Wydarzenia


Ekipa forum
Louis Bott
AutorWiadomość
Louis Bott [odnośnik]28.10.15 21:15

Louis Bott

Data urodzenia: 9.12.1935 r.
Nazwisko matki: Smith
Miejsce zamieszkania:  Dolina Godryka, Kurnik
Zawód: student astrofizyki i kosmologii na Uniwersytecie Londyńskim, dorywczo pracuje gdzie popadnie lub gra na gitarze na ulicy
Status majątkowy: ubogi
Wzrost: 189 cm
Waga:  71 kg
Kolor włosów: w zależności od światła, ale raczej brązowy, brązowo-rudy
Kolor oczu: brązowy
Znaki szczególne: chude to to i o długich, patykowatych nogach, wulkan energii... nie sposób go przeoczyć w tłumie; wyczuwalna pod palcami spora blizna na potylicy;


Moja historia zaczyna się w Marston Green. Nie, zupełnie mnie nie dziwi, że nie wiesz gdzie to jest, spoko, już wyjaśniam. To... wiocha na przedmieściach Birmingham, totalne pustkowie, w którym nie znajdowało się nic prócz zbiorowiska identycznych, niskich, nudnych domów upchanych jeden przy drugim, jakby bały się otwartej przestrzeni. Kiedyś przed każdym z nich znajdowały się ciasne ogródki pełne różanych krzewów i innych kwiatków. Pewnie miały za zadanie nadanie tym nieszczęsnym domostwom jakiejś indywidualności, czegoś charakterystycznego, innego. Zdziwię cię... ale odnosiło to totalnie odwrotny skutek. Wszystko było jeszcze bardziej monotonne. Niskie, ceglane domki dla roboli ukwiecone do bólu przez ich małżonki. Do tego w miasteczku znajdował się sklepik, kościół i... pub, do którego wieczorami schodzili się wszyscy mężczyźni z okolicy (cóż więcej było potrzebne ludziom do szczęścia?). Wszystko otoczone szczerymi polami... istniało jeszcze mniej ciekawe miejsce? Ach! Był jeszcze sierociniec - ponury budynek stojący trochę na uboczu zaraz przy stacji kolejowej. Pamiętam, że za każdym razem, kiedy przechodziłem obok z mamą, ta mocniej chwytała mnie za rękę i przyspieszała kroku. Nigdy nie patrzyła w tamtą stronę. Wtedy nie rozumiałem, że to dlatego, że sama wychowała się w takim miejscu i nie ma stamtąd miłych wspomnień.



Nieoczekiwana przez nikogo wybuchła wojna. Birmingham w tamtym okresie słynęło z przemysłu zbrojeniowego, mój ojciec, Thomas Bott, sam pracował w jednej z takich fabryk. To było kwestią czasu, kiedy miasto i jego okolice zostaną zbombardowane. Uciekliśmy w samą porę, to była chyba wiosna 1940 roku, latem zaczęło się bombardowanie... ale my byliśmy już daleko, na kolejnym pustkowiu - w Walii. Mieszkaliśmy u starszych ludzi, gospodarzy wiejskich - Patt'a i Bree. On pasł owce w towarzystwie kudłatego, wielkiego psa, ona zajmowała się domem i kurami. Byłem wtedy kilkulatkiem, znam te czasy bardziej z późniejszych opowieści mojej matki niż z własnych wspomnień, choć kilka obrazów do tej pory zachowało się w mojej głowie. Pamiętam na przykład tego psa, Patt sadzał mnie na jego grzbiecie i jeździłem na nim jak na kucu. Pamiętam też jedną noc, kiedy jakimś sposobem wydostałem się na zewnątrz, leżałem w trawie i patrzyłem na rozgwieżdżone niebo. Ciszę przerwał zbliżający się huk, grzmot... Gwiazdy zaczęły znikać jedna po drugiej, a ja w zafascynowaniu i strachu, nie potrafiłem oderwać oczu od tego widoku. Usłyszałem jeszcze rozhisteryzowany krzyk mojej matki, która zorientowała się, że nie ma mnie w łóżku... i na tym wspomnienie się kończy. Jeszcze długo później prześladowało mnie w snach nim zrozumiałem, że gwiazdy tamtej nocy nie znikły, tylko przysłoniły je niemieckie samoloty lecące na Cardiff.




Kolejne lata to ciągłe podróże, zmiany otoczenia, zmiany ludzi. Ojciec szybko musiał nas opuścić, matka mówiła, że poszedł na wojnę. Wtedy miałem go za bohatera... ale teraz jakoś w to nie wierzę. Myślę, że nie walczył, tylko starał się ukryć, przetrwać to jakoś, może sprawdzić czy nasz dom jeszcze stoi? Nie wiem co robił w tamtym okresie, ale jego opowieści, kiedy po wszystkim próbowałem coś z niego wyciągnąć, były zawsze poplątane, jakby różne wersje wydarzeń mieszały mu się w jedną, mijającą się z faktami. Potem nawet ich nie pamiętał, sam mu podpowiadałem, co mówił mi wcześniej... w końcu przestałem prosić o te historyjki.
Jeździłem z mamą od wioski do wioski jak tysiące innych kobiet i dzieci szukających schronienia. Byłoby łatwiej, gdybyśmy mieli jakąś rodzinę, byliśmy jednak sami - ja i mama. Raz na jakiś czas dostawaliśmy jakąś wiadomość od ojca... i tyle. Mama szukała nam dachu nad głową, chwytała się każdej pracy, a ja albo jej towarzyszyłem, albo zostawałem powierzany pod opiekę "ciotek". Zwykle taka "ciotka" miała całą gromadkę dzieciaków do pilnowania, puszczała nas wolno w okolicę jak rozbrykaną zgraję owiec i nie przejmowała się nami zanadto. Próbowałem nadążyć za starszymi chłopcami bawiąc się z nimi w żołnierzy lub rycerzy i walcząc na broń z patyków. Choć tak naprawdę, mimo iż świat płonął, tysiące ludzi ginęło każdego dnia, a nasz kraj był raz po raz bombardowany, my nawet nie wiedzieliśmy jak wygląda prawdziwa bitwa, ukryci w bezpiecznym, nic nieznaczącym miejscu.



Do domu wróciliśmy dopiero po kilku latach. O dziwo, stał, jako jeden z nielicznych w Marston Green, inne rodziny nie miały tyle szczęścia. Tam też się spotkaliśmy z tatą, po tej długiej przerwie. Nie było już fabryki, w której pracował przed wybuchem wojny, więc chwytał się każdej pracy: przy maszynach, przy kolei, przy odbudowie budynków. Na mnie czekała szkoła, ale nie taka z prawdziwego zdarzenia. Zorganizowali ją mieszkańcy wioski w budynku sierocińca (który też przetrwał zawieruchę bombardowań), z dzieciaków była nas dosłownie garstka w okolicy (nawet licząc dziewczyny), jeden nauczyciel w zupełności nam wystarczał. Lubiłem go, pan Kingsley był młody, pełen energii i chęci do przekazywania nam wiedzy. W żartach powtarzał, że wolałby być teraz na froncie niż niańczyć zgraję dzieci, ale wiedzieliśmy, że to nieprawda. Tym bardziej, że już swoje odsłużył: walczył z nazistami i to właśnie przez nich wylądował na wózku inwalidzkim.
Myślę, że był jedną z najmądrzejszych osób, jakie kiedykolwiek poznałem. Straszliwie mi imponował w tamtym czasie... zresztą nie tylko mi: cała nasza dziesięcioosobowa grupka marzyła o tym, by w przyszłości być właśnie nim. Miał... niekonwencjonalne podejście do nauki, kiedy my sądziliśmy, że to zwykła zabawa, on przekazywał nam bardzo życiową wiedzę. Nie tylko uczyliśmy się podstawowych rzeczy jak czytanie, pisanie i liczenie, ale przy okazji zostały nam wpajane istotne wartości. Nauczyciel wyręczał tym samym rodziców, którzy byli obecnie zapracowani chyba bardziej niż kiedykolwiek. Cóż, wszystkim było to na rękę, jemu też, bo cóż miał lepszego do roboty w tej zabitej dechami wiosce niż wesołe spędzanie czasu z dzieciakami? Tym bardziej, że nie miał tam nikogo z bliskich. W sumie szybko zaczęliśmy się traktować jak taką osobliwą rodzinę. Pan Kingsley naprawdę nas poznał - każdego z osobna - chociaż byliśmy jeszcze szczylami, widział w nas potencjał, talenty, pomagał poznawać samych siebie. Powtarzał, że każde z nas ma znaczenie i dar i że naszym obowiązkiem jest rozwijać ten dar dla wspólnego dobra, a wtedy osiągniemy wszystkie swoje marzenia. Dopiero z czasem zacząłem to rozumieć i doceniać jego mądrości. Do dziś pamiętam doskonale jak mówił, że jeśli ktoś ma talent mówcy, to powinien stać na straży pokoju, jeśli był silny, powinien ochraniać słabszych, należy nad sobą pracować, a swoimi osiągnięciami dzielić z innymi.
Problem w tym, że ja nie byłem dobry w niczym... i pan Kingsley chyba też to widział. Nie zapowiadało się, żebym w przyszłości został kimś ważnym. Wszystko mi się wiecznie plątało: język, kiedy chciałem coś powiedzieć z przejęciem, nogi przy bieganiu, słowa w zdaniu podczas pisania. Pocieszał mnie podsuwając komiksy i książki w większości fantasy, później science-fiction. I w sumie... mi to nie przeszkadzało. Kiedy innym dawał dodatkowe zadania, ja dostawałem komiks - mogło być coś lepszego?
Ceniliśmy go jeszcze za jedną cechę: prócz tego, że nas słuchał, tak prawdziwie słuchał z zainteresowaniem i bez lekceważenia, nigdy, ale to nigdy nie powiedział do żadnego z nas dwóch słów: "to nieodpowiednie". Prawda była taka, że w pewnym momencie zaczęliśmy to słyszeć nagminnie od starszych: "To nieodpowiednie ubranie do kościoła", "to nieodpowiednie zachowanie dla dziewczynki", "to nieodpowiednie, żeby chłopiec rysował - kredkami bawią się dziewczyny"... i tak bez końca. Tak jakbyśmy musieli wpasować się w jakiś schemat, a jeśli tego nie zrobimy, to wszyscy wokół będą w najlepszym razie krzywo na nas patrzeć. Pan Kingsley miał na ten temat inne zdanie, mówił, że jesteśmy już na tyle duzi, by sami móc oceniać co jest dla nas odpowiednie, a co nie, że tylko od nas zależy kim się staniemy i że słuchanie innych w większości przypadków niszczy to, kim jesteśmy i chcemy się stać. Co tu ukrywać, miał wiele racji... a my poszliśmy za jego radą i, jak łatwo się domyślić, miało to opłakane skutki: i dla nas i dla pana Kingsleya, który niedługo później przestał być naszym nauczycielem. Zapowiadało się na to już od jakiegoś czasu zresztą, bo dorośli w pewnym momencie przestali patrzeć na niego jak na bohatera (którym bez wątpienia był dla nas) i na człowieka o niesamowicie rozległej wiedzy, ale na podburzającego dzieci, niewygodnego, młodziutkiego inwalidę. Zresztą... powoli przestawaliśmy być takimi dzieciakami, nadszedł czas na pójście do szkoły z prawdziwego zdarzenia. Rozdzielenie nas z nauczycielem, a także z pozostałymi członkami naszej grupy wzięliśmy sobie bardzo do serca, rodziców zaczęliśmy traktować jak wrogów.



W męskiej szkole w Birmingham wylądowałem tylko z jednym kolegą z wioski. Rodney od zawsze był cichy i przyjmował wszystko z pokorą. Pewnie to przez jego ojca-sadystę, którego wszyscy się baliśmy, choć nikt by się do tego nie przyznał. Rodzice Rodneya prowadzili w Marston Green ten jedyny sklepik i byli jednymi z bardziej zamożnych ludzi w wiosce, jeśli można tu było w ogóle mówić o "zamożności". W każdym razie Rod miał przejąć ten sklep w przyszłości, co, rzecz jasna, wcale mu się nie uśmiechało. Prawda była taka, że nikt z nas nie chciał tam ugrzęznąć na zawsze, całe nasze pokolenie chciało się wyrwać z tej zabitej dechami wiochy.
W nowej szkole nie mogliśmy się kompletnie odnaleźć. W oczywisty sposób została nam przypięta plakietka "wieśniaków", a że byliśmy dużo słabsi od pozostałych, to zawsze zbieraliśmy baty i byliśmy kozłami ofiarnymi. A spróbowałbyś wrócić do domu z podbitym okiem czy rozdartym ciuchem! Od rodziców obrywało ci się wtedy jeszcze bardziej. Rod już i tak miał przechlapane ze swoim agresywnym ojcem, zresztą był mniejszy i słabszy nawet ode mnie (w tamtym okresie byłem jednym z najniższych chłopców w klasie), więc bohatersko nadstawiałem karku za niego. W zamian za to on odpalał mi coś za darmo ze sklepu.
Nie znosiliśmy tamtej szkoły, często się urywaliśmy z lekcji, co też nie należało do rozsądnych pomysłów - nauczyciele nie byli litościwi w najmniejszym nawet stopniu. Kiedy wysiadaliśmy na naszym przystanku kolejowym, pierwsze co robiliśmy, to pędziliśmy prosto do pana Kingsleya, gdzie spotykaliśmy się zwykle całą naszą paczką. Chwile spędzane razem były świetne, a pan Kingsley nigdy nas nie zawiódł, będąc wciąż skarbnicą wiedzy bez dna.
Myślę, a właściwie myślałem, że rodzice szybko się zorientowali i z czystej złośliwości zaczęli nam wynajdywać jakieś zajęcia na popołudnia, co drastycznie okroiło nasz czas na spotkania. Musiałem pomagać ojcu w pracy i generalnie stałem się jego pachołkiem od przynoszenia mu narzędzi. On coś naprawiał, a ja miałem patrzeć i się w ten sposób uczyć, ale chyba nie muszę mówić, że tego nie robiłem. Myślami zawsze błądziłem gdzieś daleko i tylko moje ciało wykonywało monotonne czynności. Tatę straszliwie to irytowało, montował uszczelkę pod zlewem i mruczał obelgi pod moim adresem. Musiałem wtedy siedzieć cicho, bo wybuchał wściekłością, gdy tylko spróbowałbym coś pisnąć. Kiedy chciał mi dopiec do żywego, nazywał mnie Gregiem.
Do tej pory nigdy nie wspominał o moim stryju, ale kiedy skończyłem dziesięć lat zaczął mnie do niego porównywać przy każdej możliwej okazji. Mówił, że jestem taki sam, tak samo chuderlawy i z takim samym, głupkowatym wyrazem twarzy, że tak samo do niczego nie dojdę, że zamkną mnie w wariatkowie... Nie, to nie było miłe, ale mimo to specjalnie zacząłem go podpuszczać, żeby więcej mówił o swoim bracie i naszej rodzinie, której przecież nigdy nie miałem okazji poznać. Najłatwiej rozwiązywał mu się język po alkoholu, ale wtedy też opowiadał niestworzone historie i musiałem się naprawdę starać, żeby z tego steku bzdur wyłapać jakieś konkretne informacje. Wszystko skończyło się wraz z moimi jedenastymi urodzinami. Jak ręką odjął - nagle ojciec przestał być tak cięty na wszystko, zaczął mówić, że "siedzimy w tym razem i że musimy się razem trzymać". Napięcie między nami znikło, a przynajmniej znacznie zelżało, zaczął pozwalać mi majsterkować razem z nim, a towarzyszenie mu przy pracy stało się o niebo ciekawsze i fajniejsze. Fajniejsze nawet od spotykania się z kolegami i panem Kingsley'em. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy sam jeden, bez niczyjej pomocy naprawiłem silnik w samochodzie. Może nie była to jakaś wielka usterka, ale wtedy pierwszy raz zobaczyłem dumę na twarzy mojego ojca i poczułem, że rzeczywiście może istnieć coś, w czym będę dobry.



Jak to zwykle bywa w życiu, kiedy coś ci się układa doskonale, inne rzeczy walą się na łeb na szyję. Sprawy w domu nigdy nie miały się lepiej, mama była w ciąży, obaj z tatą skakaliśmy przy niej i byliśmy na każde zawołanie, coraz lepiej szła mi też naprawa wszelakich sprzętów, tata nawet zaczął mi odpalać trochę z zarobionych pieniędzy, czułem się bardzo dorośle. Nabrałem krzepy w związku z pomaganiem przy pracy na budowie i przestałem być taką ofiarą losu, która mogła oberwać od każdego. Moi dotychczasowi oprawcy znacznie mi przez to odpuścili, a nawet zaczęli się ze mną zadawać. Z Rodney'em niestety nie. Próbowałem za wszelką cenę wkupić go w ich łaski, ale kiedy już prawie mi się udawało, Rod zawsze palnął coś głupiego, albo robił przypałową rzecz i... no nie pasował do nas. My byliśmy super, zawsze wpadaliśmy na zwariowane pomysły i je realizowaliśmy, a Rod... Rod to Rod - siedział cicho i rysował po zeszytach. Zawsze bujał w obłokach i za dużo myślał. Zapewne z winy pana Kingsleya - zacząłem dochodzić do wniosku, że byłbym tak samo dziwny jak Rod, gdybym nadal spotykał się ze starym nauczycielem i dawał sobie napychać głowę tymi jego mądrościami. Rod słuchał jego rad i jakoś wcale lepiej mu się przez to nie powodziło.
No więc rodzina, praca i szkolni koledzy - wszystko świetnie. Nauka i przyjaciele z miasteczka...? Chyba pozostawię to bez komentarza, bo łatwo się domyślić, prawda? Nie miałem czasu ani motywacji do wałkowania materiału z książek, ba, w ogóle przestałem sięgać po książki. Wracałem do domu zmęczony i nic mi się już nie chciało. Ojciec specjalnie nie naciskał, żebym się uczył, bo sam chyba nawet nie skończył szkoły, na uczelnię wyższą i tak nie byłoby nas stać, zresztą... na co bym poszedł? Miałem smykałkę do maszyn, a żeby je naprawiać nie musiałem kończyć żadnej szkoły. Tylko mama starała się mnie pilnować pod tym względem, ale zawsze udawało mi się jakoś wybrnąć, kiedy pytała czy odrobiłem zadanie domowe. No, do czasu, takie rzeczy zawsze prędzej czy później wychodzą na jaw. W tym wypadku prędzej, bo nauczyciele mnie nie znosili. Nie ma ich za co winić, bo nie byłem ani pilnym, ani nawet cichym uczniem. No i uwielbiałem się z nich nabijać razem z kolegami z klasy. Naszym ulubionym obiektem kpin i żartów był profesor Proof uczący nas nauk ścisłych. Oczywiście się tak nie nazywał, ale przezywaliśmy go w ten sposób, bo każdą rzecz kazał nam udowadniać. Coś okropnego, serio, każdy bał się odezwać na jego lekcji, bo czegokolwiek by się nie powiedziało, on drążył ci dziurę w brzuchu. Zdarzało się, że kilka dni pod rząd próbowaliśmy udowodnić jakąś najoczywistszą rzecz na świecie typu... że Ziemia jest okrągła, że powietrze to mieszanina gazów, że na ptaki działa grawitacja mimo, że nie spadają... takie totalne pierdoły, serio. Nie wystarczało, że znałeś odpowiedzieć na pytanie, on musiał dokładnie wiedzieć skąd ją wziąłeś, kto badał daną sprawę, czy ją udowodnił, jak ją udowodnił... koszmar! Z całej klasy najbardziej nienawidził mnie i jeśli nikt nie odpowiedział na zadane przez niego pytanie, to na dziewięćdziesiąt procent wywoływał do niego mnie, żeby ośmieszyć przed wszystkimi. W sumie nie wiem, który z nas bardziej nienawidził drugiego, choć pewnie ja jego. Chyba nie było lekcji, na której nie wyobrażałem sobie jak roztrzaskuję mu na głowie krzesło. Jeśli nawet znajdowałem dowody na poparcie śmiesznie oczywistej tezy, on zawsze znajdował coś, żeby im zaprzeczyć. To chyba było z tą nieszczęsną Ziemią właśnie - myślałem, że zabiję go na lekcji, słowo daję, nie byłem w stanie udowodnić, że nasza planeta jest okrągła, nie potrafiłem udowodnić, że jego kretyńskie, rozrysowane na tablicy schematy i obliczenia kłamią - tak po prostu. W końcu nie wytrzymałem, zwyzywałem go od najgorszych gnid i jak idiota wybiegłem z sali. Wsiadłem w pierwszy pociąg do Marston Green, zanim zorientowałem się, że wracanie do domu przed czasem, to nie najlepszy pomysł. Trzeba było chociaż zostać w Birmingham - pamiętam jak dziś, że pomyślałem o tym dokładnie w chwili, kiedy niemal wpadłem na pana Kingsleya na naszym peronie. Wściekłego i przybitego jednocześnie zabrał mnie do siebie i wysłuchał wszystkich moich żali jak za starych, dobrych czasów.
- Udowodnił ci, że Ziemia jest płaska? - zapytał, wcale nie siląc się na zachowanie powagi.
- Ej! Obaliłem jego teorię, że jest ogromnym kwiatem lotosu na grzbiecie czterech słoni stojących na skorupie ogromnego żółwia pływającego po nieskończonym oceanie - ofuknąłem go zły, że on też się ze mnie nabija. - A to wcale nie było takie proste - dodałem zrezygnowany. - Nienawidzę tej kretyńskiej szkoły i durnego profesora Proofa! Jest nauczycielem, powinien nam mówić jak jest, a nie kłamać na lekcji - warknąłem.
- A ja myślę, że wie co robi - odparł mi jak gdyby nigdy nic pan Kingsley. Myślałem, że zmiażdżę go wzrokiem za bronienie najgorszej kreatury tego świata.
- Uczy cię jak używać głowy, powinieneś być mu wdzięczny.
Momentalnie pożałowałem, że podzieliłem się z nim całym tym zdarzeniem. Miałem być wdzięczny komuś, kto z pełną premedytacją ośmieszył mnie przy całej klasie? Kingsley mógł o tym zapomnieć.
- Louie, umiesz to udowodnić - powiedział z pełnym przekonaniem, kiedy już miałem wstać i wyjść - ...mimo że masz zaległości w nauce - dodał unosząc znacząco brwi widząc jak mój wzrok ucieka w stronę jego księgozbioru. Miał tam prawdziwą bibliotekę, gdybym tylko wybrał odpowiednią książkę, miałbym tą wiedzę, której mi dzisiaj zabrakło na lekcji. Gdybym odrobił zadanie domowe, zapewne też bym ją miał.
- Już próbowałem.
- Spróbuj jeszcze raz.
I spróbowałem.



Po tym zdarzeniu przeprosiłem się z nauką... i z panem Kingsleyem, a za jego delikatną namową (i z zawstydzającymi wyrzutami sumienia) przeprosiłem również profesora Proofa. Przyjął to z obojętnością i chłodną wyższością. Myślałem, że coś odpowie, czekałem na to dobrą chwilę nim zrozumiałem, że to na nic. Za to już na kolejnej lekcji znów wylądowałem pod tablicą i mimo iż odwaliłem zadanie domowe i przysiadłem do nauki, znów wróciłem do ławki przegrany i odprowadzany śmiechem kolegów z klasy.
Myślę, że ojciec nie komentował mojego częstszego przedkładania książek nad pracę, tylko przez wzgląd na matkę. Ona chciała, żebym się uczył, a on otwarcie by jej się nie sprzeciwił na tym polu.
Zawziąłem się, żeby udowodnić profesorowi, że nie jestem tępy i że potrafię myśleć, w co wyraźnie wątpił i co sam mi pokazywał na każdej niemal lekcji.
Podałem ci już jeden przykład na poparcie tezy, że jak coś się układa, to inna rzecz się pieprzy? Teraz podam drugi.
Zaczynało nam brakować pieniędzy. Mama źle się czuła, przestała pracować, ja coraz mniej pomagałem ojcu, żeby chociaż trochę nadrobić zaległości i odbyć swoją osobistą "krucjatę". Poświęciłem całe mnóstwo czasu, żeby zgłębiać wszelką dostępną widzę na temat Ziemi i kosmosu. Serio, myślałem tylko o tym, w domu byłem nieobecny duchem, na lekcjach tak samo... wszystko po to, żeby udowodnić jedną, jedyną rzecz swojemu nauczycielowi. I wiesz co? Udało się. Zrobiłem wielką makietę, rozrysowałem wszystko na planszach, rozpisałem obliczenia, które można by mierzyć w kilometrach... potrafiłem obalić każdy mit dotyczący kształtu planety. Nieważne co profesor Proof by wymyślił: że Ziemia jest stożkiem czy brzuchem olbrzyma - wiedziałem, że obalę to wszystko. I tak się stało. Nauczyciel próbował mnie powstrzymać, w końcu miał swoją lekcję do przeprowadzenia, ale się uparłem i to ja mówiłem przez całą godzinę. Nie dało się zaprzeczyć niczemu, żadnej tezie, którą wyprowadziłem. Kiedy skończyłem, spojrzałem z zadowoleniem i wyzwaniem w oczach wprost na profesora. Byłem taki dumny, że wreszcie nie mógł mi zadać pytania, wstrzelić się w jakiś szczegół, który przeoczyłem... i wiesz co powiedział? "Gratulacje, Bott, właśnie udowodniłeś, że Ziemia jest okrągła. Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny". Tyle wystarczyło, żebym przestał być. Spojrzał na mnie z takim politowaniem jak na kompletnego durnia i... miał rację. Poświęciłem tyle czasu, wysiłku i energii po to, żeby udowodnić powszechnie znany fakt? Zamiast tego mogłem przecież naprawdę przysiąść do nauki, pomóc tacie w pracy lub chociaż mamie... dopóki nie wróciłem tego dnia ze szkoły, nawet nie zauważyłem jak zmizerniała przez ten czas.
Wziąłem się naprawdę w garść. Chciałem spróbować ten jeden, ostatni raz pogodzić wszystko: naukę, pracę, rodzinę (jak prawdziwy mężczyzna!). No dobra, to nie było wszystko, ale choćbym chciał, nie upchnąłbym w swoim grafiku jeszcze przyjaciół. Zresztą... przy sobie miałem jednego.
Kingsley mi pomagał w nauce, choć prócz mamy, nikt o tym nie wiedział. Mimo iż przestał uczyć dzieci z Marston Green, miał w miasteczku coraz gorszą opinię. Nie robił nic złego... ale plotkowano o nim. Mówiono na przykład, że oberwał od nazistów, kiedy uciekał z pola walki, że rodzina się go wyrzekła... rzecz jasna nikt go nie zapytał, jak było naprawdę. No, z wyjątkiem mnie. Ale zawiodę cię - nic mi nie powiedział prócz tego, że wkrótce wyjedzie do Stanów Zjednoczonych - do swojej rodziny właśnie. To od nich miał dużo książek i komiksów, którymi tak chętnie się ze mną dzielił. Było mi przykro, że kiedyś nas opuści, ale z drugiej strony go rozumiałem.
Podciągnąłem się ze wszystkich przedmiotów, ale te z profesorem Proofem wciąż wołały o pomstę do nieba. Był sposób, by to zmienić i jednocześnie pokazać ile jestem wart: projekt semestralny. Zabrałem się bardzo sumiennie do pracy... ale nie dane mi było poprawić swojego wizerunku w oczach profesora.
Zabraliśmy mamę do lekarza, ale nie było od razu wiadomo co jej jest, trzeba było przeprowadzić badania. A na badania potrzebne były pieniądze. Zacząłem więc pracować po szkole, po pracy się uczyłem. Przez jakiś czas dobrze to funkcjonowało, ale na dodatkowy projekt nie starczało mi czasu. A przynajmniej nie tyle, ile bym chciał.
Potem mamie się pogorszyło, musiała zostać w szpitalu, a ja znów straciłem głowę do nauki. Bałem się, każdą wolną chwilę spędzałem przy niej wpatrzony w jej blade, zapadnięte policzki i powoli gasnące oczy.



Nie pamiętam dokładnie pogrzebu, tylko urywki i nic nieznaczące szczegóły. Nie docierało do mnie, że mamy już nie ma, wszystko potoczyło się zbyt szybko, jeszcze niedawno nasza rodzina miała się przecież powiększyć, nie odwrotnie. W naszym domu zapadła grobowa cisza. Obaj z tatą nie wiedzieliśmy jak się pozbierać i żyć dalej. Coraz częściej widziałem go w salonie z butelką mocnego alkoholu, ja się snułem, albo godzinami wpatrywałem w nieokreślony punkt przed sobą. Znów wróciły do mnie sny o znikających gwiazdach, zakończone przerażającym krzykiem mamy.
Kingsley próbował mi pomóc, widywaliśmy się częściej, zaczął mnie uczyć gry na swojej starej gitarze i dopingował w nauce, ale... byłem zgaszony, coś we mnie umarło i nie mogłem znaleźć ani krzty energii.
Za niezaliczone przedmioty mieli mnie wywalić ze szkoły, ale jakoś nie potrafiłem się tym przejąć... w szczególności, że ojciec po rozmowie z profesorem sam powiedział, że tak będzie po prostu lepiej - uważałem tak samo. To miał być ostatni raz, kiedy moja stopa przestąpiła próg szkoły, ale nim wyszedłem, nauczyciel mnie zatrzymał. "Światu potrzebni są intelektualiści i ludzie tacy jak ty. Skoro chcesz pracować fizycznie zamiast się uczyć, to przyjdź pod szkołę po lekcjach" - powiedział krótko, rzeczowo i oschle jak zwykle. Jeszcze tego mi brakowało: pracowania dla najbardziej znienawidzonej przeze mnie osoby. Oczywiście chciałem to olać... zaskoczyło mnie więc, kiedy ojciec w ogóle nie chciał o tym słyszeć. Rano pomagałem mu przy naprawie jakichś sprzętów, a po południu poszedłem pod szkołę... i tak zaczęła wyglądać moja codzienność.
Profesor praktycznie się do mnie nie odzywał i generalnie traktował jak służącego. Nosiłem mu torbę, jakieś wielkie tuby z projektami, przynosiłem kawę do sali wykładowej, bo, tak, zabierał mnie ze sobą na uniwersytet. Myślę, że to był pewien rodzaj jego zemsty na mnie, albo szydercze pokazanie co właśnie straciłem, rezygnując z nauki... a może jedno i drugie? W każdym razie... udało mu się to.
Wprawdzie początkowo podchodziłem do tego z dystansem i obojętnością, ale im dłużej siedziałem na wykładach, im więcej słyszałem i widziałem... tuż pod moim nosem tworzyła się historia, profesorowie badali wciąż nieodkryte aspekty fizyki, mieli dostęp do takiej wiedzy, materiałów i narzędzi, o których nawet mi się nie śniło. W dużej mierze nie miałem zielonego pojęcia o czym jest mowa, ale, nie wiedzieć czemu, czułem nieodpartą chęć dowiedzenia się tego. Szybko zmieniłem zdanie - chciałem się uczyć, chciałem wiedzieć więcej... i w ten sposób dostałem ostatnią szansę.



Początki nie były łatwe, miałem spore zaległości, irytująco zawziętego na mnie profesora i ojca nastawionego przeciwko mojej nauce. Byłem jednak uparty i zdecydowany, miałem też po swojej stronie Kingsley'a, który starał się mnie wspierać przy każdej okazji. W domu zacząłem bywać rzadko - albo kiedy ojca jeszcze nie było, albo kiedy już zasypiał - inaczej atmosfera i napięcie między nami było nie do zniesienia tym bardziej, że pił coraz więcej i częściej. Byłem na niego zły, ale jednocześnie miałem też wyrzuty sumienia. Wiedziałem, że nie będę taki, jaki chciał, żebym był, ale... może dzięki temu stanę się lepszy niż by sobie to wymarzył? Starałem się w to wierzyć.
Powoli wyszedłem na prostą, a potem piąłem w górę. Okazało się, że kiedy nadrobiłem braki, nauka nie sprawiała mi szczególnych trudności. No, jeśli chodzi o tą ścisłą część - wszystko było logiczne, obliczenia szły mi jak z płatka... Profesor Proof dawał nam w kość jeszcze przez jakiś czas, ale w końcu odszedł na uniwersytet i przestał mnie dręczyć. Na pewno nauczył nas więcej niż ktokolwiek inny, ale i tak odetchnąłem z ulgą, kiedy zniknął. Wszystko wróciło mniej więcej do normy, uczyłem się dużo, ale miałem więcej czasu wolnego, który często spędzałem albo z kumplami albo na nauce gry na gitarze. Ta ostatnia powoli zaczęła mnie wciągać tym bardziej, że szło mi coraz lepiej. Wakacje spędziłem głównie na pracy, potem dorabiałem także w roku szkolnym, ale nawet to nie ułatwiało naszej sytuacji finansowej. Wiedziałem, że w końcu będziemy musieli sprzedać dom, bo choć niewielki, był dla naszej dwójki i tak za duży.
Szykowały się nie tylko takie zmiany.
Nim wyjechał, spędzałem z Kingsleyem maksymalnie dużo czasu. Zawsze mieliśmy tematy do rozmów, potrafiliśmy też po prostu siedzieć ja na kanapie, on na swoim wózku każdy z nosem w swojej książce i po prostu czytać. Zdarzało się, że w środku nocy wymykałem się z domu, wybywaliśmy na pustkowie (którego wokół było pod dostatkiem) i szukaliśmy przeróżnych konstelacji na niebie dopóki obaj praktycznie nie nauczyliśmy się ich na pamięć. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że może go zabraknąć... ale tak się wkrótce stało. Nie powiedział kiedy dokładnie wyjeżdża, po prostu wpadłem do niego jak codziennie... a jego już nie było. Na stole w jadalni leżał jedynie stosik książek i komiksów, a obok gitara. Znalazłem też kartkę, na której zapisano dosłownie kilka słów: "Dla Louisa", a pod spodem: "Jeszcze sięgniesz gwiazd". No, nie wysilił się.
Wróciłem do domu ze swoimi prezentami wyraźnie rozczarowany i przygnębiony... na szczęście szybko znalazłem pocieszenie w pierwszej książce, a zaraz potem także w liście Kingsleya już ze Stanów. Zaczęliśmy pisać do siebie tak często jak tylko się dało.



Wkrótce my też się przeprowadziliśmy. Myślałem, że to będzie okropne przeżycie... ale wcale takim nie było. W Marston Green właściwie już nic mnie nie trzymało, a w "nowym" mieszkaniu w Birmingham obaj z ojcem odetchnęliśmy. To nie tak, że nowe miejsce pomogło nam zapomnieć o mamie... ale z pewnością uwolniło nas od przeszłości, a tatę również od nałogu. Dostał pracę w nowo otwartej fabryce samochodów i zaczął zarabiać całkiem przyzwoite pieniądze. Ja zaś miałem bliżej i szkołę i paczkę przyjaciół, z którymi próbowałem rozkręcić jakąś kapelę. Szczerze? Byliśmy beznadziejni, ale przynajmniej dobrze się przy tym bawiliśmy.
Kolejne lata upłynęły zaskakująco szybko i (całe szczęście) bez większych problemów. Całkiem przyzwoicie zdałem egzaminy i wytrwale pnąc się po szczeblach edukacji poszedłem do szkoły średniej w większości z tą samą paczką przyjaciół. Ojciec już dawno dostrzegł plusy mojej nauki i nie tylko pogodził się z nią, ale sprawiał wrażenie zadowolonego z takiego syna. Starałem się!
Ku mojemu rozczarowaniu w nowej szkole poziom fizyki był... żenująco niski. Łudziłem się, że to tylko tak na początku, ale sam nauczyciel był po prostu tępy. To nie wróżyło mi nic dobrego, bo przecież chciałem iść na studia związane właśnie z fizyką. Zacząłem się uczyć nadprogramowo w domu, a potem także zakradać na wykłady na uniwersytecie. Po kryjomu, bo jakoś nie uśmiechała mi się konfrontacja z profesorem Proofem.
Stałem się super-kolesiem: lubianym przez nauczycieli, którzy szybko docenili moją pilność w nauce i głód wiedzy (no i oczywiście urok osobisty!), przez chłopaków ze szkoły... i przez dziewczyny. W końcu która by nie popatrzyła w stronę grupy wariatów grających i śpiewających pod ogrodzeniem żeńskiej placówki edukacyjnej? Zwykle kończyło się przeganianiem nas przez nauczycielki lub policjantów, z czego mieliśmy niesamowity ubaw.
Udało mi się też złapać pracę w obserwatorium astronomicznym na uniwerku. W sumie nic wielkiego - po prostu tam sprzątałem - ale zdarzało się, że któryś z sympatyczniejszych doktorów pozwalał mi popatrzeć stamtąd na gwiazdy albo opowiadał o teleskopach.
Ach, no i wreszcie urosłem! Ale żeby nie było zbyt kolorowo, stałem się przez to dziwnie nieproporcjonalny i długi. Cóż... nie można mieć wszystkiego, prawda?
Tych wakacji chyba nigdy nie zapomnę - grupka studentów zabrała nas ze sobą na wyjazd do Snowdonii. Łaziliśmy po górach, żeby popołudniami rozbijać namioty, grać i śpiewać... Traktowali nas - szesnasto-, siedemnastolatków jak... maskotki? W każdym razie nie do końca poważnie, o co w sumie nie mogliśmy mieć do nich wyrzutów. Wtedy po raz pierwszy się upiłem (no, wiele nie potrzebowałem), z tamtego wieczoru nie pamiętam nic. Potem kumple mówili, że zanim straciłem kontakt ze światem, opowiadałem niestworzone historie o UFO i smokach, ale myślę, że sami nie byli wtedy w lepszym stanie, więc chyba nie ma co im wierzyć.



Z nauczycielem od fizyki miałem kilka (może więcej?) zgrzytów. Wprawdzie starałem się siedzieć cicho na jego lekcjach, ale... czasami po prostu się nie dało. Nie wiem skąd wytrzasnęli tego gościa, ale nie miał w sobie nawet pierwiastka naukowca. Uważał, że wszystko co istotne, już zostało odkryte, jeśli o czymś wiedzieliśmy mało, to już tak zostanie, bo "Bóg tak chce", a powszechnie przyjęte założenia naukowe to jedyna prawda objawiona i pod żadnym pozorem nie wolno nam jej było podważać. No kretyn. Po doświadczeniach z profesorem Proofem wiedziałem, że nie warto narażać się nauczycielowi, więc chciałem spokojnie przebrnąć przez tą szkołę bez większych spięć... ale oczywiście się takie zdarzyły. Z wojowaniem z nauczycielami już tak jest - zawsze jesteś na przegranej pozycji, choćbyś nie wiem co robił. W końcu dałem sobie po prostu spokój. No, przynajmniej w potyczkach słownych, bo na sprawdzianach wcale nie pisałem tego, co chciał tam zobaczyć, ale moje osobiste, dość nowatorskie podejście do pewnych kwestii. Wiedziałem, że mam rację, że wiele z teorii, w które tak ślepo wierzył, lada dzień zostaną obalone. Całkiem możliwe, że sam to przeczuwał, ale tak było w programie, tak miał nauczać, takie miał wytyczne. Nie było miejsca dla buntowniczych nastolatków. Karano mnie więc między innymi gorszymi stopniami. Gdybym wykazał odrobinę dobrej woli i uległości, zapewne miałbym wzorowe stopnie, ale byłem zawzięty i nie dałem się zniechęcić w taki sposób.
Zaczęto wzywać mojego ojca do szkoły. Najpierw się wściekał, kazał mi wyjaśnić swoje zachowanie i, jak to ujęto, lekceważące podejście do nauczyciela i podważanie jego (wątpliwego) autorytetu. Miał prawo być zły... ale kiedy powiedziałem mu jak jest, trochę się uspokoił. Początkowo dawał mi jakieś kary, ale w końcu dał sobie i z tym spokój. Robił mi awantury na pokaz, co wychodziło mu nadzwyczaj dobrze, ale chwilę później potrafił bardzo niepedagogicznie stwierdzić, że nauczyciel rzeczywiście jest palantem.



W ogóle to jak miałem siedemnaście lat, prawie się zabiłem. I to w totalnie idiotyczny sposób. Jeden chłopak u nas w klasie miał starszego kuzyna, któremu zepsuł się motocykl. Powiedziałem, że mogę rzucić nań okiem i tak też się stało. Potrzebowałem kilku dni, ale znalazłem problem i mu to ogarnąłem. Mogliśmy z kumplami pojeździć. W sumie to żadna filozofia, ale jak to bywa w grupie każdy się przed resztą popisywał, a to właściwie nigdy się dobrze nie kończy. Tym razem padło na mnie. Nie pamiętam dokładnie jak to się stało, wpadłem w poślizg na żwirze? Nie wiem, pewne jest to, że straciłem panowanie nad maszyną. Obudziłem się już w szpitalu. Wynik? Rozwalona głowa, złamana ręka, skręcona noga i cała masa większych lub mniejszych ran. W sumie i tak miałem od cholery szczęścia... więcej niż sam motocykl w każdym razie. Teraz się z tego śmieję, chociaż wtedy w ogóle do śmiechu mi nie było. Przez ten wypadek zaprzepaściłem swoją szansę do odwiedzenia Kingsleya w Stanach. Obiecałem mu, że przyjadę za rok.
Ojciec powiedział, że jeśli chcę prowadzić jakikolwiek pojazd, mam zrobić prawo jazdy... i tak też się stało. Marzył mi się własny motocykl, ale póki co nie było żadnych horyzontów na taką maszynę.
W pół roku wydobrzałem zaś na tyle, by na przerwę zimową wybyć znów z grupą "moich" studentów aż do Szwajcarii. Wyjazd był organizowany po znajomości przez jednego z sympatyczniejszych doktorów na uczelni, który akurat miał wtyki w obserwatorium astronomicznym Sphinx. Znał mnie z uniwerku i wiedział, że mam fioła na punkcie astrofizyki, ale mimo to początkowo podszedł dość sceptycznie do mojego pomysłu, żebym pojechał razem z nimi. Byłem już niby pełnoletni, ale. Zawsze są opory przed braniem na siebie odpowiedzialności za gówniarzy, nie? Złamał się jednak pod naporem moich błagań i przysiąg, że będę grzeczny i absolutnie posłuszny. No, namowy studentów, którzy szybko mnie poparli też nie były tu bez znaczenia i oczywiście rozmowa z moim ojcem, który wcześniej zgodził się wyłożyć na to pieniądze.
Jeśli są na Ziemi miejsca magiczne, to z pewnością Sphinx się do nich zalicza. Już sam fakt, że to obserwatorium znajduje się 3580 m n.p.m. o czymś świadczy, prawda? Były stamtąd nieziemskie widoki i nie mówię tu tylko o obrazach w teleskopie. Spędziliśmy tam stanowczo za mało czasu, choć wystarczająco, żebym totalnie zakochał się w tym miejscu... i złapał zapalenie płuc.
To wszystko: wypadek, Szwajcaria i choroba, mocno nadwyrężyło nasz domowy budżet, a ja wciąż miałem w planach przecież naukę na uniwersytecie. Przepracowałem więc dzielnie całe następne wakacje w nadziei, że to coś pomoże. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że nie dopnę swego, to kompletnie nie wchodziło w grę.




I tak zaczął się ostatni rok w mojej szkolnej karierze. Wszyscy z nas, którzy chcieli mieć choć cień szansy na dostanie się na uniwersytet, zakuwali jak jeszcze nigdy w życiu. Ja również. Nawet starałem się zrozumieć jakieś idiotyczne wiersze (z czym od zawsze miałem cholerny problem), choć i tak najbardziej przysiadłem oczywiście do przedmiotów ścisłych. Planowałem wspaniałomyślnie zakopać topór wojenny i odpuścić nauczycielowi fizyki... ale jakoś mi się to nie udało. Wystarczyło, że słuchałem jego bzdur przez kilka minut, a już otwierał mi się nóż w kieszeni. Nie było opcji. Postanowiłem, że pokażę draniowi na egzaminie.
Dziewiętnaste urodziny zapamiętam na zawsze nie tylko dlatego, że dostałem od ojca pieniądze ze sprzedaży naszego domu, które wystarczyłyby na pokrycie kosztów uczelni... były to też moje ostatnie urodziny, które spędziliśmy razem.
Cieszę się, że te trudne etapy w naszym życiu minęły, że w ostatnich latach, tak jak to sam kiedyś ujął: "siedzieliśmy w tym razem i trzymaliśmy się razem". Stanowiliśmy jeden team ja i on, jak ojciec z synem. Wydaje mi się... wydaje mi się, że go nie zawiodłem.
Nie doczekał cieplejszych, wiosennych powiewów wiatru, nie zobaczył mojego świadectwa, nie było go na zakończeniu szkoły. Nie zdążył się dowiedzieć, że przyjęli mnie na Uniwersytet Londyński. A wszystko przez zwykły przypadek, odrobinę mniej szczęścia w danym momencie, znalezienie się w złym miejscu o złej porze.
Byłem na lekcji, kiedy do sali wpadła dyrektorka i wywołała mnie i mojego przyjaciela, którego ojciec zresztą pracował w tej samej fabryce. Miał tam miejsce wypadek, kilkunastu pracowników zostało rannych, w tym kilku ciężko. Jednym z nich był mój ojciec. Szpital znajdował się kilka przecznic od szkoły, w kompletnym amoku wybiegłem z budynku i tam pognałem. Gdyby nie to, zapewne nie zdążyłbym zobaczyć ojca żywego. Był w opłakanym stanie, jakaś ostra część praktycznie przebiła go na wylot, to cud, że w ogóle dowieźli go do tego nieszczęsnego szpitala. Przez łzy powtarzałem jak w mantrze, że wszystko będzie dobrze, choć on doskonale wiedział, że umiera.
- Znajdź Grega - wyszeptał. Nie zrozumiałem, więc powtórzył. - Londyn, Baker Street - nie docierało do mnie o co mu tak właściwie chodziło. Przecież z tego wyjdzie, prawda? Da radę... Uśmiechnął się blado, oczy gasły mu z każdą chwilą jak oczy matki podczas choroby.
- Pokaż im, Lou - wyszeptał i były to jego ostatnie słowa.




Właściwie tu moja opowieść dobiega końca. Mam dziewiętnaście lat, z wielką walizką, sporym, wyświechtanym plecakiem i futerałem z gitarą stoję na obcej, londyńskiej ulicy próbując się tu jakoś odnaleźć. Póki co udaje mi się koczować u przyjaciół, znajomych i znajomych znajomych, ale wiem, że na dłuższą metę to nie przejdzie.




Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 0 Brak
Zaklęcia i uroki: 0 Brak
Czarna magia: 0 Brak
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 0 Brak
Eliksiry: 0 Brak
Sprawność: 6 Brak
Zwinność: 5 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Astronomia II 10
Kokieteria I 2
Spostrzegawczość I 2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Mugoloznawstwo II 0
Szczęście I 5
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Neutralny01
RozpoznawalnośćI0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Majsterkowanie II 7
Muzyka (gitara) I 0.5
Muzyka (śpiew) I 0,5
Naprawa pojazdów mechanicznych II 7
AktywnośćWartośćWydane punkty
Brak - 0
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak - 0
Reszta: 7

Wyposażenie

Mugolskie prawo jazdy




[bylobrzydkobedzieladnie]


Make love music
Not war.
Louis Bott
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
universe is in us
Niemagiczni
Niemagiczni
https://www.morsmordre.net/t1671-louis-bott https://www.morsmordre.net/t1846-niemugolska-poczta-lou#24237 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f223-dolina-godryka-kurnik https://www.morsmordre.net/t5152-louis-bott
Re: Louis Bott [odnośnik]14.06.20 2:33

Lipiec '55 - Maj '57

Orientacja polityczna: jeszcze do kwietnia 1957 r. pozostawał zagorzałym pacyfistą, jednak po nocy z 31. marca na 1. kwietnia, kiedy to czarodzieje napadli na Londyn eksterminując jego niemagiczną ludność, zaczął rozumieć, że dalsze utrzymanie pokoju nie jest już możliwe, a z pewnością nie na takich zasadach jak do tej pory.
Mimo tamtych wydarzeń uważa, że istnienie czarodziejów powinno być jawne i czarodzieje jak i mugole powinni jak równi sobie współpracować na wszelkich możliwych płaszczyznach.
Ścieżka kariery: mimo przerwania studiów astrofizyki i kosmologii na Uniwersytecie Londyńskim w kwietniu 1956 r., udało mu się nadrobić materiał, pozdawać egzaminy we wrześniu i w drodze wyjątku w związku z sytuacją kryzysową w całym kraju został przyjęty na II rok.
Obecnie jednak w związku z zamknięciem Londynu nie ma możliwości kontynuowania nauki na uniwersytecie. Uczy się jednak na własną rękę z książek, które zabrał ze sobą z Londynu, a także studiuje magiczne mapy nieba przyjaciół.
Nadal dorywczo chwyta się każdej roboty - jako mechanik lub po prostu złota rączka, pomaga również Alexowi w lecznicy.
Rozwój: tego okresu raczej nie można nazwać rozwijającym w przypadku Louisa. W związku z "wypadkiem" i traumą, jakiej się nabawił, a także wszechobecnym chaosem, przerwał studia, częściowo stracił też pamięć. W wyniku tych przejść: opętańczego biegania po lesie, pierwotnej chęci przetrwania i życia w ciągłym stresie przez tych kilka miesięcy, wyostrzyły mu się zmysły, a także zwiększyła się jego wytrzymałość i sprawność fizyczna.
Więzy krwi: w październiku '56 Louis dowiedział się o śmierci stryja Grega.
Zyskane znamiona: brak - szczęśliwie rany na Louisie goją się jak na psie, nie mają też tendencji do bliznowacenia.


Minęły prawie dwa lata, od kiedy stanąłem z całym swoim dobytkiem (wielkim wypchanym po brzegi plecakiem) na Baker Street 69 w Londynie. Wiele się od tego czasu wydarzyło i zmieniło. Po pierwsze poznałem swojego stryja, który opowiedział mi o sobie, o naszej magicznej rodzinie, o czarodziejach i magii. Pokazał mi teleporty w kominkach, zabrał na czarodziejską ulicę Pokątną, która okazała się czymś fantastycznym. Poznałem wielu niesamowitych ludzi i zakochałem się w tym nieznanym dla mnie świecie pełnym magii.


Niestety ten świat nie był tak idealny, jakbym to sobie wymarzył - przez cały czas musiałem udawać w nim czarodzieja, ponieważ ostrzegano mnie, że jako mugol (czyli osoba niemagiczna) mogę być w najlepszym razie niemile widziany w czarodziejskich miejscach. Zresztą nawet przy udawaniu czarodzieja, nie zawsze było kolorowo. Pewnego razu odwiedzając Pokątną zostałem zgarnięty przez magiczne służby do Tower. Najpierw oskarżyli mnie zupełnie irracjonalnie o używanie magii w miejscu publicznym (był wtedy zakaz), a kiedy powiedziałem, że nie mam różdżki - to o utrudnianie śledztwa. Szczęśliwie wraz z czarodziejami, z którymi zostałem zamknięty w Tower, udało mi się zbiec z więzienia.
Czarodziejscy przyjaciele i znajomi pokazywali mi swój świat, a ja zapoznawałem ich ze swoim, choć moim zdaniem nie był nawet w połowie tak fascynujący jak ten magiczny.


Wszystko szło ku dobremu... ale wtedy nadszedł kwiecień 1956 r. Pewnej nocy zostałem zaatakowany przez czarnoksiężnika i ugodzony jakimś parszywym zaklęciem, w wyniku czego straciłem pamięć i dość długi czas błąkałem się po lesie bojąc się własnego cienia. Odnalazł mnie przyjaciel - Benjamin Wright - i zaopiekował się mną wraz z czarownicami - Justine Tonks i Margaux Vane. Było to dość karkołomne zadanie, ponieważ nabawiłem się też magofobii - panicznego strachu przed wszystkimi oznakami magii.


Na domiar złego niedługo później, bo 1 maja 1956 r., całymi Wyspami zawładnęły magiczne anomalie, których również i ja sam byłem źródłem. To był bardzo ciężki czas dla mnie i dla wszystkich w moim otoczeniu, więc dla mojego i ich dobra przyjaciele usypiali mnie magicznymi eliksirami. Ben poprosił też swojego przyjaciela - Alexandra (mojego rówieśnika!) - o pomoc w doprowadzeniu mnie do porządku. To właśnie Lex nauczył mnie, by podczas kontaktu z magią skupiać się na czymś innym - na przykład na wyliczaniu w myślach gwiazdozbiorów. Oczywiście fenomenalnych efektów to nie przyniosło tak od razu... ale pomagało.


Ostatecznie końcem sierpnia '56 przeniosłem się z powrotem do opustoszałego domu stryja, żeby jakoś na nowo zacząć funkcjonować. Nie chciałem być pasożytem i ciężarem dla przyjaciół i sądziłem, że sam sobie poradzę. Koniecznie też chciałem wrócić na studia. W związku z moim zaginięciem i nieuczęszczaniem na zajęcia i niezdaniem egzaminów, ten powrót stał pod znakiem zapytania. Na szczęście zmobilizowałem się w porę, we wrześniu nadrobiłem zaległości i wyjątkowo ze względu na panującą w kraju sytuację, pozwolono mi na dalszy etap nauki na uniwersytecie.


W październiku 1956 r. dowiedziałem się od kuzyna, że stryjek nie żyje. Szczerze mówiąc, tak podejrzewałem - jego mieszkanie stało puste od przeszło roku, a wozak (magiczna fretka) Eugeniusz, którego zaczarował przed wyjazdem do Hogwartu, znów zaczął przeklinać. Pozwolono mi jeszcze mieszkać przy Baker Street, choć wiedziałem, że należy się już rozglądać za nowym lokum.
Święta spędziłem w gronie czarodziejskiej rodziny i znajomych, a niedługo później anomalie magiczne całkowicie ustały dając mi nadzieję, że teraz już wszystko wróci do normy.


Przez trzy miesiące było dobrze, ale wtedy nadeszła feralna noc z 31. marca na 1. kwietnia 1957 r. Przeczuwałem, że dzieje się coś złego, Eugeniusz również, dlatego kiedy w mieszkaniu stryja pojawił się Alex, byłem już spakowany. Tylko dzięki niemu udało mi się wydostać z zaatakowanego przez czarodziejów Londynu. Nie mogłem już wrócić do stolicy, ani kontynuować nauki na uniwersytecie. Zamieszkałem w domu Alexa - w Kurniku - zacząłem też pracować w jego lecznicy, choć bardziej od strony technicznej, bo na medycynie się nie znam. Chętnie służę też mieszkańcom Doliny Godryka jako mechanik i złota rączka, a w przerwach od pracy studiuję astrofizykę na własną rękę. Choć wciąż boję się magii, staram się panować nad lękiem, czego uczy mnie Lex. Moim skromnym zdaniem, jest całkiem nieźle, a wśród mieszkańców Kurnika w końcu czuję się jak w domu. Będzie dobrze.

Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Louis Bott Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Louis Bott [odnośnik]14.06.20 2:34

Witamy wśród Morsów

twoja karta została zaakceptowana
Kartę sprawdzał: Allison Avery

[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.11.23 19:58, w całości zmieniany 2 razy
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Louis Bott Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Louis Bott [odnośnik]14.06.20 2:34

STAN ZDROWIAfizyczne: pełnia zdrowia
psychiczne: magofobia

UMIEJĘTNOŚCI brak

WYPOSAŻENIEMugolskie prawo jazdy, wozak, sowa pocztowa, świetlista alga

ELIKSIRY-

INGREDIENCJEposiadane: -

BIEGŁOŚCI[02.11.17] +1 PB do puli (nagroda za szybką zmianę)
[16.10.18] Wsiąkiewka (maj/czerwiec) +1 PB
[08.11.18] Zakup 4,5 PB (do reszty)
[08.11.18] Spostrzegawczość na I (2 PB), wytrzymałość fizyczna na II (5 PB)
[17.07.19] Zakup 2 PB (do reszty)
[14.06.20] Minął fabularny rok: +1 PB
[25.01.21] Rozwój biegłości: majsterkowanie (0 -> I); -0,5 PB z reszty
[20.07.21] Wsiąkiewka (październik-grudzień); + 1 PB
[15.08.21] Rozwój postaci; Majsterkowanie II; - 6,5 PB
[10.12.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +0,5 PB


HISTORIA ROZWOJU[28.10.15] 300-50=250
[12.03.16] Więzienie +60 pkt
[20.07.17] -300PD
[20.07.18] Osiągnięcia: Zakochany Mors, Syn marnotrawny, +10 PD, +1 PP
[16.10.18] Wsiąkiewka (maj/czerwiec), +60 PD, +1 PB
[08.11.18] Rozwój postaci: +4,5 PB, +1 sprawność; -305 PD
[06.03.19] Zdobycie osiągnięcia (Do wyboru, do koloru), +30 PD
[09.03.19] Udział w wydarzeniu "Czarnoksięska mechanika", +100 PD
[26.03.19] Zdobycie osiągnięcia (Księżniczka na wieży), +30 PD
[17.07.19] Zakup 2 punktów biegłości, -100 PD
[17.02.20] Zakup wozaka, -10 PD
[27.01.21] Aktualizacja postaci
[20.07.21] Wsiąkiewka (październik-grudzień); +60 PD
[23.07.21] Spokojnie jak na wojnie: +14 PD
[18.08.21] Osiągnięcia (Wielki głód): +30 PD
28.02.23] Zakup sowy: -50 PD
[23.05.23]Zdobycie Osiągnięć: Dojrzały Mors, Dojrzały Mors II; +90 PD
[10.12.23] Wsiąkiewka (lipiec-sierpień); +30 PD
[11.12.23] Zdobycie osiągnięcia: Róg obfitości; +30 PD

[bylobrzydkobedzieladnie]
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Louis Bott Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Louis Bott
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach