieciaki mówiły, że chodzono tą ścieżką, a później wchodzą w las - wyjaśnił, dłonią nakreślając kierunek drogi. - Mieli udać się tam w celu zabrania użytecznych rzeczy, które mogły zostać w starej osadzie - dodał jeszcze, powoli zmierzając w tamtym kierunku. Zupełnie jakby w każdej sekundzie musiał coś robić, zająć czymś myśli. Na razie jednak jeszcze nie chciał mówić o tym co - dla tych, którzy go znali - go dręczyło.
Zamiast tego, gdy tylko z udeptanej ścieżki, którą dotarli do obozowiska, zeszli w las, uniósł różdżkę. -Cave Inimicum - chciał sprawdzić, czy żadne stworzenie nie czaiło się gdzieś w krzakach. I miał nadzieję, że wyjątkowo byli tu sami. A na pewno nie chciał zobaczyć tu istot utkanych z cienia. Sama myśl sprawiła, że poczuł suchość w ustach.
Owszem, wiedział, że mieli tu pracę do wykonania, ale czy poszukiwania dwóch mężczyzn, których życie mogło być zagrożone, nie było bardziej naglące od postawienia namiotu? Nie śmiał jednak podważać decyzji lorda Elroya, który wiekiem i doświadczeniem - a z racji tego, pod czyim herbem pojawili się na ziemiach Yorku także tytułem - przewyższał Roratio. Na szczęście jego myśli zostały zwerbalizowane przez jednego ze starszych mężczyzn, który skrzętnie notował słowa wypadające z ust Elroya. Teraz - w obliczu zaistniałej sytuacji - stanął na czele mieszkańców osady, gotów raz jeszcze złapać za ster. W końcu mogli poradzić sobie ze stawianiem namiotu. To odnalezienie dwóch mężczyzn miało stanowić dla nich trudność i dlatego lordowie musieli stawić czoła nowemu wyzwaniu.
Czy tego się spodziewał, kiedy deklarował swojej siostrze chęć pomocy? Nie do końca, ale właściwie w tych czasach niewielu rzeczy można było być pewnym. Szczególnie ostatnie, jeszcze świeże w jego pamięci, wydarzenia z Sennej Doliny pokazały mu co to znaczy. - Dam znać Mare, poczekam na ciebie przy drodze prowadzącej w głąb lasu - rozumiał, że Elroy może mieć jeszcze sprawy do dokończenia, a tu nie mieli wiele czasu. Dlatego prędko obrócił się na pięcie i pewnym krokiem ruszył w stronę namiotu, w którym znajdowali się chorzy - podejrzewał, że po jego prośbie o podanie jedzenia chorującym właśnie tam udała się jego siostra. A przy mniejszej ilości szczęścia miał tam znaleźć Claudię, która mogłaby wiedzieć, gdzie znajdowała się jego siostra.
Namiot pełniący funkcję polowego szpitala był jednym z lepiej zachowanych. Roratio zajrzał do środka, wcześniej upewniając się, że wchodzi do odpowiedniego namiotu. Zmrużył oczy, próbując przyzwyczaić je do półmroku. Dopiero po chwili dojrzał służbę, troje ludzi ułożonych na pryczach i siostrę, której rude włosy wybijały się na tle szarości. Skinął mężczyźnie głową na powitanie i zgrabnie zbliżył się do siostry.
- Mare, siostro, wraz z Elroyem udajemy się w teren. Dwaj mężczyźni zaginęli w okolicy, chcemy to sprawdzić - nie sądził, aby Mare potrzebowała więcej informacji. Nie uważał też, że siostra miałaby go powstrzymać. Uśmiechnął się do niej delikatnie, jakby już teraz chciał ją uspokoić. Zadanie nie miało należeć do skomplikowanych. Chociaż Rory wiedział, że powinien zachować trzeźwy umysł i rozum podpowiadał mu realizm, to wkradało się jeszcze to złudne uczucie pozytywnie nastrajające go względem dzisiejszej misji humanitarnej. - Niebawem wrócimy - zapewnił ją jeszcze (a może chciał też złożyć obietnicę chorym w namiocie?) po czym opuścił namiot i skierował się w stronę głównej drogi, którą wskazały mu dzieci.
Kiedy w zasięgu wzroku znalazł się ponownie Elroy, Roratio niemalże od razu zaczął przekazywać mu dokładniejsze informacje, przekazane mu wcześniej. - Podobno sama wioska nie jest daleko stąd. Dzieciaki mówiły, że chodzono tą ścieżką, a później wchodzą w las - wyjaśnił, dłonią nakreślając kierunek drogi. - Mieli udać się tam w celu zabrania użytecznych rzeczy, które mogły zostać w starej osadzie - dodał jeszcze, powoli zmierzając w tamtym kierunku. Zupełnie jakby w każdej sekundzie musiał coś robić, zająć czymś myśli. Na razie jednak jeszcze nie chciał mówić o tym co - dla tych, którzy go znali - go dręczyło.
Zamiast tego, gdy tylko z udeptanej ścieżki, którą dotarli do obozowiska, zeszli w las, uniósł różdżkę. -Cave Inimicum - chciał sprawdzić, czy żadne stworzenie nie czaiło się gdzieś w krzakach. I miał nadzieję, że wyjątkowo byli tu sami. A na pewno nie chciał zobaczyć tu istot utkanych z cienia. Sama myśl sprawiła, że poczuł suchość w ustach.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skinął głową na słowa szwagra o tym, że uda się powiadomić Mare o ich planie - w końcu ważne było, aby nie musiała się martwić ich nagłym zniknięciem. Nie w stanie, w jakim się znajdywała.
Nawet jeśli wiedział, że nie było do końca możliwe, aby zjawił się w dwóch miejscach na raz - bardzo chciał, aby mógł dopilnować i wspomóc mężczyzn w ulepszeniach, które miały wpłynąć na poprawę warunków w obozie, ale również i chciał udać się w poszukiwania tych, którzy zaginęli. Nie był pewny, dlaczego się wahał - może nie chciał być posłańcem ewentualnych złych wieści? Nie chciał być tym, który donosi informacji o śmierci najbliższych, nawet jeśli z pewnością wieści o potencjalnych zmarłych mogły się pojawić prędzej czy później. Jeśli ci nie wrócili od kilku dni, nie można było mieć pewności, co się z nimi stało.
Nie powinien zakładać najgorszych scenariuszy - wypadków, ataków czy kolejnego załamania pogody. A jednak chciał przygotować się najgorsze. Powinien myśleć o tym, co mogło się wydarzyć i co się wydarzało. Nie zawsze scenariusze wyjęte z najgorszych koszmarów miały miejsce - ale miały je równie często, jeśli i nie częściej, co te wydarzenia miłe i przyjemne, lub chociaż neutralne.
