Wydarzenia


Ekipa forum
Salon
AutorWiadomość
Salon [odnośnik]22.10.22 21:59

Salon

Przestronny, mocno doświetlony i przede wszystkim przytulny salon. Serce domu w którym dzieje się życie. To nie w gabinecie, a właśnie tu przyjmowana jest większość wydawców, jak i zwyczajowych gości. Ogromne okno umożliwia widok na przepiękne, całosezonowe rośliny zielone, które rosną w zastraszającym tempie, tworząc niesamowity efekt wizualny. Na dwóch przeciwległych ścianach znajdują się regały wypełnione książkami. Tu i ówdzie z sufitu pokrytego malowidłami zwisają rośliny. Umeblowanie w pierwszej chwili wygląda chaotycznie, lecz każdy element został starannie dobrany z uwagi na sentyment, choćby fotele sprowadzone zostały bezpośrednio z posiadłości we Francji. Stolik mało kiedy jest pusty, zazwyczaj znajdują się na nim rysopisy, bądź niedokończone szkice właścicielki domu.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Salon Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Salon [odnośnik]22.10.22 22:00
12 czerwca
Pod ciężkim płaszczem deszczu szedł w stronę domu, o którym wspomniał woźnica. W stronę drzwi, które określił jako „nijakie, ale chyba ciemnozielone”, w stronę okien, tych maleńkich, z przodu domu, w których zobaczył lekkie, bielutkie firanki, i również w stronę tego większego, magicznie najwyraźniej rozsuniętego na niemal całą szerokość salonu, do którego słońce mogło wpadać całą swoją mocą. Gdy służący mu o opowiadał o budynku, stwierdził, że to do niej bardzo pasuje - przestrzeń w pełnym tego słowa znaczeniu. Zapraszała w ten sposób do siebie nie tylko słońce i jego ciepło, ale i okolice Doliny Godryka, zwierzęta pomykające z gęstą zieleń, wiatr szarpiący drzewami i krzewami, chmury napływające nad miasteczko. Pasowało to do niej. I wcale nie dziwił się, że wybrała akurat to miejsce, jednocześnie z dala i blisko ludzi, blisko domów skotłowanych w dole, gdzieś poza i w zasięgu wzroku.
Stanął na rozdrożach dróg i obejrzał się za siebie, sprawdzając, czy ciemna peleryna narzucona na plecy, z kapturem narzuconym na głowę, jest wystarczającą ochroną przed oczami, których nie chciał, by go zobaczyły. Zostawiał Dunster Castle z wymówką podróży do rezerwatu z pilnego powodu - zostawił taką wiadomość u skrzatki i służącej, prosił, by bez zapytania nie niepokoić lady Abbott, bo nerwy są jej zupełnie niepotrzebne. Nie wiedział, ile dokładnie dał sobie w ten sposób czasu, spodziewał się, że może nie więcej niż godzinę. Ale musiał. Musiał sprawdzić, czy faktycznie to ona krążyła z Melpomene po ogrodach, choć pewny był, że tak; musiał upewnić się, czy to jej włosy powiewały razem z wiatrem, czy to one zahaczały o czarne rzęsy i czy tęczówki, które za tymi rzęsami się skrywały, faktycznie były tak zielone, jak je zapamiętał.
Serce zabiło mu mocniej, gdy podjął prostą drogę w kierunku domu; zaraz otarł kolejne krople deszczu z twarzy i dłoni, po czym wyjął z kieszeni płaszcza różdżkę, prostą inkantacją tworząc w swoich rękach bukiet piwonii. To była jego pierwsza myśl, gdy sądził, że to właśnie ku niej zmierza. Różowe, otulone swoimi płatkami piwonie, część z nich była jeszcze nierozkwitnięta, ale nie był pewien, czy magiczne rozkwitną, czy może zwiędną za kilka godzin. Kiedyś opowiadał mu o tym Laurence, bo transmutacja nigdy nie była jego mocną stroną, ale dziś już nie pamiętał. Stanął przed tymi „nijakimi, ale chyba ciemnozielonymi” drzwiami i uniósł dłoń zaciśniętą w pięść. Zawahał się.
Naprawdę powinien? Nie, oczywiście, że nie. Masz żonę. Wtedy też ją miałeś, Rhennardzie.
Myśli kotłowały się pod gęstymi włosami, nie mógł ich przegonić. Ale skoro już zaszedł taką stronę, po co wracać?
Zapukał kilka razy i wziął głęboki wdech, kwiaty chowając za plecami. Jeśli to jednak tylko iluzja, ktoś wyjątkowo mocno podobny do niej, płatki opadną z braku podtrzymywanej ich magii, a on przeprosi i wróci do pałacu. Do żony. Do obowiązków. Do bycia, cholera, odpowiedzialnym.



gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił




Ostatnio zmieniony przez Rhennard Abbott dnia 20.11.22 17:13, w całości zmieniany 1 raz
Rhennard Abbott
Rhennard Abbott
Zawód : opiekun w rezerwacie znikaczy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
turn gold to sand
let night be done

