Castor Oliver Sprout
Nazwisko matki: Meadowes
Miejsce zamieszkania: Somerset, Dolina Godryka, Księżycowa Chatka
Czystość krwi: mugolska
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: Twórca talizmanów
Wzrost: 184
Waga: 65
Kolor włosów: Miodowy blond
Kolor oczu: Szaro—niebieski
Znaki szczególne: Zawadiackie spojrzenia rzucane zza okularów w okrągłej oprawce; raczej nieimponująca muskulatura przy słusznym wzroście; twarz o cechach wciąż dziecięcych pomimo upływu lat, bardzo często upstrzona wszelkiego rodzaju opatrunkami; ślady po kłach na prawym boku oraz pazurach ciągnące się od lewego barku do środka torsu.; wystające górne trójki.
7 i 1/4 cali Agar Pióro żmijoptaka
Hogwart, Hufflepuff
Brak
dementora
wiosennym deszczem, świeżo skopaną ziemią, szałwią, gorącą czekoladą
Młoda dziewczyna, podobna do niego; stoi za kontuarem w aptece Sproutów
Ważenie eliksirów, podstawy medycyny i ziołolecznictwa
a raczej kibicowałem zjednoczonym z Puddlemere
tworzę talizmany i staram się nie wpadać w kłopoty
wszystkiego, co się nawinie
Hugh Laughton-Scott
macierzyńska czułość.
ojcowska miłość.
młodzieńcza radość.
Dolina Godryka jest domem. Była nim od samego początku, bo właśnie tam przyszedłem na świat, wczesną wiosną 1934 roku. Mama nie zdążyła nawet zawołać krzątającego się po szklarniach taty. Akcja porodowa zaczęła się nagle, w trakcie popołudniowej herbaty, którą mama popijała w towarzystwie szwagierki. Oczywiście nie mam prawa tego pamiętać, rzadko kto bowiem pochwalić się może świadomą rekolekcją pierwszych chwil swego żywota, a i wtedy warto uważać, bo może się zostać ofiarą oszusta. Chaotyczny obraz mego przyjścia na świat znam więc z przekazów — nieodżałowanej pamięci ciotki, która po doświadczeniu trzech zdrowych porodów była reżyserem całego przedstawienia, ojca, który wpadając do kuchni, próbował pomóc tak małżonce, jak i siostrze, a został z pomieszczenia prawie bezczelnie oddelegowany, by zajął się czymś znacznie pożytecznym; opieką nad siostrzeńcami i własną, prawie trzyletnią córką.
Spoglądając na ów doświadczenie z perspektywy czasu, mogę z niemal zupełną pewnością stwierdzić, że jedyną rzeczą nieprzewidzianą — nawet nie mogę nazwać jej "nietypową", bo podobne przypadki zdarzają się nader często, może nawet w tej właśnie chwili? — był sposób, w jaki zjawiłem się w Dolinie.
Państwo Sprout byli już starsi, gdy na świat przychodziła moja siostra. Starali się kilka lat o kolejne dziecko, najlepiej syna, lecz bez powodzenia. A mimo to, nagle, zupełnym przypadkiem, ich marzenia mogły się spełnić. Najbardziej bolesne w tej historii jest to, że szczęście Sproutów związało się z nieszczęściem Summersów. Urodziłem się jako szóste dziecko Pana Summersa i Pani Summers z domu Meadowes. Mama Sprout przyjaźniła się z mą biologiczną matką jeszcze w czasach szkolnych, zażyłość przetrwała próbę czasu. Podobno nie mieliśmy w Birmingham dużo; tata starał się zapewnić byt całej rodzinie, mama zajmowała się piątką dorastających dzieciaków. Gdy zaszła w szóstą ciążę jej stan zdrowia znacznie się pogorszył. Duma zniknęła z jej oczu, gdy zwierzała się przyjaciółce, że nie dadzą rady utrzymać kolejnego dziecka. Wychowany jako Sprout, dokładnie rozumiem, dlaczego tak się stało. Zawsze wychodziliśmy z pomocną dłonią, nie odwracaliśmy wzroku od ludzkiej krzywdy. Nie dziwię się, że mama zaproponowała takie rozwiązanie. Że zaadoptuje mnie, wychowa jak własne dziecko. Złożyła przysięgę, że nic złego mi się nie stanie. Że sekret zabierze ze sobą do grobu, a ja dowiem się o wszystkim w chwili, gdy jedna z przyjaciółek odejdzie z tego świata. Miałem miesiąc, gdy z Olivera Summersa stałem się Castorem Oliverem Sproutem. Opuściłem Birmingham i Warwickshire, by swoje miejsce, nową rodzinę i tożsamość odnaleźć w Dolinie Godryka.
Lubię to miejsce. Właściwie zawsze byłem domatorem, moje ziarno bowiem zasiane zostało dość szybko. Padło na podatną ziemię i połączyło mnie — trudno jest to tłumaczyć powsinogom, obywatelom świata i wszelkiego rodzaju podróżnikom; dziwią się zawsze, otwierają swe skrzące oczy zdecydowanie zbyt szeroko i przyglądają mi się jak specjalnemu okazowi, rzadkiej ingrediencji, może włosowi jednorożca? — z nią na chyba resztę życia. Zaczęło się od eksplorowania samego domu. Bardzo szybko okazało się też, że temperamentem odbiegam znacznie od mojej siostry w podobnym wieku. Wszystkiego musiałem bowiem dotknąć, otworzyć każdą zamkniętą szafkę, mama powtarza wciąż historię o tym, jak pewnego razu zniknąłem, nikt nie wiedział, gdzie się mogłem zapodziać. Pół godziny później odprowadził mnie pan Beckett, absolutnie skołowany, bo zamiast bawiącej się pomiędzy sadzonkami pomidorów córki, odnalazł owszem, własną córkę w swej dziecięcej osobie oraz niespodziewanego gościa w postaci mnie. Całe szczęście, że trafiło na dobrego człowieka, mówiła mama, ścierając mi z policzków resztki zaschniętych ziaren pomidora, bo musiałem gdzieś po drodze potknąć się i wywalić twarzą wprost w dojrzały, czerwony owoc (to wersja oficjalna), albo wciągnąć Trixie w przezabawny pomysł bitwy na przejrzałe pomidory, które przeciążywszy wpierw łodygi, zsunęły się wreszcie na ziemię wraz z miękkim plaskiem.
Myślę, że nie ma dla mnie innego tak przyjemnego miejsca. Gdybyśmy — o zgrozo! — mieszkali w Londynie, czy nawet gdzieś dalej, wśród gór wciskających się w ląd i płaskiego wybrzeża Northumberland, tata raczej nie przychylałby się do moich próśb, by pozwolił mi spędzić naszą kolejną wędrówkę usadzonym na wpół wygodnie na jego barkach. Z góry lepiej widać, z góry nabiera się lepszej perspektywy. Nie dziwię się więc siostrze, że uwielbiała wspinać się na pagórki wokół domu, w końcu sam mam gdzieś tę chęć wzrostu, potrzebę sięgnięcia słońca, czucia jego ciepłych pocałunków na własnych policzkach. Pierwsze zbierałem więc na ojcowskim grzbiecie, z dłońmi ułożonymi w blondzie jego włosów, szaleńczo podobnych do moich, które w tamtym czasie zwykły skręcać mi się w loki, szczególnie jeden, nieodłącznie obecny na samym środku mego czoła. Słuchałem ojcowskich opowieści z zapartym tchem. Miał bowiem zdolność opowiadania o wszystkim w sposób tak interesujący, że nawet nie zauważyłem, że spędziliśmy na dworze zdecydowanie zbyt dużo czasu, że obiad szykowany przez mamę na drugą po południu musiał już wystygnąć. Trzymałem się wtedy mocno ojcowskiej szyi i dopingowałem w biegu do domu. Mój śmiech — chłopięco głośny, dziecięco beztroski — niósł się wtedy za nami, przykrywał stukot butów o ubitą ziemię i znikł dopiero przy płocie naszego domu, gdy tata przykładał palec do swoich ust i prosił mnie o współpracę w naszym maleńkim kłamstwie. Bo mama nie lubiła, gdy spóźnialiśmy się tylko z własnego powodu. Ale przykrycie się historią o kimś w potrzebie, któremu pomóc musiała akurat dwójka Sproutów usprawiedliwiała nawet dwugodzinną obsuwę.
Uwielbiam towarzystwo siostry. Chyba było tak od zawsze, że jej obecność dawała mi przedziwne poczucie bezpieczeństwa. Dziwne, bowiem zawsze była tylko dziewczynką, może trochę starszą ode mnie, lecz już na pierwszy rzut oka dość delikatną i kruchą. Jednak to ona bała się o mnie, dopiero później zaczęliśmy troszczyć się o siebie nawzajem, a ja nie wiedziałem, jak łagodnie przemówić jej do rozsądku, że przecież z racji samego bycia chłopcem poradzę sobie ze wszystkim, co rzuci mi się pod nogi. Spadnę na cztery łapy, jak okoliczne koty przeskakujące z jednego dachu na drugi. A ona? Nawet nie chcę myśleć, wtedy na pewno o tym nie myślałem, dokąd zaprowadzi ją chęć snu na jawie i zdecydowanie zbyt dobre serce. Lecz zawsze, gdy jest mi źle, przypominam sobie jej twarz, rozanieloną w radości, gdy pewnego razu weszła do naszego salonu, by znaleźć w nim mnie. Mnie i tęczę rozciągającą się nad moją głową od starej kanapy przykrytej narzutą w jasnoróżowe kwiaty do kredensu z dębowego drewna, przecinającą pokój na wskroś. Musiałem mieć trochę ponad trzy lata, lecz widok jej pucułowatej twarzyczki wygiętej w pełnym radości uśmiechu musiał zatrzymać się w mej pamięci na zawsze. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, czym jest duma, lecz wszyscy kazali się cieszyć. Zawołana przez siostrę mama, tata przywołany przez mamę — wszyscy oni cieszyli się tak mocno, że i ja uznałem, że tak należy reagować na podobne sytuacje. Pierwsze, definitywne przebudzenie dziecięcej magii.
rozstanie.
przyjaźń.
wytrwałość.
Pierwsze rozczarowanie przypadło mi w udziale po prawdzie bez szczególnych starań. Dom wypełnił się słońcem na nowo w sposób wręcz przedziwny, gdy ciemnobrązowa sowa przyniosła starszej siostrze długo wyczekiwany list. Cieszyłem się, oczywiście, razem z nią. Opowieści o Hogwarcie niosły się echem rzewności, pamięci czasów dziecięcych po całej niemal Dolinie Godryka, a wesoła okazja przyniosła moment wspominków także u nas. Nie do końca zdolny byłem wyobrazić sobie wszystkie wspaniałości, które niedługo miały stać się udziałem siostry. Tylko jej. Gorzką pigułką rozczarowania, która ledwo przeszła przez moje gardło, było oczywiście to, że krainę dziwów i czarów odkrywać będzie sama. Teraz, z perspektywy czasu, głupio jest mi przyznać, że byłem wtedy zazdrosny. Bo z jednej strony już wtedy miałem świadomość, że za trzy lata pojawię się na dworcu King's Cross razem z nią, jednak konieczność odczekania tak długiego czasu — trzy lata to w końcu prawie wieczność dla ośmiolatka! — powodowała, że przez następne miesiące, aż do powrotu siostry na świąteczną przerwę, każdy dzień rozpoczynałem od pytania mamy, czy przypadkiem moja sowa już nie doleciała.
Tęskniłem. Chyba to rozdzielenie jako pierwsze uświadomiło mi, jak bardzo zdążyłem przywiązać się do siostry. Oczywiście, miała swoje dziwactwa, traktowała mnie zawsze jak nieporadne dziecko, co doprowadzało mnie do białej gorączki, ale... Była — jest — moją siostrą. Najbliższą mi osobą. Nie ważne, co by się stało, jakie zakręty miałaby przybrać droga naszego życia, wiedziałem, że zawsze będzie gotowa mi pomóc. Postanowiłem, właśnie wtedy, podczas kolejnej już kolacji, którą jedliśmy we trójkę (liczba niepasująca, nieparzysta, brzydka jakaś, bo tylko ja, tata i mama), że i ja muszę stanąć na wysokości zadania. Nie tylko brać, ale także dawać. Rodzice jako pierwsi wyrazili zachwyt: w końcu zacząłem bardziej angażować się w pomaganie w szklarniach, skończyły się dni chłopięcego bałaganu, wyprosiłem nawet, do tej pory nie wiem, jak mi się to udało, trzyczęściowy garnitur. Brązowy, w jasnożółtą kratę. I ubierałem go na każde wyjście, najczęściej gdy podróżowaliśmy do ciotki i jej synów. Starsi kuzyni zawsze mi imponowali. I szczerze wierzyłem, że odpowiednim ubraniem uda mi się zatrzeć różnicę lat. Gdy okazało się, że wcale nie było to takie proste, musiałem skupić się na zdobyciu aprobaty ojca.
Wreszcie nadszedł i mój czas. Dzień jedenastych urodzin, których oczekiwałem z zapartym tchem, do tego stopnia, że w nocy zasnąć nie mogłem, wychylony przez otwarte okno wbrew ostrożnym wskazaniom mamy. Zamknij okno, bo się przeziębisz!, mówiła, gdy łapała moją pucułowatą twarz w dłonie i całowała w czoło na dobranoc. Nie mogłem; bo co, jeżeli sowa dotrze do ich domu i nie będzie nikogo, kto mógłby odebrać list? W efekcie nocnego czuwania zasnąłem o karygodnej porze, gdy pierwsze koguty poczęły wyśpiewywać swe wezwania do pobudki. A do kuchni, gdzie oczekiwał na mnie list, zszedłem dopiero w okolicy południa. Tata poprosił mamę o upieczenie dyniowych pasztecików i to ich aromat skutecznie wyciągnął mnie z łóżka. I jeżeli mamy być szczerzy, byłem tak wniebowzięty, że nie pamiętam reszty dnia... Szkoda, że nie było z nami siostry. Ona na pewno skupiłaby się wystarczająco mocno, by opowiedzieć mi ten dzień od nowa, ze wszystkimi szczegółami.
Wrzesień nadszedł szybko. Gdy stanąłem na peronie, zastanawiałem się, czy może jednak nie uciec. Nie wrócić do domu z rodzicami. Perspektywa kolejnej rozłąki wydawała mi się absolutnie przerażająca. Dobrze, będę mógł liczyć na towarzystwo siostry, ale co w sytuacji, gdy trafimy do innych domów? Co, jeżeli będę tęsknić? Chyba tęskniłem już w tamtej chwili, gdy nagle, pchany nieznaną mi wcześniej rzewnością, stanąłem między rodzicami, łapiąc ich za ciepłe dłonie. Czułem, jak ściska mi się żołądek, jak łzy same cisną się do oczu. Ale wtedy ojciec nachylił się nad moim uchem i udając, że strzepuje mi niewidoczny brud z szaty, powiedział słowa, które wygrawerowane były w sercu każdego Sprouta.
Ut sementem feceris, ita metes.
Co zasiejesz, to zbierzesz.
Dodały mi siły. Choć przez cały czas podróży wczepiony byłem w ramię siostry, świadomie szukając w niej oparcia, które jeszcze kilka minut wcześniej było mi wybitnie nie na rękę (w końcu niemęskie, niedorosłe, a tutaj zaczyna się nowy, bardzo ważny etap mego życia!), gdy przyszedł czas na rozłąkę i podążenie za resztą pierwszoroczniaków, przyznać muszę, że bałem się już mniej. Starałem skupić się na wszystkich nowych rzeczach, które dopiero przede mną. Z szeroko otwartymi oczami obserwowałem niebo w Wielkiej Sali, stoły przygotowane do wielkiej, wystawnej uczty. Sunąłem nimi po twarzach starszych uczniów, poszukując dzieciaków z sąsiedztwa przy każdym z czterech stołów. Nie byłem sam. Nawet, jakbym zatęsknił, jakby było źle, wiedziałem, że mam do kogo się zwrócić. Był jeden z kuzynów, była siostra, były dzieciaki z Doliny Godryka. Ostatnia niewiadoma rozwiązała się w momencie, gdy wyczytano moje nazwisko i imię. Gdy oczy zniknęły mi pod Tiarą Przydziału na ledwie kilka sekund, bo wydawało się, że nakrycie głowy nie miało wątpliwości, do jakiego domu powinienem trafić.
Żółty i czarny to moje kolory. Co do tego nie ma absolutnie żadnej wątpliwości! To właśnie wśród Borsuków czuję się jak u siebie. Nie oznacza to, że zamykam się wyłącznie na ich towarzystwo, co to, to nie! Staram się żyć dobrze ze wszystkimi; nie ma przecież żadnej frajdy w szukaniu sobie wrogów na siłę, w szczególności gdy jest się chłopcem raczej wątłym, nieuzdolnionym sportowo czy już ogólniej, fizycznie i to w dodatku noszącym okulary w okrągłej oprawce od początku drugiego roku nauki. Szybko zresztą zauważam, że nie wszyscy liczyć mogą na podobnie pogodny stosunek braci uczniowskiej względem siebie. Może i nie jestem szlachcicem, lecz krew — w tamtym momencie — mam czystą. Po prawdzie nigdy wcześniej o tym nie myślałem, przyjmując za pewnik, że istnieje tylko jeden podział. Czarodzieje i mugole. A tu okazuje się, że jest jeszcze podział dalszy, wśród samych czarodziejów, który świadczyć miał o... właściwie nie wiem czym. Bo i potężni czarodzieje pochodzili czasem z rodzin półkrwi lub mugolskich, a kompletne beztalencia zdarzały się wśród samych szlachciców. Niemniej jednak mój status, jakkolwiek lichy by nie był, w świetle wydarzeń targających uparcie światem dorosłych, zapewniał mi połowiczny spokój. Tylko głupi by nie korzystał.
Starałem się więc znaleźć złoty środek między troską o siostrę (wchodziła już w wiek, gdy serce biło jej szybciej na widok chłopców i nie zamierzałem jej o to winić), własnym życiem towarzyskim i nauką. Co do tej ostatniej, nikogo nie zdziwił fakt, że za ulubioną dziedzinę obrałem sobie najpierw zielarstwo, a później dopiero eliksiry. Wśród lubianych przedmiotów szkolnych znalazło się także miejsce na astronomię i starożytne runy. Latanie na miotle nigdy nie stało się moją mocną stroną, podobnie jak transmutacja, czego przyjdzie żałować mi już całkiem niedługo. Moje lata nauki mogę nazwać spokojnymi. Wyjątkowo burzliwe okresy albo nie dotknęły mnie w ogóle, albo przypadły na końcówkę lat szkolnych tak jak zmiana na stanowisku dyrektorskim. Starałem się dawać przykład młodszym Puchonom, angażowałem się również w samopomoc uczniowską, pomagając słabszym uczniom w szczególności przy eliksirach i zielarstwie. Jednocześnie, jakby wysłuchując próśb wymęczonych swego czasu przez kuzynów nauczycieli, okazałem się być uczniem zaskakująco posłusznym, ale jednocześnie zaangażowanym. W piątym roku nauki otrzymałem szansę zostania prefektem domu. Nigdy nie zapomnę dumy, która przebijała się z twarzy całej naszej rodziny, gdy powracałem do domu z przypiętą do szaty odznaką.
Kolejny raz przekonałem się, że Tiara Przydziału niezwykła się mylić w roku 1951/52. Pracowitość, cierpliwość, sprawiedliwość, lojalność, uczciwość i koleżeństwo. Wszystkie te cechy, które przyświecać miały każdemu Puchonowi, najwyraźniej skumulowały się we mnie i pozwoliły na zostanie prefektem naczelnym. Do tej pory wydaje mi się, że jest to jedno z moich największych osiągnięć, w końcu wśród prefektów było tyle wspaniałych kandydatur, a jednak padło na mnie. Dało mi to impuls do dalszego działania. Gdy rozpoczynałem przygodę szkolną, odpowiedzialny byłem tylko za siebie. Później za siostrę, przyjaciół. Od piątego roku za cały Hufflepuff, a teraz — za całą szkołę. Ale była to dobra lekcja. Nauczyła mnie tego, jak ważna jest wspólnota. Jak ciężko momentami jest kierować się tym, co dobre i sprawiedliwe, w szczególności, gdy jednym z delikwentów jest przyjaciel. Nikt jednak nie mógł zarzucić mi stronniczości. Raz powierzone obowiązki wykonywałem z należytą starannością aż do dnia, gdy przyszło mi zakończyć naukę szkolną.
poczucie obowiązku
horror
pamięć
Wróciłem do domu. Do Doliny Godryka; z bagażem doświadczeń, całkiem dobrymi wynikami OWTM i kuferkiem pełnym sentymentalnych pamiątek. Był rok 1952, miałem gdzieś z tyłu głowy marzenia o kursie alchemicznym w św. Mungu, ale chyba stęskniłem się za bardzo za znajomą okolicą. Postanowiłem poświęcić jeden rok na odnalezienie siebie i upewnienie się, czy droga alchemika jest faktycznie tą, którą powinienem podjąć. Więc wykonałem najbardziej logiczną — moim zdaniem — rzecz, którą mogłem. Zacząłem pomagać panu Beckett przy świstoklikach. I wtedy właśnie uświadomiłem sobie, jak uzdolniony inaczej jestem w zakresie transmutacji. Pan Beckett dwoił się i troił, by przekazać mi jak najwięcej wiedzy, jednak są takie rzeczy, których przeskoczyć się nie da. Zająłem się więc równie ważną, choć mniej wymagającą magicznie częścią ich produkcji: zapuszczałem się w tereny, do których miały przenosić świstokliki. Badałem ich przychylność, tak dla magii, jak i do bezpiecznego przeniesienia, a już szczególnie pod kątem tego, by można było przeprowadzić tam pracę w spokoju i bezpieczeństwie. Szczerze powiedziawszy, odpowiadał mi taki podział obowiązków. Bo i nie pchałem się tam, gdzie nie trzeba, nie ryzykowałem zdrowiem ani pana Becketta, ani swoim, ani tym bardziej przyszłych klientów.
Rok minął szybciej, niż mógłbym się spodziewać. Pożegnanie z panem Beckettem, którego polubiłem naprawdę mocno i cenię po dziś dzień, nie było proste, lecz na całe szczęście zrozumiał, że w zakresie świstoklików nic ze mnie nie będzie. Spakowałem kuferek raz jeszcze, tym razem do Londynu, gdzie przyjęty zostałem w poczet pretendentów do statusu alchemika. Kurs prowadzony w katedrze alchemii i uzdrowicielstwa przy Klinice Magicznych Chorób i Urazów Świętego Munga był szczytem i spełnieniem marzeń. Wiele trudu wymagało utrzymanie się na powierzchni, bowiem w gruncie rzeczy nie wystarczał sam talent; to ciężka praca dawała największe i przez to najlepsze owoce. Powrót do naukowej rutyny dobrze mi zrobił. Sam zdziwiłem się, jak bardzo lubię podobne rutyny. Przez okres dziecięcy uważałem się raczej za lenia, pracowitość wypracowałem w sobie bardziej z konieczności niż szczerej chęci, a teraz okazywało się, że stała się ona moją drugą naturą. Muszę powiedzieć, że mógłbym nawet poczuć drobne mrowienie dumy. Mógłbym, gdyby nie okropności, które rozpoczęły się latem 1955 roku.
Nigdy nie interesowałem się polityką, za to ona zaczęła interesować się mną. Ciężko jest żyć w świecie i udawać, że nie widzi się tego, co dzieje się wokół. Znów status krwi dawał mi względne poczucie bezpieczeństwa, lecz nie mogłem — na wszelkie świętości znanego świata — nie mogłem przymykać oczu na to, co działo się wokoło. Przez długi czas brakło mi impulsu. Potrzebowałem — czegoś lub kogoś — kto mógłby stać się swego rodzaju katalizatorem.
Przez dłuższy czas mego życia była nim siostra. Nasza więź była mi bowiem zawsze najbliższa wśród wszystkich więzi, które zawarłem w ciągu życia. Wszystkie urazy, afronty i zranienia, które przyjmowała, brałem za swoje. Nigdy, przenigdy, nie chciałem widywać jej w smutku, ani tym bardziej w rozpaczy. Byłem zły, okropnie zły, na każdego, kto próbował ją zranić. Ale przecież na osobistych niesnaskach nie kończył się świat.
Mojego mentora (jakież to piękne słowo; przedziwnie, nieuchwytnie pompatyczne, a naznaczone jeszcze śladem wyjątkowo bliskiej współpracy) poznałem przypadkiem. Wpadłem na niego w trakcie meczu Zjednoczonych z Puddlemere, a ten, w przepływie nagłych emocji wyskoczył w górę, trącił mą rękę i wylał na mój nowy surdut cały kufel kremowego piwa. Nigdy w życiu nie widziałem człowieka przepraszającego tak szczerze, choć nawet człowiek tak nieumiejętnie czytający ludzi jak ja w tamtym momencie, mógł wyczuć, że w tym mężczyźnie czai się nieprzebrany smutek. Nie pamiętam już, ile czasu spędziłem na uspokajaniu go, że przecież wszystko będzie dobrze, bo starczyłoby proste zaklęcie i po sprawie, lecz ten chyba nie chciał dać za wygraną. Urzekł mnie nieco, bo podobna zapalczywość w przepraszaniu zdarza się rzadko, a Londyn nauczył mnie dobrze, że są takie miejsca, w których nawet na krótkie "przepraszam" nie można było liczyć. Gdy po meczu jeszcze raz ścisnął mi dłonie — Święta Morgano, jaki on miał mocny uścisk, ledwo mi palce wytrzymały — wierzyłem, że to nasze pierwsze i ostatnie spotkanie. Przypadki takie jak te zwykły żyć krótko, więc mimo wyraźnej sympatii, którą poczułem do tego człowieka — z którym swoją drogą poszedłem później na prawdziwe piwo, trochę w ramach dalszych przeprosin, trochę rewanżu za surdut — nie szykowałem się nawet na kolejne spotkanie. Spotkanie, które mimo mych kreślonych w czerni scenariuszy wystąpiło. A za nim poszły kolejne.
Polityka krążyła wokół naszej znajomości — później i przyjaźni — jak drapieżnik czekający, tylko by rzucić się na swą ofiarę. Nie pozwalaliśmy sobie jednak na rozwiązanie języka do czasu, aż na horyzoncie nie pojawił się przeciwnik mocniejszy od kremowego piwa. Gorące, choć ściszone szepty wymieniane w ścisłej powadze; jego łokieć oparty stabilnie o blat stołu, przy którym siedzieliśmy. Moje dłonie przylegające ściśle do wciąż pucułowatych policzków, z lewą odrywającą się co chwilę, by wsunąć opadające z nosa okulary nieco wyżej. Był dokładnie tym, kogo potrzebowałem. A i ja chciałem być godny jego towarzystwa. Zaufania, którym mnie obdarzył i które stało się pieczęcią złożoną na mym sercu.
Zakon Feniksa był jedyną drogą. Bezczynność kłuła mnie jak kamień w bucie, gryzła jak wyjątkowo podły sweter, bo może i byłem w dużej mierze domatorem, lecz nie było we mnie — i nie będzie nigdy — zgody na krzywdę niewinnych. Ludzi, którzy nie mieli wpływu na cechy, za które inni chcą ich karać. Płomień niezgody na status quo podlewany był więc przez młodzieńczą zapalczywość, słowa wsparcia i poczucie wspólnoty. Sojusznicza przygoda nabierała tempa, otwierając mi — który już to raz? — oczy na to, jak bardzo odstawałem od reszty.
Jestem dość wysoki, co mogłoby stanowić atut w duecie z odpowiednią muskulaturą. Ja natomiast zawsze byłem raczej szczupły, masy mięśniowej ciężko było uświadczyć, a panosząca się z coraz większą śmiałością po Wielkiej Brytanii wojna nie pomagała w przybieraniu masy. Bić, na dobrą sprawę, też się nie umiałem, bo i żaden ze mnie awanturnik i nie miałem nawet okoliczności do zdobycia doświadczenia. Mentorowi jednak to nie przeszkadzało lub bardzo dobrze udawał, że mu nie przeszkadza. Uczyłem się więc od podstaw: jak wyprowadzać ciosy, gdzie uderzyć, by zabolało najbardziej. Zrezygnowaliśmy w pewnym momencie z techniki i piękna walki wręcz na rzecz jak największej skuteczności. Całe szczęście, że znałem się z deka na anatomii...
Nie chciałem jednak, by moje świeżo odebrane wykształcenie alchemika poszło na zmarnowanie. Alchemicy przede wszystkim potrzebują regularności, by nie zapomnieć o precyzji wymaganej w naszym zawodzie. Starałem się więc połączyć oba światy, pokazać się również przed innymi Zakonnikami, że mogę być przydatny, niekoniecznie może w starciu bezpośrednim, ale za kulisami.
Chciałem. Naprawdę chciałem poświęcić się sprawie w stu procentach. Jednak gdy ze zdrowiem mamy zaczęło dziać się gorzej, wiedziałem, że muszę znaleźć jakiś sposób, by wspomóc rodzinę. Na szczęście lub nieszczęście — do tej pory nie wiem, które określenie pasuje bardziej — mój ojciec żył niegdyś w dobrych stosunkach ze starym panem Blythe. Dzięki temu dziadek Blythe zdążył przed swą śmiercią nakłonić wnuka, by przyjął mnie do terminu w londyńskim sklepie. Był luty 1957; czas po anomaliach, odbijających się wciąż straszliwym echem wspomnienia o pierwszomajowej nocy, londyńskim chaosie, który widziałem na własne oczy. Zaciskałem wtedy zęby, odwracałem wzrok. Teoretycznie byłem świadomy tego, jak ciężka może okazać się droga ku wolności. A jednak zderzenie, tak nagłe, marzeń i wizji z brukiem rzeczywistości kazało mi najpierw zadbać o najbliższych, dopiero potem o całą resztę. Miałem zbyt wąskie barki, by brać na nie ciężar ochrony całego świata, choć mój mentor twierdził uparcie, że było zupełnie inaczej. Starałem się więc, jak mogłem, łączyć podzielone światy. Godziny spędzone w sklepie, nauka tworzenia talizmanów, w dodatku nie byle jakich, bo okazało się dość szybko, że klientela pochodziła z najwyższych sfer. Pamiętam zimny język strachu sunący po moim karku, gdy do sklepu weszła przepięknie i bogato wystrojona dama, a zaraz za nią jej mąż. Lord i lady, dokładnie tacy, jakich ich sobie wyobrażał. Stanęliśmy przed sobą — obustronnie nieświadomi, że mierzą wzrokiem wroga — do czasu aż nie spuściłem wzroku i po krótkich przeprosinach nie pognałem na zaplecze, by to pan Blythe ich obsłużył.
Teoretycznie nie rozmawialiśmy nigdy na tematy polityczne. Właściwie odkąd zacząłem poważniej wspierać działania Zakonu o moich inklinacjach wiedzą tylko ci z Zakonników, z którymi miałem okazję się spotkać i mój mentor. Cholera, czułem się brudny, że przykładam rękę do biznesu wspierającego naszych wrogów. Chciałem rzucić to zajęcie, wrócić do domu. Ale nie mogłem, nie wtedy. Stwierdziłem więc, że jeżeli nie chcę zmarnować tego czasu i czuć się jak absolutnie najniższy rodzaj szumowiny, muszę chłonąć wiedzę. Przykładać się do zajęcia, by wreszcie móc stanąć na własnych nogach i sprawić, by talizmany trafiły do tych, którzy poświęcali się dla dobra sprawy. Wciąż jednak nie mogłem w pełni strząsnąć z siebie poczucia zdrady. Przecież większość by zrozumiała. Albo może to tylko moja ułuda, marna próba zaprowadzenia spokoju w wymiętym sumieniu? Nie ma to znaczenia. Wytrzymałem w Londynie kilka długich miesięcy. Widziałem rzeczy, których nie będę życzył nikomu. Które wracać będą w kolorze koszmarów, osiadłe chyba na zawsze na końcach mych rzęs.
Musiałem zdecydować. Czułem, że tak trzeba. Chociaż czy jestem teraz tego pewien? Nie. Chaos panował wszędzie, nawet w mojej głowie. Przez zaciśnięte gardło opowiadałem mu o wszystkim, co widziałem. O śmierci, która dotykała niewinnych, z którą nie mogłem nic uczynić. O zagrożeniu, którym byłem. Dla rodziny, dla siebie, nawet dla niego. Bo nie jestem odważny. Nigdy nie byłem. Lojalny i może, chociaż i w to zaczynałem wątpić, skoro jeszcze kilka miesięcy po tej rozmowie spędziłem w Londynie, u Blythe. Obiecałem pomóc jeszcze ostatni raz. Informować Zakon o wszystkich plotkach, które zachodziły do naszego sklepu, które posłyszeć można było na ulicach, a które wskazywały jak na dłoni nastroje warstwy rządzącej miastem. Pomogłem w eskorcie kilku mugoli, aż wreszcie nadszedł czas pożegnania.
Tak myślałem. Ale widziałem ich. Spoglądali na mnie z listów gończych, nieustępliwi, dzielni, bohaterscy. Byli uosobieniem wszystkiego, czym nie byłem ja. Ile było dni, gdy unosiłem pióro nad pergamin, by skreślić przynajmniej kilka słów, spytać o zdrowie, o stan sprawy? Ile razy odkładałem je zrezygnowany, przepełniony pewnością, że nie chcą mieć ze mną nic wspólnego? To nie moja wojna, powiedziałem mu, gdy się żegnaliśmy. Kłamałem. Kłamałem, cholera, bo chciałem, by mnie znienawidził. Takie rozstania są zdecydowanie prostsze niż zwykłe, zazwyczaj łzawe i przepełnione obietnicami na poprawę. Zawiodłem. Jego. Zakon. Siebie. Zawiodłem wreszcie i pana Blythe, Londyn zabierał mi wszystkie siły. Musiałem wrócić.
ból
wilk
nadzieja
I wróciłem. Już nie taki młody jak na początku, za to durny, z podkulonym ogonem i postanowieniem, że wreszcie się za siebie wezmę. Jeżeli nie udało się w Londynie, musiało udać się na powrót w domu. Gorycz porażki skaziła mój język na dobre kilka tygodni, lecz nie nauczyła niczego. Znów górnolotnie podszedłem do sprawy, uznając, że trzeba po pierwsze skupić się na rodzinie. Powrót był idealną wymówką; rodzice nie musieli wiedzieć, jaki był główny powód mego wyjazdu ze stolicy ani że nie zamierzam do niej wrócić. Przyjechać miałem tylko na jakiś czas i tak miało pozostać. Zabawne, że gdy starałem się wypaść w kłamaniu jak najbardziej wiarygodnie, doszło do tego, że przez moment sam myślałem, iż w Somerset jestem w odwiedzinach.
Pewnie tak by było. Wreszcie szarpnęłoby mną coś bardzo niskiego, co różni naukowcy nazwaliby pewnie chęcią przetrwania. Wróciłbym do przeklętego Londynu — do pana Blythe i jego sklepu, do znanych kiedyś, a teraz obcych uliczek; przyzwyczaiłbym się do krzyku, który wiercił mi czaszkę wcześniej. Może wreszcie spojrzałbym na twarze wyglądające z listów gończych. Może udałoby mi się wreszcie nie czuć nic. Zamknąć się na wszystkie bodźce, założyć na oczy klapki w taki sposób, by widzieć tylko tyle, co zupełnie niezbędne do przeżycia. Zatraciłbym część siebie, ale był taki moment, który prowadził mnie do podobnej decyzji. Odrzucenia dobra własnego, wyparcia się tej cząstki "mnie", która wyprowadziła impuls prowadzący mnie w okolice Zakonu Feniksa tych kilka miesięcy temu. Nie istnieje Castor bez Sproutów i chciałem to udowodnić. Udowodniłbym. Gdyby nie wrześniowa pełnia.
Osiemnasty września. Nigdy przesadnie nie wyczekiwałem pełni, lecz kilka dni wcześniej ojciec spytał, czy mógłbym wybrać się w trakcie pełni do lasów Gloucestershire i nazbierać ślazu. Ślaz zbierany w takich okolicznościach jest bowiem skuteczniejszy w eliksirach medycznych, a wciąż pogarszający się stan zdrowia mamy zdecydował, że podszedłem do zadania jeszcze bardziej ochoczo, niż zazwyczaj. Gdy teraz o tym myślę, zastanawiam się tylko, czemu nie brałem pod uwagę prawdopodobieństwa, że zdarzyć się może właśnie t o. Może to poczucie bezpieczeństwa i przesadna wiara we własne umiejętności stała się moim katem. Uspokajałem się, że w tamte tereny wojna jeszcze nie dotarła. A może to głupota, krystalicznie czysta głupota doprowadziła mnie do...
Tego?
Musiałem zwrócić na siebie uwagę. Pewnie nastąpiłem na jakąś gałąź, trzasnęła żałośnie, a bestia to usłyszała. W jednej dłoni trzymałem wiklinowy kosz, na wpół pełny roślin, po które się zjawiłem. Został mi jeszcze ostatni kawał lasu do przeszukania, gdy za moimi plecami rozległ się ryk. Jeszcze daleko. Myślałem, że uda mi się uniknąć kłopotów. Karmiłem się — w sposób przylegający do mnie chyba od dziecka — nadzieją, że wszystko się ułoży. Że będzie to noc niezwykła, ale zakończona sukcesem. Zbyt mocno uwierzyłem we własne szczęście i musiałem ponieść tego konsekwencje.
Ból nadszedł pierwszy. Mógłbym przysiąc, że z powietrza, bo nie wierzyłem, że jakiekolwiek stworzenie jest w stanie pokonać dzielący nas dystans w tak krótkim czasie. Nie zdążyłem stłumić krzyku; nawet gdybym próbował, pewnie i tak by się to nie udało. Nie minęło dużo czasu, gdy zrozumiałem, że to koniec. Pogodziłem się z tą myślą całkiem sprawnie, żałując tylko, że nie mogłem jeszcze raz uściskać rodziny. Nie zasługiwali na to, by znaleźli moje zwłoki rozszarpane w lesie.
To, że jeszcze mogę o tym opowiadać, jest zasługą przekornego losu i nieznajomego. Nie wiem, co robił w lesie o tej porze, może to on był odpowiedzialny za podebranie mi reszty ślazów, jednak dzięki jego interwencji wilkołak wypuścił mnie ze swych szczęk, a ja poturlałem się po runie leśnym, w kierunku koszyka. Jedyną drogą na przeżycie była znowu — a jakże — ucieczka. Szczęśliwie udało mi się teleportować niedaleko leśnej chaty, do której przybyłem kilka dni wcześniej. Resztkami sił dopadłem do walizki, by wyjąć kilka eliksirów, oczywiście wsadzonych mi do niej na wszelki wypadek. Kolejne dni i noce spędziłem zamknięty na cztery spusty w pachnącej sosnami półruderze, starając się doprowadzić do względnego porządku. Pogodzić się z tym, że żyję. Że nawet umrzeć nie mogę porządnie i tak to już ze mną będzie.
Dopóki nie wezmę sprawy w swoje ręce.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 11 | 0 |
Uroki: | 0 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 11 | +1 (różdżka) |
Transmutacja: | 0 | 0 |
Alchemia: | 31 | +10 (różdżka, fioletowy kryształ, muszla) |
Sprawność: | 4 | Brak |
Zwinność: | 6 | Brak |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | II | 10 |
Astronomia | II | 10 |
Geomancja | II | 10 |
Numerologia | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Perswazja | I | 2 |
Starożytne Runy | II | 10 |
Zielarstwo | III | 25 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | I | 5 |
Odporność magiczna | I | 5 (+20,5) |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Zakon Feniksa | II | 11 |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Walka wręcz | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Wilkołak | - | 3 (+6) |
Reszta: 1,5 |
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 30.05.21 1:34, w całości zmieniany 6 razy
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: William Moore
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 20:15, w całości zmieniany 1 raz
skóra garboroga, łuska smoka x2, czułki szczuroszczeta, popiół feniksa, łuska smoka, włos jednorożca, żądło mantykory, róg dwurożca;
skóra wsiąkiewki, futro górskiego yeti, pióra świergotnika x2, wełna lunaballi, skóra smoka, skóra nundu, tkanina z przędzy pikującego licha
odłamek spadającej gwiazdy x1, odłamek spadającej gwiazdy
kwarc x2, srebro x2, krzem, chalkantyt, ołów x2, mokait, róża piaskowa, srebro goblinów, cynk, bezoar, pnącze diabelskiego sidła, kolec smoka, jaja widłowęża, kły smoka, mandragora, krew reema, róg dwurożca, skorupka jaja smoka, złoto, srebro, srebrny gwiezdny pył, srebro goblinów
[30.05.21] Październik/grudzień
[12.08.21] Styczeń/marzec
[09.04.22] Kwiecień/czerwiec
[09.04.22] Kryształ
[16.02.23] Lipiec/sierpień
[22.02.23] Kupidynek (kryształ)
[26.11.23] Sierpień/listopad
[13.10.21] Wsiąkiewka (styczeń-marzec); +3 PB
[02.10.22] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec): +3 PB
[02.10.22] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec): +3 PB
[04.02.23] Rozwój biegłości: odporność magiczna, perswazja (0 -> I); -7 PB z reszty
[18.11.22] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień): +3 PB
[30.05.21] Rejestracja różdżki
[01.07.21] Wykonywanie zawodu (październik-grudzień): +20 PD
[01.07.21] Zakupy (jaja widłowęża): -30 PD
[23.07.21] Spokojnie jak na wojnie: +30 PD, +1 PB organizacji
[27.07.21] Zdobyto osiągnięcie: Mały pędzibimber; +30 PD
[02.08.21] Zdobycie osiągnięcia: Do wyboru, do koloru; +30 PD
[05.08.21] Wsiąkiewka (październik-grudzień): +120 PD
[08.08.21] Lusterko: +3 PD
[08.08.21] Zakup złotego kociołka: -300 PD
[09.08.21] Zdobycie osiągnięcia: Wór pełen ziół, +30 PD
[18.08.21] Osiągnięcia (Wielki głód): +30 PD
[19.08.21] Darmowa zmiana wizerunku
[10.09.21] Wykonywanie zawodu (styczeń-marzec); + 15 PD
[16.09.21] Zakup: Magiczny zegar; -25 PD
[19.09.21] Przekazanie magicznego zegara Isabelli Cattermole
[13.10.21] Wsiąkiewka (styczeń-marzec); +120 PD
[18.10.21] Zakup: kora z drzewa wiggen, -25 PD
[28.10.21] Zakup: goblini galon, -50 PD
[15.11.21] Wykonywanie zawodu II (styczeń-marzec); +15 PD
[22.11.21] Zdobycie osiągnięcia: Złoty myśliciel, Obieżyświat; + 60 PD
[30.11.21] [G] Stworzenie lokacji średniej klasy; - 1000 PM
[01.12.21] Zdobyto osiągnięcia: Lekką ręką, Wilk z Pokątnej Street; +120 PD
[13.12.21] Karta zmiany; - 200 PD
[13.12.21] Zdobyto osiągnięcie: Zdolny alchemik; +60 PD
[20.12.21] Zniszczenie zarejestrowanej różdżki
[01.01.22] Zakup srebrnego łańcucha i płatków ciemiernika; -40 PD
[17.03.22] Organizacja wydarzenia: Gdy wybije północ +30PD
[20.03.22] Spokojnie jak na wojnie: +150 PD; +3 PB organizacji
[21.03.22] Osiągnięcia (Światło w ciemnościach I, Ostrożny sprzymierzeniec); +60 PD
[03.05.22] Zdobycie osiągnięcia: Ostatnia landrynka +30 PD
[31.05.22] Zdobycie osiągnięcia: Weteran; +100 PD
[29.06.22] Zdobycie osiągnięcia: Ibuprom wszystkich smaków; +30 PD
[30.09.22] Rozwój postaci: +12 A, -960 PD
[30.09.22] Zwrot PD za kociołek złoty: +90 PD
[26.09.22] Wydarzenie Echo Przeszłości +50PD
[02.10.22] Wsiąkiewka (kwiecień-czerwiec): +120 PD
[18.10.22] Lusterko: +4 PD
[19.11.22] Wykonywanie zawodu (kwiecień-czerwiec); +15 PD
[26.12.22] Wykonywanie zawodu (kwiecień-czerwiec) II; +15 PD
[08.01.23] Rozwój zdolności: +3 PB do reszty, +1 do alchemii
[11.01.23] Rozwój postaci: +4 U, -320 PD
[17.01.23] Zdobycie osiągnięcia: Zbrojny, Truciciel, Specjalista - alchemia; +120 PD
[23.01.23] Spokojnie jak na wojnie: +150 PD
[02.02.23] Rozwój zdolności: +1 PB do reszty
[02.02.23] Aktualizacja kociołka; +210 PD
[04.02.23] Rozwój postaci: +6 OPCM, -480 PD
[09.02.23] Zdobycie osiągnięcia: Honorus; +5 PD
[19.02.23] Wykonywanie zawodu I (lipiec-sierpień); +15 PD
[23.02.23] Zdobycie osiągnięcia: Gruszka na wierzbie, +30 PD
[02.03.23] [G] Zakup domu wolnostojącego; -750 PM
[08.03.23] Zdobycie osiągnięcia: Powieść epistolarna, +30 PD
[20.04.23] Lusterko; +4 PD
[16.05.23] Zdobycie osiągnięcia: Dojrzały Mors; +30 PD
[31.05.23] Zdobycie osiągnięć: Dojrzały Mors II, Dojrzały Mors III, Społecznik x2, Weteran II, Zlot Czarownic; +350 PD
[09.05.23] Zdobycie osiągnięcia: Złotnik; +60 PD
[03.09.23] Zakupy: konewka bez dna, muszla wieżycznika (+3 do eliksirów); -170 PD
[24.09.23] Lusterko; +4 PD
[18.11.22] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień): +120 PD
[22.11.23] Spokojnie jak na wojnie; +100 PD
[11.12.23] Zdobycie Osiągnięcia: Dziwny jest ten świat; +30 PD
[11.12.23] Zdobycie Osiągnięcia: Witam i o zdrowie pytam; +30 PD
[14.04.24] Zakupy: wydzielina toksyczka; -20 PD
[04.09.24] Zakupy: zaczarowana torba; -300 PD
[20.11.24] Podsumowanie wydarzenia: Spokojnie jak na wojnie: +100 PD