Wszystko lepsze co działo się po najgorszych wróżbach, zdawało się nieść nowy promyk nadziei i dodawać otuchy, że jednak świat wokół nie był aż tak okrutny.
- Kiedy tylko wrócimy z zaginionymi, i zadbamy o pomoc dla nich, wrócę ponownie spojrzeć na to, co się dzieje i czy z czymś jeszcze nie trzeba pomocy - zapewnił mężczyzny, który podniósł wagę zaginięcia tych dwóch mężczyzn. Wiedział, że było to istotne, aby skupić się na ich poszukiwaniu - i powinni udać się na miejsce jak najprędzej tylko mogli.
Jedynie żałował, że nie zabrali ze sobą mioteł. Przebadanie terenu mogłoby być wtedy znacznie szybsze niż podróż na pieszo. A jednak nie mogli zdziałać wiele w tym temacie. Mógł tylko zapamiętać na przyszłość, aby zadbać o takie szczegóły. Czasem zdawało mu się, że lata podróży jednak nie nauczyły go tak wiele odnośnie przygotowań niż naprawdę by chciał.
Po nie tak długim czasie skierował się w stronę, w którą wraz z Roratiem mieli się udać i sprawdzić dokładnie co miało miejsce w lesie - na drodze, o której wspominali mężczyźni.
- Możliwe, że będziemy musieli również sami udać się do osady i zabezpieczyć teren, jeśli po raz kolejny ktoś zechce się tam udać - westchnął, zaraz ruszając wskazaną ścieżką, zerkając za lordem Prewettem, kiedy ten rzucił już cave inimicum.
- Powinniśmy na coś uważać? Czy same zwierzęta znajdują się w okolicy? - zapytał, zniżając jednak głos przyzwyczajony, że niezależnie od rodzaju zwierzyny znajdującej się w okolicznych lasach, nie powinni aż tak hałasować i zwracać na siebie uwagi. Tym bardziej, że nie mogli spodziewać się wyłącznie zwierzyny - nie mieli w końcu pewności, nawet po tak tragicznych wydarzeniach, czy w okolicy nie czaił się wróg. Lub czy lordowie Yorkshire jednak nie zdecydowaliby się sprawdzić własnych terenów i sytuacji na ziemiach.
Im głębiej zachodzili w las, dalej od ścieżki i obozowiska, tym cichszy sie zdawał. Huragan odbił się nie tylko na ludziach, ale również i naturze znajdującej się w tym miejscu - powalone drzewa blokowały niektóre dawno wydeptane ścieżki, ale również i wyraźnie naruszały tereny łowieckie, odkrywając pułapki na zwierzęta. Tych drugich rzeczywiście zdawało się być mniej, choć trudno było określić czy była tego jedna przyczyna - czy te w natężeniu przyczyniły się do zaistniałej sytuacji.
- Cave Inimicum - rzucił po pewnym odcinku trasy, aby mogli sprawdzić czy dalej nie znajdywali się przypadkiem mężczyźni, którzy się zgubili z wioski. - Jeśli nie znajdą się na ścieżce, zaczniemy z niej schodzić, choć wolałbym się nie rozdzielać - powiedział, zerkając na Roratio, a po tym przesuwając znów wzrok po koronach drzew, które już zdążyły się zazielenić, choć silne wiatry części pozbawiły liści i połamały gałęzie.
Nawet jeśli wiedział, że nie było do końca możliwe, aby zjawił się w dwóch miejscach na raz - bardzo chciał, aby mógł dopilnować i wspomóc mężczyzn w ulepszeniach, które miały wpłynąć na poprawę warunków w obozie, ale również i chciał udać się w poszukiwania tych, którzy zaginęli. Nie był pewny, dlaczego się wahał - może nie chciał być posłańcem ewentualnych złych wieści? Nie chciał być tym, który donosi informacji o śmierci najbliższych, nawet jeśli z pewnością wieści o potencjalnych zmarłych mogły się pojawić prędzej czy później. Jeśli ci nie wrócili od kilku dni, nie można było mieć pewności, co się z nimi stało.
Nie powinien zakładać najgorszych scenariuszy - wypadków, ataków czy kolejnego załamania pogody. A jednak chciał przygotować się najgorsze. Powinien myśleć o tym, co mogło się wydarzyć i co się wydarzało. Nie zawsze scenariusze wyjęte z najgorszych koszmarów miały miejsce - ale miały je równie często, jeśli i nie częściej, co te wydarzenia miłe i przyjemne, lub chociaż neutralne.
Wszystko lepsze co działo się po najgorszych wróżbach, zdawało się nieść nowy promyk nadziei i dodawać otuchy, że jednak świat wokół nie był aż tak okrutny.
- Kiedy tylko wrócimy z zaginionymi, i zadbamy o pomoc dla nich, wrócę ponownie spojrzeć na to, co się dzieje i czy z czymś jeszcze nie trzeba pomocy - zapewnił mężczyzny, który podniósł wagę zaginięcia tych dwóch mężczyzn. Wiedział, że było to istotne, aby skupić się na ich poszukiwaniu - i powinni udać się na miejsce jak najprędzej tylko mogli.
Jedynie żałował, że nie zabrali ze sobą mioteł. Przebadanie terenu mogłoby być wtedy znacznie szybsze niż podróż na pieszo. A jednak nie mogli zdziałać wiele w tym temacie. Mógł tylko zapamiętać na przyszłość, aby zadbać o takie szczegóły. Czasem zdawało mu się, że lata podróży jednak nie nauczyły go tak wiele odnośnie przygotowań niż naprawdę by chciał.
Po nie tak długim czasie skierował się w stronę, w którą wraz z Roratiem mieli się udać i sprawdzić dokładnie co miało miejsce w lesie - na drodze, o której wspominali mężczyźni.
- Możliwe, że będziemy musieli również sami udać się do osady i zabezpieczyć teren, jeśli po raz kolejny ktoś zechce się tam udać - westchnął, zaraz ruszając wskazaną ścieżką, zerkając za lordem Prewettem, kiedy ten rzucił już cave inimicum.
- Powinniśmy na coś uważać? Czy same zwierzęta znajdują się w okolicy? - zapytał, zniżając jednak głos przyzwyczajony, że niezależnie od rodzaju zwierzyny znajdującej się w okolicznych lasach, nie powinni aż tak hałasować i zwracać na siebie uwagi. Tym bardziej, że nie mogli spodziewać się wyłącznie zwierzyny - nie mieli w końcu pewności, nawet po tak tragicznych wydarzeniach, czy w okolicy nie czaił się wróg. Lub czy lordowie Yorkshire jednak nie zdecydowaliby się sprawdzić własnych terenów i sytuacji na ziemiach.