OPCM : 10 +5
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11085-rhennard-abbott#341563 https://www.morsmordre.net/t11149-remus https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f204-dolina-godryka-norton-avenue-dunster-castle https://www.morsmordre.net/t11287-skrytka-bankowa-nr-2423#347035 https://www.morsmordre.net/t11286-rhennard-abbott#347022
Re: Salon [odnośnik]25.10.22 19:32
Szkicowała. Siedząc na podłodze starała się odwzorować każdy najmniejszy fragment z obrazu, który miała przed oczami dzięki wyobraźni i mocy wspomnień. Ogrody, bujną roślinność, figury, szarość nieba poprzerywaną walczącymi promieniami słońca. Wszystko, co dane jej było zobaczyć dzięki Melpomene. Chciała zapamiętać tamtą wizytę, czerpać z niej garściami, a jednocześnie… Potrzebowała skupić się na czymś zadaniowym, oderwać od podświadomych myśli, które ją gryzły. Przyjazd do Anglii był jej wielką szansą, rozwojowym oknem w karierze, ale też budził do życia uśpione wspomnienia, a wizyta w ogrodach, choć wspaniała i warta zapamiętania, uderzyła w nią bardziej niż zakładała. Wiedziała, że sobie z tym poradzi, przełknie gorycz i powróci do swojej codzienności, tak samo zrobiła przecież we Francji. Tylko czy aby nie próbowała oszukiwać samej siebie?
Od pracy oderwał ją Trésor, hucząc ostrzegawczo chwilę przed tym jak po pomieszczeniu rozległo się echo pukania. Dłoń kobiety niekontrolowanie prześlizgnęła się po papierze, rozmazując węgiel, wydawałoby się, że niszcząc obrys posągu. Zoe przechyliła głowę, a jej źrenice rozszerzyły się, jakby ten efekt spodobał jej się bardziej od pierwotnego, idealnego odwzorowania. Zawsze widziała piękno w tym, co było osobliwe, nadszarpnięte, nieoczywiste. Sowa zahuczała kolejny raz, co wywołało u zielonookiej rozciągnięcie ust w szerokim uśmiechu – Już idę, idę – uspokoiła zwierzę, wstając z kolan, ocierając dłonie o szmatkę, którą wyciągnęła z kieszeni. Pogłaskała stworzenie czule pod dziobem i prędko skierowała się w stronę wejścia do domu, nie mając pojęcia, kogo przyjdzie jej powitać.
Otwierając drzwi nie spodziewała się, że ujrzy za nimi mężczyznę, który niegdyś jednym spojrzeniem potrafił wywołać szeroki uśmiech na jej twarzy, a jednak właśnie odnalazła te oczy w kolorze chmurnego nieba, przykuwając je zielenią własnych tęczówek. Wstrzymała oddech wysuwając dłoń przed siebie w kierunku męskiego ramienia, jakby chciała się upewnić, że nie ma do czynienia z ułudą. Smukłe palce zatrzymały się o cal od materiału peleryny, muskając ją zaledwie opuszkami, a wtedy dolna warga kobiety zaczęła drżeć. Był prawdziwy, najprawdziwszy w świecie i właśnie stał na jej ganku, a ona... Nie była pewna, czy jest w stanie udźwignąć natłok emocji, który temu towarzyszył. - Rhenn... - szepnęła, choć i to nie zniwelowało łamliwości w kobiecym głosie. Doskonale pamiętała jego elektryzujący dotyk, gdy odgarniał zagubiony kosmyk włosów z jej twarzy. Każdą zmarszczkę, którą odwzorowywała nie raz na leniwie tworzonych szkicach. Głębię głosu, niekiedy zanoszącego się barwnym, wibrującym śmiechem w reakcji na jej własny, ponoć tak zaraźliwy. Smak ust przy tych kradzionych chyłkiem pocałunkach w których potrafiła tonąć. Oddech na karku, którym specjalnie ją rozpraszał, gdy czytała mu kolejny fragment swojej nigdy niedokończonej powieści. A teraz? Teraz bała się go nawet dotknąć, zupełnie jakby lękała się na nowo otwierać pozornie zamknięty rozdział. Nie powinni byli się poznać, choć zachłannie to wykorzystali, rozpalając wzajemną iskrę, budząc się z letargu, tłamsząc choć na chwilę demony swoich światów. Ukradli czas, którego nigdy nie powinni dostać.
Cofnęła rękę, jakby zrozumiała, że to, co właśnie próbuje zrobić wcale nie jest odpowiednie. Minęło bowiem tyle czasu. Ich drogi złączyły się we Francji i tam też się rozeszły. To był moment, epizod, nawet jeżeli jej serce na widok znajomej twarzy rwało się do galopu. Skuliła się w sobie, z tymi emocjami nie miała jeszcze do czynienia. Jej prawa dłoń zaciskała się odrobinę zbyt mocno na rancie ciemnozielonych drzwi, o które po chwili oparło się filigranowe ciało, by zrobić miejsce na przepuszczenie mężczyzny do środka. Uwolniła się spod głębi jego oczu, patrząc w zamian gdzieś ponad męskim ramieniem, milcząc, zupełnie jakby bębniący deszcz ją uspokajał. - Okrutnie się rozpadało – skwitowała w końcu, jak gdyby nigdy nic, choć za tymi słowami kryło się coś więcej. Przywołała na usta blady uśmiech, który jednak nie sięgał oczu, choć one prosiły porozmawiajmy w środku. - Wejdź, proszę. – To nie było dobre miejsce na rozmowę, jeszcze jej sąsiedzi zainteresowaliby się ów gościem; chciała oszczędzić sobie pytań i konieczności wymijających odpowiedzi. Zupełnie nie wiedziała jak podejść do sytuacji z którą przyszło jej się zmierzyć. Momentu, który nie powinien się zdarzyć, a którego równocześnie tak tęsknie pragnęła. Nie zapomniała. Nie mogła zapomnieć ile zmienił w jej życiu, choć on nawet nie był tego świadom. Pokazał jej świat, którego nie znała. Emocje, których nigdy wcześniej nie pobudziła do życia. Drogę, którą musiała pokonać, gdy wyjechał, a która ostatecznie, wbrew założeniom, doprowadziła ją właśnie tutaj. Zupełnie tak, jakby to wszystko było starannie ukartowanym kaprysem losu.


O, przybywajcie! niech was wyogromnię, zjawy stłoczone za mgłą i mrokami; gromado cicha, wonią opowita — młodzieńczym czarem drżąca pierś zakwita

Zoe Vaillant
Zoe Vaillant
Zawód : pisarka i ilustratorka
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11412-zoe-vaillant#352155 https://www.morsmordre.net/t11416-tresor#352666 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f433-dolina-godryka-wzniosly-gaj https://www.morsmordre.net/t11417-skrytka-bankowa-nr-2492 https://www.morsmordre.net/t11418-zoe-vaillant#352668
Re: Salon [odnośnik]01.11.22 19:27
Tępo wpatrywał się w drzwi. Pozwalał uszom odczuwać to, co działo się dookoła niego. Szum deszczu, krople uderzające o płaszcz, który i tak był już niemal cały mokry; wiatr drapiący o kaptur i dolne poły okrycia; szelest liści nad dachem domu. Pohukiwanie sowy dobiegające zza ścian. Miała tę samą, którą widział we Francji? Tamta zdawała się go lubić. W głowie pojawił się błysk wspomnienia, kiedy podawał jej przekąskę znalezioną w kieszeni szaty, pewnie przygotowaną dla lunaballi, którymi się wtedy opiekował. Pamiętał jej przeszywające spojrzenie i łebek przekręcający się lekko na bok, jakby chciała zapytać o jego intencje - są czyste, sir? Czy nie skrzywdzi pan mojej pani, sir? Po twarzy przemknął cień słodko-gorzkiego uśmiechu, grymasu, który nosił w sobie fragment emocjonalnego bagażu z tamtego okresu. Z tych zaledwie kilku miesięcy, które mieli okazję spędzić razem. A potem jej głos. Znowu to samo. Jakieś mignięcia pod czupryną, jak błysk aparatu fotograficznego, przeskakująca zapadka. Jak on go znał. Ten tembr i akcent, wyjątkowo słodki jak na francuskie dziewczęta, ale też zdecydowanie dojrzalszy. Czytała mu wtedy, a on leżał na kocu, z głową na jej kolanach, czując biegnące pod powiekami obrazy prezentowanych przez nią słów - literami sklejone perypetie ledwo poznanych bohaterów. Życie było wtedy proste. Potrafił połączyć kropki, znaleźć się w jednym miejscu i wiedzieć, czego chce, po czym z łatwością przeskoczyć do Akademii Beauxbatons i oddać umysł pod opiekę pobieranych nauk, a dłonie zdobywanej praktyki. Znał wtedy swoje miejsce, mógł z łatwością wyobrazić sobie siebie z nią w tym maleńkim domku, życie pozbawione problemów i rozterek serca.
I skończyło się. Czar prysł, zaklęcie przestało działać. Przywitała go na powrót zimna Anglia, jej szarość i nijakość, ciężar rodowych obowiązków i odpowiedzialność wobec małżonki.
Był pewien, że wtedy padało. Padało tak jak teraz.
Napięcie w mięśniach pojawiło się wraz z pierwszym szurnięciem jej stopy o drewnianą podłogę. Coś rozkazało mu natychmiast uciec, ale on nie posłuchał. Stał tak dalej. Aż otworzyła drzwi. Uniósł wzrok z klamki na jej oczy. Te, które zapraszały do pocałunku nienachalnie, lśniły w blasku świec jak szmaragdy, znacząc dla niego wtedy tak samo wiele, będąc tak samo cennymi. Nic się nie zmieniła. I tak, to była ona. To naprawdę Zoe przechadzała się po ogrodach z Moną, razem się śmiały i zagłębiały w przemiłej pogawędce. Wiedziała, że patrzy na nią? Że kwestionuje własne wyobrażenia i wspomnienia o niej, powtarzając w kółko, że to niemożliwe?
Uchylił lekko wargi, kiedy wspomniała jego imię. Jej głos. Wielokrotnie prosił, by przeczytała mu fragment swoich rękopisów, kiedy był zmęczony wyrzutami sumienia, licząc, że ukołyszą go do snu. Przeniósł wzrok na jej dłoń, jasną, szczupłą, dłoń pisarki, pachnącą atramentem i świeżym pergaminem. Pomyślał, że cudownie byłoby ją dotknąć, posmakować raz jeszcze, wrócić spracowanym, zmęczonym umysłem do tamtego lata we Francji. Ale tylko patrzył na jej palce, którymi sięgała do ramienia. Przełknął ślinę. Musiał teraz wyglądać żałośnie, jak skrzywdzony szczeniak, który chce tylko skulić się w bezpiecznym miejscu z dala od wszystkiego, co złe i skomplikowane. Westchnął cicho, gdy znów podjęła głos. Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Nie chciał mówić. Chciał stać tam i wpatrywać się w nią, aż nasyci chociaż swój wzrok i będzie mógł z powrotem wrócić do domu. Do rzeczywistości.
Nie udało mu się ukryć zaskoczenia (i odrobiny strachu), gdy zaprosiła go do środka. A on wszedł jak pchany ostrym szpikulcem pod groźbą śmierci. Zdążył tylko obejrzeć się za siebie, pobieżnie sprawdzić, czy żaden skrzat nie ruszył za nim z polecenia Cecylii, albo czy nie obserwują ich jakieś wścibskie oczy.
Gdy postawił stopy obute skórzanymi sztybletami na suchej podłodze jej domu, zdjął z głowy kaptur, odruchowo zaczesując prędkim ruchem wilgotne włosy do tyłu.
- Przepraszam, że tak bez zapowiedzi - wierzchem dłoni otarł policzek i czoło z kropel deszczu. - Przepraszam, że... że w ogóle tu jestem. Chciałem wiedzieć, czy to na pewno ty - znów szukał jej spojrzeniem. Jej oczu. Jej ust. Tych zaróżowionych teraz i tych wtedy, czerwonych od miąższu świeżo zerwanych czereśni. - Myślałem, że przywidziałaś mi się w ogrodach Dunster.
Myślałem, że demony przeszłości zaczęły szarpać złote kraty swoich klatek. I wcale się nie myliłem.



gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił


Rhennard Abbott
Rhennard Abbott
Zawód : opiekun w rezerwacie znikaczy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
turn gold to sand
let night be done

OPCM : 10 +5
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11085-rhennard-abbott#341563 https://www.morsmordre.net/t11149-remus https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f204-dolina-godryka-norton-avenue-dunster-castle https://www.morsmordre.net/t11287-skrytka-bankowa-nr-2423#347035 https://www.morsmordre.net/t11286-rhennard-abbott#347022
Re: Salon [odnośnik]17.11.22 1:07
Myśli galopowały w jej głowie, gdy zamykała drzwi za mężczyzną, usilnie uczepiając się palcami drewna, zapewne paznokciami naruszając farbę. Zupełnie tak, jakby trzymała się bariery, która może uchronić ją przed upadkiem, a odstąpienie od niej pogrążyć w ciemności. Obawiała się tej wizyty, choć tak po prawdzie z każdym kolejnym dniem w Anglii była coraz bardziej pewna, że finalnie nic takiego nie będzie mieć miejsca. Łudziła się, że zapomniał, odnalazł szczęście tam, gdzie powinien je otrzymać, zarazem mogąc nim emanować, dzielić się. Czy był szczęśliwy? Pamiętała, że mu tego życzyła, wtedy, w dzień pożegnania. Zasługiwał na to, a ona, co mogłoby zabrzmieć śmiesznie – pogodziła się z tym. To nie jej ramiona były tymi, które mogły go witać każdego wieczoru. To nie jej śmiech powinien być tym, który sprawia, że w reakcji nawet oczy odpowiadają szczodrą wesołością. Rozumiała, że to, co przyszło im dzielić, było zaledwie chwilą w życiorysach, nawet jeżeli nie chciała się z tym zgadzać.
Bo tak należało uczynić, prawda?
Odwróciła się wreszcie, unosząc z wolna wzrok od drewnianej podłogi. Nie chciała patrzeć mu w oczy, bojąc się, że odnajdzie w nich to, co wbije w jej serce kolejny odłamek szkła, jednocześnie do przywołała na usta niewielki, krzywy uśmiech, który nie miał w sobie nic z radości. Zmusiła się do regularnego oddychania, choć każdy miarowy wdech był torturą, jakby powietrze nie mogło przedostać się do płuc bez wzmożonego wysiłku. Traciła kontrolę, a to wprawiało ją w panikę. Odruchowo podążyła wzrokiem za gestem, który wykonał, gdy ściągnął kaptur, coś tak pozornie prozaicznego, a zarazem silnego, by przywołać wspomnienie pożegnania, oberwania chmury, jakby niebo płakało. Przełknęła gulę w gardle, by odzyskać głos, jednak nie wiedziała co powiedzieć, jak zareagować na jego pojawienie się tu, tym bardziej teraz, gdy byli ukryci pośród ścian jej domu, gdzie nie musiała udawać. Zastanawiała się, czy był tam, w ogrodach w których przechadzała się z Melpomene. Widział ją i dlatego tu przybył? Obawiał się, że skoro jest w Anglii, to coś mogło się zmienić na jego niekorzyść? Nie chciała wyrządzić mu krzywdy, nie miała zamiaru ogłaszać wszem i wobec, że niegdyś coś między nimi zaszło. Nie była potworem.
