Wydarzenia


Ekipa forum
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu
Michael Scaletta
AutorWiadomość
Michael Scaletta [odnośnik]25.05.20 18:56


Ostatnio zmieniony przez Michael Scaletta dnia 21.07.23 2:01, w całości zmieniany 13 razy
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Michael Scaletta [odnośnik]27.05.20 0:22
Głupiec
Londynlipiec 1951
Koszula przesiąkła zapachem absolutnej degradacji, dłonie naznaczyła wilgoć mętnej wody, a oblicze trwało w nieustającym marazmie. Gnaty odznaczały się kruchym dźwiękiem, podkrążone oczy chciały same się zamykać, nawet jeśli chwilowo mrużyły się na widok wątłego promienia wschodzącego słońca. Ten bowiem uderzył stanowczo, zza białej firany, wspólnie z hałasem dobiegającym z mieszkania. Dopił do końca zimną herbatę, niedopałek fajki wwiercił w pustą filiżankę, przymknął okno zdradzające cudze jestestwo. Z kieszeni wyjął marną sakiewkę, zuchwale wyrzucił na stół jej biedną zawartość; długie palce błądziły po przybrudzonych monetach, suwając je w jednolitą grupę. Liczył długo, choć zaplutych miedziaków nie było wiele. W myślach zaklął po włosku tę robotę, zaklął swoje fatalne wynagrodzenie, zaklął matkę stojącą w progu jasnej kuchni.
— Znajdź sobie coś lepszego. Albo chociaż uszanuj to, że nie mieszkasz tu sam — zaczęła chłodno, ciasno owinąwszy się ciepłym szlafrokiem. — Mówiłam ci, żebyś nie palił w domu. Mówiłam ci, żebyś nie włączał tego cholernego czajnika o czwartej nad ranem — kontynuowała, szukając dogodnego punktu w zatłoczonym pomieszczeniu. Nie chciała na niego patrzeć, nie chciała znów kłócić się o tę spelunę, o jego niewyrozumiałe złośliwości i własne, nieprzespane poranki. Oparła się o blat, widziała zaledwie profil statury; nie wołała wcale o wzrokowy kontakt czy uwagę. Pewnie i tak nie słuchał, pewnie i tak zrobi po swojemu. — Gdyby tylko ojciec zobaczył, jak mnie traktujesz... — A przecież był do niego taki podobny. Przynajmniej z wyglądu. — Gdyby żył, nie pozwoliłby mi tak cię rozpieścić. — Raptownie podniósł się z krzesła, rzucił jej lekceważące spojrzenie, aż w końcu wydusił jedynie:
Ale ojca już n i e ma. — Dobitna prawda uderzyła ją niczym powiew rześkiego wiatru, choć on zamknął już dawno okno. Dawno już też mentalnie odseparował się od rodziny, nigdy namacalnie nie cierpiał, bo nie tego od niego wymagano. Zapewne myślała, że ma to wszystko gdzieś, że traktuje rzeczywistą przeszłość jako chłodną, wręcz wiekową już historię. Myliła się, w swoich nieadekwatnych mrzonkach i pozornych sugestiach. Nawet jeśli mówił o wszystkim z dystansem, wciąż wielu kwestii zwyczajnie nie pojmował. Winą obarczał tą nieporadną matkę, bo tak było teoretycznie najprościej i najwygodniej. Nie chciał zastanawiać się nad słusznością własnych oskarżeń. Nie obchodziło go to, czy pozostawał w swej ocenie sprawiedliwym. Widział natomiast, jak załamanie w niej narasta, jak psychiczny kryzys straty dobiera się do jej delikatnej duszy. Czuł, że jak zwykle nie spełnia jej pragnień, że nie jest oddaną kopią taty, na którą pragnęła go wychować. Czy wiedziała, że przejmie po ojcu te niechciane, niemoralne tendencje? Czy podejrzewała, że wygłodniałe ego nie zniesie dłużej tych niegodnych wypłat?; że bezwstydnie będzie sięgać po to, co nieznane i obiektywnie nieetyczne, byleby wyrwać się spod ciążącego brzemienia pretensji i uwag? Nie, tego zapewne nie przekalkulowała, acz jednocześnie chciała tej samej ambicji, wymagała podobnej pracowitości, odpowiedzialności, pokorności. Bo przecież wyglądał jak on, nosił jego imiona i nazwisko.
Drżała niespokojnie, policzki tonęły w szczerych łzach cierpienia, a on stał obok i patrzył. Na to jej nieskończone przeżywanie, którego nie ograniczyła mimo minionych lat. Ewidentnie potrzebowała wsparcia, nawet od niego, tego nieczułego i roszczeniowego, lecz wciąż jedynego oraz własnego syna. Nie złamał jednak gorzkiej granicy żalu, nie objął troskliwie, nie przeprosił za parę krzywdzących słów. Zimny i beznamiętny nie zdobył się na gest czułego pojednania, bodaj tego chwilowego; wrócił do stołu, pochwycił ponownie zapełnioną groszami sakiewkę, aż w końcu wyszedł i zamknął się w drugim pokoju. Ze zmęczenia bolała go głowa, a emocjonalne starcie sprzed chwili przyniosło stanowczą burzę myśli, z której wyciągnął jedną, nieco pogmatwaną i wzniosłą zarazem. Idea zmiany rozbrzmiewała pragmatycznie, nawet jeśli rozsądek odurzyła już wizja niezależności. Miał dość przesypianych dni, miał dość rozhisteryzowanego nadzoru i chorobliwej symbiozy, miał dość pijackich awantur, brudnych szklanek, parszywej pensyjki. Miał świadomość nieczystości swych zamiarów, znał pojęcie dobra i zła, umiał je od siebie sprawnie odróżnić; jednocześnie nie chciał wierzyć w sąd inny niż ten ziemski, w sprawiedliwość inną, niż ta prawna. Być może zawładnęła nim żądza wolności i zgubnego pieniądza, to niepoprawne rozumowanie, w jakim postrzegał teraz świat. Był trzeźwy, nie dręczyła go również żadna gorączka, a i tak poddał się cały tym nieracjonalnym pomysłom. Zrezygnowany położył się na skrzypiącym łóżku, materac boleśnie wżynał się w nadwyrężone mięśnie, a on i tak momentalnie zasnął; potem już tylko niespokojnie śnił o jawie, płytko oddychał, leżał w ciągłym bezruchu, jakby sparaliżowany. Obudziło go parne popołudnie, przyćpana melodyjka i złożoność perspektyw. W lustrze rozliczył się z własnym odbiciem, po cichu analizował swoje położenie, tworzył schemat przestępstwa, podobny nikczemnym zbrodniarzom z kryminałów, które tak chętnie czytał. Zmywał z siebie grzeszki poprzednich godzin, walcząc ze zmienną baterią prysznica; strumień, początkowo lodowaty, błagał o trochę ciepła, a następczy wrzątek o zbawienny chłód. W końcu znalazł stabilny balans - wody i absurdalnych refleksji, które w istocie mu się podobały. Podekscytowane ciało w napięciu szukało świeżych fatałaszków. Nijaka koszulka, zwyczajne spodnie, ciasny pasek, transparentna twarz. Na szyi skryty woreczek ze wsiąkiewki, na ramionach ciężar dylematu. Serce kłóciło się z rozumem, dotychczasowe autorytety przeczyły porannemu postanowieniu. Niemoralność a realizacja własnych celów; niematerialne wartości a fizycznie istniejąca wolność. Rozterka męczyła umysł, choć wydawało się, że decyzję podjął już dawno. Motywował sam siebie i jednocześnie karcił w obliczu tych ambiwalentnych wahań. Dawno już zatracił obiektywną umiejętność wizjonerstwa; ignorancja zawładnęła już całym nim, nie pozwoliwszy na rychłą ucieczkę od założeń. Nie po to przecież tracił zmysły dla jakichś przewartościowań, nie po to szacował kurczowo możliwości. Wniosek nasunął się prędko, tuż po bystrym goleniu; płomień łazienkowej świecy drżał przy każdym pociągnięciu ostrza, niemalże w rytm niewiadomych myśli. Pewne siebie mniemanie podpowiadało mu, że to nie może być aż tak trudne. To tylko kwestia nastawienia, poszerzenia horyzontów własnego postrzegania. Co za nonsens. Od kiedy moralność była elastyczna? Był jeszcze niewinny, a już głupawo próbował się usprawiedliwiać. Mokrą twarz osuszył ręcznikiem, unikając przy tym wyrokującego zwierciadła. Prędko zarzucił buty, rozejrzał się po opustoszałym mieszkaniu; drzwi zatrzasnął z impetem, rozjuszony misją opuścił chłodne mury kamienicy. Parne powietrze momentalnie osiadło na włosach, duszne, letnie słońce - na skórze; sam tryskał też porywczą energią, inną od znamiennego znudzenia. Przezroczysty snuł się po londyńskich ulicach, zmierzając do wyznaczonego niedosłownie miejsca. Znał tamtejsze tłumy, nasłuchał się też przechwałek nierozsądnych kieszonkowców. Właściwie to niejeden chłystek w szczytnym tonie wymownie przyznawał się winy. Czasami na trzeźwo, częściej jednak po niewielkiej już dawce szczyn, które wciskał za drobną opłatą. Skoro tym łebkom się udawało, dlaczego jemu miałoby nie? Żaden z nich nie stał grzecznie w kolejce, żaden nie myślał o uczciwej pracy; podobało im się to nielegalne pierwszeństwo, ten indywidualizm w spełnianiu własnych widzimisię, więc tkwili w tym złodziejskim letargu już od dawna. Niewiele mogli stracić, no może poza tą iluzoryczną wolnością; bilans zysków i start stawiał te ekscesy na wygranej pozycji. Nieczęsto przejmowali się losem swych ofiar, nieczęsto dumali nad własnym postępowaniem, stawiając kradzieże na pozycji aktu co najmniej koniecznego, choć spotkał też takich, dla których przetrzepywanie cudzych kieszeni stanowiło za ewidentną rozrywkę. Znacznie lepszą i bardziej jakościową od obrzydliwych żartów rzucanych do kolegów przy piwie w rozgrywce kościanego pokera. Scaletta nigdy nie oceniał, co najwyżej bezceremonialnie stwarzał podział głupich i głupszych. Przynajmniej nie dopuści teraz do fatalnej hipokryzji, przynajmniej nie przyzna im niedosłownie racji.
Baczny wzrok spoczął na grupie potencjalnego ryzyka. Wypadało zbadać uprzednio teren, coby to nie wpaść prosto w skazujące sidła. Potem tylko wybrać roztrzepaną lady lub gdzieś już spóźnionego mugolaka, byleby tylko znaleźć pełny obraz cudzego portfela. Przeciętność zgubiła go w chaotycznym zbiegowisku, wyostrzając przy tym uśpioną dotychczas spostrzegawczość. Facet ściśnięty między ludźmi parę stóp od niego wydawał się być trafnym celem; finalnie jednak nie usłyszał z tamtej strony wyczekiwanego brzęczenia monet, nawet nie dojrzał skrawka materiałowej sakiewki. Inny w beznamiętnym oczekiwaniu niemalże przysypiał na ławce, kurczowo ściskając przy tym własne manatki. Czyżby wszyscy rozpoznali już w jego obliczu te frywolne zamiary? Bynajmniej nie zdradził wciąż niczego, nawet nie dopuścił się jeszcze rzeczonego czynu; sterczał na bruku w statycznej postawie, z obojętną mimiką i łagodnymi rysami. Zwykły, niegroźny młodzieniec, ot co.
Aż do chwili, kiedy ujrzana w oddali portmonetka zaświeciła blaskiem połowicznego zwycięstwa. Leżała swobodnie na wierzchu niezapiętej torby; zajęta czytaniem Czarownicy panienka stała samotnie w ceglanej wnęce, kryjąc się w zbawiennym cieniu. Zbliżył się do niej jakby od niechcenia, rozumowo kalkulując każdy ruch. Zapewne winien być szybki, acz nie radykalny; prosty, przy tym także opanowany i dość naturalny. Torebka miała krótkie ramiączka, należało zatem unieść dłoń dość wysoko, potem zabrać prędko, kryjąc w kieszonce spodni nieduży portfelik. Bezpieczna odległość, aktorska poza znudzenia, uważna orientacja w terenie. W końcu wyrwał ciało ze stagnacji mięśni, swobodnie rozciągnął się, wystawiwszy rękę po bonusowe miedziaki. Chwila zwątpienia wydłużyła o parę sekund niezdecydowane łapska, chwila przestoju prawie skusiła go do cofnięcia, zupełnego zawrócenia do domu bez łupu. Niemniej jednak finalnie pochwycił odważnie fant; zdobycz schował w dłoni, później wcisnął go do wyznaczonego uprzednio schowka. Nie pozwolił emocjom przedwcześnie zawładnąć nad sukcesem, uprzednio ewakuując się ze strefy hipotetycznego zagrożenia. Portmonetkę otworzył dopiero w czterech ścianach upalnego pokoiku. Trofeum nie było imponujące, pomimo wywołania w nim dreszczu ekscytacji i poczucia winy. Te drugie spłynęło po nim dość szybko, razem z wakacyjnym potem złodziejskiego stresu. Nie wiedział jeszcze, jak czuje się z popełnioną kradzieżą; nie podjął również żadnej decyzji absolutnej. Wkroczył natomiast w inny etap życia, później zdając sobie sprawę z nieoczekiwanej fali satysfakcji, która nastąpiła po pierwotnym kryzysie wartości. Niechlubne było to doświadczenie, pozwoliło mu na stopniową autodestrukcję, ale też przyszły, przede wszystkim własny kąt i pozorną niezależność. Czy nie o to właśnie chodziło?

[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Michael Scaletta dnia 08.10.23 17:12, w całości zmieniany 4 razy
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Michael Scaletta [odnośnik]05.03.23 0:29
Mag
Londyn grudzień 1950
odwrócone

Miasto błyszczało od śniegu, kolorowych lampek, przystrojonych drzewek. Zewsząd wybrzmiewały jeszcze kolędy, wesołe piosenki o miłości, o Mikołaju, o ulepionym w ogrodzie bałwanie; Londyn, jak co roku, tętnił życiem świąt i rodzinnego ciepła. Nie znosił całej tej szopki, udawanej emocji przy bogato zastawionym stole, zastygłego w powietrzu uczucia żalu i wzajemnych frustracji. Ale tak chyba już musiało być. Godził się z tym co roku, w samotni rodzinnego mieszkania spędzał dłużące się chwile poza szkołą - a potem wracał, jak wszyscy, z zadowoleniem sytuując się na nowo, w swoim miejscu, w zamku. Chłód lochów dokuczał całe dziesięć miesięcy, ale w grudniowej, bożonarodzeniowej gorączce był czymś, do czego tęsknił.
Tym razem było inaczej.
Co z nami będzie? — spytał cicho, bezwstydnie wyjmując jej z ust papierosa. Żarzył się gorliwie, wyróżniał w ciemności pokoju, razem z bielą pościeli i jej elektryzującą skórą. Przez okno bez firan wpadało tylko trochę światła ulicznej latarenki i leciwy blask księżyca - wystarczało, by móc z podziwem przyglądać się cieniom kształtów nagiego ciała. Nie skrywała się pod kołdrą ani nie gniewała za iskrzące spojrzenie młodzieńczych oczu; przeciwnie, ułożyła się z namysłem i bez fałszywej niewinności, dawała nacieszyć się bliskością i gorącem - nawet jeśli spod rzęs bił już chłód, którego nie dostrzegał. Złożył na jej ustach krótki, ale konkretny pocałunek. Pachniała słodko-gorzko, kwiatami i spalanym tytoniem. Ciemne, miękkie włosy okalały bezwiednie ładną twarz; wolną dłonią błądził po kościstym obojczyku, potem po chudej szyi. Wtłoczył w siebie pozostałości tamtej fajki, resztę odrzucił do popielniczki, stojącej na szafce obok. Materac zaskrzypiał, ona westchnęła przeciągle, wreszcie odpowiedziała:
— Jak to co? Przecież oboje wiemy. — Zamarł, uśmiech i ekstaza ustąpiły zawahaniu. Zabrał palce z kobiecej sylwetki, zaraz położył się na plecach, z dziwaczną bezradnością i niezadowoleniem. Naiwnie liczył na coś innego; naiwnie dał się zwieść jej obiecaniu. Co on sobie właściwie wyobrażał? Że poczeka na niego, podporządkowując własną młodość dla jego miałkiej wizji romantyzmu? Kojąco przylgnęła do jego torsu, zupełnie jakby miała w ten sposób załagodzić rozczarowanie. Jego, nie własne, sama przecież myślała o nim jako chwilowej przygodzie. Nigdy nie kochała się z młodszymi, ale dla niego zrobiła wyjątek. Uległa przystojnej twarzy, uległa fascynacji dojrzałego jak na swój wiek gówniarza. Podobała jej się ta dyskretna adoracja, skrywana w duszy wariacja; wiedziała, że różnica ledwie trzech lat wyjawi brak obycia, nieznajomość stosowności. Ale spisywał się wcale nie najgorzej. Nieprzyzwyczajona do czułości wzdrygała się na niepotrzebny po wszystkim dotyk; w ostateczności ten nawet jej nie przeszkadzał.
— Michael... — wyszeptała, w udawanej egzaltacji, na oślep muskając wargami męski policzek. Wkurwił się. Podniósł bez słowa, odepchnąwszy ją na bok; usiadł na krańcu łóżka, połowicznie skryty zasłaniem. Kluczył ręką po drewnianej podłodze, szukając znajomego materiału prostej koszuli. Nie ubodła go jej postawa, nie dotknęła decyzja. Chodziło jedynie o kłamstwo - wypowiadane w manipulacji czułe słówka, precyzyjnie dobrane uśmiechy, fałszywe przejęcie ducha i materii, zapewnienia o czymś stabilniejszym. Była jego pierwszą - miłością, kochanką, pierwszym pogłębionym zachwytem i przeżywaniem, po prostu kimś ważnym. Znali się krótko, bo ledwie kilka dni, dokładnie odkąd wrócił do domu na święta. Głupio było się przyznać, ale przepadł na całego - w jej intelekcie, urodzie, poczuciu humoru, i wreszcie - w całej euforii jej towarzystwa. Nie wiedział nawet, że zdolny jest do przywiązania; przekonał się dopiero dzisiaj, pośród intymnych oddechów, przy wcześniejszym winie, wspólnym śmiechu i poważnej rozmowie. Zdążył się przed nią otworzyć, pokazać od środka, spoufalić. I to go, kurwa, najbardziej w tym wszystkim bolało. Już miał narzucać koszulę, już miał zostawić ją w samotni; nie pozwoliła mu decydować, objąwszy go od tyłu rękoma. Scałowywała swoje błędy, ale on nie reagował; z posturą posągu czekał aż skończy, udawał nieprzejętego, zgrywał brak poruszenia.
— Źle mnie zrozumiałeś, głuptasie — wypowiedziała nagle, nie precyzując własnej myśli. O którą część dokładnie ci chodzi? Wygładziła dłońmi swoją fryzurę, odczepiła smukłe palce od jego ramion; cichy krok zdradził, że wyszła z pościeli. Mimowolnie spojrzał w jej kierunku; poruszała się zwinnie, niczym sarenka, albo inna leśna rusałka, znikając za drewnianymi drzwiami niewielkiej łazienki. Odkręciła kran z gorącą wodą; parę czuł aż tutaj, w powietrzu i na twarzy. Ubrał się, z wolna, ale nie całkiem; górę ledwie zarzucił na barki, nie zwracając uwagi na rząd małych guzików. Skórzany pasek od spodni zatrzasnął jednak ciasno, na wyrobionym przez lata miejscu - zupełnie jakby miał przypieczętować tym koniec ich ulotnego romansu. Przy okazji podkradł jednego z jej cienkich, kobiecych papierosów; odpalił go bez ogródek, zaglądając przez okno. Portret odbijał się w szybie - z twarzy zniknął już rumieniec ekscytacji, a serce dopadła paląca samotność. Zaraz już pukał jednak do drzwi toalety, zza których dobiegały dźwięki chlapania i beztroski. Jej było dobrze, więc wygrzewała się w wannie; zadowolona, bo zmanipulowała kolejnego naiwniaka. Z młokosem chyba nie było trudno?
— Wejdź! — krzyknęła miękko, przyjemnie, wyzwolonym od myśli tonem. Zobaczywszy go w progu, znów w ubraniach, z dopalającą się fajką i wymowną miną, dodała od razu: — Zostań. — Gadała całkiem błagalnie, kusiła niewinnym spojrzeniem, cnotliwie zasłoniła rękoma wyłaniający się znad poziomu wody biust. — I powiedzże coś wreszcie. Nie znoszę tego twojego milczenia — zażądała, widząc że wrzuca niedopałek do sedesu, a potem zapina koszulę, kawałek po kawałku. Drażnił ją teraz, swoim oceniającym patrzeniem, pełnym złości i jednoczesnego pożądania; drażnił ciszą, brakiem słów i emocji; drażnił ostentacją w działaniu, pozbawioną większej dynamiki czy przejawu skrywanego w duszy rozczarowania.
W którym momencie — zaczął, po dłuższej chwili zwlekania, zbliżywszy się do wąskiej wanienki. — źle cię zrozumiałem? — Chciał wiedzieć, ile z tego wszystkiego było iluzją. Nawet jeśli miał tym sposobem skrzywdzić siebie samego jeszcze bardziej.
— Och, dajże już spokój... — zagłuszyła pytanie, mokrą ręką sięgając do jego dłoni. Nie schylił się, nie podporządkował; wczepiła więc palce w klamrę u spodni i tak, bezwiednie, poddał się jej całkowicie. Uklęknął przy balii, pozwolił na macanie wilgotnymi łapkami, poddańczo smakował jej warg. Najzwyczajniej w świecie nie potrafił jej odmówić, zupełnie jak wtedy, gdy się poznali. Wówczas prosiła o pomoc w skręcaniu nowych mebli. Zaklęciem poszłoby pewnie znacznie szybciej, a na inkantacjach się znała. Ale uparła się na jego towarzystwo, jego inicjatywę; skorzystała przy tym z doskwierającej mu nudy i posłużyła dobrocią jego duszyczki. Może to jakiś urok? Może po prostu nastoletnie zauroczenie? Nie potrafił stwierdzić, bo rówieśniczki z Hogwartu nie dorównywały jej wdziękiem ani pięknem. Miała w sobie coś nienormalnie pociągającego - i pewnie dlatego dał się zwieść poetyckiej gadce o stabilizacji. Zarzekała się, że to jej właśnie szukała. Był zapewne niewystarczający.
Odpowiedz — poprosił znowu, wpatrując się w zielone tęczówki. Tylko nie kłam już więcej.
— Zrozum mnie, pół roku to cholernie długo... — Znów kręciła, widział to w mimice i gestach. Ale po co? Jego statyczna twarz nie zdradzała żadnej emocji, nawet jeśli gdzieś głęboko tłumił własne rozgoryczenie. Chyba za wszelką cenę nie chciał dać jej za wygraną - pokazać własnej słabości, udowodnić, że jest niezadowalający.
Wcześniej mówiłaś co innego. Ale to już bez znaczenia. — Podniósł się, z wolna, ostatni raz pozwolił zmoczyć jej dotykiem nogawkę ciemnych spodni. Jeszcze parę dni temu twierdziła, że gotowa jest na niego poczekać. Do czasu, aż skończy tę chujową szkołę; do czasu, aż nie wróci do stolicy na stałe. Przeliczył się. — Zatrzasnę za sobą drzwi — dodał jeszcze, bez przesadnych oględzin. I naprawdę miał to zrobić, w swojej stanowczości chciał po prostu odejść - odciąć się, od niespełnionych oczekiwań i cierpkiego smaku zawodu. Ale ona wyskoczyła z wanny, objęła biodra ręcznikiem; kątem oka dojrzał jej sylwetkę w zaparowanym lustrze, wiedząc już, co się święci. Znów jej ulegnie.
— Mówiłam, żebyś został. Ten ostatni raz. — Zatem tak wyglądać miało zwieńczenie ich krótkiej znajomości. Rozkochała go w sobie, a potem porzuciła, bezwzględnie, zimno, bez zająknięcia. Nim się obejrzy, nim się z niej wyleczy, ta przygrucha sobie kolejnego. Tym razem może nie popełni błędu i nie zaciągnie do wyra żadnego emocjonalnego szczeniaka, przedtem obiecując coś trwałego, prawdziwego. Wszakże tylko tego oczekiwał - uczciwości, człowieczeństwa, dobrego traktowania. W rozmowie była dobra, później też w łóżku. Ale chciał więcej.
— Że też zmuszasz mnie do tego, bym znów męczyła się z tym ustrojstwem — odparła z zadziornym uśmiechem, porozumiewawczo przyglądając się guziczkom koszuli.
Wyręczę cię — obiecał, kombinując opuszkami przy zapięciu; zaraz też na nowo pozbył się dolnej odzieży, w międzyczasie zajmując się wybranymi fragmentami kobiecej, jasnej, napiętej skóry. Wciąż nie dowierzał, jak sprytnie potrafiła owinąć go sobie wokół palca; jak łatwo przychodziło jej sterowanie jego myślą i ciałem. Zawładnęła nim, a on ze smutną świadomością pozwalał na wszystko. Pomimo tego, że zawiodła, zraniła, bezwstydnie krzywdziła. Kurwa, zaklinał w duszy, zarazem oddając się przeżywaniu. To miał być ostatni wspólny wieczór; jutro po południu spieszyć się miał na pociąg, a za kilkanaście godzin będzie już siedział sam, pośród murów zamczyska i twarzy kumpli, którzy i tak by go nie zrozumieli.
Kochali się więc już ostatecznie, długo, jakby na pożegnanie, we wzajemnym milczeniu, od czasu do czasu przeplatanym krzykami ulicznych moczymord zza okna albo cichym jękiem satysfakcji, lub przeciwnie - zrezygnowania. Zasnęła po wszystkim, dziwnie przygnębiona, bez słowa przepraszam, które oczekiwał od niej usłyszeć; w końcu wyszedł późną nocą, tym razem zostawiwszy ją samą. Zupełnie jakby chciał wierzyć, że o poranku zatęskni, czując jego zapach na poduszce, której już nie zajmował. Przecież właśnie tego chciała? Niepoprawnego kochanka, który nie uprzykrzał jej dzisiejszości? Zdradliwego mężczyzny, nie wiernego, tkliwego chłopaka?

[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Michael Scaletta dnia 08.10.23 17:23, w całości zmieniany 4 razy
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Michael Scaletta [odnośnik]19.03.23 18:26
Kapłanka
Hogwartmaj 1948
— Nie rób tego — odezwała się wreszcie, z niezadowoleniem i tym swoim dziwacznym grymasem. W tonie głosu kryła się irytacja, albo przesadna troska; jeśli to drugie, o co tak naprawdę się martwiła? O niego czy o punkty, które mógł stracić na poczet własnej nierozwagi? Już nie pierwszy raz suszyła mu głowę o te pierdolone zasady; już nie pierwszy raz bajdurzyła głośno o tym, co w jego pomyśle trącało niepotrzebnym ryzykiem. A miał ją przecież za dobrą kumpelę, co to wspaniałomyślnie pomagała, pewnie z dobroci serca, pisać długie wypracowania; widział w niej dobrą przyjaciółkę, która potrafiła doradzić, albo niespodziewanie rzucić niestosownym żartem. Nie widział młodej dziewczyny, bo niebrzydka buzia przysłonięta była okularami i dobrowolnym przestrzeganiem szkolnego regulaminu.
— Przecież to nie ma żadnego sensu — dodała zaraz, bardziej zakłopotana, bo poznała zamiary po niecnej mimice. Tak okrutnie ją denerwował, swoim lenistwem, marnującym się potencjałem, wybrykami takimi, jak ten; litowała się nad nim, bo empatyczna dusza naiwnie łudziła się, że ten w końcu się zmieni, że zacznie funkcjonować jakoś inaczej. Żaden ze szlabanów nie obrzydzał mu buntu, żadne grożenie palcem, albo złość Ślizgonów, go nie obchodziły - podążał chyba swoimi ścieżkami i bez przejęcia brnął w to, co mu odpowiadało. Czymś wszakże trzeba było zaistnieć; czymś należało zapracować na własne imię. Nie widziało mu się być prymusem, ślęcząc całymi dniami nad nudnymi podręcznikami; nie chciał też tracić wszystkich nocy na niewinnym śnie, przecież jeszcze pół życia miał spędzić w wyrze. Ona tego nie rozumiała, bo za byle potknięcie apodyktyczny ojciec gotów był wysłać obszernego wyjca. A potem jeszcze dać czadu w domu, przy okazji świąt czy letnich wakacji. Być może dlatego nigdy nie odważyła się choćby spróbować satysfakcjonującego smaku szaleństwa buzującej w krwi adrenaliny; być może dlatego, że znała już jedno oblicze strachu, i wcale nie potrzebowała mierzyć się z tym innym.
Ma czy nie, zrobię to — oznajmił dumnie, bezwstydnie, infantylnie; mamiła zmysły logicznym porządkiem, ale nie uległ temu rozumowaniu - bynajmniej nie teraz, kiedy już dawno zdecydował. W oczach odbijał się ogień trzaskający w kominku Pokoju Wspólnego; na ramionach spoczywała ciemna szata, zapięta, zwiastująca gotowość. Ona patrzyła jakoś żałośnie, z poczuciem rozterki, której nie rozumiał; więcej o niczym już jej nie powie, za bardzo się przejmowała. Nim czy walką o Puchar Domów? Nie wiedział.
— Jak sobie chcesz! — wykrztusiła wreszcie, obrażona i pełna rozsądku; odwróciła się plecami, całkiem jakby chciała iść do dormitorium; zaraz jednak na nowo stanęła przed jego twarzą, milczała chwilę i powiedziała cicho, niepewnie, w rozdarciu:
— W takim razie idę z tobą. — Nienormalne. Ona chce ryzykować przypałem? Ona chce narażać własne życie? O nic przecież nie prosił, zawsze jedynie oznajmiał, a wtedy ona, w emocji jakiegoś dziwnego przejęcia, podejmowała decyzje, których nie potrzebowała. Zwykle rozchodziło się o pracę domową, albo trochę kasy na przyjemność kremowego piwa (zawsze oddawał co do joty, jak już w końcu wyprosił matkę listem o sypnięcie groszem); tym razem miała jednak towarzyszyć w bezwstydnym wyrazie buntu i wolności - duchem, ciałem, całą sobą! Całkiem to było do niej niepodobne, więc posłał jej pytające spojrzenie, błyskające iskierkami entuzjazmu i jednoczesnego zaskoczenia. Ale ona tylko ruszyła przodem, ze złośliwym uśmiechem awanturnika, którym nie była. Triumfalnie zapięła guzik własnej szaty, potem grzecznie, typowo dla siebie, przygładziła kręcone włosy, wreszcie - prowadziła. Dumnie, po cichu, przez opustoszałe i ciemne korytarze zamczyska, przygasające w bladym świetle księżyca w pełni i dopalających się świec. Raz ledwie przemknęli poza zasięgiem wzroku podstarzałej dziwaczki od numerologii, później już przyszło im tylko skrywać się przed jednym ze znudzonych prefektów naczelnych. Pech chciał, że nie polerował właśnie swojej odznaki, a oczy nie zamykały się jeszcze od zmęczenia. Bądź co bądź, udało się; z radością poczuli wreszcie wilgoć majowej nocy, rześkie powietrze na twarzy, miękkość szkolnych, porośniętych trawą, zroszonych rosą, błoni.
— To było całkiem fajne — przyznała po dłuższym milczeniu, zmierzając w stronę puszczy. Zakazany las jawił się teraz jakoś strasznie, przygnębiająco i chyba wcale nie chciała tam iść. Właściwie to w ogóle nie widziało jej się zmierzać gdzieś dalej; odwaga spłynęła w obliczu tajemniczego wycia wilczej watahy i ujrzenia kołyszących się od wiatru drzew. Ale wielu rzeczy przed nim nie przyznawała; wiele spraw wisiało w ciasnej atmosferze tej dwójki pięciorocznych, nigdy nie podjętych, ani nie omówionych. Tak naprawdę nic o niej nie wiedział; ona natomiast dobrze i wprawnie potrafiła obserwować. Przyglądała się wielu twarzom Scaletty, oceniała je w podświadomości, jedną lubiąc bardziej od innej. I była w swych osądach pewna, zdecydowana. Charakter i wychowanie nie pozwalały zmniejszać dystansu, więc dziewczęca myśl oczekiwała inicjatywy od niego. On jednak nie poświęcał jej chyba tyle uwagi, a całą tę znajomość traktował może zbyt powierzchownie. Czuła to zaniedbanie, może nawet dostrzegała jego brak bezinteresowności - to, że zawsze pojawiał się z interesem, gdy potrzebował jej umiejętności, albo zachciało mu się gadać. Nie było w tym czystej przyjaźni, ani szczerej sympatii; ale ona, nadopiekuńczo i wyrozumiale, usprawiedliwiała wszystkie jego wady. Ignorowała je z konsekwencją, a potem dawała upust temu nienazwanemu uczuciu. Współczuła, pobłażała, kochała? Kiedyś może wreszcie się otworzy - opowie o sekretach swojej jaźni, o tym, co myśli, albo kim dla niej jest. Teraz jednak obawiała się niedalekiej przyszłości - zielonego, gęstego boru, skrywających się w odmętach stworzeń. Nie poszła z nim, by doświadczyć takiego lęku na własnej skórze; zrobiła to z troski, o niego i jego los, może z chęci spędzenia wspólnie czasu, albo faktycznie chciała być świadkiem czegoś nowego. Na pozór nie zlękła się wcale, chociaż granica gęstwiny podpowiedziała, by zbliżyć się do towarzysza. Dla byle iluzji bezpieczeństwa, bo liche światełko z jego różdżki i blade srebro miesiączka bynajmniej nie dodawały pewności.
Więc nareszcie zrozumiałaś, dlaczego lubię się szlajać? — spytał, oczekując stanowczego potwierdzenia. Wcale nie chciał, by stała się taka, jak on; nie pasowało do niej błądzenie po zmierzchu, nie pasowało zawadiackie krzątanie się w miejscach niedozwolonych. Była na to zbyt ułożona. Zapewne z tego powodu tak ciężko uwierzyć było, że ramię w ramię przemierzają teraz dżunglę, odciętą od świadomości i zasięgu uczniów. Zbierał się do tej przygody jakiś czas, bo i przed nim budziły respekt legendy o zamieszkujących las potworach. — Zobacz, tam coś chyba jest... — dodał szeptem, wskazując palcem na kawałek niezarośniętej drzewami polany. W oddali stał majestatyczny, jasny, piękny koń, z rogiem na czubku głowy, emitujący magiczną poświatą; białe włosy lśniły nienaturalnie, a statura zwierzęcia miała w sobie znamiona bliżej niedookreślonej boskości.
— To jednorożec! — pisnęła z zachwytu, dłonią uścisnęła jego nadgarstek; jej ciało parło do przodu, machinalnie, jakby z magnetycznej potrzeby dotknięcia stworzenia. Uległ, wykonali ledwie parę kroków wprzód, gdy z innej ścieżki wyleciało dzikie, czworonożne stworzenie. Wysokie, pozbawione człowieczeństwa czy moralności, w pełnej okazałości własnej postaci. Tej, która co miesiąc znęcała się nad wszystkim, co mogła napotkać na własnej drodze. Nie zaszli daleko, a mieli być audytorium jatki w wykonaniu wilkołaka. Serca stanęły im na chwilę, chyba z przerażenia; instynkty jednak podpowiadały, by uciekać z puszczy. Złapał ją za rękę i tak razem, z wolna, cofali się w stronę, z której przyszli, w milczeniu obserwując roztargnienie jednorożca i krwiożercze oblicze likantropii. Gałęź trzasnęła pod ich nogami - koń uciekł, zdrowy i bezpieczny, korzystając z chwili nieuwagi napastnika; wszakże oczy tegoż skierowały się w stronę dwójki, właściwie bezbronnych, studentów. Za chwilę już biegli, bo nie mieli innego wyjścia; czując oddech śmierci, albo przyszłej klątwy, przedzierali się przez wydeptaną dróżkę. Pomoc nadeszła nie wiadomo skąd; za plecami słyszeli już tylko tętent kopyt, zapewne centaurów, którzy odwrócili od nich uwagę bestii. Wreszcie dotarli na skraj gęstwiny, przyuważyli jaśniejący w mroku Hogwart; wymienili się porozumiewawczym spojrzeniem, ulgi i zadowolenia, bo ledwo się przecież z tego wykaraskali. Scaletta zaśmiał się cicho, jakby z satysfakcji, uznając wyprawę za nad wyraz udaną. Zawsze miał pieprzone szczęście.
— Z czego ty się, durniu, śmiejesz? Mogliśmy zginąć! — wydusiła obrażona, a dłonią walnęła go w ramię - niezbyt mocno, bo było w tym geście sporo bezsilności. Była zła, na niego, ale i na siebie - że poszła z nim tutaj i uległa uciskającej duszę trosce; że w ogóle poznała go lepiej, bo przedtem, bez Michaela, żyło jej się jakoś łatwiej, spokojniej. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, zza pleców usłyszeli donośny, rozzłoszczony głos gajowego:
— Za mną. — Odprowadził ich do zamku, do opiekuna Slytherinu. Nie pierwszy i nie ostatni szlaban. W każdym razie dla niego, bo jej kartoteka składała się wyłącznie z pochwał i dobrych ocen. Być może dlatego słowa rozczarowania rozpłynęły się w powietrzu z tak wyraźnym echem goryczy; być może dlatego wybryk ten skwitowany został sową, wysłaną do ojca. Czekała na odpowiedź od niego: na sromotny opierdol za to, z kim się zadawała i co wyczyniała z nim po nocach. Bo ten przecież objął ją, czule i emocjonalnie, zanim przylazł strażnik kluczy, coby uspokoić ją trochę; bo z rumianymi twarzami kłócili się przez chwilę po długiej ucieczce z lasu. Wyglądało to dwuznacznie, a do jego nazwiska przylgnęła już przecież łatka łobuza. Poza tym bronił jej zaciekle, zarzekał się, że wziął ze sobą na siłę; że był prowodyrem tej wycieczki, i że wszystko było jego winą. To nie wystarczyło, bo ukarali ją za przewinienie z podobną surowością, choć czyszczenie pucharów nie było przecież w tym wszystkim najgorsze. Po wszystkim przestała się odzywać, całkiem zamknęła w sobie; nie miała żalu, bo poszła z nim z własnej, nieprzymuszonej woli. Tęskniła za nim jeszcze, czasami posyłała wymowne spojrzenia, że chciałaby, ale nie może. Niekiedy nawet, z typową dla siebie empatią, szepnęła dobrą radą na eliksirach, gdy widziała, że sobie nie radził. Ale tyle było z tej zażyłości. Wszakże ojciec zabronił jej takich kontaktów.
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Michael Scaletta dnia 08.10.23 17:22, w całości zmieniany 4 razy
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Michael Scaletta [odnośnik]27.03.23 19:54
Cesarzowa
Londynmarzec 1940
Mieszkanie ginęło w posępnej ciszy bezradności; od czasu do czasu zagłuszała ją tylko dziecięca ciekawość i matczyna złość. Wcale nie na syna, bo wyjątkowo, jakby w geście świętowania własnych urodzin, wstąpiła w niego nieludzka cierpliwość. Bawił się spokojnie, czekał bez napięcia na powrót taty, którego nie było jakoś dziwacznie długo. Młodemu należały się wszakże życzenia. I kawałek tortu, skrzętnie udekorowanego śmietankowym kremem, z owocową wkładką i siedmioma świeczkami. Babcia obdarowała go prezentem już wczoraj, choć ucałowała i utuliła jeszcze dziś. Świecąca, magiczna kolejka mknęła hałaśliwie po ułożonym niekonsekwentnie torze; celowo ustawił na jej drodze jeden z wagonów, oczekując na fatalną kraksę. Lokomotywa dyszała, całkiem realistycznie, a jej koła toczyły się bezwiednie w stronę nieuniknionego wypadku, wreszcie - głuche bach! Z satysfakcją zbierał z powrotem elementy zabawki; czuł na sobie oceniający wzrok matki, poirytowany od samej powtarzalności tej absurdalnej rozrywki, albo zgorszony sytuacją, której on nie do końca rozumiał. Dźwięk przekręcanego w drzwiach klucza wyciągnął ją z letargu; powstała szybko, jakby porażona, zaraz już pędziła do wąskiego korytarzyka w przedpokoju.
― Gdzieś ty był?! ― spytała od razu, gniewnie i podejrzliwie. Nie powitała uśmiechem, nie wpuściła z iskrą ciepła w oczach; sterczała w progu, niczym strażnik pilnujący porządku, może też oczekiwała wyjaśnień. Zawsze dzierżyła w charakterze coś władczego, zawsze jej słowo było ostatnim; on, jako uległy mąż, kajał się nawet wtedy, gdy wina nie leżała po jego stronie. Tak po prostu, żeby lepiej im się żyło; tak po prostu, bo szczerze się kochali. Czasem też kłócili, jak każde małżeństwo; potem godzili, na dłużej albo krócej, ale wciąż istnieli razem, w sielance i w kryzysie. Tak miało być i teraz. Czy rozumiał coś z tej histerii? Czy mógł choćby przypuszczać, skąd w niej tyle goryczy? Wskazówki ściennego zegara nie wskazywały nawet ósmej, zmianę skończył ledwie półtorej godziny temu. Jej wystarczyło, by w obliczu skrywanej niespodzianki dopowiedzieć sobie to i owo. Bywała cholernie zazdrosna, niekiedy bez większego powodu.
― Piłeś? ― dodała zaraz, przyglądając się statycznej twarzy męża. Nie wyczuła ostrego zapachu, nie dostrzegła też cienia przesadnej wesołości. Zaprzeczył kiwnięciem głowy, złożył na jej policzku buziaka zgody. Wargi miał zimne, a oczy zmęczone; męska twarz chwilowo straciła cały swój urok. Zdawała się dostrzec to wreszcie i skwitowała własne, chyba też niepotrzebne napięcie porozumiewawczym spojrzeniem. Wybaczyła mu, na razie, choć nie było czego przebaczać. Przejęcie sprawą przeniosła na wyczekiwany przez syna kawał biszkoptu, chłodzący się nadal w odmętach kuchni. W majestatyczny, choć widocznie domowy i skromny wypiek, wetknęła symboliczne, woskowe lampki. Różdżką podpaliła knot każdej z osobna, potem już podążała z ciastem do salonu, razem z łagodną pieśnią sto lat. Ojciec z ciepłym spojrzeniem wręczał ostatni już podarunek - niewielka książeczka mugolskiego autora jawiła się inną ekscytacją, niż głośne i czarodziejskie wymysły od dziadków, ale chłopięce oczy migały szczerą radością. Wychowywali go dwoiście: trochę skromnie i trochę z rozpieszczeniem; trochę z magią i trochę bez niej; trochę po angielsku i trochę po włosku. Czasem surowo, częściej jednak nie. Z wiekiem wyłaniała się z niego statura buntownika-anarchisty, ale zdawało się, że to u dzieciaków normalne; że to jakaś dziwna część dorastania, która ich syna - być może - dosięgnęła już trochę wcześniej. W gruncie rzeczy sporo było w nim jeszcze młodzieńczej niewinności - tej, co uleciała momentalnie, gdy parę lat później wyfrunął z gniazda do szkoły.
― Pomyśl życzenie ― wreszcie przemówił on, głowa rodziny, z wyrazistym, choć nieco już wyrobionym przez lata akcentem. Mały Michael usłuchał i pomarzył sobie o jakiejś ekstrawaganckiej miotle; przez myśl przemknęła mu też jakaś wzmianka o rodzeństwie, bo czasami smutno było siedzieć samemu. Tę drugą szybko jednak odrzucił, jakby z obawy przed tym, że jakiś maluch miałby odebrać mu status tego najlepszego. Syna, wnuczka, kumpla, kogokolwiek. Nie potrzebował przecież konkurencji. A z siostrą i tak nie miałby co robić. Zdmuchnął ogniki bez patetycznego wydłużania, zaraz już zabierał się za pałaszowanie całej kompozycji. Wystarczająco się dziś naczekał.
Przeczytaj coś, tato ― poprosił, wcisnąwszy ojcu otrzymany prezent z powrotem w dłonie. Tylko na chwilkę, coby opowiedział którąś z historyjek. Przy okazji posłał też mamie wdzięczne spojrzenie - biszkopcik był niczego sobie. Słodki, wypieszczony, jak trzeba.
― Dawno temu żyło sobie dwóch braci - bogaty jak książę Lorenzo i ledwie wiążący koniec z końcem Marco. Pomimo posiadanej fortuny, Lorenzo nie chciał podzielić się pieniędzmi z bratem, więc Marco opuścił swoją ojczyznę, by szukać szczęścia w wielkim świecie ― zaczął, wodząc wzrokiem po cienkiej kartce niedużej książeczki. Coś mu to przypominało, choć w jego rodzinie nie było przecież żadnego wielkiego majątku. On, tak samo jak bohater bajki, wyjechał w poszukiwaniu nowego życia. Nie znał byle słowa po angielsku, jak zagubiony we mgle miotał się w obcej rzeczywistości, gdzie widzieli w nim innego imigranta. Niechcianego, zabierającego posady rodakom, po prostu tu niepasującego. Ale zaakceptowała go ona i paru mu podobnych, co to też pragnęli doścignąć nienazwaną pomyślność. Scaletta już ją znalazł. ― Tułał się po odległych krainach, a pewnego zimnego wieczora zawędrował do gospody, w której siedziało dwunastu młodzieńców. Zlitowali się nad nim, zaprosili do ogrzania się przy ogniu, ugościli. W końcu jeden, o niezwykle posępnej twarzy, spytał Marco o opinię na temat tej pory roku. Ten odpowiedział, że wszystkie pory roku są równie ważne, jednoznacznie potrzebne. Bo kiedy zimą pada, żądamy wzejścia słońca, które ogrzałoby ziemię; latem narzekamy na upał, ale wcale nie chcemy chmur ani deszczu. Gdyby spełniać nasze zachcianki, świat wywróciłby się do góry nogami ― kontynuował, głaszcząc siedmiolatka po rozwichrzonych włosach. Mały skończył już degustację wypieku matki; w cukrowym zamuleniu położył się na kolanach taty, chyba w gotowości do zaśnięcia. ― Jeden z towarzyszy uznał, że Marco to nie lada mędrzec. Ale potem stwierdził: "Chyba nie zaprzeczysz, że marzec, który teraz mamy, wyjątkowo daje nam się we znaki? Cały ten mróz i deszcz, śnieg i grad, wiatr, mgły i burze. Bardzo on nam życie uprzykrza" ― przerwał na moment i sięgnął dłonią, by przewrócić stronę książki, ale powstrzymała go żona. Michael spał, niewinnie i spokojnie. Ojciec odrzucił książkę na bok, potem wziął syna na ręce; z przesadzoną chyba delikatnością ułożył go zaraz do dziecięcego łóżka, pod kołdrę. Wróciwszy do salonu, ponownie przemówiła ona:
― Więc gdzie byłeś? Czekał na ciebie cały dzień, ja też się zamartwiałam. ― Tym razem ton głosu miała cieplejszy, jakby mniej skażony złością i... strachem. Ten drugi dopadł ją dzisiejszym rankiem, gdy dotarły do niej wieści. Wiedziała, że może na niego liczyć; wiedziała, że jakoś sobie z tym wszystkim poradzą. Bo czemu by nie mieli?
― Po prezent. Przetrzymali mnie też dłużej w pracy ― wyjaśnił, kiwnięciem głowy wskazując na zbiór mugolskich baśni i opowiastek. Nie minęła chwila, gdy wydusił cicho: ― Przepraszam. ― Dominował, gdy tego chciała. Korzył się, gdy tak mu nakazała. Rządziła jego duszą i ciałem, ale nie była przy tym żadną fatalną figurą. Nie czyniła tego dla zabawy, ani w żadnej niedookreślonej celowości. Kochała tę uległość, ale bardziej chyba jego samego. Tak już nauczyli się funkcjonować, w takim pozytonium zdążyli już do siebie przywyknąć. Było w tej rutynie coś kojącego, dla nich obydwojga, bo szczerze odgrywali swoje role. Pewnie dlatego krótkie słówko męża skwitowała ciasnym objęciem, pozbawionym już minionej wściekłości i niezrozumienia. Ale dalej nic nie mówiła, jakby w nadziei, że sam domyśli się trzymanego w duszy, przez cały, dłużący się dzień, sekretu.
― Muszę ci o czymś powiedzieć ― szepnęła wreszcie, po milczącym przytulaniu. Oczy zaszkliły się od razu, więc w poszukiwaniu bliskości ułożyła nogi na szczycie jego ud, głowę oparłszy gdzieś nieopodal serca; od czasu do czasu rozpuszczonymi kosmykami włosów haczyła przypadkiem o gładką skórę męskiego policzka, a na podołku, w dziwacznym zakłopotaniu, spięła ze sobą palce obu rąk. Słyszała, jak jednostajne bicie nagle przyspieszyło, ale gdy ujął czule jej twarz, posłała wreszcie zrezygnowane spojrzenie.
― Co się stało? ― Poszukiwał szczegółów, precyzji. A ona tylko płakała i licho wiedziało, z jakiego powodu; nie rozpoznawał skrywanej emocji, bo i ona sama pewnie nie umiała jej określić. Nowina ją cieszyła, smuciła, martwiła? Na pewno była nagła, tak samo jak tamta, doświadczona już niemalże osiem lat temu.
― Ja... ja jestem w ciąży ― wydukała w końcu, dając ujście całej tej gorączce i napięciu. Nie potrafiła stwierdzić, czy stać ich było na drugie dziecko; nie potrafiła też określić, czy była na to gotowa. Teraz, gdy coraz częściej przeżywali kryzysy, a potem odpędzali je na nowo. Teraz, gdy dawno już pożegnali się z pieluchami i wyciem noworodka. Właściwie to sama nie wiedziała, czy pasowała do niej rola matki i żony; właściwie to niepewna była, czy takiego życia, tak wewnętrznie, naprawdę chciała. Ale znała jego pragnienia, znała marzenia o większej rodzinie i chyba to ją motywowało. Zaspokajanie wszystkich miała zapisane gdzieś we krwi, w instynktach, dyktowanych przez geny. Uszczęśliwianie tych dwóch najważniejszych dla niej mężczyzn było bardziej wdzięczne od reszty, ale czasami chciała od tego uciec - zrobić coś dla siebie, na własnych warunkach, bez zważania na ichniejsze zasady. Dziecko w drodze miało przypieczętować jej los - albo tak sobie ubzdurała, bo nie znała odpowiedzi na wiele pytań.
― Nie cieszysz się?
― Ja... sama jeszcze nie wiem. Czy to dobry czas i okoliczności.
― Jakoś sobie poradzimy ― zapowiedział z dyskretnym uśmiechem. Nie mógł wiedzieć, co zwiastować miała rychła przyszłość; nie śmiałby nawet przypuszczać, że najbliższe miesiące, później - trzy lata, przeobrażą się w duszną tragedię. Więc trwali tak przez jakiś czas, we wzajemnym przeżywaniu, nadal beztroscy i przejęci echem ostatniej relacji. A Michael dalej celebrował urodziny, tuż za ścianą, w kolorowym śnie abstrakcji i omamów.

[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Michael Scaletta dnia 08.10.23 17:17, w całości zmieniany 2 razy
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Michael Scaletta [odnośnik]26.04.23 17:26
Cesarz
Londynpaździernik 1954
Z kuchni dobiegała wolna, przyćpana melodyjka, a niewielki salonik dogasał w ciszy wieczornej jesieni. Całkiem przeciwnie do tego, co działo się na dworze - wiatr huczał nieznośnie, rzęsisty deszcz dobijał się do szyb, pioruny błyskały naprzemiennie, raz po raz uderzając gdzieś w zabetonowaną stolicę. Na stole stała filiżanka z ostatkami popołudniowej kawy, obok wysłużona popielnica i jeszcze trochę pergaminu, naznaczonego jego koślawym pismem. Tego ostatniego zaraz się pozbył - papier spłonął bez pośpiechu w ostatkach żaru z piecyka, który ledwo wypluwał jakieś ciepło. Młodzieńcza twarz chwilowo ginęła w bladej poświacie lichej lampki, dało się jednak wyczytać z niej kilka emocji. Niepewność dudniła głośnym echem w głowie targanej wątpliwością. Niecierpliwość kryła się w grymasie niezadowolenia. Wyrzut dobijał się do serca, co to podobno już skamieniało. Gdyby faktycznie tak było, siedziałby jednak niewzruszony, śmiejąc się z jej naiwności, napawając się swoim triumfem, sukcesem o b o j ę t n o ś c i. On jednak, z przejęciem godnym całej sprawy, czekał na ciche pukanie do drzwi, zwiastujące rozmowę, której wcale nie chciał rozpoczynać. Najwyraźniej tym razem kierowała nim uczciwość. Albo jej pozostałości. Jeszcze parę godzin temu był wszakże na ulicznych łowach, rozejrzeć się tu i ówdzie, pomiędzy cudzymi portfelami i obcymi kieszeniami. O tym, jak i o wielu innych rzeczach, nie miała pojęcia; znała go właściwie całkiem powierzchownie, trochę jako dawne wspomnienie ze szkoły, trochę jako kochanka. Ten drugi status mu nie przeszkadzał, ba! - był nawet wygodną alternatywą, która odpowiadała beztroskiej duszy. Przecież i tak nie sypiał z innymi, i tak nie interesował się resztą, i tak zaczepiał tylko - robił więc swoje, tyle że bez całej otoczki mitycznego przywiązania. Ona jednak wymagała stabilizacji, czegoś trwalszego, pewniejszego. Chciała po prostu usłyszeć, że jest jej, na wyłączność, albo naprawdę wierzyła, że byle kochanie zmieni się w nie lada miłość. A on, z jakiegoś dziwacznego powodu, zgodził się. Pozwolił się usidlić i nazywać tym jedynym, chociaż od początku wiedział, że żaden z niego materiał na narzeczonego. Potrzebował bliskości, albo ponownie uległ złudzeniu, zgodnie z którym niemądrze założył, iż stać go było na normalność. Palące uczucie żalu wwiercało się w wnętrzności już od dwóch, trzech miesięcy, a niewiele raptem dłużej istnieli w tym formalnym zespoleniu. Głupio było nie reagować na proste deklaracje o wielbieniu, co to zastygały niezręcznie gdzieś pomiędzy ciałami skrępowanymi pościelą; jeszcze gorzej omijało się pytania o wspólną przyszłość, wypowiedziane w tonacji wymownych sugestii. Dobrze wiedział, czego oczekiwała od życia i potencjalnego faceta. Nie pasował do wymarzonego profilu, więc z sympatii do niej postanowił to skończyć.
― Hej! ― wydusiła na powitanie, po tym gwałtownie wyłoniła się zza progu wejściowych drzwi; włosy miała mokre, policzki zaróżowione, na twarzy rysowało się zadowolenie. Zaraz już przylgnęła doń, nieprzejęta wilgocią własnego płaszczyka; stawała na czubkach cienkich pantofli, coby to zziębniętymi dłońmi dosięgnąć, i objąć czule, kanty męskiej twarzy. Wyjątkowo miękką miał skórę jak na złodzieja i oszusta, ale ona wcale przecież nie znała go z tej strony. ― Ojejku! Teraz i ciebie zmoczyłam do reszty. Wybacz ― dopowiedziała prędko, jakby na przekór dłużącej się ciszy. Nie znosiła jej, a on nie gadał za wiele, więc zwykle wypełniała te momenty bajdurzeniem o niczym. Oderwała się od statycznej sylwetki, zrzuciła bez przejęcia nakrycie i buciki, zaraz suszyła się zaklęciem. Jego wysłała do ciasnej kuchni, żeby zaparzył kawę i ściszył to przeklęte radyjko.
― Tragiczna ta pogoda, wiesz? Bałam się, że w końcu dosięgnie mnie burza. A gdy przestało lać, na horyzoncie wykwitł Frank. No wiesz, ten natrętny pijak, który wiecznie mnie zaczepia ― zaczęła monolog, rozłożywszy się na wygodnej kanapie. Czajniczek zaczynał już piszczeć, buchając strumieniem wrzącej pary. ― Stary, obrzydliwy dziad. Żebyś wiedział, co on mi dzisiaj wygadywał. Myślałam, że jeszcze chwila i będzie próbował mnie dotykać, więc uciekłam, zanim się we wszystkim zorientował. Ale to okropnie irytujące, wiesz? Nie lubię twojej dzielnicy, nie czuję się tu bezpiecznie ― kontynuowała, zawiesiwszy oko na skrytej pod blatem okładce starej książki. Scaletta wrócił już do pokoiku, w dłoniach trzymając kubek z gorącym napojem; zza prawego ucha wyglądał zręcznie skręcony papieros, którego sklecił raptem przed chwilą, wysłuchując mniejszych i większych przygód jej codzienności. ― Nie wiem, jak ty to wytrzymujesz. Naprawdę paskudna dzielnica ― skwitowała wreszcie, kątem oka spoglądając za szybę niewielkiej klitki. Za picie podziękowała skinieniem głowy i dyskretnym uśmieszkiem; ten zniknął jednak szybko, gdy odnalazła jego poważne spojrzenie. Usiadłszy naprzeciwko, na fotelu, odpalił z wolna fajeczkę i zapowiedział:
Musimy porozmawiać. ― W końcu się odezwał, nareszcie zagłuszył stek tych bzdet, które w innych okolicznościach może by go obchodziły, teraz jednak znaczyły tyle, co zeszłoroczny śnieg. Ona sączyła uważnie z filiżanki, on wtłaczał w siebie dym, jakby dla uspokojenia wątpliwości, albo złagodzenia emocji, które miały zaraz wybuchnąć. W niej, bo on przecież czuł tyle co nic. To właśnie było przyczyną wszystkiego; to, że duszą targało jedynie pożądanie, ogólna samotność albo naturalna troska. Tylko tyle. Za mało, jeśli widziała w nim przyszłego męża i ojca swoich dzieci. Rozumiała to?
― Co się dzieje? ― zapytała pospiesznie, odstawiła szkło na ławę, poderwała się z siedzenia. I już była przy nim, blisko; czuł jej perfumy, czuł wilgoć deszczu i autentyczne przejęcie. Miał się wycofać, miał odpuścić, ale przypomniał sobie, dlaczego tak naprawdę to robi. Bo przecież nie dla siebie? Tylko głupiec rezygnowałby z ładnej panienki, co to sama chętnie odwiedzała mury skromnego mieszkania. Tak mu się przynajmniej zdawało. Sporo jednak było w tym akcie bezwstydnego egoizmu. Fałszu, udawania, maskarady. Niejednokrotnie zarzekał się głośno, że naprawdę ją lubi. W duchu wiedział, że nie tak, jak ona by chciała. Ale mówił, dla jej zadowolenia, wzajemnej ekstazy, utrzymania pozorów. Z premedytacją ranił ją już od dawna, chociaż ona o tym nie wiedziała. Otrząsnął się z letargu dopiero niedawno, albo wybawił się dostatecznie.
Ja... przemyślałem parę rzeczy i doszedłem do wniosku, że lepiej by było, gdybyśmy się rozstali ― wydusił z siebie, dość chłodno i stanowczo, gasząc kiepa w wysłużonej popielniczce. Ją dosięgnęły szok, zakłopotanie, konsternacja.
― Ale dlaczego? Ach, no tak, nic już nie mów ― odparła od razu, machając ręką z lekceważeniem. Oczy zaświeciły się iskrą złości, ale ta zniknęła zaraz pod pokrywą łez.
Proszę, nie płacz... I nie dopowiadaj sobie niczego. Po prostu nie chcę cię krzywdzić, rozumiesz? ― Gadał dość bezradnie, dłoń ułożył kojąco, gdzieś na jej ramieniu, coby powstrzymać histerię i cierpienie. Ale to tak nie działało. Emocje wzbierały się w niej z wolna, miały zaraz eksplodować. Żałował, strasznie, tamtej decyzji, poniekąd też własnej bierności.
― Teraz mnie krzywdzisz, Michael! ― nie przestawała, odepchnąwszy go od siebie; otarła smutną twarz koniuszkiem rękawa ciemnej sukienki, wreszcie spojrzała mu w oczy. Nie dojrzała w nich niczego, tylko głuchą pustkę, cień neutralności, brak zaangażowania. Jakim cudem nie widziała tego wcześniej? ― Więc, jaki jest powód? Przecież prawie się nie kłócimy, widujemy się często, rozmawiamy ze sobą, o wszystkim... Masz kogoś, tak?
Nie, nie mam. Po prostu zrozumiałem, że mamy inne priorytety, że... ty oczekujesz czegoś innego.Że cię nie kocham.Że zasługujesz na kogoś lepszego ― skończył wywód, spuścił głowę, zamilknął ze wstydu. Bo doświadczał cudzego przeżywania konsekwencji jego samolubnego wyboru. Bo kwestie uczuć rozwiązywał rozsądkiem. Z opóźnieniem, zupełnie niepotrzebnym tej sprawie, ale do tego nie chciał się przyznawać.
― Przestań pieprzyć. Dobrze wiesz, że chcę właśnie ciebie. Tylko ciebie ― wyszeptała, zbliżając się do niego na nowo. Rękę ułożyła mu gdzieś na barkach, później nieopodal serca; usta zajęły się scałowywaniem rzekomych kłamstw, oczy błyszczały od kropel niespodziewanej tragedii. Ale przerwał szybko to pozytonium, odrzucił stanowczo, zdecydowanie. Bo jak nie teraz, to kiedy? ― Proszę cię ― dodała cicho, zerkając nań dziwacznie. Błagalnie, jakby łączyło ich nienormalne zespolenie, przypominające uzależniający afekt.
Mylisz się.Ponieważ wierzysz, że wszystko znaczyło więcej. Pogładził ją po wilgotnych włosach, czule i troskliwie, chociaż decyzja była raczej zimna. Wyrachowana, ale niepozbawiona dojrzałego rozmysłu. Trwali przez dłuższą chwilę w histerii i jednoczesnej ciszy; prosiła, nalegała, była pewna w swoich przemyśleniach. Ale on przecież robił to dla niej, dla jej dobra i lepszej przyszłości. Zbyt wiele było w tym związku niedopowiedzeń, za często proste fakty plótł nićmi kłamstwa, by zakończył się euforyczną zgodą. Obrażona opuściła mury niewielkiej kawalerki, zraniona nawrzucała mu jeszcze na odchodne, choć nie plotła tego szczerze; wyrazy opuszczały jej wargi bezmyślnie, natchnione furią, ale wcale jej się nie dziwił. Porzucił ją nagle, bez zapowiedzi; pozbawił ją entuzjazmu codzienności, pozbawił rzekomej miłostki, przyjemności kochania i iluzji wsparcia. Kontakt przepadł natychmiastowo, zgasł od razu po całym incydencie. Ale gdyby wysłał jej po latach byle list, usłyszałby od niej słowa podziękowania. Zaraz wyleczyła się bowiem ze Scaletty, znalazła nowego, starszego od siebie faceta, co to gotów był sprostać jej oczekiwaniom. Oświadczył się szybko, z gorliwością stanął przy ołtarzu, zalecał się przed i po ślubie. Dbał o jej potrzeby, więc funkcjonowali we wzajemnej, ckliwej sielance; spełniał jej zachcianki, obdarowywał prezentami i zarzucał komplementami. Całkiem odmiennie od tego, do czego przyzwyczaił ją młody chłystek. Po czasie też dobrze wspominała tamten cielęcy, żarliwy związek, nawet jeśli w myślach zwykła określać go okrutnym skurwysynem. A on kisił się dalej w czterech ścianach, sam, obojętny, dalej łajdacki. Ale chyba na własne życzenie?

[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Michael Scaletta dnia 08.10.23 17:16, w całości zmieniany 1 raz
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Michael Scaletta [odnośnik]21.07.23 2:00
Wiara
Londynmaj 1943

Skromne mieszkanie tonęło w głuchej ciszy niewiadomej. Statyczny młodzieniec w napięciu oczekiwał szczęknięcia zamka, choć na pozór zajęty był tylko byle książką. Makabryczny opis mugolskiej powieści zdradzał szczegóły krwawego morderstwa; skrywana pod pazuchą siekiera celnie trafiła w mięśnie staruchy, potem pozbyła się jeszcze zbędnego świadka, przyrodniej siostry. Matka słusznie zabraniała mu tego czytać, w końcu miał zaledwie dziesięć lat; tata pisał jednak w ostatnim liście, że ta konkretna opowieść wyzwoliła go od nudy w więzieniu. A on pragnął kontaktu, czegoś wspólnego i skrytego, nad czym ona nie miałaby kontroli; ta jednak szybko wyczytała z okładki, że spoczywający w rękach syna twór był odzwierciedleniem swoistego pandemonium, siedliskiem zła i psychicznej niestabilności. Nie znała się na klasyce literatury, więc ukryła tom na szczycie szafy. Wszystko zawsze tam wciskała, naiwnie wierząc, że dziecięcy wzrost powstrzyma łapczywość. Parę lat później podbierał stamtąd papierosy, co to wyciągała z kieszeni w trakcie hulaszczych wakacji. I bynajmniej nie potrzebował już wtedy chyboczącego krzesła, przez które niemalże wybił sobie kiedyś zęby. Dziś także tym ryzykował, gdy dla niepoznaki odkładał dzieło na miejsce. Potem już tylko leżał apatycznie na łóżku. Przez wiele miesięcy nie rozumiał tego wszystkiego. Mama niechętnie tłumaczyła mu rzeczywistość, eufemistycznie gadając zwykle, że ojca wywiało na dłuższe wakacje, albo służbowy wyjazd. Wiecznie przynosiła tylko napisane starannie wiadomości, a wychodziła z wypchaną po brzegi paczką. Dopiero po roku wyznała, że tata dostał wyrok. Ale nie kwapiła się z wyjaśnieniami. Obawiał się najgorszego, lecz po następnych dwóch miesiącach i paru kieliszkach wina opróżnionych w desperacji, która zwykła dopadać ją regularnie, opowiedziała mu o przestępstwie. Bez szczegółów, jednak te podsłuchał niedawno przy okazji wizyty babci. W domu się nie przelewało, a ojciec wisiał złemu człowiekowi pieniądze, więc ukradł kartki na paliwo z miejsca pracy. Sprzedał je później u kumpli po fachu, ale jeden z nich wydał go policji. Pozbył się niewygodnych zobowiązań w zamian za wolność. Podobno zrobił to dla dobra rodziny. Michael mu wierzył, bo starszy nie wyglądał na ulicznego zakapiora, a w sercu trzymał sporo miłości. Zawsze był zresztą uczciwy, moralny, pracowity, doświadczony przez życie. Niczym nie przypominał oprawców z kryminałów, które tak lubił czytywać; nijak podobny był do fikcyjnego Rodiona, który w żądzy pieniądza przelał krew dwóch niewinnych osób. Po prostu popełnił błąd i musiał ponieść za to konsekwencje. Mama złościła się na niego okrutnie, ale dalej kochała go niezmiennie. W dziwnej melancholii śledziła dni w kalendarzu, odliczając pozostałe miesiące odsiadki. Gotowa była przyjąć go z powrotem, bo dzieciak potrzebował wzoru, a ona męża. Wiedziona wiarą, czekała na niego cierpliwie; wiedziona kochaniem, złudnie wypatrywała go w oknie wychodzącym na dziedziniec. Syn też cholernie za nim tęsknił, choć rzadko się do tego przyznawał. Często prosił jednak o odwiedziny, chcąc ujrzeć go wreszcie na żywo, normalnie, bo namiastkę dostawał jedynie na kawałku pergaminu. Ona się nie zgadzała, mówiła, że to nie miejsce dla dziecka, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Więc czuwał w domu pod jej nieobecność, spragniony kolejnego listu od taty, kolejnej ekscytującej relacji.
Wiercenie klucza w drzwiach obwieściło jej powrót. Michael zerwał się energicznie z materaca, zaraz dobiegł już do wąskiego korytarzyka, gdzie ujrzawszy znajome lico, entuzjastycznie podpytał:
I jak? Masz coś dla mnie? ― zaczął bezosobowo, egoistycznie, zupełnie nie po dziecięcemu. Ale on od zawsze był przecież trochę inny. Pozwoliła mu niegdyś wejść sobie na głowę i teraz zbierała tego pokłosie. Buntował się, z wolna przeistaczał z beztroskiego huncwota w wyrachowanego skurwysyna. To drugie oblicze zdąży jeszcze poznać, za parę lat, gdy w powietrzu zastygnie gorycz wzajemnego żalu.
― Tak, kochanie ― odparła niewzruszona, czule czochrając go po włosach. Zaraz ucałowała jeszcze czoło, wreszcie wręczyła wyczekiwaną pocztę. Chłopiec pochwycił kartkę w ręce i popędził do siebie, gotów czytać to wszystko, nawet po trzy razy, byleby poza zasięgiem jej oczu. W dziwacznej, nienormalnej manierze, upatrywał się w jej sylwetce nieprzyjaciela. Wszystkiego mu zabraniała, z każdej zabawy wysysała ostatki radochy, ostatnio nie kupowała mu już nawet ulubionych słodyczy ani żadnych prezentów. Zasądzone w wyroczni losy przyszłości zapowiadały brak zmian, bo niechęć wzbudzała w nim później frustracja. Ułożywszy się wygodnie, rozwinął majestatycznie papier, a potem sprawnie śledził wzrokiem pochyłe pismo.

Drogi Michaelu,
mam nadzieję, że nie czytasz tamtej książki za plecami mamy, bo wcale nie chciałem Ci jej polecać. Jesteś na to stanowczo za młody, a mamy zawsze musisz się słuchać, pamiętaj o tym. Ja też się jej słucham, bo to mądra kobieta, więc zamiast złości, okaż jej trochę szacunku i miłości. Musimy się przecież wspierać.
Cieszy mnie również, że powtarzasz włoskie słówka. Musisz trenować język regularnie, inaczej wszystkiego pozapominasz. Z nudów ułożyłem ci kolejne zadanie z gramatyki, dołączyłem je zresztą do listu. W poprzednim zrobiłeś parę błędów, bo zapominasz o odmianie. Obiecuję Ci też, że jak już będzie po wszystkim, pojedziemy wreszcie do mojego domu rodzinnego i poznasz tam babcię, która po angielsku nie zna nawet jednego słowa, więc przyda Ci się znajomość języka. Czasami pisze do mnie, że tęskni i bardzo chciałaby zobaczyć wnuka, więc szykuj walizkę, niebawem odwiedzimy Włochy, tak jak zawsze chciałeś. Następnym razem przygotuję dla Ciebie słownictwo dotyczące szkoły, skoro już za rok śmigasz do tej swojej czarodziejskiej. Mama opowiadała mi o tym całym Hogv Hogwarcie (? chyba tak się to pisze) i brzmi to dużo lepiej od zwyczajnych internatów. Mnie rodzice nigdzie nie posłali, bo nie było ich na to stać, a podstawowych rzeczy uczył mnie ojciec, więc ciesz się, że masz w życiu taką szansę! I nie szalej za bardzo z emocjami, bo mama ciągle narzeka na bałagan, który musi po Tobie sprzątać. To prawda, że zbiłeś już ze trzy szklanki?
Co najważniejsze, zabierają mnie na front, na wojnę. Do domu, na Sycylię. Zgodziłem się, bo mogę dzięki temu wrócić szybciej do Was. Będę musiał walczyć przeciwko swoim rodakom, może nawet sąsiadom. Misja jest tajna, więc nie mów o niczym kolegom. Nie stresuj za bardzo mamy, bo i tak jest już kłębkiem nerwów. Wszystko będzie dobrze, trzymajcie kciuki, zobaczymy się najpóźniej za kilka miesięcy.
Bardzo Cię kocham,
Tata.


Wzrok sunął po koślawym piśmie ojca, z uwagą odczytując lapidarny przekaz. Z tyłu znalazł jeszcze zapowiedziane w treści ćwiczenia z włoskiej syntaktyki, na dłużej zatrzymał się jednak przy ostatnim akapicie. Przytulił do piersi leciwy kawałek papieru, leżał dłuższą chwilę w letargu przemyśleń i wspomnień, wreszcie wylazł skonfundowany z pokoju. Matkę znalazł w niedużej kuchni, szykującą obiad, słuchającą radiowych smętów Celestyny. Minę miała nietęgą, ale zdawała się tego nie zdradzać. Młody nie dostrzegł tego niuansu, więc zakłócił pozorny spokój kolejnym pytaniem.
O jaką wojnę w ogóle chodzi, mamo? ― Podetknął jej od razu list pod nos, ale nie musiała go przecież czytać. Poznała szczegóły już jakiś czas temu, kiedy sprawa nie była jeszcze pewnikiem. Od początku się nie zgadzała z tym pomysłem; bezustannie przypominała, że to nonsens, ponieważ zostały mu tylko dwa lata, a za dobre sprawowanie być może wypuszczą go jeszcze wcześniej. Ale on się uparł, potem nalegał i skutecznie mącił jej w głowie, bo śpieszyło mu się do domu. Ostateczna decyzja i tak należała do niego, więc niewiele mogła ugrać.
― Mugole siłują się ze sobą już od lat, Michael. Bierze w tym udział cały świat ― zaczęła, przenoszą spojrzenie z kipiącego garnka na syna. ― Szykują jakąś inwazję. Jeśli tata tam pojedzie, to wróci do nas znacznie wcześniej ― kontynuowała, czule głaszcząc go po ramieniu.
I nic mu nie będzie? ― spytał naiwnie, między palcami skręcając skrawek jej błękitnej sukienki. ― Przecież ludzie na wojnie giną ― dodał bystrze, marszcząc brwi. To właśnie przemawiało za tym, by nie jechał i nie angażował się w konflikt, który go nie dotyczył. Ale umowa ze skróceniem wyroku w zamian za znajomość języków i parę tygodni zbrojnej walki wydawała się ojcu obiecująca. Planował nie nadstawiać zanadto karku, jedynie robić swoje, bez niepotrzebnego wychylania się tam, gdzie czyhało hipotetyczne niebezpieczeństwo. Miał też szansę ujrzeć na powrót opuszczoną przed laty ojczyznę; fakt konieczności stawienia czoła rodakom z krwi i kości odzywał się jednak echem niechlubnego grzechu. Anglia była jego nowym domem, z którym utożsamiał się już od dawna, ale ciężarem dla duszy był mus zabijania dawnych sąsiadów.
― Nic mu nie będzie. Tata nie takie rzeczy już w życiu oglądał ― odpowiedziała od razu, z nienormalnie prymitywną wiarą w własną wizję przyszłości. Wcale nie pocieszała beztrosko dziecka, raczej sama szukała zapewnienia w tym, co miało ich czekać. On uśmiechnął się pokrzepiająco i przytulił do niej ciasno. Tęsknota za nim podtrzymywała ich oboje na duchu, zarazem była już chyba jedyną rzeczą, co do której pozostawali zgodni. Oboje potrzebowali motywacji i przekonania, oboje koili w ten sposób towarzyszącą niepewność.
I tak tkwili w zaufaniu dla całej misternej wizji, aż do sierpnia, kiedy ogłoszono koniec kampanii. Wygrali alianci, ci od strony taty, z którym od dłuższego czasu nie było już kontaktu. Ale wciąż prostodusznie łudzili się, że tradycyjna poczta zawiodła, a sowa za każdym razem gubiła drogę. Wszelkie pytania w więzieniu zbywano wzruszeniem ramion, bo nie znali żadnych detali. Wreszcie nadszedł dzień powrotu; oczekiwała z Michaelem na kolejowym dworcu, wśród całej reszty cierpliwie czekających narzeczonych i żon. Tłum eksplodował entuzjazmem na widok ichniejszych mężczyzn, ale jego nigdzie nie było. Musiały minąć kolejne dwa dni, by pod drzwiami wejściowymi do mieszkania znalazła enigmatyczną kopertę. Obwieszczali tam o wyniku operacji, a przy okazji wspominali jeszcze o poległych bohaterach. Jego nazwisko znalazło się gdzieś na końcu długiej listy, krzycząc cierpieniem i tragedią, którą przecież przepowiedziała.
A potem była już tylko p u s t k a.
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Michael Scaletta
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Możesz odpowiadać w tematach