Im głębiej zachodzili w las, dalej od ścieżki i obozowiska, tym cichszy sie zdawał. Huragan odbił się nie tylko na ludziach, ale również i naturze znajdującej się w tym miejscu - powalone drzewa blokowały niektóre dawno wydeptane ścieżki, ale również i wyraźnie naruszały tereny łowieckie, odkrywając pułapki na zwierzęta. Tych drugich rzeczywiście zdawało się być mniej, choć trudno było określić czy była tego jedna przyczyna - czy te w natężeniu przyczyniły się do zaistniałej sytuacji.
- Cave Inimicum - rzucił po pewnym odcinku trasy, aby mogli sprawdzić czy dalej nie znajdywali się przypadkiem mężczyźni, którzy się zgubili z wioski. - Jeśli nie znajdą się na ścieżce, zaczniemy z niej schodzić, choć wolałbym się nie rozdzielać - powiedział, zerkając na Roratio, a po tym przesuwając znów wzrok po koronach drzew, które już zdążyły się zazielenić, choć silne wiatry części pozbawiły liści i połamały gałęzie.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Elroy Greengrass' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
Powoli odwróciła głowę w kierunku snopu światła, który pojawił się w namiocie wraz z nadejściem Roratio. Uśmiechnęła się szeroko na widok brata, a leżący w łóżku mężczyzna skinął mu głową z szacunkiem, wciąż jeszcze w trakcie posiłku. Skinęła głową na słowa młodego lorda, chwytając momentalnie jego dłoń między jej własne. Ścisnęła je przez chwilę, spoglądając prosto w jego błękitne oczy. Nie musiała wszak mówić nic — rodzeństwo rozumiało się bez słów, a Roratio miał pełną świadomość tego, że Mare pragnęła, aby uważał zarówno na siebie, jak i na jej męża. Żeby wrócili w całym kawałku, najlepiej z dwójką żywych zaginionych.
— Będę czekać — oznajmiła, wypuszczając jego dłoń i swoją składając — na pożegnanie — na jego szerokim barku. Posłała mu jeszcze jeden uśmiech. Wyraźnie dumny, zachęcający do kolejnego działania. Roratio stanowił dla niej ostatnimi czasy olbrzymie wsparcie. Miała nadzieję, że był tego świadomy i dumny, pomimo demonów, z którymi musiał walczyć. Wszak Mare pragnęła być dla niego tym samym; ochronić przed każdym złem, które mogła od niego odgonić.
Gdy młody mężczyzna wyszedł z namiotu, aby zająć się sprawą zaginionych, lady Greengrass podeszła do kobiety, od której wyczuła ten charakterystyczny, nieprzyjemny zapach. Ciało miała skryte pod kołdrą, na twarzy nie prezentowały się żadne niepokojące zmiany. Ostrożnie odsunęła więc kołdrę, a to, co zobaczyła, sprawiło, że musiała nabrać głębszy oddech.
Kobieta była wyraźnie ranna. Szarość koszuli nocnej zmieniła się na jej boku w kolor intensywnie brunatny, podobnie zresztą jak pościel, na której leżała. Lady Greengrass przełknęła ślinę, po czym odwróciła twarz w kierunku człowieka, który kończył jeść zupę.
— Niech pan odwróci głowę — poleciła, pragnąc zapewnić śpiącej kobiecie choć odrobinę prywatności, gdy ostrożnie podsuwała jej koszulę do góry. Odsłoniła więc jej ciało, obłożone przemokniętymi od krwi opatrunkami. Prędko poprosiła gestem o nadejście Claudię. — Przynieś mi jedną z misek, jakąkolwiek — poleciła słabym tonem. Zazwyczaj miała do takich zadań innych, pragnących zaskarbić sobie łaskę lady Greengrass medyków. Teraz nie mogła liczyć na takie wsparcie i jakkolwiek straszny, obrzydliwy i obezwładniający był to widok, nie mogła pozwolić tej kobiecie na rozwój infekcji.
Zupełnie blada skupiła się na jak najdelikatniejszym zdjęciu przemoczonego opatrunku. Claudia znajdowała się blisko, zbierając do miski zużyte opatrunki i doglądając swej pani, gotowa wspomóc ją, gdyby zaniemogła. Lady Mare zacisnęła jednak zęby, pragnąc nie pamiętać tego widoku. Gdy skończyła, prędko chwyciła w dłoń swą eukaliptusową różdżkę, przykładając jej kraniec do wciąż leniwie krwawiącej rany. — Purus — odkażenie było konieczne, wszak to nieprzyjemny zapach w pierwszej kolejności zaniepokoił lady Greengrass i zmusił ją do tak ortodoksyjnego — jak na szlacheckie standardy — działania. Wierzyła jednak, że nie było tutaj innej osoby, która mogłaby, chociaż w połowie tak skutecznie pomóc tej kobiecie. Musiała sprowadzić na miejsce jeszcze jednego, zaufanego uzdrowiciela, gdyby to obozowisko kryło jeszcze jakieś tajemnice.
Pojaśniała dopiero w chwili, w której zauważyła, że błękitna wstęga uzdrowicielskiego zaklęcia poczęła czynić swoje; zapach, ten niepokojący, świeży powoli ulatywał. Teraz mogła zająć się wciąż krwawiącą raną. Kobieta dalej była nieprzytomna, nie mogła opowiedzieć o tym, co takiego doprowadziło ją do tegoż stanu.
Ale czy właściwie musiała?
— Fosilio — wyszeptała drżącym głosem, znowu przykładając różdżkę do rany. Wydawało się jednak, że tym razem wiązka zaklęcia była za słaba, Mare musiała ją powtórzyć. Najwyraźniej nerwy, których dostąpiła przy tym przypadku, naprawdę odbijały się nawet na jej zdolności skupienia, pokazując, jak niewiele doświadczenia uzdrowicielskiego naprawdę miała. Nigdy nie była szczególnie spokojna w towarzystwie krwi, ale teraz musiała naprawdę się skupić, doprowadzić sprawę do końca. — Fosilio — powtórzyła, tym razem z większą determinacją. Najwyraźniej było to prawidłowe podejście, bowiem krwotok kobiety ustał. Miała jeszcze kilka rzeczy do załatwienia, ale nie mogła patrzeć na ten brudny materac.
— Evanesco.
Starszy mężczyzna spojrzał na Elroya przeciągle. Niektórzy mogliby się załamać pod naporem jego mądrych oczu, lecz lord Greengrass mógł podskórnie czuć, że mężczyzna zaufał jego słowom, po prostu szukał odpowiedniego sposobu na podziękowanie. Ostatecznie jednak uśmiechnął się pod nosem, obniżając nieco głowę.
— Będziemy oczekiwać powrotu milorda — powiedział wreszcie, po czym przeszedł do zwoływania pozostałych mężczyzn. Nie zajęło to wiele czasu — nim Elroy i Roratio ruszyli w swoją drogę, mężczyźni zniknęli w namiotach, zza których usłyszeć można było inkantacje zaklęć osuszających i wzmacniających podłoże.
Las, do którego wstąpili arystokraci, był w istocie niemal głucho cichy. Nie można było usłyszeć ani jednego żywego stworzenia, a przynajmniej nie takiego, jakiego mogliby się spodziewać lubujący się w polowaniach lordowie Carrow. Poprawnie rzucone zaklęcia Roratio i Elroya poinformowały ich o obecności kogoś nieznajomego, lecz ja przystało na to zaklęcie, nie wskazały dokładnej odległości ani też ich położenia. Roratio jednakże słyszał już podejrzane rzężenie. Nie przypominało ono rzężenia zwierzęcia, a na pewno nie tego, które zostało złapane w pułapkę. Elroy mógł usłyszeć podobny odgłos, gdy weszli w las jeszcze głębiej. Roratio w tym czasie, gdyby tylko skupił się wystarczająco, zobaczyłby coś, co dyndało pomiędzy gałęziami znajdującego się gdzieś w kącie jego pola widzenia drzewa.
Poszukiwani mężczyźni mieli jednak zdecydowanie więcej szczęścia niż rozumu. Złapani zostali w wielką siatkę i od dwóch dni wisieli w niej, około trzech metrów nad ziemią. Ich uwagę przykuły rzucone wcześniej wiązki zaklęć.
— Panowie! — zawołał jeden z mężczyzn, gdy drugi wprawiał siatkę w ruch, bujając nimi dość intensywnie, także pragnąc przykuć uwagę jeszcze—nieznajomych—lordów. — Panowie! Tutaj! Pomocy! — mężczyzna wołał dalej. Gdy Elroy i Roratio zbliżyli się do uwięzionych mężczyzn, zauważyli, że siatkę trzymała gruba lina przymocowana do jednej z grubszych gałęzi drzewa. Wystarczyło ją przeciąć, aby uwolnić mężczyzn. Choć ci wyglądali na raczej zdrowych (za wyjątkiem podkrążonych oczu sugerujących brak odpoczynku i posiłku), raczej nie byli w stanie wylądować na równych nogach. Trzeba było im w tym dopomóc.
— Będę czekać — oznajmiła, wypuszczając jego dłoń i swoją składając — na pożegnanie — na jego szerokim barku. Posłała mu jeszcze jeden uśmiech. Wyraźnie dumny, zachęcający do kolejnego działania. Roratio stanowił dla niej ostatnimi czasy olbrzymie wsparcie. Miała nadzieję, że był tego świadomy i dumny, pomimo demonów, z którymi musiał walczyć. Wszak Mare pragnęła być dla niego tym samym; ochronić przed każdym złem, które mogła od niego odgonić.
Gdy młody mężczyzna wyszedł z namiotu, aby zająć się sprawą zaginionych, lady Greengrass podeszła do kobiety, od której wyczuła ten charakterystyczny, nieprzyjemny zapach. Ciało miała skryte pod kołdrą, na twarzy nie prezentowały się żadne niepokojące zmiany. Ostrożnie odsunęła więc kołdrę, a to, co zobaczyła, sprawiło, że musiała nabrać głębszy oddech.
Kobieta była wyraźnie ranna. Szarość koszuli nocnej zmieniła się na jej boku w kolor intensywnie brunatny, podobnie zresztą jak pościel, na której leżała. Lady Greengrass przełknęła ślinę, po czym odwróciła twarz w kierunku człowieka, który kończył jeść zupę.
— Niech pan odwróci głowę — poleciła, pragnąc zapewnić śpiącej kobiecie choć odrobinę prywatności, gdy ostrożnie podsuwała jej koszulę do góry. Odsłoniła więc jej ciało, obłożone przemokniętymi od krwi opatrunkami. Prędko poprosiła gestem o nadejście Claudię. — Przynieś mi jedną z misek, jakąkolwiek — poleciła słabym tonem. Zazwyczaj miała do takich zadań innych, pragnących zaskarbić sobie łaskę lady Greengrass medyków. Teraz nie mogła liczyć na takie wsparcie i jakkolwiek straszny, obrzydliwy i obezwładniający był to widok, nie mogła pozwolić tej kobiecie na rozwój infekcji.
Zupełnie blada skupiła się na jak najdelikatniejszym zdjęciu przemoczonego opatrunku. Claudia znajdowała się blisko, zbierając do miski zużyte opatrunki i doglądając swej pani, gotowa wspomóc ją, gdyby zaniemogła. Lady Mare zacisnęła jednak zęby, pragnąc nie pamiętać tego widoku. Gdy skończyła, prędko chwyciła w dłoń swą eukaliptusową różdżkę, przykładając jej kraniec do wciąż leniwie krwawiącej rany. — Purus — odkażenie było konieczne, wszak to nieprzyjemny zapach w pierwszej kolejności zaniepokoił lady Greengrass i zmusił ją do tak ortodoksyjnego — jak na szlacheckie standardy — działania. Wierzyła jednak, że nie było tutaj innej osoby, która mogłaby, chociaż w połowie tak skutecznie pomóc tej kobiecie. Musiała sprowadzić na miejsce jeszcze jednego, zaufanego uzdrowiciela, gdyby to obozowisko kryło jeszcze jakieś tajemnice.
Pojaśniała dopiero w chwili, w której zauważyła, że błękitna wstęga uzdrowicielskiego zaklęcia poczęła czynić swoje; zapach, ten niepokojący, świeży powoli ulatywał. Teraz mogła zająć się wciąż krwawiącą raną. Kobieta dalej była nieprzytomna, nie mogła opowiedzieć o tym, co takiego doprowadziło ją do tegoż stanu.
Ale czy właściwie musiała?
— Fosilio — wyszeptała drżącym głosem, znowu przykładając różdżkę do rany. Wydawało się jednak, że tym razem wiązka zaklęcia była za słaba, Mare musiała ją powtórzyć. Najwyraźniej nerwy, których dostąpiła przy tym przypadku, naprawdę odbijały się nawet na jej zdolności skupienia, pokazując, jak niewiele doświadczenia uzdrowicielskiego naprawdę miała. Nigdy nie była szczególnie spokojna w towarzystwie krwi, ale teraz musiała naprawdę się skupić, doprowadzić sprawę do końca. — Fosilio — powtórzyła, tym razem z większą determinacją. Najwyraźniej było to prawidłowe podejście, bowiem krwotok kobiety ustał. Miała jeszcze kilka rzeczy do załatwienia, ale nie mogła patrzeć na ten brudny materac.