Pochwyciła jego wzrok, zanim jeszcze zdążyła do końca ocenić szkodliwość tego czynu, sabotaż, którego dokonywała na własnych emocjach, jednak odpowiadała niemal machinalnie na jego poszukiwania, jak kiedyś, gdy było to zupełnie naturalne i beztroskie. Skrzywiła się nieznacznie, wspomnienie Dunster utwierdziło ją w przekonaniu, że to właśnie wtedy została dostrzeżona. Prawdopodobnie gdyby mogła, to właśnie skuliłaby się w sobie. To absurdalne, że w kwestiach życia radziła sobie zazwyczaj bez większych problemów, potrafiąc wyjść z każdej opresji przy odrobinie skupienia, a oniemiała w momencie spotkania z mężczyzną, który potrafił ją po prostu widzieć, dotrzeć do jej serca bez żadnego słowa i czynu w sposób tak prosty, jak oddychanie. – Nic nie szkodzi, ja... Przepraszam, że tu jestem – wyznała po prostu, wpychając wszystko w słowa, które parzyły jej język. Naprawdę uważała, że to jest coś za co powinna przepraszać, z drugiej strony nie wiedziała jak mogłaby go sensownie i delikatnie uprzedzić. Nie tak miało być. Nigdy nie chciała podróżować do Anglii, a co dopiero tu zamieszkać. Nie tylko z powodu durnych różnic względem relacji między tymi krajami, ale też z powodu ich własnej, nader skomplikowanej, przecież w tym czasie świat parł do przodu, zmieniało się wszystko. Problem w tym, że nie zmienili się oni, ich światy, polityka, powinności i… Obowiązki. Wzdrygnęła się, obejmując ramionami, w zdecydowanie zbyt dużym swetrze, którego rękawy sięgały zdecydowanie dalej niż opuszki palców. – Nie przemyślałam tej wizyty. Melpomene ma niezwykły dar przekonywania, zresztą byłam pod wrażeniem, że ktoś tu zna moją pisaninę– uciekła spojrzeniem z cichym westchnieniem, jakby stwierdziła, że przecież nie o samą wizytę w ogrodach Abbottów tu chodzi. Oparła się mocniej plecami o drzwi, jak zwierzę zapędzone w kozi róg, nieuchronną pułapkę. – To nielogiczne, Rhennardzie – wypaliła w końcu, zaciskając mocno palce na ramionach, chcąc zniknąć pod obszernym swetrem, jakby nie mogła sobie poradzić z niewypowiedzianymi emocjami. Zawsze była żywą, dziką duszą, a odkąd przybyła do Anglii miała wrażenie, że ta ją tłamsiła, bardziej i bardziej. Nie chciała być taka, powściągliwa w każdym calu, grająca pokornie rolę pod publikę, zastanawiając się non stop, czy teraz na pewno tu pasuje, czy ją zaakceptują, pokochają. Wolała być prawdziwa, jak wtedy, gdy umazała Rhennardowi nos farbą za podglądanie niedokończonego obrazu, a on oddał jej tym samym i nawet nie zdążyli zauważyć momentu w którym oboje byli pokryci różnokolorowymi plamami od stóp do głów, tworząc w ten sposób własną, niepowtarzalną sztukę dającą im ogrom infantylnej, szczerej radości.– Nie powinnam tak bardzo lękać się, że w tych niespokojnych czasach może przydarzyć ci się coś złego i obawiać, że nigdy nie będzie mi dane przyznać, jak bardzo za tobą tęsknię – przyznała szeptem, znów spuszczając wzrok, a dolna warga poddała się drżeniu. Przypomniała sobie, że przy ich ostatnim pożegnaniu była powściągliwa, licząc na to, że zachowanie pozorów uchroni ją przed własnym sercem, a kilka następnych tygodni pomoże zapomnieć o tym, co czuła, tak się jednak nie stało. Teraz mogła jedynie być prawdomówna, przyznać się i nie dawać złudnej nadziei, że jest w stanie odciąć się od tego, była mu to poniekąd winna.


O, przybywajcie! niech was wyogromnię, zjawy stłoczone za mgłą i mrokami; gromado cicha, wonią opowita — młodzieńczym czarem drżąca pierś zakwita

Zoe Vaillant
Zoe Vaillant
Zawód : pisarka i ilustratorka
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11412-zoe-vaillant#352155 https://www.morsmordre.net/t11416-tresor#352666 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f433-dolina-godryka-wzniosly-gaj https://www.morsmordre.net/t11417-skrytka-bankowa-nr-2492 https://www.morsmordre.net/t11418-zoe-vaillant#352668
Re: Salon [odnośnik]20.11.22 21:19
Bał się, że po śmierci Ophelii wszystko miało się teraz okazać zaledwie słabym substytutem - każda silniejsza emocja, każe uczucie przywiązania, każdy błysk w oku i iskra w sercu, każde spojrzenie. Wszystkie te elementy okazywały się finalnie nie tak silne, nie dorastały nawet do pięt temu, co czuł i widział w Ophelii Ollivander, jaśniejącej na niebie gwiazdy, pyłu rozsypanego na poduszce na dobry sen. Wszystko miało być gorsze... ale, gdyby przyjrzeć się temu z boku, diagnoza wydawała się jasna - wyidealizowanie jej sylwetki tak bardzo weszło mu w krew, że nie widział poza tym świata. Miłość Cecylii uważał za nieszczerą i podyktowaną zaaranżowanym mariażem, a nie prawdziwym uczucie między nimi; relacja z Zoe nie była dość cenna, by mógł zostawić dla niej cały swój świat, cały wypracowany prestiż rodu. Wszystko, co inne, było gorsze.
Ale z jakiegoś powodu teraz tutaj stał. Stał w jej domu, patrząc na nią, pozwalając, by wszystkie te wspomnie przewalały się po jego głowie jak stare skrzynie po brzegi wypełnione zapomnianymi skarbami. Gdyby uważał, że nic z tego, co razem przeżyli we Francji, nie miało dla niego wartości, nie byłoby go tutaj. Nie smakowałby spojrzeniem jej skóry, zbłądzonych przy skroniach kosmyków, kształtu ust, który tak dobrze przecież znał, a który teraz zdawał się zapraszać do siebie skosztowaniem po raz pierwszy. Sam zamknął się w tej klatce i sam będzie musiał teraz wyjść.
Albo pozwolić, by znów pochłonęło go zapomnienie.
- We Francji jest teraz znacznie bezpieczniej - przełknął ślinę, lekko przestępując z nogi na nogę, co wprawiło w ruch płatki zaróżowionych piwonii. Przypomniał sobie o nich i wyciągnął je w jej stronę. - Pomyślałem, że pomogą ci się zadomowić - nie był pewny, czy tak właśnie myślał, ale pogłębiający się w głowie mętlik wcale nie ułatwiał mu zebrania słów w jakąś logiczną strukturę, ramę, dzięki której nie straciłby rezonu. Kiedy zaczęła mówić, sensu w szukania jakiejkolwiek równowagi emocjonalnej już nie było. Chciałby rozlać się jak ona teraz, powiedzieć, że tęsknił jak jasna cholera, tęsknił za nią, jej światem, który mu pokazała, uczuciem absolutnej beztroski, którą na chwilę pokochał z całej serca. Zbladł, wyczuł, jak krew odchodzi mu z chłodnych policzków rozgrzanych nagłym ciepłem wnętrza pokoju. I wpatrywał się w nią jednocześnie urzeczony jej widokiem w tak ognistej dyskusji między emocjami, jak i przerażony faktem, że tak wielkie fale doskonale radziły sobie z grubymi murami postawionymi w ochronie przed nimi. - Czy my kiedyś zrobiliśmy coś logicznego, Zoe? - na jego ustach zalśnił błysk uśmiechu, nerwowego, ale chowającego w sobie ślady ulgi. Czyli to już. Już mogę zrzucić z siebie te sztuczne maniery, kamień spadnie na dno żołądka, nogi zaraz ugną się pod naporem zbyt długo utrzymywanych w wymuszonym wyproście pleców. - Nie powinnaś, to prawda, bo zostawiliśmy siebie z obietnicą, że będzie nam z tym dobrze - zrobił krok w jej stronę; krok w stronę pragnień, którym nie chciał się poddać; w stronę ciała, do którego tęsknił, a które nie przyjmowało go chłodem i obowiązkiem, a ciepłem i nadzieją. Objął dłońmi jej policzki, palcami muskając gładką skórę szyi, nakierowując tak, by na niego spojrzała; by oboje mogli się sobie przyjrzeć. Była piękna, nigdy nie twierdził inaczej. Była piękna w swojej prostocie, w braku jakichkolwiek oczekiwań wobec niego, wobec siebie; piękna w sobie. I znów - to nie miłość, bo prawdziwej doznał tylko raz. Substytut. - Wszystko jest ze mną w porządku, ale ty... musisz na siebie uważać, nawet w Dolinie Godryka nie jest bezpiecznie. Musisz uważać, bo posiadasz najcenniejszą z dusz. - a ja nie chcę tej duszy stracić. - Rozumiesz mnie?
Chciał ją pocałować, zanurzyć się w jej miękkich wargach raz jeszcze, posmakować na nowo, bo przecież czas zmieniał wszystko, co poznały zmysły. Każdy skrawek jego ciała błagał go o wykonanie tego jednego kroku. Serce biło jak szalone, jakby przygrywało tej melodii, popychało go dalej, do zapomnienia. - Miałem nadzieję, że się zmienisz, że będziesz nie do zniesienia - zza ust wyrwał się irracjonalny, cichy śmiech przypominający bardziej wypchnięte strachem powietrze niż sam gest. - Ale na moje nieszczęście... - czuł, że pod jego nogami zaraz otworzy się wyrwa w ziemi, że wpadnie do niej bez szans na powrót. - Wciąż przyciągasz mnie do siebie zaledwie spojrzeniem.
W sprzeczności do swoich słów - cofnął dłonie, odejmując je jednak opieszale, bo wcale nie chciał tego robić. Ale rodowa chwała pragnęła ofiar.



gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił


Rhennard Abbott
Rhennard Abbott
Zawód : opiekun w rezerwacie znikaczy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
turn gold to sand
let night be done

OPCM : 10 +5
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11085-rhennard-abbott#341563 https://www.morsmordre.net/t11149-remus https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f204-dolina-godryka-norton-avenue-dunster-castle https://www.morsmordre.net/t11287-skrytka-bankowa-nr-2423#347035 https://www.morsmordre.net/t11286-rhennard-abbott#347022
Re: Salon [odnośnik]03.01.23 0:14
Nie wiedziała co o tym wszystkim myśleć, nie była przygotowana na tę rozmowę i choć wydawała się ona dla niej niczym chleb powszedni, to miała wrażenie, że wywoła w niej ogrom niechcianych emocji. Zmartwienia prędko jednak przekierowała na zasłyszane słowa, były podszyte sztywną, według niej dość protekcjonalną troską i choć były słuszne, to jednak wywołały ukłucie w jej sercu. Wiedziała czym jest podyktowane jego zachowanie, ba, doskonale pamiętała, że była to jedna z pierwszych rzeczy, która się w nim zmieniła wtedy, we Francji - dobrze było widzieć go innego, naturalnie uśmiechniętego, odprężonego i radosnego. W jej świecie nie musiał taki być, ale też nie mógł pozostać w nim na stałe. - Cóż, ponoć najciemniej pod latarnią – odparowała z lekkością w głosie w towarzystwie niewielkiego uśmiechu. Nie była głupio odważna, nie siliła się na drwiące podejście do wojny, ale miała swoją własną misję, jej twórczość niosła światło w mroku. Nie walczyła, nie upuszczała krwi i nie mordowała, ale mogła wnieść choć trochę nadziei w te parszywe czasy i nie zamierzała ustępować. Dla niektórych mogło być to głupotą, dla niej literatura miała ogromną moc mogącą burzyć mury i zamierzała z niej korzystać. Chciała mu to wytłumaczyć, zdając sobie sprawę, że przecież nie zna powodu jej przyjazdu, ani samego celu, więc tym bardziej jej obecność tu mogła być dla niego niezrozumiała, o ile sam zdążył zadać sobie tego typu pytanie. Przeszkodził jej jednak bukiet piwonii, który wylądował nagle tuż przed jej twarzą. Te nie byle jakie kwiaty niegdyś zwała swoimi ulubionymi, przynajmniej zanim nastał okres w którym nie mogła na nie nawet patrzeć. Usuwała ze swojej codzienności każdą, nawet najmniejszą rzecz, która wywoływała lawinę wspomnień, bo choć były to wspomnienia niezwykle barwne i piękne, to jednak obiecała sobie, że są zamkniętym rozdziałem. To było trudne, po czasie nawet zaczęło odpuszczać, ale teraz, tutaj, w Anglii, wszystko na powrót wywróciło się do góry nogami, nadając tej relacji słodkogorzki posmak. Skinęła głową w podziękowaniu, drżącą dłonią przejmując bukiet, który zapewne odłożyłaby do wazonu, gdyby tylko myślała odrobinętrzeźwiej. Zamiast tego oddawała się słowom, prostym, choć tak bardzo emocjonalnym. Zawsze uważała, że prosty przekaz jest najlepszy i cóż, nie mogła się powstrzymać ugryźć w język i powstrzymać tej lawiny. Nigdy nie była dobra w powinnościach, w czynieniu tego, co wypadało i trzymaniu się sztywnych norm. Może właśnie dlatego uśmiechnęła się na to retoryczne pytanie, które wywołało u niej uczucie przypominające tysiąc latających motyli w brzuchu. Mogłaby przysiąc, że w tamtym momencie stała się lżejsza od powietrza. – Zależy z której strony na to patrzeć – odpowiedziała tak, jak zawsze. Dla niej logiczne było to, co działo się naturalnie – jak ich taniec w środku ulewy, spacer podczas najwietrzniejszego dnia, obserwowanie księżyca na jednym z najstarszych drzew oliwnych, czy wyszukiwanie znajomych kształtów w jej bliźnie na przedramieniu, gdzie ona dostrzegała w niej kształt kałamarza, a on znikacza. To wszystko przeczyło logice, ale na ten krótki moment, jeden rozdział w ich życiu spośród miliona innych – miało być prawdziwe. Dlatego też delikatny uśmiech nie odpuszczał i dzielnie pozostawał na jej ustach, bo nawet jeżeli to już się skończyło, to jednak istniało. – I dotrzymujemy tej obietnicy, prawda? – ściśnięte gardło pozwoliło jej na zaledwie szept, choć i on teraz wydawał się być nazbyt głośny pośród ciszy, która zapadła w pomieszczeniu. Przymknęła powieki, gdy dłonie mężczyzny objęły jej twarz, miała bowiem wrażenie, że może być to wstęp do ich kolejnego pożegnania. Dlatego, gdy otworzyła oczy, nie od razu skierowała swe spojrzenie ku tęczówkom, zamiast tego obserwując rysy męskiej twarzy, każdy najmniejszy szczegół, zmarszczkę, dołeczek, pieg, czy pieprzyk. Zapamiętywała go tak, jak zapamiętuje się coś nieuchwytnego, przemijającego, wyobrażenie człowieka, które wytworzyła w swym umyśle na krótki okres. Dopiero, gdy nasyciła się odpowiednio, skierowała swoje zielonookie spojrzenie ku niebieskoszarym tęczówkom, te pamiętała doskonale. Nie był tym, który długofalowo mógłby przyczynić się do jej szczęścia nie raniąc samego siebie, podobnie zresztą było i na odwrót, bo żadne z nich nie mogłoby być w pełni sobą. Byli niczym dwie równoległe fatamorgany. To właśnie ta prawda odpowiadała za cały dojmujący ból, który odczuwała tonąc w męskim spojrzeniu. - Rozumiem – westchnęła, pozwalając sobie na chwilę milczenia w którym zwykle wypowiedziałaby słowa, które teraz kaleczyłyby jej język. – Nie zabawię tu długo, nie musisz się o mnie obawiać – nie miała zamiaru zostawać w Anglii dłużej niż to konieczne, miała swój kontrakt i czekała na nią reszta świata, chciała odwiedzić jeszcze tyle miejsc, a to było jedynie kolejnym koniecznym postojem na jej drodze i nie zamierzała uważać inaczej.
Samokontrola w tym momencie była niezwykle trudna do utrzymania, cichy szept w jej głowie pchał ją w ramiona Rhennarda, ku zapomnieniu, ciepłu i uczuciu całkowitej beztroski. Tętno pędziło jak szalone, poddając oddech drżeniu, a palce zaciskały się na łodygach kwiatów. Stała jednak w miejscu, nie czyniąc ani kroku, nie przestępując granicy, choć była to jej wewnętrzna walka serca z umysłem i nie należała do najłatwiejszych. Opierała się podświadomemu pragnieniu i tylko Merlin raczył wiedzieć ile jeszcze by wytrzymała, gdyby nie odjął rąk z jej twarzy, pozostawiając po sobie uczucie chłodu. Dopiero wtedy poczuła, że może bez zawahania nabrać powietrza i nie obawiać się, że postąpi nieroztropnie. - Uwierz mi, że podzielaliśmy wspólne nadzieje – temu wyznaniu towarzyszyło dojmujące uczucie, towarzyszące przeszkleniem oczu, którego chciała za wszelką cenę uniknąć oraz uśmiech, zupełnie niepasujący do całości, a jednak szczerze promienny. – Mamy prawo czuć się odrobinę oszukanibo byłoby prościej, gdybyśmy stali się inni. – Cieszę się jednak, że jednak nie stałeś się sztywnym bufonem, jak śmiałam podejrzewać – rozbawienie, które towarzyszyło jej słowom ujawniło się w cichym, wesołym śmiechu. Zdobyła się na to beztroskie przekomarzanie w ramach niewinnego kuksańca za jego własne założenie.
Nagle przypomniała sobie o bukiecie, który ściskała w dłoniach. Natychmiast spuściła wzrok na kwiaty, marszcząc brwi. Miała wrażenie, że zaszła w nich jakaś zmiana, a może jedynie jej się wydawało, że wcześniej wyglądały inaczej, żywiej. Zupełnie jakby zmieniły się w trakcie ich rozmowy, choć może stało się to pod wpływem jej uścisku, który był silniejszy niż pierwotnie sądziła? – Dziękuję, że pamiętałeś – wskazała na bukiet i nie chcąc zaszkodzić im bardziej, odłożyła je zaraz do wazonu stojącego tuż koło niej, obiecując sobie, że później do nich powróci i przyjrzy im się uważniej.


O, przybywajcie! niech was wyogromnię, zjawy stłoczone za mgłą i mrokami; gromado cicha, wonią opowita — młodzieńczym czarem drżąca pierś zakwita

Zoe Vaillant
Zoe Vaillant
Zawód : pisarka i ilustratorka
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11412-zoe-vaillant#352155 https://www.morsmordre.net/t11416-tresor#352666 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f433-dolina-godryka-wzniosly-gaj https://www.morsmordre.net/t11417-skrytka-bankowa-nr-2492 https://www.morsmordre.net/t11418-zoe-vaillant#352668
Salon
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach