Kuchnia z salonem
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Kuchnia z salonem
Albo salon z kuchnią. Stosunkowo widne pomieszczenie, które znajduje się na parterze chaty. Znaleźć się w nim można zaraz po opuszczeniu niewielkiego przedpokoju. Wystrój jest raczej prosty, praktyczny; wszędzie dookoła króluje drewno z niewielkimi urozmaiceniami w rodzaju żeliwnego pieca czy obitego pomarańczowym materiałem fotela. Z boku części kuchennej - której okno wychodzi na las i wijącą się wśród drzew ścieżkę - ulokowano niewielki, rozklekotany stół z dwoma krzesłami, po jednym dla Everetta i Jarvisa.
Stąd też można dostać się na dostosowane do potrzeb gospodarza poddasze, robiąc użytek ze stromej, stabilnej drabiny.
Stąd też można dostać się na dostosowane do potrzeb gospodarza poddasze, robiąc użytek ze stromej, stabilnej drabiny.
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Był środek nocy gdzieś na przełomie stycznia i lutego, gdy ze snu wyrwał cię hałas rozbijanej szyby; początkowo nie byłeś pewien, czy go sobie nie wyobraziłeś - mógł być częścią snu, który śniłeś, lub oznaczać coś zupełnie innego - ale im dłużej nasłuchiwałeś, tym wyraźnej słyszałeś dobiegające z parteru chrobotanie przemieszane z czymś, co kojarzyło ci się ze zniecierpliwionym porykiwaniem. Stawiając bose stopy na podłodze, poczułeś ciągnący po niej chłód - nasilający się, jeśli zdecydowałeś się otworzyć drzwi i ruszyć w stronę schodów. Schodząc do kuchni, dostrzegłeś, że jedno z okien było wybite: skrawki szkła, nadal trzymające się framugi, połyskiwały słabo w świetle księżyca, reszta spoczywała na blatach szafek i podłodze, najwyraźniej wepchnięta do środka przez coś dużego, czego jednak nigdzie nie dostrzegałeś. Wirujące w powietrzu płatki śniegu wpadały do pomieszczenia razem z podmuchami lodowatego wiatru, błyskawicznie wychładzając środek chaty i sprawiając, że z ust zaczęła lecieć ci para. Największe zdziwienie spotkało cię jednak, jeśli postanowiłeś wyjrzeć za okno.
Na zewnątrz, doskonale widoczne na pokrywającym wszystko śniegu, znajdowało się stworzenie, w którym rozpoznałeś młodego garboroga. Zwierzę, oceniając po rozmiarach, mogło mieć około pół roku i zdawałeś sobie sprawę, że oznaczało to jedną z dwóch rzeczy: że jego matka albo znajdowała się gdzieś w pobliżu, albo nie żyła. Garboróg wydawał się niespokojny, poruszał się nerwowo, chaotycznie, krążąc wokół budynku i najwidoczniej szukając wejścia do środka; zapadnięte bardziej niż normalnie boki sugerowały, że kierował nim głód oraz potrzeba odnalezienia pożywienia. Wyglądał też na rannego, od czasu do czasu zostawiając za sobą ciemne plamy na śniegu.
Garboróg, mimo młodego wieku, był już sporych rozmiarów i wiedziałeś, że mógł być już bardzo silny - prawdopodobnie nie byłeś w stanie poradzić sobie z nim pojedynkę. Nie mogłeś mieć też pewności, czy podróżował sam, czy był też częścią większego stada - w ostatnim czasie, ze względu na znacznie zmniejszoną aktywność mugolską, te stworzenia rozprzestrzeniły się jak nigdy wcześniej, odnajdując schronienie w angielskich lasach.
| Sytuacja ma miejsce na przełomie stycznia i lutego, konkretną datę możesz wybrać dowolnie. Napisanie wątku w związku z incydentem nie jest obowiązkowe, jeśli jednak się na to zdecydujesz, możesz do rozgrywki zaprosić inną dowolną postać lub postacie – wedle własnego uznania.
Młody garboróg nie odejdzie samodzielnie - głód zmusi go do upartego poszukiwania pożywienia tak długo, dopóki go nie odnajdzie - lub dopóki nie zostanie przegnany. Jeśli podejmiesz się próby wyjścia na zewnątrz, wystraszone zwierzę ruszy do ataku.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale jeśli w jej ramach zostanie rozpoczęty więcej niż jeden wątek (w innej lokacji) proszę o informacyjne przesłanie linku do odpowiedniego tematu drogą prywatnej wiadomości do Williama.
W razie pytań również zapraszam.
Na zewnątrz, doskonale widoczne na pokrywającym wszystko śniegu, znajdowało się stworzenie, w którym rozpoznałeś młodego garboroga. Zwierzę, oceniając po rozmiarach, mogło mieć około pół roku i zdawałeś sobie sprawę, że oznaczało to jedną z dwóch rzeczy: że jego matka albo znajdowała się gdzieś w pobliżu, albo nie żyła. Garboróg wydawał się niespokojny, poruszał się nerwowo, chaotycznie, krążąc wokół budynku i najwidoczniej szukając wejścia do środka; zapadnięte bardziej niż normalnie boki sugerowały, że kierował nim głód oraz potrzeba odnalezienia pożywienia. Wyglądał też na rannego, od czasu do czasu zostawiając za sobą ciemne plamy na śniegu.
Garboróg, mimo młodego wieku, był już sporych rozmiarów i wiedziałeś, że mógł być już bardzo silny - prawdopodobnie nie byłeś w stanie poradzić sobie z nim pojedynkę. Nie mogłeś mieć też pewności, czy podróżował sam, czy był też częścią większego stada - w ostatnim czasie, ze względu na znacznie zmniejszoną aktywność mugolską, te stworzenia rozprzestrzeniły się jak nigdy wcześniej, odnajdując schronienie w angielskich lasach.
| Sytuacja ma miejsce na przełomie stycznia i lutego, konkretną datę możesz wybrać dowolnie. Napisanie wątku w związku z incydentem nie jest obowiązkowe, jeśli jednak się na to zdecydujesz, możesz do rozgrywki zaprosić inną dowolną postać lub postacie – wedle własnego uznania.
Młody garboróg nie odejdzie samodzielnie - głód zmusi go do upartego poszukiwania pożywienia tak długo, dopóki go nie odnajdzie - lub dopóki nie zostanie przegnany. Jeśli podejmiesz się próby wyjścia na zewnątrz, wystraszone zwierzę ruszy do ataku.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki, ale jeśli w jej ramach zostanie rozpoczęty więcej niż jeden wątek (w innej lokacji) proszę o informacyjne przesłanie linku do odpowiedniego tematu drogą prywatnej wiadomości do Williama.
W razie pytań również zapraszam.
Everett & Jayden
1 lutego 1958
« Jest jeden aspekt, pod którym zwierzęta przewyższają człowieka – ich łagodne, spokojne cieszenie się chwilą obecną. »
Poły płaszcza zatrzepotały tuż przed tym, jak czarodziej osiadł na dachu, z małym zawahaniem się na końcu. Złapał jednak równowagę, podpierając się o dachówki dłonią obleczoną w skórzaną, ciepłą rękawiczkę. Skrzat ulotnił się w ostatnim momencie, by sprawdzić to, o co prosił go wcześniej profesor. Jeśli w okolicy naprawdę czaił się garboróg, musieli wiedzieć, gdzie był i w jakim był stanie. Jareth wspominał, że najprawdopodobniej był ranny — Śpioszek mógł więc niepostrzeżenie zorientować się w sytuacji. Oczywiście skrzacia magia nie leczyła poranionych stworzeń, jednak dzięki większemu polu do manewru, mógł potwierdzić przypuszczenia. Szczególnie że ciemność, która spowijała okolicę, była niemalże nie do przejrzenia. Księżyc ukrywał się za gęstymi chmurami, zwiastując kolejne opady śniegu, a chłód wtórował owej wróżbie. Nie trzeba było być specjalistą od nauki nieba, by to wiedzieć i nawet najodważniejsi z czarodziejów zostawali w taką noc jak ta, za zamkniętymi drzwiami. Nikt jednak nie powiedział, że dwójka kuzynów — przebywając wspólnie — była najmądrzejsza i najrozsądniejsza w działaniach. Nawet jako dzieci nigdy nie byli rozrabiakami, ale na pewno nie należeli też do przesadnie grzecznych — każdy na swój sposób wnosił coś do tej dość specyficznej relacji. Jaydenowi po latach wydawało się, że Sykes nieświadomie wybudzał w nim coś, co aktywowało chęć poczucia ekscytacji i przygody. I najczęściej kończyło się to ucieczką przed czerwonym kapturkiem, wściekłym druzgotkiem czy zwyczajnie rozdrażnionym kugucharem. Nie było tych wspomnień wiele, ale na pewno miały w sobie wiele z dziecięcej beztroski oraz postaci kuzyna. Z którym aktualnie relacja była mocno pokomplikowana. Nie pokłócili się, ale jednak różnice między Vane'ami a Sykesami były widoczne gołym okiem i nie mogli wyzbyć się krwi, jaka w nich płynęła. Do tego ta rozprawa, związki z czarną magią... Niewiadoma. Śmierć Solasa. Nie były to proste tematy, ale nie można też było oczekiwać, że przywiązani do obyczajności Vane'owie mieli podzielić punkt widzenia Sykesów. Te animozje widoczne były również w relacji kuzynów. Teraz jednak wszelkie różnice zostały odłożone na bok, gdy list z prośbą o pomoc sprowadził profesora na miejsce. Było tak ciemno, że z trudem widział własne ręce. Na całe szczęście wziął dwie fiolki eliksiru kociego wzroku, który kiedyś uwarzył podczas nauki, ale nie miał co z nimi zrobić. Teraz wydawało się to niczym idealna okazja. I sposób, żeby nie zginąć... Czytając o magicznym stworzeniu grasującym przy domu Jaretha, wziął też ze sobą resztę bakalii, która mu została i suchy chleb — pamiętał, że garborogi jadały leśne owoce, jednak żadnych nie było, skoro panowała paskudna zima. A czy coś jeszcze? Ciężko było powiedzieć. Nie był aż tak wielkim specjalistą w dziedzinie znajomości magicznych istot. Znał jedynie podstawy. Tyle musiało wystarczyć, prawda? Powoli przesuwał się po dachu, ignorując, jak się dało zimno, ale w końcu dotarł do okna, widząc światło bijące z wewnątrz domu. Zastukał końcem różdżki w szybę, zastanawiając się, czy jego kuzyn miał go usłyszeć. Miał taką nadzieję — wszak sam napisał, że wypatrywał jego przybycia. Chyba że to wszystko było jakimś nieśmiesznym żartem...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Coś trzasnęło w oddali, trzask ten był jednak przytłumiony i niewyraźny, jakby dobiegał zza mgły. Mimo to poruszyłem się niespokojnie, balansując na granicy jawy i snu, jeszcze nie rozumiejąc, że zasnąłem w pracowni, z głową opartą o splecione na stole ramiona. – Jarvis? – wymamrotałem pod nosem, nie będąc pewnym, czy to mój syn kręci się po domu, zrzucił coś ze stołu, czy to wyobraźnia płata mi figla, przeplatając rzeczywistość z elementami powoli dobiegającej końca mary nocnej. Bezwiednie potarłem oczy, próbując poprawić swą pozycję, odpłynąć na choćby kilka dodatkowych minut, kiedy do moich uszu dotarły kolejne dźwięki; chrobot, przytłumione chrząknięcia, ciche porykiwanie... Porykiwanie? To wystarczyło, bym momentalnie poderwał się do góry, z szeroko otwartymi oczami, z dłonią desperacjo poszukującą różdżki. Wywróciłem przy tym krzesło, niemalże zwalając z blatu księgi, moździerz, kociołek, to jednak było bez znaczenia. Gdzie Jarvis? I kim był sprawca tego poruszenia na dole? Po minucie gorączkowych rozważań spłynęła na mnie namiastka ulgi; przypomniałem sobie, że odstawiłem chłopca do rodzinnego domu, powinien być cały i zdrowy, bezpieczny. Tyle dobrze; może dzięki temu zachowam jasność umysłu. Przynajmniej częściową. Nadal nie wiedziałem, co działo się na parterze. Ktoś postanowił nas okraść? Jeśli tak, to nie zazdrościłem – nie było tam nic, co można byłoby uznać za szczególnie cenne. Najbardziej wartościowe były ingrediencje alchemiczne, oczekujące na dostarczenie do klientów talizmany, te jednak były ze mną, poza zasięgiem rąk hipotetycznych rabusiów.
Tylko czy rabusie wydawaliby takie odgłosy?
Zakasałem rękawy, powoli skracając odległość od klapy, która oddzielała mnie od prowadzącej do salonu drabiny. Już całkowicie rozbudzony, w gotowości do walki, ze zdziwieniem zauważając, że im bliżej się znajdowałem, tym wyraźniejsze stawały się powiewy przeraźliwie chłodnego wiatru. Zostawiłem otwarte okno? Nie, niemożliwe, nie w środku zimy, nie przy tych zabójczych temperaturach. Ostrożnie odsłoniłem dziurę w podłodze, wytężając przy tym i wzrok, i słuch. Pomieszczenie było skąpane w ciemnościach, zaś ktoś, kto był odpowiedzialny za te dziwne chroboty, oddalił się na tyle, że jego działania nie były dla mnie aż tak wyraźnie słyszalne. Gdybym tylko miał pewność, że mam do czynienia z jednym intruzem... – Homenum Revelio – wyszeptałem cicho, niemalże bezgłośnie, przywołując inkantację znajomego zaklęcia. Nie musiałem czekać długo, aż zauważyłem rozjaśnioną blaskiem sylwetkę – sylwetkę, która nie należała do człowieka, a która znajdowała się blisko. Jeśli dobrze to sobie wykalkulowałem, to zaraz obok domu. Kilka głębszych oddechów później schodziłem po drabinie, raz po raz spoglądając pod siebie, na coraz lepiej widoczną kuchnię. Zadrżałem wyraźnie w reakcji na wdzierający się do wnętrza mróz, na wirujące w powietrzu płatki śniegu; oddech zamieniał mi się w parę, prawie nie czułem już palców u stóp, adrenalina sprawiała jednak, że nie skupiałem się akurat na tym. Instynktownie przykucnąłem i, trzymając się nisko, zacząłem podchodzić do wybitego okna. Uważając na szkło wychyliłem się zza szafki, zza parapetu, by ujrzeć go na własne oczy – młodego garboroga, który postanowił włamać się tej nocy do Gawry. Wiedziałem, że w okolicy kręciło się ich coraz więcej, lecz nie podejrzewałem, że zaskoczą mnie we śnie. Obserwowałem go przez krótką chwilę, próbując ustalić, czy był sam, czy może gdzieś w pobliżu znajdowała się jego matka. Zmarszczyłem brwi na widok ciemnych plam krwi, które zostawiał za sobą na zaspach śniegu. Towarzyszyła mi ekscytacja, ale i w pełni uzasadniona obawa. Chciałem mu pomóc. Jeśli jednak przybył tu z całym stadem, prędzej zginąłbym próbując niż cokolwiek osiągnął.
Czas naglił, mimo to miałem w sobie na tyle rozsądku, by nie stawać z nim twarzą w twarz samotnie. Wróciłem na górę, po drodze zabierając ze sobą jakieś skarpety i buty, z zamiarem skreślenia krótkiego listu. Wiele dałbym za to, by móc sprowadzić tu Jade – wiedziałem jednak, że była teraz zajęta, poza tym, bałbym się, że rzucanie jej przeciwko rannemu stworzeniu stanowiłoby zbędne ryzyko. I gdyby tylko mój brat, miej go w swej opiece, Merlinie, nie gnił teraz w więzieniu, z pewnością wezwałbym jego. Lecz zamiast tego napisałem do Jaydena. Moglibyśmy ze sobą nie rozmawiać naprawdę długo, mogliśmy różnić się pod wieloma względami, wciąż jednak – byliśmy rodziną. Nie dopuszczałem więc do siebie myśli, by astronom postanowił zignorować prośbę o ratunek. Nawet jeśli proces w sprawie śmierci Solasa stał się tematem tabu, który tylko zwiększył wywołany wieloletnią rozłąką dystans. Wiedziałem, że miał w sobie coś oprócz powagi i elegancji, że obietnica przygody miała wywołać w jego oku znajomy błysk i przygnać go tutaj możliwie jak najszybciej.
Nie czekałem na niego bezczynnie. To obserwowałem garboroga z poddasza, to zakradałem się do spiżarni, by zobaczyć, czy miałem tam coś, czym mógłbym tego biedaka zwabić. Nie potrafiłem być na niego po prostu zły. Głodował. Marzł. Potrzebował pomocy. Czy Evelyn mogłaby mi pomóc z doprowadzeniem go do porządku...? Z przemyśleń wyrwało mnie ciche stukanie, tym razem dobiegające do mnie od strony pobliskiego okna. Krótkim ruchem różdżki zapaliłem stojący na szafce świecznik; do tej pory siedziałem w całkowitych ciemnościach, domyślałem się jednak, że lepiej będzie nam porozmawiać, kiedy będziemy się wzajemnie widzieć. – Wchodź, wchodź – powitałem krewniaka cicho, wbrew powagi sytuacji składając usta w zaczepnym uśmiechu; blat, przy którym zwykle pracowałem, został przeze mnie niedbale opróżniony. Wystarczająco, by dało się po nim dostać do środka. – Wiedziałem, że mnie nie wystawisz – dodałem jeszcze, odsuwając się na bok, robiąc mu więcej miejsca. – Dobrze cię widzieć. Ale na uprzejmości przyjdzie czas później, teraz musimy się nim zająć... Widziałeś go? Ciągle kręci się koło domu, próbuje dostać się do środka. Jeszcze nie sforsował drzwi, ale to tylko kwestia czasu. Możemy spróbować go oszołomić... Albo raczej ty. – Ulokowałem wzrok na twarzy kuzyna, porównując jego obraz z tym, który pielęgnowałem w pamięci. Postarzał się, lecz cóż dziwnego. Ja też. – Nie chcę robić mu krzywdy – oświadczyłem jeszcze, chcąc rozwiać ewentualne wątpliwości, które mogły pojawić się w głowie Vane'a.
| tutaj jestem potężnym czarodziejem i rzucam k100 na Homenum Revelio
Tylko czy rabusie wydawaliby takie odgłosy?
Zakasałem rękawy, powoli skracając odległość od klapy, która oddzielała mnie od prowadzącej do salonu drabiny. Już całkowicie rozbudzony, w gotowości do walki, ze zdziwieniem zauważając, że im bliżej się znajdowałem, tym wyraźniejsze stawały się powiewy przeraźliwie chłodnego wiatru. Zostawiłem otwarte okno? Nie, niemożliwe, nie w środku zimy, nie przy tych zabójczych temperaturach. Ostrożnie odsłoniłem dziurę w podłodze, wytężając przy tym i wzrok, i słuch. Pomieszczenie było skąpane w ciemnościach, zaś ktoś, kto był odpowiedzialny za te dziwne chroboty, oddalił się na tyle, że jego działania nie były dla mnie aż tak wyraźnie słyszalne. Gdybym tylko miał pewność, że mam do czynienia z jednym intruzem... – Homenum Revelio – wyszeptałem cicho, niemalże bezgłośnie, przywołując inkantację znajomego zaklęcia. Nie musiałem czekać długo, aż zauważyłem rozjaśnioną blaskiem sylwetkę – sylwetkę, która nie należała do człowieka, a która znajdowała się blisko. Jeśli dobrze to sobie wykalkulowałem, to zaraz obok domu. Kilka głębszych oddechów później schodziłem po drabinie, raz po raz spoglądając pod siebie, na coraz lepiej widoczną kuchnię. Zadrżałem wyraźnie w reakcji na wdzierający się do wnętrza mróz, na wirujące w powietrzu płatki śniegu; oddech zamieniał mi się w parę, prawie nie czułem już palców u stóp, adrenalina sprawiała jednak, że nie skupiałem się akurat na tym. Instynktownie przykucnąłem i, trzymając się nisko, zacząłem podchodzić do wybitego okna. Uważając na szkło wychyliłem się zza szafki, zza parapetu, by ujrzeć go na własne oczy – młodego garboroga, który postanowił włamać się tej nocy do Gawry. Wiedziałem, że w okolicy kręciło się ich coraz więcej, lecz nie podejrzewałem, że zaskoczą mnie we śnie. Obserwowałem go przez krótką chwilę, próbując ustalić, czy był sam, czy może gdzieś w pobliżu znajdowała się jego matka. Zmarszczyłem brwi na widok ciemnych plam krwi, które zostawiał za sobą na zaspach śniegu. Towarzyszyła mi ekscytacja, ale i w pełni uzasadniona obawa. Chciałem mu pomóc. Jeśli jednak przybył tu z całym stadem, prędzej zginąłbym próbując niż cokolwiek osiągnął.
Czas naglił, mimo to miałem w sobie na tyle rozsądku, by nie stawać z nim twarzą w twarz samotnie. Wróciłem na górę, po drodze zabierając ze sobą jakieś skarpety i buty, z zamiarem skreślenia krótkiego listu. Wiele dałbym za to, by móc sprowadzić tu Jade – wiedziałem jednak, że była teraz zajęta, poza tym, bałbym się, że rzucanie jej przeciwko rannemu stworzeniu stanowiłoby zbędne ryzyko. I gdyby tylko mój brat, miej go w swej opiece, Merlinie, nie gnił teraz w więzieniu, z pewnością wezwałbym jego. Lecz zamiast tego napisałem do Jaydena. Moglibyśmy ze sobą nie rozmawiać naprawdę długo, mogliśmy różnić się pod wieloma względami, wciąż jednak – byliśmy rodziną. Nie dopuszczałem więc do siebie myśli, by astronom postanowił zignorować prośbę o ratunek. Nawet jeśli proces w sprawie śmierci Solasa stał się tematem tabu, który tylko zwiększył wywołany wieloletnią rozłąką dystans. Wiedziałem, że miał w sobie coś oprócz powagi i elegancji, że obietnica przygody miała wywołać w jego oku znajomy błysk i przygnać go tutaj możliwie jak najszybciej.
Nie czekałem na niego bezczynnie. To obserwowałem garboroga z poddasza, to zakradałem się do spiżarni, by zobaczyć, czy miałem tam coś, czym mógłbym tego biedaka zwabić. Nie potrafiłem być na niego po prostu zły. Głodował. Marzł. Potrzebował pomocy. Czy Evelyn mogłaby mi pomóc z doprowadzeniem go do porządku...? Z przemyśleń wyrwało mnie ciche stukanie, tym razem dobiegające do mnie od strony pobliskiego okna. Krótkim ruchem różdżki zapaliłem stojący na szafce świecznik; do tej pory siedziałem w całkowitych ciemnościach, domyślałem się jednak, że lepiej będzie nam porozmawiać, kiedy będziemy się wzajemnie widzieć. – Wchodź, wchodź – powitałem krewniaka cicho, wbrew powagi sytuacji składając usta w zaczepnym uśmiechu; blat, przy którym zwykle pracowałem, został przeze mnie niedbale opróżniony. Wystarczająco, by dało się po nim dostać do środka. – Wiedziałem, że mnie nie wystawisz – dodałem jeszcze, odsuwając się na bok, robiąc mu więcej miejsca. – Dobrze cię widzieć. Ale na uprzejmości przyjdzie czas później, teraz musimy się nim zająć... Widziałeś go? Ciągle kręci się koło domu, próbuje dostać się do środka. Jeszcze nie sforsował drzwi, ale to tylko kwestia czasu. Możemy spróbować go oszołomić... Albo raczej ty. – Ulokowałem wzrok na twarzy kuzyna, porównując jego obraz z tym, który pielęgnowałem w pamięci. Postarzał się, lecz cóż dziwnego. Ja też. – Nie chcę robić mu krzywdy – oświadczyłem jeszcze, chcąc rozwiać ewentualne wątpliwości, które mogły pojawić się w głowie Vane'a.
| tutaj jestem potężnym czarodziejem i rzucam k100 na Homenum Revelio
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
« Jest jeden aspekt, pod którym zwierzęta przewyższają człowieka – ich łagodne, spokojne cieszenie się chwilą obecną. »
To była prawda — że dawno nie rozmawiali. Nie tak po prostu. Tak zwyczajnie jak kuzyni mogli mieć w zwyczaju. Obaj jednak żyli w zupełnie odmiennych... Realiach, mimo że ich życia zdawały się być bardzo podobne. Dzieci i zmartwienia z nimi związane jednoczyły ludzi, ale czy ich również? Tak wiele się zmieniło, odkąd byli nastolatkami, że Jaydenowi ciężko było nawet sobie przypomnieć, kiedy po prostu mogli nimi być... Kuzynami. Po prostu. Zapomnianymi gdzieś między dzieciństwem, niewiedzą, a dorosłością w przyszłości. Między rodzinnymi problemami. Z chęcią jednak opuścił Upper Cottage na wezwanie Sykesa. Wciąż musiał odpocząć od zdarzeń mających miejsce w murach domu — padające oskarżenia, głupie dzieciaki, kłótnie. Spory. Wyjazd do Szwajcarii pomógł chociaż na chwilę się oderwać, lecz jak każda ucieczka na chwilę i ta musiała dobiec końca. A profesor astronomii w nowym roku stawał z kolejnymi problemami, które nie pomagały w żaden sposób regenerować sił po stracie Pomony. Odwiedziny — mimo że niespodziewane — u Jaretha brzmiały bardzo dobrze. Szczególnie że niespodziewane posiadały w sobie ten zastrzyk niewiadomej sprzed lat, gdy wszystko było niczym nowe odkrycie. Pukając w szybę, astronom wyczekiwał znajomej twarzy, którą przywitał z szerokim, acz wyraźnie ograniczonym przez zimno uśmiechem. Z wielką ulgą wskoczył do środka na blat biurka, zamykając za sobą dachowe okno, by po chwili stanąć u boku kuzyna już na deskach podłogi. Zrobił to, najciszej jak się dało — wiedział, że Sykes uważał na każdy dźwięk. - Nie zrobiłbym ci tego - odparł profesor, dostrzegając kolejną sieć zmarszczek na twarzy kuzyna, lecz sam je miał. Doskonale wiedział, że nie wyglądał jak swoje dwudziestopięcioletnia wersja. Mimo że minęło jedynie kilka lat. - Przyniosłem trochę bakalii i suchy chleb. Nie wiem, co one tam do końca jedzą - rzucił zaraz, wyjmując z wnętrza płaszcza wspomniane składniki i kładąc na blacie, na którym przed chwilą stał. Nie chcę robić mu krzywdy.
- Cały Jareth - odparł Vane, wzruszając ramionami i strącając jedynie ze swojego płaszcza resztki śniegu, który pod wpływem temperatury we wnętrzu domu mógł tylko i wyłącznie topnieć. Zaraz jednak dłoń profesora sięgnęła kuzyna, który klepnął drugiego w plecy dwukrotnie jakby na pokrzepienie. - Nie martw się. Też wolę tego nie robić. I nie, nie widziałem. Ale wziąłem wsparcie - dodał jeszcze tajemniczo, puszczając oko kuzynowi. Za jakiś krótki moment miał się pojawić Śpioszek z informacjami na temat garboroga — chociażby jego stanu zdrowia. Bo jeśli stworzenie faktycznie ledwo trzymało się na nogach, musieli uważać z zaklęciami. Nawet ogłuszające mogły być krzywdzące, a ostatnie czego chcieli obaj czarodzieje to pozbawić niewinne stworzenie życia. Szczególnie że jeśli nie oni sami, mogła to zrobić pogoda... Tak czy tak musieli działać ostrożnie. - Wysłałem do ciebie list przed końcem roku. Nie odpisałeś - zauważył jeszcze, chociaż domyślał się, że Jareth nie miał zwyczajnie możliwości przeczytania tamtej wiadomości. Nie dotarła? Zagubiła się? No, cóż... Trudno. Już nawet nie pamiętał dokładnie, czego dotyczyła. Jayden rozejrzał się, jakby w poszukiwaniu kogoś jeszcze. - Gdzie Jarvis?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaklęcie wykrywające, które rzucił Everett, okazało się zaskakująco silne. Różdżka rozgrzała się w dłoni czarodzieja przyjemnym ciepłem, promieniującym aż do nadgarstka, a świat wokół niego stał się nagle bardziej przejrzysty, jaśniejszy pomimo aury. Mężczyzna bez najmniejszego problemu dostrzegł jaśniejącą sylwetkę zwierzęcia, młodego garboroga, lecz to nie wszystko. Wyjątkowo mocne Homenum Revelio sprawiło, że Everett dostrzegał specyficzne, kolorowe pasy na ciele stworzenia, a ślady krwi, które ono zostawiało, doprowadzi go bez żadnych problemów do miejsca, w którym raniona istota spoczywała. Miejsce to znajdowało się daleko poza obszarem zaklęcia, lecz ślady krwi skrzyły się przed Everettem, i tylko przed nim, wyjątkowym blaskiem - najwidoczniej bardzo mocne zaklęcie uwrażliwiło jego zmysły na takie bodźce, pozwalając mu bez problemu dotrzeć do stworzenia.
| Interwencja MG w związku z krytycznym sukcesem. MG nie kontynuuje rozgrywki.
Ile czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania? Takiego prawdziwego, nie zaś minięcia się w przelocie, skinięcia z oddali głową. Wiele miesięcy. Całe lata, które przyniosły nam więcej zmian niż mogliśmy się tego spodziewać. Niż ja bym się tego spodziewał. Czy on również? Tak podejrzewałem, składając ze sobą skrawki kolejnych informacji, dochodzących do mych uszu plotek. O tym wszystkim mogliśmy porozmawiać przy szklaneczce czegoś mocniejszego, jak tylko problem próbującego włamać mi się do domu garboroga zostanie rozwiązany. Nie chciałem go krzywdzić, jego ani żadnego innego stworzenia, które również mogło kręcić się w pobliżu. Były ofiarami wojny – takimi samymi jak ja czy wielu innych, którzy wciąż uparcie trwali przy swoim, nie uciekali poza granice kraju wiedzeni sentymentem, patriotyzmem czy głupotą. I wierzyłem, byłem pewien, że rozmiłowany w gwiazdach kuzyn, będzie preferował rozwiązanie tego w sposób polubowny. – Wspaniale. To powinno wystarczyć, zwłaszcza teraz. Muszą głodować, skoro podeszły tak blisko – odpowiedziałem mrukliwym szeptem, ten był jednak dobrze słyszalny w pogrążonej w ciszy pracowni. – Obudziłem cię? Nie miałeś problemu, żeby tu dotrzeć o tej porze? – Odległe ukłucie wyrzutów sumienia skryłem za bladym, ledwie dostrzegalnym w blasku świecy uśmiechem. Nie żałowałem, że posłałem swój list, nawet jeśli wyrwał go ze snu i zmusił do przebycia dalekiej drogi; nie chciałbym stawać oko w oko z rannym, a przez to pewnie jeszcze bardziej agresywnym zwierzęciem samotnie. Potrzebowałem kogoś zaufanego, kogoś rozsądnego i biegłego w rzucaniu zaklęć. Poczułem coś dziwnego, gdy zwrócił się do mnie tym imieniem. Jareth. Młody i naiwny chłopiec, który ruszył w świat, by szukać swojego miejsca, swojej drogi z dala od rodzinnego domu, od pachnącego dzieciństwem Lancaster; spisany na straty w chwili, w której spotkał tę kobietę – przeklętą, fatalną. Niedbale wzruszyłem ramieniem, walcząc z czymś między goryczą a skrępowaniem; nie powinienem o niej myśleć, ani teraz, ani w ogóle. Ten przebłysk przeszłości minął szybko, w mgnieniu oka, gdy Jayden poklepał mnie po plecach i enigmatycznie wspomniał o jakimś wsparciu. – Co przez to rozumiesz? Nie przybyłeś tutaj sam? – Zmarszczyłem brwi, krzyżując z towarzyszem spojrzenia. Naprawdę powinienem nałożyć na Gawrę zabezpieczenia, albo zatrudnić do tego kogoś, kto znał się na rzeczy. Tylko kogo? Nie chciałem, by obcy poznali drogę do naszego schronienia. Zgarnąłem z blatu paczuszkę z przyniesionym przez Vane'a prowiantem, pakując ją do kieszeni kaftana; dobrze, że narzuciłem na siebie coś więcej, nim przemarzłem do kości. – List? – powtórzyłem po nim ze zdziwieniem, drapiąc się przy tym po karku, zapominając, że powinienem mówić ściszonym głosem. Gorączkowo próbowałem wydobyć z otchłani pamięci widok spisanej jego ręką wiadomości. Miałem wiele na głowie, lecz – czy naprawdę nie potrafiłbym przywołać takiego obrazu, choćby kilku słów treści, gdybym otrzymał i przeczytał taką notkę...? – Nie wiem. Chyba po prostu nie dotarł. Miałem trochę roboty pod koniec grudnia, ale przecież nie tyle, żebym nie znalazł czasu na odpis. Powiesz mi, o co chodziło? – Nie chciałem przecież, by pomyślał, że go zignorowałem. Zwłaszcza w chwili, gdy cały świat stawał na głowie, szczerzył ku nam swe odrażające zębiska; musieliśmy dbać o siebie wzajemnie, o członków swego stada. – Przyjechała Jocunda, odstawiłem go do babci. I całe szczęście, chyba dostałbym zawału, gdyby było inaczej. – Ta wizja starła mi uśmiech z ust, nakazała odchrząknąć i poprawić chwyt na ściskanej kurczowo różdżce. Musieliśmy przejść do rzeczy. – Do tej pory nie wykryłem ich więcej. Jest jeden młody, do tego ranny osobnik. Próbował dostać się do domu przez okno, musiał się wtedy pokaleczyć... Spróbuję go zwabić jedzeniem. Wtedy mógłbyś go uśpić. Oszołomić. W porządku? – Wiedziałem, że to niemałe ryzyko; byłem jednak w stanie stawić mu czoła, byle nie musieć przeganiać stworzenia, zostawiać go na tym mrozie, a tym samym skazywać na rychłą śmierć. – Mam znajomą, Evelyn. Zna się różnych stworzeniach, wie więcej ode mnie. Może pomogłaby mi go doprowadzić do porządku – dodałem jeszcze w zamyśleniu; tylko czy miała kiedyś, kiedykolwiek, do czynienia z takim okazem?
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
« Jest jeden aspekt, pod którym zwierzęta przewyższają człowieka – ich łagodne, spokojne cieszenie się chwilą obecną. »
Nie chciał specjalnie liczyć, ile czasu minęło, odkąd widzieli się po raz ostatni. Relacje rodzinne bywały dość skomplikowane już w czasie ich dzieciństwa, a po osiągnięciu dorosłości dochodziły własne problemy, które odsuwały nawet najbardziej ze sobą związanych krewnych. Jayden niespecjalnie zastanawiał się w przeciągu ostatniego półtora roku nad podobnymi sprawami — wszak jego życie wywróciło się do góry nogami i jeszcze nie ustabilizowało na tyle, aby czuł się w nim całkowicie pewnie i swobodnie. Czy Everett to potrafił? Potrafił odsunąć od siebie kłopoty i cieszyć się dniem bieżącym? Sprawunki przeszłości? Nigdy go o to nie pytał, ale może powinien był. Może powinien był zapoznać się ze zdaniem kogoś, kto posiadał większe doświadczenie w trudnościach, a przynajmniej inne doświadczenie. Ciężar był wszak różnoraki i nie dało się go przyrównać. Obaj kuzyni przechodzili przez wiele turbulencji, lecz to finał miał się okazać największą odpowiedzią — czy mieli przetrwać? Czy wyszli z tego silniejsi, czy też słabsi? Nie odpowiadali także już za samych siebie — obaj byli odpowiedzialni za życie innych osób, a to oznaczało, że wcześniejsze błędy musiały pozostać z tyłu. Musieli uważać i obchodzić się z większą ostrożnością z tym, co wydawało się wcześniej ryzykiem podejmowanym bez konsekwencji. Wysłany więc list z prośbą o pomoc wydawał się naturalną reakcją, człowieka świadomego swoich granic. Być może wcześniej, przed Jarvisem, Everett spróbowałby podejść garboroga w pojedynkę. Prośba o pomoc była więc wyrazem odpowiedzialności i przemyślenia. Kogoś, kto dbał o swoje bezpieczeństwo. - Nie wydurniaj się. Jestem astronomem - odparł, uśmiechając się szeroko, gdy tylko usłyszał pytanie o pobudkę. Zresztą nawet gdyby tak się stało, Jayden nie kazałby Sykesowi czekać. W jakiś sposób zresztą musiał podziękować kuzynowi za to, co zrobił. Vane wszak z chęcią opuścił własny dom, żeby zmienić scenerię oraz zrobić cokolwiek innego poza tkwieniem w miejscu. Nowe miejsce, możliwość rzucania zaklęć w inny sposób niż jedynie w Klubie Pojedynków napawało go dziwną ekscytacją. Wojna wszak poniewierała każdym i nawet najsilniejsze jednostki potrzebowały odskoczni. Czy i ten wypad miał nią być? - Mój skrzat sprawdza teren. Nie martw się. Mam co prawda parę eliksirów, ale wolałem nie ryzykować. Gdy zrobi się niebezpiecznie, przeniesie nas w bezpieczne miejsce. - Pogoda była straszna, a wyjście nawet we dwóch na garboroga w ciemnościach nie było mądrym rozwiązaniem. Ranne stworzenia bywały groźniejsze od zdrowych — to jedno zapamiętał z ust samego Jaretha. Zaraz jednak temat zszedł na list. - Nieważne. Mam inne wieści - odparł na słowa mężczyzny, machnąwszy niedbale ręką na wieść o zagubionej wiadomości. Teraz, podczas wojny nie było to nic dziwnego. Jedynie dobrze, że Steve wrócił cały i zdrowy, bo profesorowi ciężko byłoby się pogodzić z utratą swojego wiernego sokoła. - Organizuję sympozjum w połowie lutego. Byłoby miło, gdybyś przyszedł. Ty i Jade. Jocundy pewnie nie interesują takie spędy. - Nie dodawał nic więcej, chociaż cień uśmiechu przemknął mu przez twarz. Dopiero wtedy skupił się na planie, jaki mieli wykonać. Nie chciał się rozpraszać, chociaż ciężko było mu ukryć jakąś dziwną ekscytację. Zapewne dla Everetta to była codzienność, lecz dla jego eleganckiego kuzyna już nie. Obrócił w palcach różdżkę o trzysta sześćdziesiąt stopni, bawiąc się nią przez chwilę w milczeniu i analizując słowa drugiego z czarodziejów. - Nie martw się. Też nie chcę go krzywdzić. Conjunctivitis brzmi dobrze, nie sądzisz? - spytał, próbując sobie znaleźć lepsze zaklęcie do unieszkodliwienia stworzenia podobnego garborogowi. Nie był jednak znawcą. Może ktoś z większym doświadczeniem i zaangażowaniem, mógł go poprawić. - Chodźmy - powiedział i wskazał Everettowi wyjście. Chciał, aby to kuzyn szedł przodem, skoro wiedział, dokąd iść. Zanim jednak wyszli z domu Jayden wypił jedną fiolkę eliksiru kociego wzroku i dał drugą kuzynowi. Ten mógł ją wypić lub nie — jego sprawa. Astronom jednak nie chciał świecić zbędnie różdżką i rozjuszać zwierzęcia bardziej niż już było. Wystraszone i spłoszone... Miał też eliksir kociego kroku, jeśli tego potrzebował. Tuż przy wyjściu czekał na nich Śpioszek, wpatrujący się przez chwilę w Everetta podejrzliwie, po czym już złagodniał, gdy za plecami Sykesa wyrósł jego gospodarz.
- Garboróg bardzo cierpi, panie profesorze.
- Dziękuję. Poradzimy sobie już z tego miejsca, ale bądź blisko. Możliwe, że będziemy cię potrzebować - zakomunikował astronom, kładąc dłoń na ramieniu wyraźnie dumnego skrzata. Zaraz też zwrócił się do kompana, dając mu znak, że był gotów. Everett przeprowadził ich przez zaspy, najwyraźniej znając już wcześniej położenie stworzenia lub rzucając zaklęcie tropiące. Finalnie jednak obaj mogli dostrzec wyraźny zarys młodego garboroga. - Conjunctivitis - powiedział więc po odczekaniu chwili — podczas której kuzyn miał zwabić zwierzę bliżej — kierując różdżkę w odpowiednią stronę. Pierwsze zaklęcie jednak nie powiodło się, zapewne przez warunki pogodowe lub zwyczajny brak skupienia czarodzieja. Jayden dostrzegł, że stworzenie zauważyło jego obecność i zamierzało się bronić. Krótkie przekleństwo przemknęło przez myśl profesora, zanim uniósł różdżkę i wypowiedział jeszcze dwa razy słowa zaklęcia. W międzyczasie czuł, jak ziemia pod jego stopami zaczęła wyraźnie drżeć. - Conjunctivitis! Conjunctivitis! - Tym razem dwa silne sploty czaru wyrwały się z końca drewna i pognały w stronę szarżującego garboroga. Trwało to zaledwie moment, ale pół uderzenia serca później wielkie cielsko przejechało po śniegu tuż pod stopy mężczyzny. Serce uderzało mu szybko w klatce piersiowej i nie uspokoiło się jeszcze jakąś dłuższą chwilę, zanim z ciemności nie wyłonił się Everett. - Więc... Mówiłeś coś o jakiejś przyjaciółce - zagadnął i chociaż wciąż panowała wokół zamieć, Sykes mógł wyraźnie usłyszeć lekko drżący z emocji i ekscytacji głos kuzyna. Ten stanął przy wielkim cielsku stworzenia, przyglądając się mu z uwagą. Nawet w tych ciemnościach widać było rany na bokach biednego zwierzęcia. - Uleczy go? - dopytał, chowając różdżkę w rękawie i kucając przy garborogu, chcąc dotknąć nieprzytomnego stworzenia, jakby kontrolował czy wciąż żył. - Masz gdzie go schować? Zaraz nas zasypie.
piję elek kociego wzroku, zaklęcia, PŻ garboroga 150, moc zaklęć 226
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wywróciłem oczami na przyganę Jaydena, ostentacyjnie i z pełną premedytacją. Był astronomem, no i co z tego? – Czy to oznacza, że nigdy nie śpisz? – Zwłaszcza teraz, jako odpowiedzialny, a przy tym z pewnością wymęczony ojciec trójki małych dzieciaków? Doskonale pamiętałem swoje początki z Jarvisem, te wszystkie nieprzespane noce, brudne pieluchy. Pewnie tylko robił dobrą minę do złej gry, a później chrapał z głową na książce, śliniąc na jakiś niezwykle mądry wywód na temat koniunkcji gwiazd. – A może po prostu zawsze omijają cię śniadania? – Uniosłem wyżej brwi, posyłając mu przy tym zaczepny uśmiech; bujać to my, ale nie nas. Tak czy inaczej doceniałem, że bezzwłocznie przebył ten szmat drogi, byle tylko wspomóc mnie w pacyfikacji rannego, lecz wciąż niezwykle niebezpiecznego stworzenia. Odpowiedzialność za syna utrzymywała mnie w ryzach, nie pozwalała na głupią brawurę, a tym niewątpliwie byłoby stawanie oko w oko ze spanikowanym garborogiem. Kiedy tak zdziadziałem? – Skrzat? No proszę, tego się nie spodziewałem. Teraz nie wiem, czy nauczanie w Hogwarcie jest aż tak opłacalne, czy jakimś cudem zostałeś sir Jaydenem, tylko zapomniałeś o tym wspomnieć – mruknąłem pod nosem z udawaną podejrzliwością, nie mogłem przecież pozostawić tego bez komentarza. Potarłem w zamyśleniu brodę; owszem, wydurniałem się, jednak na wieść o towarzyszącym nam skrzacie odczułem niekłamaną ulgę. Z nim u boku powinniśmy stanąć na wysokości zadania, uspokoić nieproszonego gościa, a w razie tarapatów – szybko wycofać na bezpieczniejszą pozycję. Przez moją twarz przemknął grymas zdziwienia; nieważne? Naprawdę nie chciał już rozmawiać o liście, na który nie odpisałem? Który zaginął gdzieś w czasie i przestrzeni...? – Sympozjum? – Wbrew naszej obecnej sytuacji, kryliśmy się na poddaszu, rozmawialiśmy ściszonymi głosami, byle tylko nie zwrócić na siebie uwagi krążącego wokół Gawry stworzenia, odczułem dumę; rozlała się prędko po całej piersi, a później i dalej, na resztę zziębniętych członków. Z drugiej jednak strony, nie mogłem powstrzymać tej pojawiającej się nagle myśli – jak wiele mnie ominęło? Tu skrzat, tam książka, wystąpienie naukowe, trójka dzieci. Choćbym zamknął się z nim tutaj na cały tydzień, wątpiłem, by wystarczyło nam czasu do nadrobienia wszystkich zaległości. – Jasne. Moje gratulacje, stary. Oczywiście, że będę, nie mógłbym tego przegapić. Jade na pewno też chętnie się pojawi, podejrzewam, że minęły wieki od ostatniego spędu tęgich głów, w którym brała udział... Co do Jocundy, może lepiej będzie się bawić w towarzystwie Jarvisa. – Odpowiedziałem uśmiechem na uśmiech; ktoś musiał zająć się małym Sykesem. – Tylko gdzie to będzie? Ale może zostawmy to na później. Zajmijmy się garborogiem, to ugoszczę cię jak trzeba i wszystko mi wytłumaczysz – zreflektowałem się szybko; nie było powodu, żebyśmy sterczeli tam jak kołki, szeptali do siebie w niewygodzie pracowni. – Osobnik jest jeszcze stosunkowo młody, do tego osłabiony... Conjunctivitis powinno wystarczyć, nawet jeśli nie jesteś specjalistą w dziedzinie magizoologii – zgodziłem się, nim ostrożnie poprowadziłem kuzyna na parter. Dom był cichy, a przynajmniej na tyle cichy, na ile mógł być z wybitym oknem, z wiatrem gwałtownie wdzierającym się do środka. – Reparo – zażądałem cicho, by na powrót scalić szybę, gdy wzdłuż kręgosłupa przebiegł kolejny silny dreszcz; sądziłem, że nie dojdzie do powtórki z rozrywki, a przynajmniej jeśli wszystko pójdzie zgodnie z naszym planem. Przyjąłem od Jaydena fiolkę z cieczą niewiadomego pochodzenia, lecz rzut oka na etykietkę wystarczył, by rozwiać wszelkie wątpliwości; eliksir kociego wzroku, dobry pomysł. Wychyliłem zawartość naczynia jednym haustem, po czym poprawiłem chwyt na różdżce i powoli otworzyłem przed nami drzwi wejściowe, za którymi już czekał na nas mały pomagier kuzyna. Przez moment mierzyliśmy się podejrzliwymi spojrzeniami, jednak gdy tylko dołączył do nas astronom, atmosfera momentalnie straciła na napięciu.
Garboróg bardzo cierpi? Westchnąłem cicho, wyostrzonym dzięki mocy dekoktu wzrokiem obserwując najbliższą okolicę; było mroźno, mieliśmy cholerną zimę stulecia, dlatego musieliśmy działać możliwie jak najszybciej. I dla swojego, i dla jego dobra. Wciąż pamiętałem, gdzie prowadziły ślady, które objawiła mi biała magia – i tam nas poprowadziłem, w jednej dłoni ściskając szakłakowe drewienko, w drugiej prowiant. Plamy krwi, tak wyraźne na czystym, jaśniejącym w ciemnościach śniegu, potwierdziły tylko, że zmierzaliśmy w dobrym kierunku. Dbałem o to, by stąpać powoli, ostrożnie, stawiając kolejne kroki w zostawionych przez zwierzę wgłębieniach. Serce waliło mi głucho, próbując wyskoczyć z piersi; ekscytacja mieszała się ze strachem. I wtedy zobaczyłem go, leżącego na boku, zawodzącego cicho, w zrozumiałym tylko dla innych garborogów języku. Teraz albo nigdy.
Przykucnąłem, by znaleźć się na podobnym poziomie, co opadające z sił zwierzę i bez wykonywania gwałtownych ruchów zacząłem podchodzić bliżej. Cały czas nie spuszczałem go z oka, by nie dać się zaskoczyć, ba, szukałem z nim kontaktu wzrokowego – wierzyłem, że w ten sposób miał pojąć istotę mych intencji. – No już, mały, mam tu coś do jedzenia. Musisz być głodny, zmęczony... – przemawiałem łagodnie, miękko, jednocześnie wyciągając przed siebie kawał suchego chleba. To był jeden z tych magicznych, pełnych napięcia momentów, w którym cały świat sprowadzał się tylko do mnie – i do towarzyszącego mi zwierzęcia. Zawsze mnie lubiły, jak gdyby wyczuwały, że nie mam złych zamiarów. Lecz czy i on to rozumiał? – Pomogę ci. Zajmę się ranami. Nakarmię – kontynuowałem miarowo, obserwując, jak garboróg dźwiga się na nogi, prostuje... Ruszył w moją stronę, niepewnie, podejrzliwie, jednak nie ze złością czy agresją. Serce niemalże nie pękło mi na dwoje, gdy spoglądałem na ziejącą w jego boku dziurę; ślad po stłuczonym oknie.
Wtedy też wybrzmiała pierwsza inkantacja, znajomy głos ściągnął mnie na ziemię. Coś jednak poszło nie tak. Promień zaklęcia minął sylwetkę zwierzęcia, a ono ruszyło w stronę, gdzie musiał znajdować się mój kuzyn. – Nie, poczekaj... – odezwałem się zupełnie bezsensownie, jakbym mógł zatrzymać je samym słowem, prośbą. Lecz przecież musiałem coś zrobić; gdyby Jaydenowi miało się cokolwiek stać, i to przeze mnie, przez mój problem... Zanim jednak zdążyłbym cokolwiek wymyślić, okolicę rozświetliły wiązki powtarzanego uparcie czaru. Szarżujące przez śnieżne zaspy stworzenie zostało wprawnie oszołomione, przez co padło jak długie nim zdołałoby sięgnąć swego celu. Dopiero wtedy odetchnąłem pełną piersią, a uśmiech odnalazł drogę na moje usta. – Dobra robota. Przyznaj się, miałeś zawał? – Po chwili stałem już u boku krewniaka, racząc go kolejnym żartem, byłem mu jednak niezwykle wdzięczny za tę wprawną akcję. Z troską spojrzałem na leżącego u naszych stóp intruza. – Podejrzewam, że nie wybudzi się... Przez wiele długich godzin – dodałem jeszcze. – O przyjaciółce? A, tak. Evelyn. Zna się na magicznych stworzeniach, prowadzi swoją hodowlę... Powinna być w stanie pomóc. Jak tylko wrócimy, napiszę do niej list. – Przez myśli przemknęło mi mgliste poczucie wyrzutów sumienia, pewnie na początku będzie mi chciała urwać łeb za to, że budzę ją w środku nocy, ale przecież każda chwila była na wagę złota. – Nie możemy zostawić go na dworze. Szopa nie jest idealnym rozwiązaniem, ale na tę chwilę wystarczy... Wingardium Leviosa – wypowiedziałem z dbałością; magia nie odmówiła mi posłuszeństwa, bezwładne cielsko drgnęło, powoli uniosło się w powietrze. Nie bez trudu skierowałem je w stronę majaczącego za domem składziku, coś jednak, a może ktoś, pomógł z tym niełatwym zadaniem; to ten skrzat? Pewnie ciągle miał nas na oku.
– Siadaj, zaraz do ciebie wrócę – zwróciłem się do kuzyna, gdy już wróciliśmy do Gawry i wskazałem mu wolne miejsce, na którym mógł spocząć. – Tylko zaniosę mu te koce – mruknąłem; nie potrafiłem się nie martwić. Wizyta u mojego nowego podopiecznego nie zajęła długo, stworzenie było pogrążone w głębokim, wywołanym urokiem śnie; szczelnie opatuliłem je kilkoma warstwami ciepłego materiału, a także zostawiłem przy nim trochę jedzenia. Dopiero wtedy zacząłem zastanawiać się, jakie ten maluch miał szanse na przetrwanie. I czy rano nie zastanę na progu jego wzburzonej matki.
– I już jestem! – zawołałem od progu. To teraz do sedna. Czego potrzebowaliśmy? Dwie szklaneczki, butelka miodu pitnego... Po drodze zgarnąłem skrawek pergaminu, kałamarz i pióro, nim usadziłem swój tyłek przy rozklekotanym stole. – Głodny? – Uniosłem wyżej brwi, machając różdżką w stronę pieca. Musiałem tu posprzątać, ale najpierw chwilę odpocząć, no i ogrzać wnętrze chaty.
| rzut i rzut
Garboróg bardzo cierpi? Westchnąłem cicho, wyostrzonym dzięki mocy dekoktu wzrokiem obserwując najbliższą okolicę; było mroźno, mieliśmy cholerną zimę stulecia, dlatego musieliśmy działać możliwie jak najszybciej. I dla swojego, i dla jego dobra. Wciąż pamiętałem, gdzie prowadziły ślady, które objawiła mi biała magia – i tam nas poprowadziłem, w jednej dłoni ściskając szakłakowe drewienko, w drugiej prowiant. Plamy krwi, tak wyraźne na czystym, jaśniejącym w ciemnościach śniegu, potwierdziły tylko, że zmierzaliśmy w dobrym kierunku. Dbałem o to, by stąpać powoli, ostrożnie, stawiając kolejne kroki w zostawionych przez zwierzę wgłębieniach. Serce waliło mi głucho, próbując wyskoczyć z piersi; ekscytacja mieszała się ze strachem. I wtedy zobaczyłem go, leżącego na boku, zawodzącego cicho, w zrozumiałym tylko dla innych garborogów języku. Teraz albo nigdy.
Przykucnąłem, by znaleźć się na podobnym poziomie, co opadające z sił zwierzę i bez wykonywania gwałtownych ruchów zacząłem podchodzić bliżej. Cały czas nie spuszczałem go z oka, by nie dać się zaskoczyć, ba, szukałem z nim kontaktu wzrokowego – wierzyłem, że w ten sposób miał pojąć istotę mych intencji. – No już, mały, mam tu coś do jedzenia. Musisz być głodny, zmęczony... – przemawiałem łagodnie, miękko, jednocześnie wyciągając przed siebie kawał suchego chleba. To był jeden z tych magicznych, pełnych napięcia momentów, w którym cały świat sprowadzał się tylko do mnie – i do towarzyszącego mi zwierzęcia. Zawsze mnie lubiły, jak gdyby wyczuwały, że nie mam złych zamiarów. Lecz czy i on to rozumiał? – Pomogę ci. Zajmę się ranami. Nakarmię – kontynuowałem miarowo, obserwując, jak garboróg dźwiga się na nogi, prostuje... Ruszył w moją stronę, niepewnie, podejrzliwie, jednak nie ze złością czy agresją. Serce niemalże nie pękło mi na dwoje, gdy spoglądałem na ziejącą w jego boku dziurę; ślad po stłuczonym oknie.
Wtedy też wybrzmiała pierwsza inkantacja, znajomy głos ściągnął mnie na ziemię. Coś jednak poszło nie tak. Promień zaklęcia minął sylwetkę zwierzęcia, a ono ruszyło w stronę, gdzie musiał znajdować się mój kuzyn. – Nie, poczekaj... – odezwałem się zupełnie bezsensownie, jakbym mógł zatrzymać je samym słowem, prośbą. Lecz przecież musiałem coś zrobić; gdyby Jaydenowi miało się cokolwiek stać, i to przeze mnie, przez mój problem... Zanim jednak zdążyłbym cokolwiek wymyślić, okolicę rozświetliły wiązki powtarzanego uparcie czaru. Szarżujące przez śnieżne zaspy stworzenie zostało wprawnie oszołomione, przez co padło jak długie nim zdołałoby sięgnąć swego celu. Dopiero wtedy odetchnąłem pełną piersią, a uśmiech odnalazł drogę na moje usta. – Dobra robota. Przyznaj się, miałeś zawał? – Po chwili stałem już u boku krewniaka, racząc go kolejnym żartem, byłem mu jednak niezwykle wdzięczny za tę wprawną akcję. Z troską spojrzałem na leżącego u naszych stóp intruza. – Podejrzewam, że nie wybudzi się... Przez wiele długich godzin – dodałem jeszcze. – O przyjaciółce? A, tak. Evelyn. Zna się na magicznych stworzeniach, prowadzi swoją hodowlę... Powinna być w stanie pomóc. Jak tylko wrócimy, napiszę do niej list. – Przez myśli przemknęło mi mgliste poczucie wyrzutów sumienia, pewnie na początku będzie mi chciała urwać łeb za to, że budzę ją w środku nocy, ale przecież każda chwila była na wagę złota. – Nie możemy zostawić go na dworze. Szopa nie jest idealnym rozwiązaniem, ale na tę chwilę wystarczy... Wingardium Leviosa – wypowiedziałem z dbałością; magia nie odmówiła mi posłuszeństwa, bezwładne cielsko drgnęło, powoli uniosło się w powietrze. Nie bez trudu skierowałem je w stronę majaczącego za domem składziku, coś jednak, a może ktoś, pomógł z tym niełatwym zadaniem; to ten skrzat? Pewnie ciągle miał nas na oku.
– Siadaj, zaraz do ciebie wrócę – zwróciłem się do kuzyna, gdy już wróciliśmy do Gawry i wskazałem mu wolne miejsce, na którym mógł spocząć. – Tylko zaniosę mu te koce – mruknąłem; nie potrafiłem się nie martwić. Wizyta u mojego nowego podopiecznego nie zajęła długo, stworzenie było pogrążone w głębokim, wywołanym urokiem śnie; szczelnie opatuliłem je kilkoma warstwami ciepłego materiału, a także zostawiłem przy nim trochę jedzenia. Dopiero wtedy zacząłem zastanawiać się, jakie ten maluch miał szanse na przetrwanie. I czy rano nie zastanę na progu jego wzburzonej matki.
– I już jestem! – zawołałem od progu. To teraz do sedna. Czego potrzebowaliśmy? Dwie szklaneczki, butelka miodu pitnego... Po drodze zgarnąłem skrawek pergaminu, kałamarz i pióro, nim usadziłem swój tyłek przy rozklekotanym stole. – Głodny? – Uniosłem wyżej brwi, machając różdżką w stronę pieca. Musiałem tu posprzątać, ale najpierw chwilę odpocząć, no i ogrzać wnętrze chaty.
| rzut i rzut
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
« Jest jeden aspekt, pod którym zwierzęta przewyższają człowieka – ich łagodne, spokojne cieszenie się chwilą obecną. »
- Oznacza, że często jestem na nogach o tej porze. A odkąd mam chłopców to tym bardziej. Na pewno nie muszę ci o tym mówić - odparł, wzruszając ramionami. W końcu jego wypowiedź nie była przytykiem ani też kłamstwem. Raczej próbą strącenia ciężaru odpowiedzialności z barków kuzyna, ale najwidoczniej stało się coś zupełnie innego, czego Jayden nie był w stanie przewidzieć. W pewien sposób poczuł się odpowiedzialny za tę odpowiedź Sykesa, ale nie zamierzał też jej przesadnie analizować. Starał się już przestawać skupiać się na najdrobniejszych detalach, skoro nie miały one większego wpływu na rzeczywistość. Nie mógł się jednak powstrzymać przed dodaniem następnego zdania z wyraźnie już zmęczonym wyrazem twarzy. - Odsypiam w ciągu dnia, gdy znajdę chwilę i gdy chłopcom uda się zdrzemnąć. Na szczęście synchronizują się w tym dość skutecznie. - Musiał przyznać, że wciąż go to zadziwiało. Mniej niż na samym początku, lecz ciągle była to jakaś magiczna zdolność trojaczków, że wspomagali swojego ojca, gdy ten potrzebował odpoczynku i nie przeszkadzali. Oczywiście nie była to niepodważalna reguła, jednak w większości przypadków tak właśnie było. I nie tylko ostatnio, ale od ich narodzin. Zupełnie jakby wiedzieli, że był sam i próba ogarnięcia, opanowania tego małego chaosu, jakim byli, potrzebował nadnaturalnych zdolności. Jak radzili sobie mugole wyzbyci pomocy magii — nie miał bladego pojęcia. Na szczęście jeszcze mógł się nią wspomagać. - Żebyś wiedział - roześmiał się już szczerze i cicho, gdy Jareth rzucił odwołanie do śniadań. Przecież jeszcze zanim urodzili się chłopcy, Jayden dość często omijał pierwszy posiłek w szkole, po prostu pozwalając sobie na dłuższy sen. Nie robił tego specjalnie, ale nikogo nie dziwiło, że nauczyciela astronomii widziało się dopiero na pierwszych wykładach, nie zaś przy śniadaniu. A skoro o śniadaniach i zajęciach była mowa temat skrzata domowego wypłynął na powierzchnię i sprawił, że Vane westchnął ciężko z udawanym zażenowaniem słowami kuzyna. Co prawda kryła się w tym też pewna prawda, bo przecież ów magiczny mieszkaniec kojarzył się z dobrobytem i wysokim prestiżem domowników. Sytuacja astronoma prezentowała się jednak zupełnie inaczej. - Zaproponowałem mu dobrą emeryturę. Praca w kuchniach Hogwartu jest dobrym losem dla młodych i pełnych sił skrzatów, lecz w odpowiednim wieku przyda im się mniejsze natężenie bodźców - wyjaśnił, nie z powodu potrzeby tłumaczenia się, ale dla nasycenia ciekawości Sykesa, który na pewno w jakimś stopniu był zaintrygowany kwestią ich małego towarzysza. A o treści zagubionego listu mogli porozmawiać później... Skinął też głową, gdy kuzyn zasugerował przeniesienie rozmowy o sympozjum na później. Rozprawiać o tym mogli do woli, ale dopiero po wykonaniu zadania, dlatego też spytał o garboroga oraz rady Sykesa tyczące się unieszkodliwienia zwierzęcia. Znał się o wiele bardziej na magicznych stworzeniach i miał to we krwi, ale był ostrożny. Vane z zadowoleniem przyjął, iż drugi z czarodziejów sięgnął po zaproponowaną fiolkę i wspólnie mogli już operować w całkowitych ciemnościach bez zbędnego świecenia różdżkami w koszmarnych warunkach pogodowych. Niespecjalnie zauważył też pojedynek spojrzeń kuzyna ze swoim skrzatem, ale wiedział, że Śpioszek nie przepadał za większością — jeśli nie praktycznie wszystkimi — czarodziejami, którzy nie byli Jaydenem lub jego synami. Na szczęście jego pomoc nie była potrzebna przy obalaniu cierpiącego garboroga, co poszło kuzynom zaskakująco sprawnie. Kucający przy wielkim cielsku Vane mógł czuć buchające od magicznego stworzenia ciepło, jednak ile miało trwać, zanim całkowicie miało się wyziębić? - Czekaj. Pomogę - zapewnił kuzyna, idąc za nim i otwierając drzwi szopy, by ten mógł swobodnie przetransportować do wewnątrz wciąż ogłuszone zwierzę. Jayden tymczasem dość sprawnie zamknął za sobą wejście i otrzepując się z nadmiernego śniegu, skierował ku miejscu, gdzie został ułożony garboróg. Szopa, chociaż porządna, nie mogła być stuprocentowo szczelna, a temperatura wciąż była mocno poniżej zera. - Caeli fluctus - powiedział, sięgając ku transmutacji, by zwalczyć nieprzyjemny ziąb i zwiększyć szanse przeżycia dla rannego zwierzęcia. Momentalnie oboje z kuzynem mogli poczuć ustępowanie siarczystego, lodowatego podmuchu i zapewne zapanowało wewnątrz szopy kilka stopni na plusie. Niezbyt luksusowe warunki dla człowieka, ale zdecydowanie lepsze niż okropne igły wbijające się boleśnie w skórę. Garboróg miał też grubą warstwę tłuszczu, przez co na pewno miał lepiej znosić panującą pogodę — do tego ułożone na grzbiecie koce uspokajały w jakimś stopniu zaniepokojonego jego stanem profesora. - Myślisz, że przeżyje? - spytał, gdy wchodzili już do domu Everetta i zrzucali z siebie grube płaszcze. - Możesz wracać do domu, Śpioszku - wypowiedział także w przestrzeń, pamiętając o swoim małym pomagierze, a gdy ten się deportował — oczywiście z przypomnieniem profesorowi, że w razie czego zawsze mógł po niego zawołać — Vane skierował się ku ciepłej kuchni. Usiadł naprzeciw kuzyna, po czym skinął głową. - Spokojnie mogę sam sobie coś przyrządzić. Ty pisz ten list. Młody potrzebuje jak najsprawniejszej odpowiedzi - zauważył, wstając też i rozglądając się po kuchni kuzyna. - Gdzie masz jakieś zapasy? Przyrządzę nam coś skromnego - dodał, otwierając kolejne szafki bez większego wstydu. Podczas gdy eksplorował nowe miejsce, podjął urwany wcześniej temat sympozjum. - Ten zjazd naukowy, o którym ci mówiłem — odbędzie się w Shropshire. W Pałacu Zimowym. Znasz to miejsce? Zamek królewski na szczytach górskich? Szukam też chętnych do zaprezentowania swoich wykładów. Może byś się skusił? - zagadnął, po czym z zadowoleniem znajdując zapasy. - Co powiesz na chleb z pasztetem? - Nie było to nic wyszukanego, ale nie zamierzał też ograbiać i objadać kuzyna z jego spiżarki. Widział zresztą, że przygotował im już coś do picia. Nie czekając nawet na odpowiedź, Vane zajął się krojeniem chleba i wyszukiwaniem czystych talerzy pomiędzy męskim barłogiem. - A list, który do ciebie nie dotarł, tyczył się badań, które planuję. Mam już rozpisany plan działania, ale brakuje mi ludzi oraz czasu. Pewnie dopiero za dwa miesiące ruszylibyśmy z tematem. Bliskie są ci kwestie czarnych dziur? - Temat był stosunkowo świeży, a z tego co wiedział, Jareth nie był wielkim fascynatą astronomii. Mógł nie wiedzieć.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Doceniłem, że Jayden pomógł mi po raz kolejny, tym razem z ociepleniem zbitego z desek budynku – sam byłem nogą z transmutacji, pewnie gdybym spróbował podwyższyć temperaturę, która panowała w tymczasowym schronieniu młodego garboroga, podpaliłbym w ten sposób nie tylko szopę, ale i stojący opodal dom. Uparłem się jednak, by mimo rzuconego przez astronoma Caeli fluctus przynieść jeszcze jakieś koce, a później troskliwie opatulić nimi pogrążone w wywołanym magią letargu stworzenie; nie mogło się przecież wyziębić, jeśli miało wrócić do formy. Przez krótką chwilę milczałem, gdy kuzyn zadał mi swoje pytanie, bezpośrednie i uderzające w czuły punkt. Czy przeżyje? Nie miałem pewności, jeszcze nigdy nie znalazłem się w podobnej sytuacji, jeśli już przygarniałem jakieś zbłąkane, ranne zwierzęta, były one znacznie mniejsze i łagodniejsze od zajmującego niemalże połowę szopy garboroga. Z drugiej jednak strony – nie dopuszczałem do siebie myśli, by maluch mógł umrzeć. – Musi – odparłem w końcu, próbując wygiąć usta w pokrzepiającym uśmiechu, gdy już skończyłem otupywać oblepione śniegiem buty i pozbyłem zarzuconego na grzbiet płaszcza. We wnętrzu Gawry wciąż było zimno, wszak wybite przez intruza okno pozwoliło ciepłemu powietrzu ucieć, ba, na kuchennych blatach widać już było wodę, pozostałość po topniejącym puchu, dlatego nie zwlekałem z rozpaleniem w piecu. – Rana na boku, ta od szkła, nie wygląda na szczególnie głęboką... Ale przyjrzę się jej jeszcze bliżej. W tej chwili najważniejsze, żeby zapewnić mu odpowiednie warunki do wypoczynku. Ciepło. Jedzenie – wyjaśniłem powoli, jednocześnie krzątając się dookoła, to polewając alkoholu, to zbierając przybory niezbędne do skreślenia listu. Później planowałem zająć się uporządkowaniem tej części domu, osuszeniem mebli – teraz najważniejsze było obudzenie Evelyn i ściągnięcie jej co Lancashire. Na pewno będzie przeszczęśliwa, prawdziwy promyczek słońca. – Możesz? – powtórzyłem po kuzynie, gdy zaproponował, że sam zajmie się przygotowaniem czegoś do jedzenia. To było mi na rękę. Jeśli nie chciałem wprawić Despenser w furię, albo pominąć jakiekolwiek istotnego szczegółu, powinienem skupić się na tym, co musiałem napisać. I w jakiej formie. – Byłoby super... W tamtej szafce powinieneś znaleźć rzeczy na kanapki – odparłem, wychylając się przy tym na krześle, wskazując dzierżonym w dłoni piórem konkretny mebel. Nagle zaburczało mi w brzuchu, głośno i wyraźnie. Czy ja w ogóle jadłem kolację? Nie pamiętałem. Kiedy Jarvis spędzał czas u dziadków, niekiedy zapominałem o tak przyziemnych potrzebach, w pełni oddając się pracy; przygotowanie jednego talizmanu wymagało godzin wysiłków i niezwykłej precyzji. Mimo to najpierw pociągnąłem z wyszczerbionej szklanki nalanego do niej miodu, i dla odwagi, i dla ratunku przed chłodem, na co wzdrygnąłem się niemalże od razu. Evelyn... Pewnie już śpisz... No a co niby miałaby robić o tej porze? Tak, to jedyny rozsądny pomysł. Zechcesz mi urwać łeb przy samej dupie... Nie, wróć. Nie chciałem jej przecież zirytować, urazić czy cokolwiek. Ostatnie dwa słowa skreśliłem zamaszystym ruchem, nie zamierzałem jednak szukać nowego skrawka pergaminu i zaczynać od nowa. – Na gacie Grubego Mnicha, sam nie wiem, czy jak przeczyta ten list, to nie postanowi tu przylecieć tylko po to, by wepchnąć mi go do gardła – mruknąłem w skupieniu i to skupieniu tak wielkim, jak gdybym dopiero uczył się pisać. – Ale właśnie, dobrze, że wracasz do tego tematu... – Wzniosłem wzrok znad chybotliwego, oświetlonego ciepłym blaskiem stolika, odnajdując nim sylwetkę towarzysza. – Pałac Zimowy? Hm... Słyszałem o nim, kiedyś, ale nigdy mnie tam nie było. Zakładam, że będę musiał być, no wiesz... – Skrzywiłem się lekko, mierzwiąc dłonią fryzurę. – Elegancki? – Wybrzmiało to niemalże jak największa z możliwych obelg, lecz przecież co miałem poradzić, nie dla mnie sztywne, krochmalone szaty i wytworne kołnierzyki. Nawet za czasów Hogwartu ledwie wytrzymywałem z krawatem pod szyją. – Co, ja? Niee, daj spokój. Nie sądzę, żeby mój wykład przypadł komukolwiek do gustu. No może Jade, bo ma nie tylko łeb na karku, ale i nie razi jej moje zachowanie... – Wzruszyłem ramionami; przecież to grono naukowców wywiozłoby mnie stamtąd na taczce. – Znalazłeś już jakichś chętnych? I czy jesteś gotowy do swojej prezentacji? – To były dużo ważniejsze pytania. Domyślałem się, że organizacja sympozjum była dla niego niezwykle istotna, nie musiał o tym mówić. I pewnie pomagała odsunąć myśli od tragedii, która spotkała go, cóż, wcale nie tak dawno temu. Chciałem, żeby wszystko poszło zgodnie z jego planem. – Chleb z pasztetem brzmi wspaniale – potwierdziłem, dopisując kilka kolejnych słów do swojego listu. Zmarszczyłem brwi, rozważając wszelkie za i przeciw. I wtedy olśniło mnie, chyba wiedziałem już, jak obłaskawić bestię. – Widziałeś tam może pudełko fasolek? Wydawało mi się, że trzymamy jakieś na czarną godzinę i ta godzina chyba właśnie wybiła... – wtrąciłem się, a uśmiech sam wystąpił mi na usta. Ależ ja byłem sprytny, czasem. Zaraz jednak spróbowałem skupić się na kolejnym poruszonym temacie, badania wymagały nieco większej powagi. Również dlatego, że nie odpisałam na wspomniany list i wciąż było mi z tego powodu głupio, nawet jeśli wiadomość zaginęła w jakiejś śnieżycy, nie zaś w mojej szufladzie. – Eee... Czarne dziury? Wychodzi na to, że jest mi dość daleki. Ale powiedz mi, o co chodzi. Jeśli będę mógł pomóc, z chęcią to uczynię. – Szybko zreflektowałem się i zaoferowałem pomoc. Może nie był ze mnie żaden naukowiec, lecz lubiłem nowe wyzwania.
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
« Jest jeden aspekt, pod którym zwierzęta przewyższają człowieka – ich łagodne, spokojne cieszenie się chwilą obecną. »
Nie byłby sobą, gdyby nie wspomógł kuzyna. Może i nie utrzymywali przez całe swoje życie żywego kontaktu, lecz nie oznaczało to, że nie byli tam, gdy potrzebowali siebie nawzajem. Nawet z tak drobną rzeczą jak ocieplenie szopy. Chociaż tyle mógł zrobić — nie znał się przecież na magicznych stworzeniach i to nie jego dom został zdewastowany przez przerażonego garboroga. Żałował więc, że mógł zrobić jedynie tak mało. Nie zamierzał jednak tak po prostu czekać wewnątrz budynku, gdy Jareth miał zajmować się rannym zwierzęciem. Może i był naukowcem, ale zdecydowanie umiał jeszcze czarować i nie pozwolił odsunąć się kuzynowi. Przy okazji miał też możliwość sięgnięcia po ostatnio coraz częściej praktykowaną przez siebie transmutację i najwyraźniej trudy się opłaciły. Zaklęcie rzucone podręcznikowo rozgrzało drewno różdżki, powodując przyjemną falę orzeźwienia u właściciela, by zaraz później opanować otoczenie oraz wnętrze pozbijanej z desek konstrukcji. Czy była to kwestia wrodzonych predyspozycji czarodzieja, czy różdżki — Jayden nie potrafił tego stwierdzić, chociaż transmutacja wydawała się iść mu o wiele łatwiej, pomimo bycia nazwaną najtrudniejszą z dziedzin magicznych. - Przynajmniej się nie ruszy jeszcze długie godziny, to pozwoli ranom zakrzepnąć. I nie powinno pogorszyć jego stanu - dodał, gdy znaleźli się już w domu. Co prawda nie był do końca pewien, czy faktycznie miało to pomóc, ale był synem uzdrowiciela i przyjacielem uzdrowicielki — nasłuchał się o tych kwestiach wystarczająco. Do tego nie zamierzał specjalnie obarczać kuzyna dodatkowymi czarnymi myślami. I tak widział, że przejmował się tym biednym kaszalotem, który zrujnował mu salon. W którym notabene siedzieli. Nawet się nie zastanawiał, tylko skierował koniec różdżki w stronę rozbitego szkła. - Reparo - mruknął cicho, by później spojrzeć na śnieg, który zdążył już napadać do wnętrza domu i zaczął się topić. - Evanesco. - Gdy jego kuzyn rozpalał w kominku, Jayden zajmował się resztą porządków, korzystając także z okazji, by samemu się rozgościć. Wiedział także, że Jareth nie miał mieć mu za złe podjętych działań. Sam też zaczął przygotowywać coś do jedzenia, pozwalając w międzyczasie kuzynowi pisać list. Na chwilę też umilkł, co spowodowało, że astronom zerknął ze dwa razy przez ramię na skupionego nad pergaminem mężczyznę. Vane nie raz widział podobny wyraz twarzy — jego kuzyn wyglądał wszak tak, jakby co najmniej pisał egzamin decydujący o jego życiu. Słysząc słowa swojego towarzysza, uniósł jedynie brwi w rozbawieniu. - Jest aż taka straszna? - podpytał, ruchem zaklęcia każąc sztućcom oraz talerzom pojawić się na stole. Zakładam, że będę musiał być, no wiesz... Elegancki?
- Odrobinę - odparł zaraz, wcale nie ukrywając się z szerokim uśmiechem. Nie musiał się też odwracać do kuzyna, by ten wiedział, jaki grymas gościł na twarzy astronoma. - Nigdy nie przestanę cię zachęcać, bo w końcu jeśli nie spróbujesz, to się nie dowiesz - zauważył, nie przejmując się odmową występu, ale także rozumiał, dlaczego jego kuzyn nie chciał się w to mieszać głębiej. Sykesowie różnili się od Vane'ów i woleli egzystować razem z naturą oraz przyrodą bez wielkich frazesów. Vane'owie sięgali wszak dalej chętnie i odważnie, łamiąc nie raz tematy tabu i nie przejmując się nakierowaną na nich uwagą bądź krytyką. Jak wielu przed nim Jayden był rozpoznawalną twarzą i żył wedle tych zasad. Sykesowie raczej unikali wielkiego światła. - Mam kilka osób, a moje wystąpienie... Cóż. Pisze się powiedzmy - mruknął, chociaż wcale nie spuścił z tonu. Miał tyle na głowie, że jeszcze całego nie przeanalizował. Znał fragmenty, strukturę, lecz samą formę zapewne miał dopieścić tuż przed prelekcją. W końcu nie organizował tego sympozjum jedynie po to, aby kąpać się w swoim sukcesie. Był kimś, kto parł naprzód i zmierzał ku rozszerzaniu, kultywowaniu zasad prawa naturalnego bez względu na dyskomfort napotkany na swej drodze. Miał ich spotkać jeszcze wiele, lecz jak do tej pory młody profesor radził sobie z nimi bez większych ofiar. Zaraz jednak temat powrócił do tajemniczej Evelyn. - Czekaj. Coś widziałem. Chcesz ją przekupić słodyczami? - spytał, równocześnie przeszukując szafkę, w której, zdawało się, widział jakieś pstrokate opakowanie. W końcu jednak miał ją w dłoniach i rzucił Jarethowi, by zaraz też zebrać przygotowane kanapki i postawić na stole. Dopiero wówczas opadł naprzeciwko Sykesa, przyglądając mu się dość uważnie. Milczał jakiś czas, zastanawiając się, czy aby nie podpytać go o tę Evelyn, ale rozmyślił się. Zamiast tego po prostu wziął kawałek chleba w dłoń i zaczął opowiadać o teorii czarnych dziur.
zt Jayden
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Oby tak było – zgodziłem się z Jaydenem, gdy wskazał na zalety ogłuszenia nieproszonego gościa; to faktycznie powinno pomóc, w pewien sposób. Zwykle zajmowałem się innymi aspektami opieki nad magicznymi stworzeniami, dbałem o ich wygodę czy karmiłem, nie czując się szczególnie pewnie w temacie samego oceniania, a później opatrywania ran. Zresztą, czym innym było doglądanie niegroźnych lunaballi czy lelków wróżebników, do których mogłem się w miarę swobodnie zbliżyć, a czym innym – tak dużego, a przy tym niebezpiecznego zwierzęcia jak garboróg. Gdyby tylko się wybudził, spróbował wydostać z szopy... Albo gdyby jego tropem przybyła tu matka... Podejrzewałem jednak, że już po prostu nie żyła lub była w bardzo złym stanie – dlatego błąkał się zupełnie sam, bez żadnego dorosłego osobnika, który chciałby się o niego zatroszczyć. Na pewno jednak nie był jedynym przedstawicielem swojego gatunku, którego głód przygnał aż tutaj. – Szkoda, że nie zdołaliśmy go najpierw nakarmić... Musi być naprawdę osłabiony... Ale zajmę się tym, kiedy już wstanie – dodałem po chwili zadumy; nie powinienem odpływać myślami za daleko, zamartwianie się mogło jedynie utrudnić poradzenie sobie z tym problemem. Pozwoliłem sobie na ostatnie bolesne westchnienie, zapewne dość kontrastujące z moim typowym wizerunkiem, z uśmiechem wiecznie przyklejonym do ust, po czym ruszyłem do tej części pomieszczenia, która pełniła funkcję kuchenną. – Widać, że masz doświadczenie – skomentowałem wprawne ruchy kuzyna, gdy ten to scalał potłuczone przy okazji szklanki, to osuszał połyskujący w blasku lamp blat; dzieci może wciąż miał małe, lecz podejrzewałem, że potrafiły już swoje narozrabiać. Dzięki naszym wspólnym wysiłkom szybko, szybciej niż się tego spodziewałem, wnętrze Gawry wróciło do względnej normy.
Jedynie kątem oka obserwowałem dalsze poczynania gościa, próbując skreślić swój list nie tylko szybko, ale i w taki sposób, by jego adresatka miała ochotę opuścić ciepłe, bezpieczne schronienie i wybrać się na nocną wycieczkę do odległego Lancashire. – Nie jest straszna, po prostu wolałbym jej nie denerwować... – wymruczałem pod nosem, przelotnie garbiąc ramiona, spinając mięśnie. Nie bałem się jej nawet teraz, kiedy znałem prawdę. Próbowałem jednak nie wyobrażać sobie, co miało się z nią stać ledwie za kilka dni, kiedy nadejdzie pełnia. Dopiero w chwili, w której powrócił do tematu sympozjum, oderwałem się od w miarę schludnego – pokreślonego tylko w jednym miejscu! – skrawka pergaminu i zawiesiłem pióro w powietrzu. Naprawdę musiałem wygrzebać z dna kufra tę galową, uwierającą pod pachami szatę...? Jęknąłem cicho, z zawodem, przelotnie odchylając głowę i szukając wzrokiem sufitu. – Okropność. Ale chcę, żebyś wiedział, że dla ciebie jestem zdolny do takiego poświęcenia... Oczywiście, o ile gdzieś nie zapodziałem tamtych szmat... – Bo w tej chwili nie byłem sobie w stanie przypomnieć, czy przypadkiem nie spaliłem ich po ostatniej okazji. Spęd naukowców, tych mniej i bardziej zasłużonych, a już zwłaszcza spęd, które odbywał się w pałacu, brzmiał jednak poważnie. Musiał wymagać nienagannej prezencji. Zaś ostatnie, na czym mi zależało, to wprawić kuzyna w zakłopotanie swoim odzieniem. Czy w ogóle zostałbym wpuszczony do środka? Mógł wysłuchać jego prelekcji, gdybym nie wcisnął się w ten niepraktyczny strój? – Nie poddajesz się, co? – Uniosłem wyżej brwi, a kąciki ust złożyły się w uśmiechu, gdy Vane oświadczył, że nigdy nie przestanie mnie zachęcać do wygłoszenia jakiegoś wykładu. Miał chyba więcej wiary w moje możliwości niż ja sam. A może po prostu chciał się ze mnie kiedyś pośmiać. – Powiedzmy? Nie zostało ci jakoś bardzo dużo czasu, ale wierzę, że zdajesz sobie z tego sprawę – mruknąłem, dopisując kilka kolejnych słów do mojej jakże ryzykownej wiadomości. – Cieszę się jednak, że znalazłeś chętnych. Oby tylko nie zrezygnowali w ostatniej chwili. – Czasy mieliśmy niepewne, najeżone potencjalnymi pułapkami. Wszystko zależało od tego, kto wyraził chęć wystąpienia na sympozjum. – Tak, właśnie tak – oświadczyłem bez śladu wstydu, odnajdując wzrokiem tęczówki kuzyna; oczywiście, że zamierzałem przekupić Evelyn. Może dzięki temu nie będzie aż tak zła. Prawda...? – Całe szczęście, że fasolkowy potwór nie pożarł ich, kiedy nie patrzyłem – dodałem jeszcze, oczywiście mając na myśli mojego syna. – Już kończę... I zamieniam się w słuch – oświadczyłem, składając na dole skrawka papieru zamaszysty podpis. Kilka minut później, kiedy już posłałem Freyę w świat, wróciłem do stołu, chwyciłem w dłoń kanapkę z pasztetem i poświęciłem całą uwagę temu, co Jayden chciał mi powiedzieć. Czarne dziury, naprawdę? Co on znowu kombinował? I czy naprawdę mogłem mu z tym tematem pomóc?
| zt
Jedynie kątem oka obserwowałem dalsze poczynania gościa, próbując skreślić swój list nie tylko szybko, ale i w taki sposób, by jego adresatka miała ochotę opuścić ciepłe, bezpieczne schronienie i wybrać się na nocną wycieczkę do odległego Lancashire. – Nie jest straszna, po prostu wolałbym jej nie denerwować... – wymruczałem pod nosem, przelotnie garbiąc ramiona, spinając mięśnie. Nie bałem się jej nawet teraz, kiedy znałem prawdę. Próbowałem jednak nie wyobrażać sobie, co miało się z nią stać ledwie za kilka dni, kiedy nadejdzie pełnia. Dopiero w chwili, w której powrócił do tematu sympozjum, oderwałem się od w miarę schludnego – pokreślonego tylko w jednym miejscu! – skrawka pergaminu i zawiesiłem pióro w powietrzu. Naprawdę musiałem wygrzebać z dna kufra tę galową, uwierającą pod pachami szatę...? Jęknąłem cicho, z zawodem, przelotnie odchylając głowę i szukając wzrokiem sufitu. – Okropność. Ale chcę, żebyś wiedział, że dla ciebie jestem zdolny do takiego poświęcenia... Oczywiście, o ile gdzieś nie zapodziałem tamtych szmat... – Bo w tej chwili nie byłem sobie w stanie przypomnieć, czy przypadkiem nie spaliłem ich po ostatniej okazji. Spęd naukowców, tych mniej i bardziej zasłużonych, a już zwłaszcza spęd, które odbywał się w pałacu, brzmiał jednak poważnie. Musiał wymagać nienagannej prezencji. Zaś ostatnie, na czym mi zależało, to wprawić kuzyna w zakłopotanie swoim odzieniem. Czy w ogóle zostałbym wpuszczony do środka? Mógł wysłuchać jego prelekcji, gdybym nie wcisnął się w ten niepraktyczny strój? – Nie poddajesz się, co? – Uniosłem wyżej brwi, a kąciki ust złożyły się w uśmiechu, gdy Vane oświadczył, że nigdy nie przestanie mnie zachęcać do wygłoszenia jakiegoś wykładu. Miał chyba więcej wiary w moje możliwości niż ja sam. A może po prostu chciał się ze mnie kiedyś pośmiać. – Powiedzmy? Nie zostało ci jakoś bardzo dużo czasu, ale wierzę, że zdajesz sobie z tego sprawę – mruknąłem, dopisując kilka kolejnych słów do mojej jakże ryzykownej wiadomości. – Cieszę się jednak, że znalazłeś chętnych. Oby tylko nie zrezygnowali w ostatniej chwili. – Czasy mieliśmy niepewne, najeżone potencjalnymi pułapkami. Wszystko zależało od tego, kto wyraził chęć wystąpienia na sympozjum. – Tak, właśnie tak – oświadczyłem bez śladu wstydu, odnajdując wzrokiem tęczówki kuzyna; oczywiście, że zamierzałem przekupić Evelyn. Może dzięki temu nie będzie aż tak zła. Prawda...? – Całe szczęście, że fasolkowy potwór nie pożarł ich, kiedy nie patrzyłem – dodałem jeszcze, oczywiście mając na myśli mojego syna. – Już kończę... I zamieniam się w słuch – oświadczyłem, składając na dole skrawka papieru zamaszysty podpis. Kilka minut później, kiedy już posłałem Freyę w świat, wróciłem do stołu, chwyciłem w dłoń kanapkę z pasztetem i poświęciłem całą uwagę temu, co Jayden chciał mi powiedzieć. Czarne dziury, naprawdę? Co on znowu kombinował? I czy naprawdę mogłem mu z tym tematem pomóc?
| zt
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Żar, lejący się z nieskazitelnie błękitnego nieba, rozwarstwił się na znajomym terytorium. W dość szybkim tempie, odznaczył swe rozgrzane piętno, wysuszając pobliskie, drobne zbiorniki wodne, ziemię uprawną, piaszczyste drogi – wypalając żółtawe, wyjałowione dziury, wyciągające trawiasty barwnik z nieco zmarkotniałej trawy. Długie, rozświetlone wiązki nazbyt dumnego słońca, przebijały się przez każdą, najmniejszą wręcz szczelinę, opadając na rozłożyste liście i przydługie ździebła. Nagrzewały mieszkalne budowle okryte niskojakościową blachą, lub prowizoryczną słomą. Wywoływały częste pożary, dokładające kolejnego cierpienia, dla niewinnych i nieświadomych jednostek. Nieruchome powietrze, zatrzymane w jednym miejscu, nie dodawało otuchy. Kojący wiatr, zapomniał o odległych terenach przegrzanych Wysp Brytyjskich, dopuszczając niemożliwe – rekordowe amplitudy. Świat rozlewał się pod wpływem nadmiernego ciepła, nie potrafiąc poradzić sobie z kolejnymi anomaliami – tym razem, tymi prawdziwymi. Nie notowano pokaźnych zbiorów, pierwszych plonów, naznaczonych złocistą słodkością, nadmierną ilością, czy odpowiednim rozmiarem. Roślinny rynek, cierpiał niedostatek, podnosząc ceny, sprowadzając składniki o marnej, wątpliwej jakości. Sztuczność ów okazów, ukazywała się na pierwszym planie prezentowanego stoiska, kuszącego potencjalnego klienta, czy typowego handlarza. On sam odczuł to na własnej skórze, gdy po raz kolejny, zaopatrując się w standardowe zakupy, powrócił z o wiele uboższymi zasobami. Na terenach Lancashire pojawił bardzo wczesnym rankiem. Sen, zabrany przez nieokiełznane, nocne mary, nie oddawał odpowiedniego wytchnienia. Ciemne cienie rysowały się pod granicą oczodołu, kontrastując z mocno opaloną twarzą. Przyjemny chłód lipcowego ranka, muskał odkrytą szyję, gdy ze skupioną miną, przechadzał się wybetonowaną, nadmorską alejką, usłaną mnogością żwirowych kamieni i niezreperowanych usterek. Z ogromną uwagą, pieczołowitością ruchu, poszukiwał kilku odmian świeżych ziół, przywożonych prosto z dalekiego Wchodu. Ilość wystawców, nie była zbyt pokaźna – malutkie stragany, postawione przy samiutkim brzegu, oferowały podstawowe zaopatrzenie, z wyraźnie podniesioną ceną. Przez ostatnią godzinę, ciągnąc za sobą ciężką, skórzaną torbę, zdążył zakupić jedynie, kilka sadzonek japońskiej werbeny oraz nasion hyzopu. Westchnął cicho, podczas gdy rozemocjonowany pracownik, pakował zakupione okazy. Z bólem serca przekazał zawyżoną liczbę monet, zastanawiając się nad konkretnym planem działania. Odbierając zakupy, postanowił nie wracać do tymczasowej noclegowni. Przechodząc w głąb terenu, w pobliżu najbliższego miasta, zadecydował, aby na własną rękę rozejrzeć się za dodatkowymi zleceniami. Ciało, domagało się natychmiastowego pożywienia, dlatego też wyjątkowo, wstąpił do najbliższej piekarni o zielonym szyldzie, prosząc o kawałek ziarnistego chleba oraz kubek czarnej, długo parzonej herbaty. Szykował się do wizyty, którą odkładał w czasie, zdecydowanie zbyt długo. Mężczyzna, którego nie widział latami, zezwolił na odwiedziny i drobną przysługę. Czy będzie w stanie, stanąć przed nim w pełni swych sił? Pokazać się tak, jak prezentował się przed laty? W krasie męskiej energii, z wyprostowanymi plecami, pasją rozświetlającą błękitne tęczówki. Czy mógł zaoferować mu wystarczającą wartość? Unikał ludzi. Podczas krótkiego wytchnienia, podświadomość powróciła do bolesnych wspomnień, odnawiając zbyt żywe odczucia. Wyrazisty smutek, głębokie rozżalenie, poczucie samotności i niezrozumienia. Ból przeszywający wszystkie kończyny – permanentny, nieprzegnany, przywołujący był tak prawdziwy, obecny, stając się zaakceptowaną codziennością. Próby poskładania wszystkiego w całość, kończyły się nieprzewidzianym fiaskiem. Nie miał już motywacji, polotu do działania. Dni przeżywane na pamięć, bywały uciążliwe – pasowały do smaku cierpkiego napoju, pozostawiającego gorzki posmak na języku, ciemny nalot na wysuszonych wargach.
Bujna gęstwina pobliskiego lasu, zachwyciła swym niemożliwym pięknem. Zaprosiła między strzeliste gałęzie, wyciągnięte ku świetlistej kuli. Mnogość odcieni najpiękniejszej zieleni, falowała przed przymrużonymi oczami, a stopy, zatapiały się w delikatności dobrze znanego mchu. Nietypowy zagajnik, rządził się własnymi prawami – i choć ślady suszy, nie ominęły tak indywidulanego ekosystemu, widać było jak przyroda zwalcza ów niedogodności. Podniesiona wilgotność, osiadała na męskim ciele: skręcała czarne kosmyki, skrapiała czoło, zezwoliła na rozpięcie kilku guzików, cienkiej, lnianej koszuli. Niemalże topił się w skomplikowanej plątaninie zapachów oraz różnorakich dźwięków. Słyszał szmer zbyt śmiałej zwierzyny, rozpoznawał ingrediencje, które za często, zatrzymywały go w jednym miejscu. Zrzucając tobołek, dotykał wtedy okrągłych liści, pierwszych kwiatów, podłużnych łodyg, godnych wykorzystania. Cichy szum, podnosił wibrację, wprawiając w lepszy, nieco halucynogenny nastrój. Droga wydawała się prosta. List, skreślony przez gospodarza, trzymany w prawej dłoni, skrywał kręte tajemnice wyznaczonej ścieżki z określonymi, charakterystycznymi punktami. Systematycznie, mijał każde z nich, gubiąc się kilkukrotnie. Na szczęcie, po jakimś czasie, dotarł do powalonego, bukowego truchła. Pień obrośnięty rozcapierzonymi mackami, nikł w gąszczu pnączy, roślinnych pasożytów, jak i małych grzybów. Z ochotą usiadł na części, obgryzionej przez tutejszego mieszkańca, zrzucił torbę i przymknął oczy w spokojnym oczekiwaniu. Rozluźnił się, wyciszył myśli, wystawił twarz, łapiąc pojedynczy, zagubiony promień. Kochał lato. Zbyt dobrze odnajdywał się w okrutnie wysokiej temperaturze, doświadczanej podczas, wieloletnich, pustynnych przepraw; misji łamaczy klątw. Ostre słońce, przytłaczające duchota, była dla niego czymś normalnym. Skóra, reagowała w błyskawicznym tempie, wydobywając ciemny, wręcz nietutejszy barwnik. Idąc za ów myślami, rozchylił materiał koszuli, aby przyjąć przelotne podmuchy. Czekał. Towarzysz powinien zjawić się tu, lada chwila.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Spodziewałem się gościa, a to z kolei oznaczało, że wszelkimi zaplanowanymi na ten dzień obowiązkami musiałem zająć się przed jego przybyciem. Miało to swoje plusy, nieco lżej było uwijać się przy robocie o poranku, gdy słońce jeszcze nie stało w zenicie, a poza tym – nie chciałem gdybać, w jakim stanie ducha i ciała skończymy nasze spotkanie z Rineheartem. Bardzo możliwe, że rozmowę umili nam alkohol, albo i nawet diable ziele, zależnie od preferencji dawno nie widzianego Vincenta, a skoro tak, to popołudnie miało upłynąć na błogim lenistwie, nie zaś sprzątaniu szopy czy wyprawach w interesach. Cieszyła mnie ta myśl; ostatnie dni zlewały mi się w jedno, dużo czasu spędzałem w Szkocji, krążąc po całym terenie hodowli, zajmując nie tylko zwierzęcymi podopiecznymi Despenser, ale i tymi, których skierował do niej Jayden. Musiałem mieć oczy dookoła głowy, jednocześnie podawać aetonanom paszę czy naprawiać ogrodzenia oraz pilnować, by młodzi czarodzieje nie pozwolili sobie na choćby chwilę nieuwagi, nie pobłądzili, nie zrobili krzywdy ani sobie, ani koniom. A przecież później wracałem do domu, by zająć się Jarvisem, garborogiem Wilfredem, a późnym wieczorem – może i nawet zleceniem na kolejny talizman. Potrzebowałem więc takich momentów, niosących namiastkę spokoju i wytchnienia, wbrew temu wszystkiemu, co działo się dookoła; od tak dawna, że czasem zapominałem już o dramatach, które musiały rozgrywać się dzień w dzień, jeśli nie za sprawą głodu, biedy i chorób, to korzystających z zamieszania łupieżców. Jak radził sobie Rineheart? Dopóki nie ujrzałem listów gończych z podobizną jego ojca, nie pamiętałem, że parał się on tropieniem czarnoksiężników; a przynajmniej do czasu, aż Ministerstwo nie rozpadło się, a aurorzy odeszli z jego struktur. Cyrk na kółkach. Tak czy inaczej, krew nie woda, nazwisko jasno wskazywało na powiązania Vincenta z jakże groźnym terrorystą – jak więc żyło mu się teraz w Anglii? Konsekwentnie unikał rozgłosu, trzymał na uboczu, by nie ściągnąć na siebie uwagi władz...? Cóż, już niebawem miałem się przekonać. Dotarcie do samej Gawry nie należało do najłatwiejszych zadań, co wcale mi nie przeszkadzało, wprost przeciwnie, lokalizacja chaty zapewniała nam spokój i względne bezpieczeństwo. Z tego powodu obiecałem, że po niego wyjdę; w liście opisałem drogę, którą powinien dotrzeć na rozwidlenie ścieżek przy powalonym buku, stamtąd zaś mieliśmy ruszyć ku domostwu razem, ramię w ramię, korzystając z kilku ledwie widocznych w gęstwinie skrótów. Kiedy w końcu pokonałem ostatni zakręt, wychynąłem zza pnia rozłożystego drzewa, dawny kompan już na mnie czekał. I, cóż, wyglądał na więcej niż rozluźnionego; przymykał oczy, grzejąc się w pojedynczych promieniach słońca niczym wiecznie spragniony ciepła kocur, prezentując przy tym opaloną już skórę. – Nie śpij, bo cię okradną – odezwałem się głośno; nie wierzyłem, bym miał go zaskoczyć, musiał słyszeć stawiane wśród leśnej ściółki kroki, szeleszczące pod mym naporem liście krzewów. – Kopę lat, Rineheart. – Skróciłem dzielącą nas odległość, by podać mu dłoń, pomóc wstać z przewalonego drzewa, a następnie bez choćby cienia zawahania rozłożyłem ramiona, chcąc uścisnąć go w ramach przywitania. – Widzę, że jakoś sobie poradziłeś. Brawo. Na szczęście już niedaleko, będziemy na miejscu zanim się obejrzysz. W międzyczasie może opowiesz mi, gdzie cię wywiało, że wracasz z takim kolorem skóry, hm? – I mnie daleko było do bladości, zbyt dużo czasu spędzałem na dworze, by tego uniknąć, jednak przy panu podróżniku wyglądałem jak najbielsza ze szlachcianek, które przecież słońca obawiały się niczym ognia.
Tak jak obiecałem, ledwie kwadrans później wkraczaliśmy już na polanę, gdzie dawien dawno postanowiłem wznieść dom; niewielki, drewniany, lecz do szczęścia nie potrzebowałem przecież luksusów, a dachu nad głową. I bliskości natury. – Witam w Gawrze. Podejrzewam, że z uwagi na ten ukrop usadowimy się w środku, ale gdybyś wolał rozłożyć się na trawie, to też brzmi jak całkiem dobry plan... Chociaż może najpierw powinniśmy skupić się na tym, co cię tu do mnie sprowadziło, co? – Bo przecież nie skreślił tego listu wiedziony jedynie tęsknotą; miał do mnie sprawę, z którą obiecałem mu pomóc, a którą może lepiej było zająć się, kiedy jeszcze byliśmy trzeźwi i względnie skupieni.
Tak jak obiecałem, ledwie kwadrans później wkraczaliśmy już na polanę, gdzie dawien dawno postanowiłem wznieść dom; niewielki, drewniany, lecz do szczęścia nie potrzebowałem przecież luksusów, a dachu nad głową. I bliskości natury. – Witam w Gawrze. Podejrzewam, że z uwagi na ten ukrop usadowimy się w środku, ale gdybyś wolał rozłożyć się na trawie, to też brzmi jak całkiem dobry plan... Chociaż może najpierw powinniśmy skupić się na tym, co cię tu do mnie sprowadziło, co? – Bo przecież nie skreślił tego listu wiedziony jedynie tęsknotą; miał do mnie sprawę, z którą obiecałem mu pomóc, a którą może lepiej było zająć się, kiedy jeszcze byliśmy trzeźwi i względnie skupieni.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Kuchnia z salonem
Szybka odpowiedź