— Evanesco.
Starszy mężczyzna spojrzał na Elroya przeciągle. Niektórzy mogliby się załamać pod naporem jego mądrych oczu, lecz lord Greengrass mógł podskórnie czuć, że mężczyzna zaufał jego słowom, po prostu szukał odpowiedniego sposobu na podziękowanie. Ostatecznie jednak uśmiechnął się pod nosem, obniżając nieco głowę.
— Będziemy oczekiwać powrotu milorda — powiedział wreszcie, po czym przeszedł do zwoływania pozostałych mężczyzn. Nie zajęło to wiele czasu — nim Elroy i Roratio ruszyli w swoją drogę, mężczyźni zniknęli w namiotach, zza których usłyszeć można było inkantacje zaklęć osuszających i wzmacniających podłoże.
Las, do którego wstąpili arystokraci, był w istocie niemal głucho cichy. Nie można było usłyszeć ani jednego żywego stworzenia, a przynajmniej nie takiego, jakiego mogliby się spodziewać lubujący się w polowaniach lordowie Carrow. Poprawnie rzucone zaklęcia Roratio i Elroya poinformowały ich o obecności kogoś nieznajomego, lecz ja przystało na to zaklęcie, nie wskazały dokładnej odległości ani też ich położenia. Roratio jednakże słyszał już podejrzane rzężenie. Nie przypominało ono rzężenia zwierzęcia, a na pewno nie tego, które zostało złapane w pułapkę. Elroy mógł usłyszeć podobny odgłos, gdy weszli w las jeszcze głębiej. Roratio w tym czasie, gdyby tylko skupił się wystarczająco, zobaczyłby coś, co dyndało pomiędzy gałęziami znajdującego się gdzieś w kącie jego pola widzenia drzewa.
Poszukiwani mężczyźni mieli jednak zdecydowanie więcej szczęścia niż rozumu. Złapani zostali w wielką siatkę i od dwóch dni wisieli w niej, około trzech metrów nad ziemią. Ich uwagę przykuły rzucone wcześniej wiązki zaklęć.
— Panowie! — zawołał jeden z mężczyzn, gdy drugi wprawiał siatkę w ruch, bujając nimi dość intensywnie, także pragnąc przykuć uwagę jeszcze—nieznajomych—lordów. — Panowie! Tutaj! Pomocy! — mężczyzna wołał dalej. Gdy Elroy i Roratio zbliżyli się do uwięzionych mężczyzn, zauważyli, że siatkę trzymała gruba lina przymocowana do jednej z grubszych gałęzi drzewa. Wystarczyło ją przeciąć, aby uwolnić mężczyzn. Choć ci wyglądali na raczej zdrowych (za wyjątkiem podkrążonych oczu sugerujących brak odpoczynku i posiłku), raczej nie byli w stanie wylądować na równych nogach. Trzeba było im w tym dopomóc.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
The member 'Mare Greengrass' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 49
'k100' : 49
- Zaraz wrócimy - odważna obietnica, której się nie bał składać. A to wszystko zwieńczone uśmiechem, co prawda nie tak szerokim jak zwykle, jakby coś oprócz zmęczenia osiadało na kącikach jego ust, ale z pewnością nie był to teraz czas i miejsce na takie rozmowy.
Dołączył do Elroya i wspólnie udali się w kierunku wyznaczonym przez lokalnych mieszkańców. Miał nadzieję, że uda im się odnaleźć mężczyzn bez większych trudności. Skinął mu jednak głową - nie mogli za bardzo ryzykować i narażać mieszkańców. Przecież nie mogli założyć, że większość z nich zgodzi się na relokację. - Zajmiemy się tym po zakończeniu prac w obozowisku? - zagadnął. Poczuł, po rzuceniu inkantacji, że coś czaiło się w leśnej gęstwinie. - Nie jesteśmy sami, uważaj - z pełnym skupieniem aż niepodobnym do młodego lorda Prewett zwrócił się w stronę Elroya. Nie wiedział czego mogli się spodziewać i z której strony to tajemnicze coś miało nadejść, ale przynajmniej wiedzieli, że muszą trzymać się na baczności. Po chwili i rzężący oddech, który brzmiał mu dosyć ludzko dotarł do jego uszu. Zatrzymał się w pół kroku. - Słyszysz? To dochodzi chyba stamtąd - odparł i bez zastanowienia ruszył w stronę podłapanego dźwięku, jakby wcale nie wziął pod uwagę, że jego brak znajomości zwierząt może kosztować go całkiem sporo, wszakże nie umiał po dźwiękach rozpoznawać gatunków magicznych czy też mugolskich stworzeń. Im bliżej jednak był, tym więcej widział i w końcu ujrzał bujającą się w koronach drzew siatkę, a w niej uwięzionych mężczyzn. Odetchnął z ulgą. Mimo znaków zmęczenia, nie widział, aby mieli być ranni.
- Spokojnie, panowie, już was ściągamy - zapewnił Roratio, starając się ich uspokoić, w końcu odsiecz nadeszła. Przyjrzał się uważnie pułapce po czym obrócił się w stronę szwagra. Nie ufał swojemu refleksowi. Nie chciał, aby wymęczeni brakiem jedzenia i wody mężczyźni z gruchotem łupnęli na ziemię. - Zetnę tę liny w węźle, a ty zwolnisz ich upadek? - zaproponował, zwracając się do starszego z lordów. Takowe rozwiązanie wydawało się całkiem rozsądne i sprawne. A przecież na tym im zależało, prawda? Aby szybko wrócić do osadników i do Mare.
Skinął szwagrowi głową. - Raz, dwa, trzy. Diffindo - pewnie wypowiedziana inkantacja sprawiła, że liny zostały przecięte, a mężczyźni uwolnieni. Po chwili cała czwórka mogła odetchnąć z ulgą.
Dołączył do Elroya i wspólnie udali się w kierunku wyznaczonym przez lokalnych mieszkańców. Miał nadzieję, że uda im się odnaleźć mężczyzn bez większych trudności. Skinął mu jednak głową - nie mogli za bardzo ryzykować i narażać mieszkańców. Przecież nie mogli założyć, że większość z nich zgodzi się na relokację. - Zajmiemy się tym po zakończeniu prac w obozowisku? - zagadnął. Poczuł, po rzuceniu inkantacji, że coś czaiło się w leśnej gęstwinie. - Nie jesteśmy sami, uważaj - z pełnym skupieniem aż niepodobnym do młodego lorda Prewett zwrócił się w stronę Elroya. Nie wiedział czego mogli się spodziewać i z której strony to tajemnicze coś miało nadejść, ale przynajmniej wiedzieli, że muszą trzymać się na baczności. Po chwili i rzężący oddech, który brzmiał mu dosyć ludzko dotarł do jego uszu. Zatrzymał się w pół kroku. - Słyszysz? To dochodzi chyba stamtąd - odparł i bez zastanowienia ruszył w stronę podłapanego dźwięku, jakby wcale nie wziął pod uwagę, że jego brak znajomości zwierząt może kosztować go całkiem sporo, wszakże nie umiał po dźwiękach rozpoznawać gatunków magicznych czy też mugolskich stworzeń. Im bliżej jednak był, tym więcej widział i w końcu ujrzał bujającą się w koronach drzew siatkę, a w niej uwięzionych mężczyzn. Odetchnął z ulgą. Mimo znaków zmęczenia, nie widział, aby mieli być ranni.
- Spokojnie, panowie, już was ściągamy - zapewnił Roratio, starając się ich uspokoić, w końcu odsiecz nadeszła. Przyjrzał się uważnie pułapce po czym obrócił się w stronę szwagra. Nie ufał swojemu refleksowi. Nie chciał, aby wymęczeni brakiem jedzenia i wody mężczyźni z gruchotem łupnęli na ziemię. - Zetnę tę liny w węźle, a ty zwolnisz ich upadek? - zaproponował, zwracając się do starszego z lordów. Takowe rozwiązanie wydawało się całkiem rozsądne i sprawne. A przecież na tym im zależało, prawda? Aby szybko wrócić do osadników i do Mare.
Skinął szwagrowi głową. - Raz, dwa, trzy. Diffindo - pewnie wypowiedziana inkantacja sprawiła, że liny zostały przecięte, a mężczyźni uwolnieni. Po chwili cała czwórka mogła odetchnąć z ulgą.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Zajmiemy - zgodził się, bo choć z pewnością oboje mieli swoje własne obowiązki - musieli znaleźć czas i siły również na inne sprawy, które nie cierpiały zwłoki. Nie mogli pozostawić na własną pastwę losu ludzi, którzy byli mniej fortunni - i znacznie bardziej doświadczeni przez wojnę, ale i katastrofy naturalne, tak jak teraz. Jeśli stracą ostatki nadziei, jeśli nikt nie wyciągnie do nich dłoni i ich nie wesprze, nie pomoże, przestaną wierzyć nie tylko w autorytety, ale i prawo czy moralność - przestaną wierzyć w to, że człowiek człowiekowi, niezależnie od pochodzenia czy umiejętności magicznych, powinien być człowiekiem, a nie wilkiem czy co gorsza sępem żerującym tylko i wyłącznie na nieszczęściu innych. - Dzisiaj pomagamy tym ludziom, więc w ich oczach będziemy odpowiedzialni również za ich przyszłość, i ewentualną pomoc. Jeśli coś zaniedbamy, będą mogli poczuć się zdradzeni i przestać ufać nie tylko nam, ale i sobie wzajemnie. Będą szukali wrogów tam, gdzie ich nie ma... - westchnął, kręcąc delikatnie głową. Ludzie dbali o własne interesy - ale czy wielokrotnie i on nie robił tego samego? Szczególnie w pozycji, w której się znajdywał?
Skinął jednak na słowa Roratio o tym, że nie byli sami.
Dźwięki nie przywodziły na myśl zranionych, agresywnych czy jeszcze innych zwierząt, których powinni się obawiać - wręcz przeciwnie, coś rannego i bardziej ludzkiego, a w połączeniu z informacją o tym, że nie byli sami, mogli mieć nadzieję o tym, że znaleźli swoich zagubionych obozowiczy, co też prędko okazało się być prawdą.
Rozejrzał się za źródłem dźwięku, prędko ruszając wraz ze szwagrem we wskazanym przez niego kierunku, a ich oczom rzeczywiście ukazali się zawieszeni nad ziemią ludzie.
- Gotowy, na twój znak - zgodził się, ściskając w dłoni pewnej różdżkę, aby rzucić właściwe zaklęcie, które miało na celu zamortyzować ich upadek.
Raz, dwa, trzy. Diffindo...
Kiedy Roratio wypowiadał ostatnią sylabę, Elroy nie marnował nawet chwili dłużej, mając już na celowniku różdżki ludzi, jeszcze zanim ich ciała ruszyły się w dół wraz z pęknięciem lin.
- Lento - rzucił pewnie, a zaklęcie zadziałało wręcz od razu. Dzięki temu, mogli zbliżyć się do mężczyzn, pomagając chwilę później stanąć im na własnych nogach. Byli zmęczeni, zmarznięci i z pewnością głodni. Elroy bez zawahania zaoferował jednemu z nich swoje ramię do podparcia się, a kiedy Roratio zadziałał podobnie, mogli już ruszyć z powrotem obozowiska.
- Pierw zabierzemy was z powrotem, opatrzymy wasze rany i nakarmimy was. Wasze rodziny się o was martwią - powiedział Elroy, nie chcąc marnować zbyt cennego czasu na przedstawienie się i wyjaśnienia, kim w ogóle są - nie po to tutaj się zjawili, nie był to właściwy czas. Na właściwe zdradzenie sobie tytułów i imion znajdzie się jeszcze czas, kiedy zarówno bliscy mężczyzn będą spokojni, jak i oni sami zaopiekowani.
Ruszyli we czwórkę w drogę powrotną do obozowiska, która przez wzgląd na stan mężczyzn zajęła więcej czasu niż początkowo, kiedy lordowie szli sami.
Skinął jednak na słowa Roratio o tym, że nie byli sami.
Dźwięki nie przywodziły na myśl zranionych, agresywnych czy jeszcze innych zwierząt, których powinni się obawiać - wręcz przeciwnie, coś rannego i bardziej ludzkiego, a w połączeniu z informacją o tym, że nie byli sami, mogli mieć nadzieję o tym, że znaleźli swoich zagubionych obozowiczy, co też prędko okazało się być prawdą.
Rozejrzał się za źródłem dźwięku, prędko ruszając wraz ze szwagrem we wskazanym przez niego kierunku, a ich oczom rzeczywiście ukazali się zawieszeni nad ziemią ludzie.
- Gotowy, na twój znak - zgodził się, ściskając w dłoni pewnej różdżkę, aby rzucić właściwe zaklęcie, które miało na celu zamortyzować ich upadek.
Raz, dwa, trzy. Diffindo...
Kiedy Roratio wypowiadał ostatnią sylabę, Elroy nie marnował nawet chwili dłużej, mając już na celowniku różdżki ludzi, jeszcze zanim ich ciała ruszyły się w dół wraz z pęknięciem lin.
- Lento - rzucił pewnie, a zaklęcie zadziałało wręcz od razu. Dzięki temu, mogli zbliżyć się do mężczyzn, pomagając chwilę później stanąć im na własnych nogach. Byli zmęczeni, zmarznięci i z pewnością głodni. Elroy bez zawahania zaoferował jednemu z nich swoje ramię do podparcia się, a kiedy Roratio zadziałał podobnie, mogli już ruszyć z powrotem obozowiska.
- Pierw zabierzemy was z powrotem, opatrzymy wasze rany i nakarmimy was. Wasze rodziny się o was martwią - powiedział Elroy, nie chcąc marnować zbyt cennego czasu na przedstawienie się i wyjaśnienia, kim w ogóle są - nie po to tutaj się zjawili, nie był to właściwy czas. Na właściwe zdradzenie sobie tytułów i imion znajdzie się jeszcze czas, kiedy zarówno bliscy mężczyzn będą spokojni, jak i oni sami zaopiekowani.
Ruszyli we czwórkę w drogę powrotną do obozowiska, która przez wzgląd na stan mężczyzn zajęła więcej czasu niż początkowo, kiedy lordowie szli sami.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy otoczenie czarownicy okazało się już czyste i odkażone, Mare mogła przejść do dalszej części dbania o kobietę. Ta potrzebowała wszak nowych opatrunków, ale na szczęście istniało zaklęcie, które mogłoby jej pomóc w ponownym zabezpieczeniu ran.
— Ferula — wyciągnęła różdżkę przed siebie, jej koniec stykając z miejscem, które powinno zostać zabezpieczone opatrunkiem. Wiązka zaklęcia była jednak śmiesznie nikła. Lady Greengrass czuła, że od wciąż unoszącego się w powietrzu zapachu ropy robiło jej się słabo i prawdopodobnie dlatego nie była w stanie wykrzesać z siebie odpowiedniej ilości magicznej energii, aby rzucić zaklęcie poprawnie. Zwróciła się na powrót do Claudii. — Proszę, otwórz namiot, chociaż na moment. Niech się wywietrzy — zacisnęła lekko zęby, podnosząc oczy na sklepienie namiotu, pragnąc złapać odrobinę oddechu, spokoju, który był jej potrzebny do dalszego udzielania pomocy kobiecie. Claudia na całe szczęście usłuchała raczej szybko. Zimne powietrze zadziałało orzeźwiająco na zmysły lady Greengrass, która odzyskując odrobinę siły (wszak nigdy jeszcze nie była świadkiem takich warunków i nie musiała w nich leczyć), postanowiła ponowić rzucanie zaklęcia. — Ferula — tym razem zaklęcie zostało rzucone poprawnie, zaś rana kobiety została odpowiednio zabezpieczona bandażami, które na pewno przyspieszą jej powrót do zdrowia.
Gdy podeszła do kolejnej z kobiet, okazało się, że nie cierpiała ona na żadne poważne schorzenie. Nie miała jednak wystarczająco siły, aby znajdować się w namiotach wspólnych, bardzo ciężko przychodziło jej jedzenie. Dlatego też, gdy Mare zauważyła, że kobieta przebudziła się, zajęła miejsce przy niej i po rozmowie postanowiła pomóc jej w zjedzeniu zupy. Udało im się zorganizować kawałek czystej ścierki, która posłużyła im dziś za serwetkę, miska ciepłej zupy znalazła się w dłoniach lady Mare, która ostrożnie, z uwagą i troską karmiła starszą kobietę, przerywając tę czynność, gdy kobieta zaczęła opowiadać jej o sobie, o swych dzieciach, wnukach, życiu, które zostało zniszczone, bo stanęło na drodze magicznego huraganu. Lady Greengrass nigdy nie spodziewała się, że przyjdzie jej osobiście karmić potrzebującą, starszą kobietę, ale wojna nie pozwalała na obojętność, nawet w tak prozaicznej sytuacji. Jeżeli chciała, by ludzie jej uwierzyli, musiała poświęcić część swych wygód, musiała wskazać, że jest godna zaufania, że może być tym, kto zadba o tę społeczność znacznie lepiej, niż lordowie Carrow, że pod znakiem Feniksa tym ludziom nigdy nie przydarzy się krzywda i choćby stało się najgorsze — nie pozostaną sami.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, nim dosłyszała poruszenie dochodzące z głównego obozowiska. Kilka krzyków dzieci, radosnych, nie umknęło to jej uwadze, jedno kobiece zawodzenie, które też więcej miało w sobie radości i ulgi, niż strachu. Przeprosiła kobietę, z którą spędzała do tej pory czas, aby wyjść z namiotu szpitalnego i dostrzec powracających zwycięsko męża i brata, w towarzystwie zaginionych mężczyzn.
— Widzę, że wyprawa się udała — zwróciła się do męża i brata, posyłając im zadowolony uśmiech. Mężczyźni wydawali się słabi, musieli przez jakiś czas pozostać w namiocie szpitalnym. Mare zaprowadziła ich właśnie tam, gdzie przy asyście Claudii poddała ich wstępnej diagnozie. Wydawało się, że poza osłabieniem, wyziębieniem i oczywiście głodem nie cierpieli na nic innego.
— Mieli panowie wyjątkowo dużo szczęścia. Zaraz przyniesiemy panom ciepły posiłek, proszę się posilić — oznajmiła mężczyznom z szerokim, życzliwym uśmiechem. Dopilnowała, aby każdy z mieszkańców obozowiska napełnił żołądek, w międzyczasie układając w głowie listę osób, które musiały zostać przewiezione do Derbyshire w pierwszej kolejności. Byli to przede wszystkim chorzy, osoby starsze i rodziny z małymi dziećmi. Transporty do innych hrabstw — Somerset, Dorset i Kornwalii — zorganizowała w następnej kolejności, miały odbywać się w ciągu najbliższych kilku dni. Ostatni z potrzebujących schronienie mieli znaleść w Northumberland, lecz potrzebowała jeszcze zjawić się w Blyth, aby z asystą lorda Leona Longbottoma przekonać lokalną ludność do udzielenia pomocy w zakwaterowaniu i rozpoczęciu nowego życia przez dotychczasowych mieszkańców West Yorkshire.
W tym samym czasie trwały prace mające pomóc obozowisku przetrwać kolejne kilka dni, aż wszyscy nie odnajdą się w nowych domach. Jedzenie, które Mare przywiozła ze sobą, wystarczyło na ciepły prowiant na kilka następnych dób — kobiety podgrzewały je nad ogniskami. Mężczyźni, zgodnie z radami Elroya i Roratio zajęli się dodatkowym zabezpieczeniem namiotów, wysuszając ziemię, wzmacniając ich konstrukcję tak, aby nawet deszcze i wiatry, wciąż obecne w początku kwietnia, nie narobiły im większej krzywdy. Dodatkową pomocą okazało się patrolowanie okolicy w poszukiwaniu błąkających się, odłączonych od grupy niemagicznych. W ciągu kilku dni udało się namierzyć dodatkowe dziesięć osób, które uzyskały tę samą pomoc, co posługujący się magią pobratymcy.
Lady Mare zjawiała się w obozowisku codziennie, osobiście doglądając szczegółów ewakuacji. Musiała być pewna, że wszystko poszło zgodnie z planem, że przed tymi ludźmi otwierały się drzwi do nowego, lepszego życia. Budowanego co prawda z trudem, na gruzach starego, ale...
Aby powstało nowe, trzeba zburzyć stare.
| z/t x3[bylobrzydkobedzieladnie]
— Ferula — wyciągnęła różdżkę przed siebie, jej koniec stykając z miejscem, które powinno zostać zabezpieczone opatrunkiem. Wiązka zaklęcia była jednak śmiesznie nikła. Lady Greengrass czuła, że od wciąż unoszącego się w powietrzu zapachu ropy robiło jej się słabo i prawdopodobnie dlatego nie była w stanie wykrzesać z siebie odpowiedniej ilości magicznej energii, aby rzucić zaklęcie poprawnie. Zwróciła się na powrót do Claudii. — Proszę, otwórz namiot, chociaż na moment. Niech się wywietrzy — zacisnęła lekko zęby, podnosząc oczy na sklepienie namiotu, pragnąc złapać odrobinę oddechu, spokoju, który był jej potrzebny do dalszego udzielania pomocy kobiecie. Claudia na całe szczęście usłuchała raczej szybko. Zimne powietrze zadziałało orzeźwiająco na zmysły lady Greengrass, która odzyskując odrobinę siły (wszak nigdy jeszcze nie była świadkiem takich warunków i nie musiała w nich leczyć), postanowiła ponowić rzucanie zaklęcia. — Ferula — tym razem zaklęcie zostało rzucone poprawnie, zaś rana kobiety została odpowiednio zabezpieczona bandażami, które na pewno przyspieszą jej powrót do zdrowia.
Gdy podeszła do kolejnej z kobiet, okazało się, że nie cierpiała ona na żadne poważne schorzenie. Nie miała jednak wystarczająco siły, aby znajdować się w namiotach wspólnych, bardzo ciężko przychodziło jej jedzenie. Dlatego też, gdy Mare zauważyła, że kobieta przebudziła się, zajęła miejsce przy niej i po rozmowie postanowiła pomóc jej w zjedzeniu zupy. Udało im się zorganizować kawałek czystej ścierki, która posłużyła im dziś za serwetkę, miska ciepłej zupy znalazła się w dłoniach lady Mare, która ostrożnie, z uwagą i troską karmiła starszą kobietę, przerywając tę czynność, gdy kobieta zaczęła opowiadać jej o sobie, o swych dzieciach, wnukach, życiu, które zostało zniszczone, bo stanęło na drodze magicznego huraganu. Lady Greengrass nigdy nie spodziewała się, że przyjdzie jej osobiście karmić potrzebującą, starszą kobietę, ale wojna nie pozwalała na obojętność, nawet w tak prozaicznej sytuacji. Jeżeli chciała, by ludzie jej uwierzyli, musiała poświęcić część swych wygód, musiała wskazać, że jest godna zaufania, że może być tym, kto zadba o tę społeczność znacznie lepiej, niż lordowie Carrow, że pod znakiem Feniksa tym ludziom nigdy nie przydarzy się krzywda i choćby stało się najgorsze — nie pozostaną sami.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, nim dosłyszała poruszenie dochodzące z głównego obozowiska. Kilka krzyków dzieci, radosnych, nie umknęło to jej uwadze, jedno kobiece zawodzenie, które też więcej miało w sobie radości i ulgi, niż strachu. Przeprosiła kobietę, z którą spędzała do tej pory czas, aby wyjść z namiotu szpitalnego i dostrzec powracających zwycięsko męża i brata, w towarzystwie zaginionych mężczyzn.
— Widzę, że wyprawa się udała — zwróciła się do męża i brata, posyłając im zadowolony uśmiech. Mężczyźni wydawali się słabi, musieli przez jakiś czas pozostać w namiocie szpitalnym. Mare zaprowadziła ich właśnie tam, gdzie przy asyście Claudii poddała ich wstępnej diagnozie. Wydawało się, że poza osłabieniem, wyziębieniem i oczywiście głodem nie cierpieli na nic innego.
— Mieli panowie wyjątkowo dużo szczęścia. Zaraz przyniesiemy panom ciepły posiłek, proszę się posilić — oznajmiła mężczyznom z szerokim, życzliwym uśmiechem. Dopilnowała, aby każdy z mieszkańców obozowiska napełnił żołądek, w międzyczasie układając w głowie listę osób, które musiały zostać przewiezione do Derbyshire w pierwszej kolejności. Byli to przede wszystkim chorzy, osoby starsze i rodziny z małymi dziećmi. Transporty do innych hrabstw — Somerset, Dorset i Kornwalii — zorganizowała w następnej kolejności, miały odbywać się w ciągu najbliższych kilku dni. Ostatni z potrzebujących schronienie mieli znaleść w Northumberland, lecz potrzebowała jeszcze zjawić się w Blyth, aby z asystą lorda Leona Longbottoma przekonać lokalną ludność do udzielenia pomocy w zakwaterowaniu i rozpoczęciu nowego życia przez dotychczasowych mieszkańców West Yorkshire.
W tym samym czasie trwały prace mające pomóc obozowisku przetrwać kolejne kilka dni, aż wszyscy nie odnajdą się w nowych domach. Jedzenie, które Mare przywiozła ze sobą, wystarczyło na ciepły prowiant na kilka następnych dób — kobiety podgrzewały je nad ogniskami. Mężczyźni, zgodnie z radami Elroya i Roratio zajęli się dodatkowym zabezpieczeniem namiotów, wysuszając ziemię, wzmacniając ich konstrukcję tak, aby nawet deszcze i wiatry, wciąż obecne w początku kwietnia, nie narobiły im większej krzywdy. Dodatkową pomocą okazało się patrolowanie okolicy w poszukiwaniu błąkających się, odłączonych od grupy niemagicznych. W ciągu kilku dni udało się namierzyć dodatkowe dziesięć osób, które uzyskały tę samą pomoc, co posługujący się magią pobratymcy.
Lady Mare zjawiała się w obozowisku codziennie, osobiście doglądając szczegółów ewakuacji. Musiała być pewna, że wszystko poszło zgodnie z planem, że przed tymi ludźmi otwierały się drzwi do nowego, lepszego życia. Budowanego co prawda z trudem, na gruzach starego, ale...
Aby powstało nowe, trzeba zburzyć stare.
| z/t x3[bylobrzydkobedzieladnie]
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Towtown
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire