Błędny Rycerz
AutorWiadomość
Błędny Rycerz
Ten niewidoczny dla mugoli, trzypiętrowy fioletowy autobus przeżywa ostatnimi czasy istne oblężenie. I choć nie uchodzi za najprzyjemniejszy środek transportu, nie można odmówić mu wielu zalet - między innymi szybkości, która w dzisiejszych czasach, jest szczególnie ważna. Któż nie spieszy się do swojej rodziny, do domu? Podczas gdy Sieć Fiuu jest nieustannie kontrolowana i ulega awariom, a nie każdy czarodziej posiada licencję na teleportację, na Błędnym Rycerzu można polegać zawsze. Szaleńcza maszyna mknie po londyńskich ulicach nie mając sobie równych i nic ani nikt, nawet zwolennicy Grindelwalda, nie jest w stanie jej powstrzymać, gdy za sprawą magii dopasowuje się do szczelin między samochodami, budynkami czy innymi obiektami, by w ciągu kilku sekund pokonać horrendalne wręcz odległości.
Za dnia w jego wnętrzu porozstawiane są krzesła, zaś w nocy - łóżka. Istnieje możliwość zakupu na miejscu gorącej czekolady, butelki wody lub szczoteczki do zębów. Aby go wywołać, należy wyciągnąć nad ulicę rękę z trzymaną różdżką.
Za dnia w jego wnętrzu porozstawiane są krzesła, zaś w nocy - łóżka. Istnieje możliwość zakupu na miejscu gorącej czekolady, butelki wody lub szczoteczki do zębów. Aby go wywołać, należy wyciągnąć nad ulicę rękę z trzymaną różdżką.
Każdy zielarz zna taką mieszankę. Jeśli zapytany zaprzeczy oznacza to, że kłamie. Nie lubią dzielić się tą wiedzą, uważają, że w ten sposób mogą zaburzyć…naturalny porządek. Pewnie mają racje. Co stałoby się z tymi biednymi młodymi ludźmi gdyby zdali sobie sprawę, że nie muszą płacić sakiewek galeonów za chwilę odpłynięcia ? Wystarczy skrupulatnie przeszukać ogród babci czy najbliższą łąkę. Judith biegła po całym pokoju próbując znaleźć wśród pęków suszonych liści odpowiednie składniki. Mruczała przy tym coś pod nosem, nie to nie stare indiańskie zaklęcia ale zwykła piosenka mająca poprawić jej humor. Była w Londynie od zaledwie kilku dni i już czuła jak…to miasto próbuje ją zabić. Utopić w strugach deszczu, udusić czarnymi obłokami wydobywającymi się z kominów i doprowadzić do obłędu tą ogólnie panującą szarością. Nienawidziła tego kraju, już Związek Radziecki wydawał się dużo weselszym miejscem. - No nareszcie - pisnęła z zachwytu gdy w jej dłoniach pojawił się kwiat o brunatnych liściach. Kiedyś gdy był w pełni rozkwitu miał piękne fioletowe płatki tyle że prócz waloru zdobniczego nie miał żadnej wartości. Bardo sugestywne prawda? Judith wrzuciła ostatni składnik do wielkiej glinianej miski i pozwoliła by z końca jej różdżki wystrzeliła drobna iskra. Patrzyła jak zioła zamieniają się w popiół. Nareszcie bogowie przybędą. Nimfy zabiorą ją gdzieś daleko gdzie nawet w największą ulewę słońca nie przestaje świecić. Dym powoli wypełniał jej organizm pozwalając by halucynogenne substancje na kilka chwil ułatwił egzystencje. Nic z tego, nie dziś. Zamiast wesołych i radosnych postaci ujrzała demony przeszłości. No tak, Londyn nie chciał jej dać nawet chwili spokoju. Na szczęście jeszcze nie było za późno. Jeszcze mogła chwycić za różdżkę, sprawić że okna się otworzą a zimny wiatr pozbędzie się dymu i resztek popiołu. Usiadła na ziemi czekając aż minie pierwsza fala otępienia. Łączenie się z bogami nie było wcale takie łatwe jak mogło się wydawać. Obiecała sobie, że jeszcze nad tym przysiądzie i popracuje nad dozowaniem składników. Musiała przecież coś pomieszać, wcześniej się udawało. Palcami obu rąk zaczęła rozcierać skronie, pięknie jeszcze do tego wszystkiego zaczęła boleć ją głową. Mogło być gorzej? Mogło! Za otwartych okien doszedł ją szum deszczu. - Londyn w całej swej krasie - mruknęła sama do siebie. Kilka kolejnych chwil zajęło jej zrozumienie, że może właśnie o to chodzi. Może powinna wyjść i poszukać tego prawdziwego ducha Anglii. Przecież wyspa nie składa tylko z deszczu i nudnej arystokracji. Prawda? Prawda?! Chwyciła się tej myśli obiema rękami i nie zamierzała puścić. Nie zważając na deszcz wybiegła z budynku. Czas zacząć wielkie poszukiwania! Nawet przez chwilę wydawało jej, że krople deszczu spływające po jej włosach i twarzy są nawet przyjemnie otrzeźwiające. Po dziesięciu minutach i przejściu kilkunastu metrów miała jednak dość. Korzystając z tego, że akurat nikogo nie było w pobliżu wyciągnęła nad jezdnie dłoń z zaciśniętą w niej różdżką. Błędny rycerz pojawił się chwilę później zapraszając w swe skromne progi. Na pytanie dokąd się wybiera wzruszyła tylko ramionami. Otrzymała w zmiana bilet i kilka niewybrednych żartów na które nie zwróciła większej uwagi. Usiadła na wolnym łóżku i gdy autobus znów zaczął mknąć przed siebie skupiła wzrok na tym co dzieje się za oknem. To było nawet całkiem zabawne, tak mknąć z niesamowitą prędkością, dać się miotać, zwężać i kurczyć gdy tylko była taka potrzeba. Złapała się na tym, że zaczęła się uśmiechać. Od razu starała z twarzy ten dziwny grymas maskując go za papierosem. Zaciągnęła się ze dwa razy gdy autobus znów się zatrzymał. Może znajdzie się jeszcze łóżko czy pół dla kolejnego zbłąkanego wędrowca. Kolejny uśmiech, kolejne zaciągnięcie się papierosem. Widząc ja jakaś starsza pani przygląda się jej krzywo zgasiła niedopałek w jednej z rozłożonych popielniczek. Miało być tak fajnie a nuda już wkrada się przez wszystkie szczeliny .
Być może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie padał deszcz. Deszcz nigdy go nie usypiał, nie kołysał do snu; był w końcu dzieckiem przypadku, dzieckiem-wagabundą, które nie przywykło do zasypiania w ciepłym łóżku w towarzystwie dźwięku kropel bębniących cicho o okiennice. Świat- ten pokorny, grzeczny świat, w którym zawsze świeciło słońce, a deszcz padał jedynie nocą, opcjonalnie wtedy, kiedy był mile widziany podczas innej pory dnia- był światem ludzi bogatych. Światem chcianych i kochanych dzieci, światem pełnych brzuchów, odprasowanych grzecznie kołnierzyków i dłoni złożonych potulnie na pulchnych kolanach.
To nie był jego świat.
W jego świecie deszcze łapał go zawsze podczas nocy spędzanych pod gołym niebie, w zimnej, zroszonej trawie; podczas bezsennych nocy w sierocińcu, kiedy wiatr wdzierał się do środka przez szpary okiennic i zawodził posępnie, doprowadzając do płaczu wszystkie młodsze dzieci. Wszystkie przychodziły wtedy do niego, dwójka, piątka, ósemka zapłakanych smarkaczy cisnących się do jego łóżka, rozpychających się ostrymi kantami łokci, pochlipujących brudnymi nosami. Mogę dziś spać z tobą, Duny? Opowiesz bajkę, Duny? O smokach, o smokach i skrzyni ze skarbem!
Duny lubił deszcz, lubił ciepło tulących się do niego dzieci, ich mokre jeszcze oczy pełne bezkresnej ufności. Duny opowiadał im bajki, śpiewał kołysanki i oddawał swoją kołdrę, a sam marznął, słuchając wycia wiatru i spadających kropli deszczu- i uśmiechał się.
Uśmiechał się i wtedy, kiedy deszcz spadł na Londyn, okrywając brzydką, szarą rzeczywistość miękką, tęczową mgiełką. Nie bacząc na to, że na niebie od wielu godzin stał już księżyc, zarzucił na ramiona wytarty płaszcz i wybiegł na zewnątrz, wystawiając twarz na działanie kropli. Kap, kap, jedna po drugiej lądowała na jego piegach, na zamkniętych powiekach, rzęsach, brwiach, i spływały po policzku jak potoki łez. Kiedy po chwili podniósł głowy, mokre włosy zmieniły już kolor ze wściekłej rudości na niemalże ciemny kasztan i przykleiły mu się do czoła.
Nie myślał, nie planował, wiedząc jedynie tyle, że nie chce jeszcze wrócić do domu. Sięgnął po różdżkę i zamaszyście wyciągnął ją przed siebie, wzywając jedyny środek transportu, z którego miał ochotę skorzystać.
-Dokąd?- zapytał go wysoki, chudy mężczyzna o przydługich jasnych włosach, który otworzył mu drzwi autobusu.
-Przed siebie- odparł, uśmiechając się radośnie i mijając go w drzwiach.- Przed siebie, oby szybko i oby jak najdalej!
-Się robi- odmruknął mężczyzna, a Błędny Rycerz zawył cicho i pomknął przed siebie.
Wciąż nie myślał, działając odruchowo i, zgodnie z tradycją, pod wpływem chwili; zajął miejsce tuż obok drobnej dziewczyny o ładnej, symetrycznej twarzy, zgrabnie wyławiając ciskany przez nią do popielniczki papieros.
-Dawno, dawno temu w Londynie żyła dziewczyna o miodowych włosach i brylantach z kropel deszczu. Pewnego dnia, nie bacząc na straszną ulewę, postanowiła wsiąść do autobusu zmierzającego w nieznane i gorszyć Merlina ducha winne starsze matrony- zagaił, rozpierając się wygodnie na sąsiednim łóżku i dopalając papierosa.
Był gorzką, gęstą kwintesencją tego, dlaczego darzył papierosy tak żarliwą niechęcią. Dopalił go jednak i dopiero wtedy z uśmiechem cisnął resztkę do popielniczki.
-To jak, zdradzisz mi, co będzie dalej?- Zapytał prawie całkiem poważnie, odwracając się do niej twarzą i spokojnie lustrując wzrokiem.
Skoro nie uciekła po jego pierwszych słowach, z dużą dozą prawdopodobieństwa zasługiwała na chociażby odrobinę uwagi.
To nie był jego świat.
W jego świecie deszcze łapał go zawsze podczas nocy spędzanych pod gołym niebie, w zimnej, zroszonej trawie; podczas bezsennych nocy w sierocińcu, kiedy wiatr wdzierał się do środka przez szpary okiennic i zawodził posępnie, doprowadzając do płaczu wszystkie młodsze dzieci. Wszystkie przychodziły wtedy do niego, dwójka, piątka, ósemka zapłakanych smarkaczy cisnących się do jego łóżka, rozpychających się ostrymi kantami łokci, pochlipujących brudnymi nosami. Mogę dziś spać z tobą, Duny? Opowiesz bajkę, Duny? O smokach, o smokach i skrzyni ze skarbem!
Duny lubił deszcz, lubił ciepło tulących się do niego dzieci, ich mokre jeszcze oczy pełne bezkresnej ufności. Duny opowiadał im bajki, śpiewał kołysanki i oddawał swoją kołdrę, a sam marznął, słuchając wycia wiatru i spadających kropli deszczu- i uśmiechał się.
Uśmiechał się i wtedy, kiedy deszcz spadł na Londyn, okrywając brzydką, szarą rzeczywistość miękką, tęczową mgiełką. Nie bacząc na to, że na niebie od wielu godzin stał już księżyc, zarzucił na ramiona wytarty płaszcz i wybiegł na zewnątrz, wystawiając twarz na działanie kropli. Kap, kap, jedna po drugiej lądowała na jego piegach, na zamkniętych powiekach, rzęsach, brwiach, i spływały po policzku jak potoki łez. Kiedy po chwili podniósł głowy, mokre włosy zmieniły już kolor ze wściekłej rudości na niemalże ciemny kasztan i przykleiły mu się do czoła.
Nie myślał, nie planował, wiedząc jedynie tyle, że nie chce jeszcze wrócić do domu. Sięgnął po różdżkę i zamaszyście wyciągnął ją przed siebie, wzywając jedyny środek transportu, z którego miał ochotę skorzystać.
-Dokąd?- zapytał go wysoki, chudy mężczyzna o przydługich jasnych włosach, który otworzył mu drzwi autobusu.
-Przed siebie- odparł, uśmiechając się radośnie i mijając go w drzwiach.- Przed siebie, oby szybko i oby jak najdalej!
-Się robi- odmruknął mężczyzna, a Błędny Rycerz zawył cicho i pomknął przed siebie.
Wciąż nie myślał, działając odruchowo i, zgodnie z tradycją, pod wpływem chwili; zajął miejsce tuż obok drobnej dziewczyny o ładnej, symetrycznej twarzy, zgrabnie wyławiając ciskany przez nią do popielniczki papieros.
-Dawno, dawno temu w Londynie żyła dziewczyna o miodowych włosach i brylantach z kropel deszczu. Pewnego dnia, nie bacząc na straszną ulewę, postanowiła wsiąść do autobusu zmierzającego w nieznane i gorszyć Merlina ducha winne starsze matrony- zagaił, rozpierając się wygodnie na sąsiednim łóżku i dopalając papierosa.
Był gorzką, gęstą kwintesencją tego, dlaczego darzył papierosy tak żarliwą niechęcią. Dopalił go jednak i dopiero wtedy z uśmiechem cisnął resztkę do popielniczki.
-To jak, zdradzisz mi, co będzie dalej?- Zapytał prawie całkiem poważnie, odwracając się do niej twarzą i spokojnie lustrując wzrokiem.
Skoro nie uciekła po jego pierwszych słowach, z dużą dozą prawdopodobieństwa zasługiwała na chociażby odrobinę uwagi.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zbyt zajęta grymasami wiekowych matron z początku nawet nie zwróciła uwagi na nowego pasażera. Zresztą i tak spodziewała się jakieś starego ponurego czarodzieja w ubraniach nie pierwszej świeżości. W myślach już niemal słyszała jak prosi czy też każe by zawieziono go pod Dziurawy Kocioł, Nokturna czy jakieś inne miejsce gdzie lubią gromadzić się czarodzieje. Nuda wkradała się każdą wolną szczeliną. Pozwoliła sobie na jedno, pełne rezygnacji westchnięcie. Dopiero gdy pierwsze dwa słowa padły z ust wsiadającego Judith raptownie podniosła wzrok. Czy on naprawdę powiedział „ przed siebie”? Wbrew własnej woli poczuła jak jej usta wyginają się w lekki uśmiech. Była jeszcze dla niej nadzieją, ta wyspa wciąż nosiła szaleńców podobnych do niej. Czy była coś niezwykłego w tym, że usiadł tuż obok? Nie, chyba nie. Ze wszystkich tu zebranych jedynie ona mogła dorównywać mu wiekiem i była nikła szansa, że gdy tylko się odezwie uderzy go torebką czy laską. Głównie dla tego, że takowych nie posiadała ale mniejsza z tym. Uniosła jedną brew przyglądając się jak jej papieros został przechwycony. Niemal od razu przeniosła wzrok na swojego nowego towarzysza. Teraz mogła lepiej się mu przyjrzeć, spróbować określić, przypasować odpowiedni kwiat. Mogła ale za bardzo skupiła się na jego oczach. Było w nich coś takiego…tak, tą samą dziką iskrę dostrzegła czasem patrząc w lustro. Rozmyślania przerwały słowa, słowa układające się w bajkę czy też może opowiadanie. Judith nie mogła się powstrzymać od lekkiego uśmiechu. Miała ochotę się roześmiać to było takie dziwne, takie niespotykane. Musiała jednak przyznać, że czuła uznanie przed taką pomysłowością i odwagą. Obserwowała jego ruchy. Jak rozsiada się wygodnie, obłoczki dymu, które wyłaniały się z jego ust i jak jej niedoszła własność w końcu ląduje w wyznaczonym jej miejscu. - To twoja opowieść - odezwała się w końcu nieznacznie wzruszając ramionami. Głos miała cichy, bardzo spokojny zupełnie nie pasował do tej dziewczyny, która jeszcze kilkadziesiąt minut temu chciała zniknąć wśród narkotycznych oparów. - Ja widzę tylko dwa rozwiązania. Dziewczyna ucieknie zmieszana może tylko w inny kąt autobusu albo wysiądzie na jednej z ciemnych mokrych ulic i zniknie. Może zostanie i zobaczy gdzie się kończy droga Błędnego Rycerza. To ty powiedziałeś „byle dalej” ona na to samo pytanie tylko wzruszyła ramionami tym razem w jej uśmiechu było coś wyzywającego. Widziała w tych słowach grę, której spokojnie mogłaby dać się porwać. I może nawet deszcz przestałby być tak uciążliwy. Odwróciła wzrok w stronę zaparowanej szyby i naśladując małe dzieci opuszkiem palca narysowała na niej błyskawice. - Twoja historia ale niech zadecyduje ślepy los. - wyciągnęła z kieszeni płaszcza jednego sykla. - Reszka zostaje, smok uciekam - nawet nie czekając na jego odpowiedź rzuciła w powietrze monetę. Tyle, że nawet nie starała się jej złapać. Niech się dzieje wola Merlina, Morgany czy Fortuny.
Czuł się żywy i niepomiernie szczęśliwy. Być może dlatego, że padał deszcz; być może dlatego, że pod jego wpływem rude włosy przestały być tak rażąco rude; być może dlatego, że nie istniał ku temu żaden sensowny powód, a on lubił rzucać światu wyzwanie i udowadniać, że wszystko potrafi zrobić na przekór. Dlatego nie przejął się spłoszonymi, niechętnymi spojrzeniami całej reszty pasażerów, którzy mierzyli go wrogo znad trzymanych gazet, spod wiekowych, zmechaconych już kapeluszy, spod ściągniętych, krzaczastych brwi. To wszystko było nieważne.
Przywykł. Przywykł do tego, że większość ludzi miała go za wariata (Duny, zwolnij, Duny, co ty wyprawiasz, przecież to niebezpieczne, nietaktowne, niewłaściwe, ach, znowu faux pas, to nie wypada, Duny, Duny, dorośnij), i czuł się z tą łatką zadziwiająco dobrze. Dobrze było być wariatem. Dobrze było wsiąść w nocy do Błędnego Rycerza, dobrze było zostawiać po sobie kałuże wody i wyobrażać sobie, jak zamieszkują je driady, syreny, trytony, jak w każdej z tych kałuż rozwijają się małe-ogromne jeziora i oceany, jak tworzą się zupełnie nowe światy, i to tylko dzięki temu, że zdecydował się wyjść z domu. Do tego też trzeba odwagi. Do naciskania klamek. Do przekraczania progów. Do wystawiania nosa spoza bezpiecznej sfery, do oddychania obcym powietrzem, do chodzenia obcymi drogami. To też była odwaga, ta pierwotna i właściwa.
To była odwaga, która sprawiła, że radośnie majtał zwisającymi z łóżka nogami i uśmiechał się do dziewczyny, której zupełnie nie znał i która, być może, zupełnie nie chciała poznać jego.
-Być może ta bajka wcale nie skończy się tak szybko- odparł zupełnie poważnie, nie spuszczając z niej rozbawionego spojrzenia.- Może będzie dużo dłuższa, niż droga Błędnego Rycerza. Może pojawi się w niej rudy czarodziej, który będzie pisał ją dalej, tylko po to, żeby zobaczyć, co może się stać, kiedy dwójka odważnych głupców przemierza Londyn podczas okropnego deszczu.
Przystał na jej propozycję, z zapałem kiwając głową. Podobno szczęście dopisywało głupcom, dlatego to on, a nie ona, wyciągnął rękę po monetę, licząc na to, że odwieczna zasada zadziała i tym razem. Srebrny krążek opadł na wyciągniętą dłoń, zatańczył niepewnie na krawędziach i w końcu przewrócił się.
Duny zacisnął pięść, uśmiechając się radośnie jak dziecko, po czym przytknął ją do ust i dmuchnął lekko, zupełnie tak, jakby odwieczny zabobon istotnie mógł wpłynąć na wynik. Otworzył dłoń.
-Które wysiądzie pierwsze, przegrywa- rzucił nieco wyzywająco, dla lepszego efektu wyciągając za długie nogi na polowym łóżku autobusu.
Reszka.
Bynajmniej nie miał zamiaru przegrać.
Przywykł. Przywykł do tego, że większość ludzi miała go za wariata (Duny, zwolnij, Duny, co ty wyprawiasz, przecież to niebezpieczne, nietaktowne, niewłaściwe, ach, znowu faux pas, to nie wypada, Duny, Duny, dorośnij), i czuł się z tą łatką zadziwiająco dobrze. Dobrze było być wariatem. Dobrze było wsiąść w nocy do Błędnego Rycerza, dobrze było zostawiać po sobie kałuże wody i wyobrażać sobie, jak zamieszkują je driady, syreny, trytony, jak w każdej z tych kałuż rozwijają się małe-ogromne jeziora i oceany, jak tworzą się zupełnie nowe światy, i to tylko dzięki temu, że zdecydował się wyjść z domu. Do tego też trzeba odwagi. Do naciskania klamek. Do przekraczania progów. Do wystawiania nosa spoza bezpiecznej sfery, do oddychania obcym powietrzem, do chodzenia obcymi drogami. To też była odwaga, ta pierwotna i właściwa.
To była odwaga, która sprawiła, że radośnie majtał zwisającymi z łóżka nogami i uśmiechał się do dziewczyny, której zupełnie nie znał i która, być może, zupełnie nie chciała poznać jego.
-Być może ta bajka wcale nie skończy się tak szybko- odparł zupełnie poważnie, nie spuszczając z niej rozbawionego spojrzenia.- Może będzie dużo dłuższa, niż droga Błędnego Rycerza. Może pojawi się w niej rudy czarodziej, który będzie pisał ją dalej, tylko po to, żeby zobaczyć, co może się stać, kiedy dwójka odważnych głupców przemierza Londyn podczas okropnego deszczu.
Przystał na jej propozycję, z zapałem kiwając głową. Podobno szczęście dopisywało głupcom, dlatego to on, a nie ona, wyciągnął rękę po monetę, licząc na to, że odwieczna zasada zadziała i tym razem. Srebrny krążek opadł na wyciągniętą dłoń, zatańczył niepewnie na krawędziach i w końcu przewrócił się.
Duny zacisnął pięść, uśmiechając się radośnie jak dziecko, po czym przytknął ją do ust i dmuchnął lekko, zupełnie tak, jakby odwieczny zabobon istotnie mógł wpłynąć na wynik. Otworzył dłoń.
-Które wysiądzie pierwsze, przegrywa- rzucił nieco wyzywająco, dla lepszego efektu wyciągając za długie nogi na polowym łóżku autobusu.
Reszka.
Bynajmniej nie miał zamiaru przegrać.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Judith podciągnęła kolano pod brodę nic sobie nie robiąc ze zbrudzonej pościeli czy z faktu, że jej zachowanie mogło uchodzić za mało eleganckie. Słuchała dalej tego dziwnego człowieka, który wciąż nie przestawał się uśmiechać. Było coś zaraźliwego w tym grymasie coś co sprawiało, że i ona musiała się uśmiechnąć. Choć może nie w tak jawny i wesoły sposób jak siedzący w pobliżu bajarz. - Może —przytaknęła podkreślając swoje słowa ledwo widocznym kiwnięciem głowy. - Zakończenie na pewno będzie bardzo interesujące. Teraz tylko pytanie czy to będzie komedia czy tragedia? - spytała retorycznie. W jej oczach pojawiła się dzika iskierka, pierwszy zwiastun nadciągających kłopotów. Ponownie odwróciła wzrok w stronę okien. - Deszcz chyba najlepiej pasuje do tragedii - zauważyła z nutą melancholii w głosie. Judith patrzyła jak moneta upada na dłoń nieznajomego i jak znika pod jego palcami. Zaśmiała się widząc ten dziwny trik dla wspomożenia losu. To już coś mówiło o człowieku, którego miała przed sobą.
Nawet już nie musiała sprawdzać co tak naprawdę wypadło. Po jego słowach i uśmiechu od razu domyśliła się wyniku. - A co jeśli w końcu nasz wyrzucą? Wtedy będzie remis? - uniosła jedną brwi nie mogąc się powstrzymać od rozbawionego uśmiechu. Miała wrażenie a może nawet pewność, że gdyby wysiadła za kilometr czy dwa rudy czarodziei i tak ruszyłby jej śladem. Nie, nie pewność lecz nadzieję. Zajęła pozycję podobną do niego opierając plecy o jedną z barierek na której trzymało się łóżko. Szaroniebieskie tęczówki błądziły gdzieś na wszystkie strony. Zostawiła już w spokoju nastroszone stare damy i skupiła się na postaciach pochrapujących w łóżkach. Ta cała bajkowa atmosfera natchnęła ją do tego by dostrzec w nich potwory może smoki smacznie śpiące w swych jaskiniach. Zaśmiała się cicho nie mogąc wyjść z wrażenia jak szybko jej myśli stały się tak… infantylne. - Ale mamy doborowe towarzystwo - zauważyła po chwili bardziej zwracając się do siebie niż faktycznie do niego. - Będzie bardzo wesoło - zadrwiła uśmiechając się przy tym w dość specyficzny sposób. Wyciągnęła spod swojego dotychczasowego rozmówcy poduszkę i zaczęła obracać ją w dłoniach póki nie znalazła tego czego szukała. Wyciągnęła kilka wystających piór i zacisnęła je w dłoni, samą poduszkę odrzuciła w stronę jej poprzedniego właściciela. Co do piór to postanowiła wprawić je w ruch i sprawdzić jak potoczą się ich losy. Jedno wylądowało na głowie starszej kobiety, która najwyraźniej nie zdawała sobie z niczego sprawy, drugie unosiło się i opadało wraz z oddechem śpiącego mężczyzny a trzecie wyleciało przez otwierające się drzwi. - No i koniec mojej zabawy - stwierdziła cicho przenosząc wzrok na rudzielca. - Co będzie teraz? - spytała wyraźnie oczekując do niego jakiejś ciekawej odpowiedzi.
Nawet już nie musiała sprawdzać co tak naprawdę wypadło. Po jego słowach i uśmiechu od razu domyśliła się wyniku. - A co jeśli w końcu nasz wyrzucą? Wtedy będzie remis? - uniosła jedną brwi nie mogąc się powstrzymać od rozbawionego uśmiechu. Miała wrażenie a może nawet pewność, że gdyby wysiadła za kilometr czy dwa rudy czarodziei i tak ruszyłby jej śladem. Nie, nie pewność lecz nadzieję. Zajęła pozycję podobną do niego opierając plecy o jedną z barierek na której trzymało się łóżko. Szaroniebieskie tęczówki błądziły gdzieś na wszystkie strony. Zostawiła już w spokoju nastroszone stare damy i skupiła się na postaciach pochrapujących w łóżkach. Ta cała bajkowa atmosfera natchnęła ją do tego by dostrzec w nich potwory może smoki smacznie śpiące w swych jaskiniach. Zaśmiała się cicho nie mogąc wyjść z wrażenia jak szybko jej myśli stały się tak… infantylne. - Ale mamy doborowe towarzystwo - zauważyła po chwili bardziej zwracając się do siebie niż faktycznie do niego. - Będzie bardzo wesoło - zadrwiła uśmiechając się przy tym w dość specyficzny sposób. Wyciągnęła spod swojego dotychczasowego rozmówcy poduszkę i zaczęła obracać ją w dłoniach póki nie znalazła tego czego szukała. Wyciągnęła kilka wystających piór i zacisnęła je w dłoni, samą poduszkę odrzuciła w stronę jej poprzedniego właściciela. Co do piór to postanowiła wprawić je w ruch i sprawdzić jak potoczą się ich losy. Jedno wylądowało na głowie starszej kobiety, która najwyraźniej nie zdawała sobie z niczego sprawy, drugie unosiło się i opadało wraz z oddechem śpiącego mężczyzny a trzecie wyleciało przez otwierające się drzwi. - No i koniec mojej zabawy - stwierdziła cicho przenosząc wzrok na rudzielca. - Co będzie teraz? - spytała wyraźnie oczekując do niego jakiejś ciekawej odpowiedzi.
Nigdy nie przeszkadzał mu brud. Był przecież, jakby na to nie patrzeć, dzieckiem wychowującym się w brudzie; nie jednym z tych grzecznych chłopców oglądających świat zza szyby, dotykających mebli w rękawiczkach, przemierzających kałuże w wysokich kaloszach. Nigdy nie żył w hermetycznym świecie porządku i czystości. Jeśli już miał żyć, żyć tak naprawdę- to jak mógł dbać o czystość, skoro na świecie było jeszcze tyle do odkrycia?
Na poduszce jego łóżka w sierocińcu mieszkała rodzina pcheł; kiedy mu się nudziło, wymyślał im imiona i urządzał zawody, łaskawie pozwalając innym dzieciom obstawiać słodkie obwarzanki albo drewniane klocki na to, która pchła wygra. Później, kiedy żył w cyrku, znajdował sobie również innych przyjaciół- głośno grające mu do ucha cykady, plączące się we włosy chrząszcze, złośliwe mrówki, które nieustannie gryzły go w odsłonięte nieuważnie kostki u stóp i rąk. Nie potrzebował, ba!, nawet nie chciał luksusowego życia; dlatego beztrosko przykrył nogi wyświechtaną kołdrą drugiej świeżości i oparł się o nieco już klejące oparcie łóżka Błędnego Rycerza, przekładając wygodę znacznie wyżej niż czystość.
Zresztą, jego przemoczony do suchej nitki płaszcz dawno zdążył przemoczyć też już pościel, więc wszelkie inne aspekty jej jakości straciły jakiekolwiek znaczenie.
-Nie bierz życia tak dosłownie- odparł prawie poważnie, idąc jej śladem i rysując palcem po brudnej szybie. Motyl, dwa motyle o mokrych skrzydłach, wzbijające się prosto do widocznego za szybą księżyca.- Deszcz w tragedii jest taki... oczywisty. Zbyt oczywisty jak na kogoś, kto lubi podróżować w nieznane w nieznanym towarzystwie.
Nie przedstawiła mu się, i on również nie czuł potrzeby przedstawiania się; to też było zbyt oczywiste, zbyt proste, zbyt bliskie konwenansów. A te, według jego reguł, nie obowiązywały podczas nocy, a już na pewno nie podczas deszczu.
-Skoro to bajka, to powinnaś nazywać się jakoś ładnie, tajemniczo. Chociażby... Yvette. Tak, niech będzie!- Zadecydował samodzielnie, podniesionym mimowolnie głosem przyprawiając leżącego obok mężczyznę o potężne, zaniepokojone jakby chrapnięcie, które wywindowało w górę jego okazały brzuch.
-I tak, wtedy będzie remis- zgodził się, w ostatnim momencie zgrabnie podpierając się łokciem, wypełniając tym samym lukę powstałą po zabranej przez dziewczynę poduszkę. Cyrk uczył w końcu pewnych nawyków; balans, zawsze balans, zawsze czujność i uwaga. Jeśli spadniesz, nie dostaniesz już drugiej szansy. Jeśli się potkniesz, pofruniesz w dół, biedny chłopcze, biedna łamago, pofruniesz w dół i więcej nie wzniesiesz się do góry.
Od tamtej pory uważał, zawsze.
Roześmiał się cicho, obserwując tor lotu niesionych łagodnym powiewem powietrza piór.
-Teraz, młoda damo- oznajmił jej bardzo rzeczowo, sięgając do zatkniętą za pazuchę różdżki.- Teraz nadszedł czas, by obudzić smoka.
Wybrał najbardziej oczywisty cel; leżący obok mężczyzna i jego potężny brzuch domagał się jakby uwagi, pozostając olbrzymim punktem zaczepienia, którego zignorować zwyczajnie nie wypadało. Szczególnie, jeśli wzięło się także pod uwagę nieznośnie głośne i nosowe chrapanie.
Leniwym ruchem różdżki poderwał do lotu pióro spoczywające na głowie znudzonej starszej kobiety i ostrożnie, powoli przelewitował je tuż nad twarz śpiącego mężczyzny.
-Znasz tę mugolską rymowankę?- Zapytał, tym razem znacznie ciszej, poprawiając ustawienie pióra tak, aby znalazło się dokładnie ponad wydatnym, wąsatym nosem.
-Stary niedźwiedź... Nie, nie tak- zaczął, niemal natychmiast korygując samego siebie.- Stary smok już mocno śpi. Stary smok już mocno śpi! My się go boimy...
Wiedzione powolnym ruchem różdżki pióro zadrgało lekko, leciutko, łaskocząc mężczyznę prosto w nos. Zakręcił się, zirytowany, jednak nie obudził, a Duny nie mógł powstrzymać mimowolnie cisnącego się na usta śmiechu całkowicie durnego dzieciaka.
-...na palcach...- nucił dalej, wciąż beztrosko machając różdżką, aż do momentu w którym pióro nieopacznie zahaczyło o bujny wąs śpiącego mężczyzny. Panującą w autobusie ciszę rozdarło przeraźliwie głośne kichnięcie. Duny podskoczył instynktownie, szybko wpychając różdżkę za siebie, za plecy, i zamykając oczy, z powodzeniem naśladując całą resztę śpiących pasażerów. Wyglądało na to, że stary smok już nie spał, a pióro utknęło w jego nieszczęsnym wąsie.
Cóż, wygląda na to, że będziesz musiała uchronić nas przed jego straszliwym gniewem, nadobna Yvette.
Na poduszce jego łóżka w sierocińcu mieszkała rodzina pcheł; kiedy mu się nudziło, wymyślał im imiona i urządzał zawody, łaskawie pozwalając innym dzieciom obstawiać słodkie obwarzanki albo drewniane klocki na to, która pchła wygra. Później, kiedy żył w cyrku, znajdował sobie również innych przyjaciół- głośno grające mu do ucha cykady, plączące się we włosy chrząszcze, złośliwe mrówki, które nieustannie gryzły go w odsłonięte nieuważnie kostki u stóp i rąk. Nie potrzebował, ba!, nawet nie chciał luksusowego życia; dlatego beztrosko przykrył nogi wyświechtaną kołdrą drugiej świeżości i oparł się o nieco już klejące oparcie łóżka Błędnego Rycerza, przekładając wygodę znacznie wyżej niż czystość.
Zresztą, jego przemoczony do suchej nitki płaszcz dawno zdążył przemoczyć też już pościel, więc wszelkie inne aspekty jej jakości straciły jakiekolwiek znaczenie.
-Nie bierz życia tak dosłownie- odparł prawie poważnie, idąc jej śladem i rysując palcem po brudnej szybie. Motyl, dwa motyle o mokrych skrzydłach, wzbijające się prosto do widocznego za szybą księżyca.- Deszcz w tragedii jest taki... oczywisty. Zbyt oczywisty jak na kogoś, kto lubi podróżować w nieznane w nieznanym towarzystwie.
Nie przedstawiła mu się, i on również nie czuł potrzeby przedstawiania się; to też było zbyt oczywiste, zbyt proste, zbyt bliskie konwenansów. A te, według jego reguł, nie obowiązywały podczas nocy, a już na pewno nie podczas deszczu.
-Skoro to bajka, to powinnaś nazywać się jakoś ładnie, tajemniczo. Chociażby... Yvette. Tak, niech będzie!- Zadecydował samodzielnie, podniesionym mimowolnie głosem przyprawiając leżącego obok mężczyznę o potężne, zaniepokojone jakby chrapnięcie, które wywindowało w górę jego okazały brzuch.
-I tak, wtedy będzie remis- zgodził się, w ostatnim momencie zgrabnie podpierając się łokciem, wypełniając tym samym lukę powstałą po zabranej przez dziewczynę poduszkę. Cyrk uczył w końcu pewnych nawyków; balans, zawsze balans, zawsze czujność i uwaga. Jeśli spadniesz, nie dostaniesz już drugiej szansy. Jeśli się potkniesz, pofruniesz w dół, biedny chłopcze, biedna łamago, pofruniesz w dół i więcej nie wzniesiesz się do góry.
Od tamtej pory uważał, zawsze.
Roześmiał się cicho, obserwując tor lotu niesionych łagodnym powiewem powietrza piór.
-Teraz, młoda damo- oznajmił jej bardzo rzeczowo, sięgając do zatkniętą za pazuchę różdżki.- Teraz nadszedł czas, by obudzić smoka.
Wybrał najbardziej oczywisty cel; leżący obok mężczyzna i jego potężny brzuch domagał się jakby uwagi, pozostając olbrzymim punktem zaczepienia, którego zignorować zwyczajnie nie wypadało. Szczególnie, jeśli wzięło się także pod uwagę nieznośnie głośne i nosowe chrapanie.
Leniwym ruchem różdżki poderwał do lotu pióro spoczywające na głowie znudzonej starszej kobiety i ostrożnie, powoli przelewitował je tuż nad twarz śpiącego mężczyzny.
-Znasz tę mugolską rymowankę?- Zapytał, tym razem znacznie ciszej, poprawiając ustawienie pióra tak, aby znalazło się dokładnie ponad wydatnym, wąsatym nosem.
-Stary niedźwiedź... Nie, nie tak- zaczął, niemal natychmiast korygując samego siebie.- Stary smok już mocno śpi. Stary smok już mocno śpi! My się go boimy...
Wiedzione powolnym ruchem różdżki pióro zadrgało lekko, leciutko, łaskocząc mężczyznę prosto w nos. Zakręcił się, zirytowany, jednak nie obudził, a Duny nie mógł powstrzymać mimowolnie cisnącego się na usta śmiechu całkowicie durnego dzieciaka.
-...na palcach...- nucił dalej, wciąż beztrosko machając różdżką, aż do momentu w którym pióro nieopacznie zahaczyło o bujny wąs śpiącego mężczyzny. Panującą w autobusie ciszę rozdarło przeraźliwie głośne kichnięcie. Duny podskoczył instynktownie, szybko wpychając różdżkę za siebie, za plecy, i zamykając oczy, z powodzeniem naśladując całą resztę śpiących pasażerów. Wyglądało na to, że stary smok już nie spał, a pióro utknęło w jego nieszczęsnym wąsie.
Cóż, wygląda na to, że będziesz musiała uchronić nas przed jego straszliwym gniewem, nadobna Yvette.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szaro niebieskie oczy zatrzymały się na jego twarzy wyrażając jednocześnie zaskoczenie, niedowierzanie a chwilę później znów rozbawienie. To przecież było takie oczywiste. To przecież ona była tą dobrą, tą cichą, tą szarą dziewczynką która wierzy jedynie w prawa dane przez samą naturę. Musiała traktować życie tak…dosłownie. Bez względu na to jakimi sposobami próbowała przekonać samą siebie i otaczające ja duchy. Miała ogromną ochotę zatrzymać autobus i wyjść na zewnątrz. Znów poczuć jak krople deszczu spływają po jej dłoniach. Nie ważne, że przegra zakład. To tyko jeden mały zakład, jutro podejmie tysiąc nowych. Kątem oka obserwowała jego malunki, motyle wśród niekończącego się deszczu. Lekki uśmiech zagościł na jej twarzy, uśmiech bez konkretnego adresata. - A kto powiedział, że ja to lubię? - spytała zaczepnie na chwilę lub dwie przenosząc na niego wzrok. - Ja tylko próbuje przegonić deszcz- teraz przyszła kolej na jej żart i na jej rozmarzony ton. Bo tęsknie za słońce w środku nocy dodała w myślach cytując przy tym dawno już nieżyjącego poetę. Uniosła lekko brwi gdy w końcu doszli o imion. Rzeczywiście nie miała zamiaru się u przedstawiać ani pytać o jego imię. Słuchała dalej ponownie czując jak ogarnia ją rozbawienie. Widząc do czego doprowadziło zachowanie jej towarzysza już nie mogła się powstrzymać od cichego śmiechu. - Zgoda, to ładne imię. - kiwnęła potakująco głową. - Ale skoro ja jestem Yvette to ty również powinieneś jakieś posiadać. Nie patrz na mnie ja nie mam za grosz wyobraźni –ostrzegła go mówiąc całkowicie szczerze. Była ciekawa czy po takim wyznaniu zniknie gdzieś w dalszy częściach autobusu czy może pod strugami deszczu. Po co marnować czas na ludzi którzy nie dostrzegają niczego poza tym co namacalne? Zanim jednak zdążył się odezwać wpadła na pewien pomysł. - Będziesz się nazywał Papaver. Imię idealne dla szalonego rycerza i zresztą pasuje - uniosła dumnie brodę zadowolona ze swojego pomysłu. Miała już dobrany dla niego idealny kwiat. Trochę pod kolor włosów i trochę pod jego zachowanie. Rudowłosy makowy bajarz kącik jej ust drgnął nieznacznie.
Na jego słowa raptownie się wyprostowała. Poczuła się trochę jak uczennica w Hogwarcie. Ta iskierka podniecenia gdy robisz coś złego i wiesz, że mogą cię przyłapać. I tak podejmujesz wyzwanie bo przecież nie jesteś tchórzem a wrzuty sumienia rozbijające się o ściany twój głowy po prostu znikają. Zaciekawiona z początku skupiła się na piórze, które znów unosiło się w powietrzu. Gdy spytał o jakąś mugolske rymowankę kiwnęła przecząco głową. Miała już pewien kawałek układanki jakim był dla niej ten mężczyzna ale na razie nie chciała jeszcze zwracać na to uwagi. W uszach pobrzmiewała dziecięca rymowanka a oczy błądziły za piórkiem. Już wiedziała co chce zrobić. Pytanie tylko czy powinna się śmiać czy może jednak próbować go zatrzymać. Może tak właśnie byłoby najbezpieczniej. Obiekt tego niewinnego żartu wydobył z siebie tak donośny dźwięk, że biedna Judith aż cała struchlała. Żartowniś udawał, że śpi ale czy naprawdę ktoś mógł w to uwierzyć? Jude tylko czekała aż zdradzi go uśmiech czy parsknięcie śmiechem. W tym samym czasie rosły czarodziej otworzył oczy skupiając na niej cały gniew. Dziewczyna świadoma swoich wdzięków i niewinnego wyglądu ( co deszcz tylko podkreślił) użyła na mężczyźnie całego swojego czaru. - Bardzo pana przepraszam. Przysnęłam na chwilę i nie upilnowałam mojego biednego brata. Gdy był mały najadł się nasion Bielunia i teraz tak trudno nad nim zapanować - nie zapomniała wpleść w to naprędce stworzone kłamstwo kilku zająknięć by wyglądać na jak najbardziej skruszoną. - To się już nie powtórzy - uniosła wzrok na mężczyznę korzystając z czaru swoich sarnich oczu. Nie czekała na odpowiedź, nie chciała dawać nikomu możliwości by na nią nakrzyczał. - Nasz przystanek jest za kilka minut. Zaraz nas tu nie będzie - spuściła potulnie głowę i wróciła na swoje miejsce. Zajęła się czytaniem Proroka czekając tylko aż mężczyzna wróci do swojego głębokiego snu. Gdy masywne ciało znów znalazło się na łóżku nachyliła się nad śpiącym Papaverem. - Otwórz oczy, dama wybawiła cię z opresji - szepnęła cicho wprost do jego ucha. - Teraz jesteś mi winien jedno uratowanie skóry - dodała by po chwili znów zająć swoje miejsce.
Na jego słowa raptownie się wyprostowała. Poczuła się trochę jak uczennica w Hogwarcie. Ta iskierka podniecenia gdy robisz coś złego i wiesz, że mogą cię przyłapać. I tak podejmujesz wyzwanie bo przecież nie jesteś tchórzem a wrzuty sumienia rozbijające się o ściany twój głowy po prostu znikają. Zaciekawiona z początku skupiła się na piórze, które znów unosiło się w powietrzu. Gdy spytał o jakąś mugolske rymowankę kiwnęła przecząco głową. Miała już pewien kawałek układanki jakim był dla niej ten mężczyzna ale na razie nie chciała jeszcze zwracać na to uwagi. W uszach pobrzmiewała dziecięca rymowanka a oczy błądziły za piórkiem. Już wiedziała co chce zrobić. Pytanie tylko czy powinna się śmiać czy może jednak próbować go zatrzymać. Może tak właśnie byłoby najbezpieczniej. Obiekt tego niewinnego żartu wydobył z siebie tak donośny dźwięk, że biedna Judith aż cała struchlała. Żartowniś udawał, że śpi ale czy naprawdę ktoś mógł w to uwierzyć? Jude tylko czekała aż zdradzi go uśmiech czy parsknięcie śmiechem. W tym samym czasie rosły czarodziej otworzył oczy skupiając na niej cały gniew. Dziewczyna świadoma swoich wdzięków i niewinnego wyglądu ( co deszcz tylko podkreślił) użyła na mężczyźnie całego swojego czaru. - Bardzo pana przepraszam. Przysnęłam na chwilę i nie upilnowałam mojego biednego brata. Gdy był mały najadł się nasion Bielunia i teraz tak trudno nad nim zapanować - nie zapomniała wpleść w to naprędce stworzone kłamstwo kilku zająknięć by wyglądać na jak najbardziej skruszoną. - To się już nie powtórzy - uniosła wzrok na mężczyznę korzystając z czaru swoich sarnich oczu. Nie czekała na odpowiedź, nie chciała dawać nikomu możliwości by na nią nakrzyczał. - Nasz przystanek jest za kilka minut. Zaraz nas tu nie będzie - spuściła potulnie głowę i wróciła na swoje miejsce. Zajęła się czytaniem Proroka czekając tylko aż mężczyzna wróci do swojego głębokiego snu. Gdy masywne ciało znów znalazło się na łóżku nachyliła się nad śpiącym Papaverem. - Otwórz oczy, dama wybawiła cię z opresji - szepnęła cicho wprost do jego ucha. - Teraz jesteś mi winien jedno uratowanie skóry - dodała by po chwili znów zająć swoje miejsce.
Prawdopodobnie wyśmiałby samego siebie, oskarżając o paskudną sztampę i niepotrzebne patetyzowanie, jednak lubił przypatrywać się oczom osób, które poznawał.
Duże albo małe, szeroko rozstawione lub stłoczone ściśle po przeciwnych stronach nosa, idealnie okrągłe albo migdałowate, otwarte jakby w wyrazie ciągłego zdziwienia lub na wpół przysłonięte ciężkimi powiekami. W bajkach i legendach zawsze były jasne, radosne, szczere. Zwierciadła duszy. W tą opowieść nie wierzył do końca, ale wciąż była na tyle ładna i dobra, że mimowolnie odszukał spojrzeniem wzrok nieznajomej, próbując odczytać właściwie cokolwiek.
Były jasne, szarość wpadająca w najjaśniejszy z błękitów, przejrzystość zimowego jeziora albo tafli lodu. Jednak nie tak zimna i obca; raczej jakby przekorna, wzrokiem rzucająca mu wyzwanie. Ośmielisz się, czy nie?, pytały psotne iskry rozbawienia, chociaż jemu samemu odpowiedź wydawała się z góry oczywista. Zastanawiał się, czy mogła ją odczytać z jego własnych oczu; szybko jednak doszedł do wniosku, że jego oczy przez większą część czasu przypominały zwężone od śmiechu szparki, a ich otoczenie w postaci niezliczonych plam piegów i paskudnie rudych włosów skutecznie odwracało uwagę rozmówców.
-Doprawdy? W takim razie co robiłabyś, nadobna Yvette, gdyby zamiast deszczu uśmiechałoby się do Ciebie słońce?- Zapytał, unosząc prowokacyjnie jedną brew i uśmiechając się zachęcająco. W uwagę o braku wyobraźni, rzecz jasna, nie uwierzył; w jego cudownym świecie szklanych zamków i szklanych pantofelków każdy posiadał chociaż szczyptę wyobraźni.
Chociaż szczyptę, która chroniłaby od szaleństwa szarego dnia codziennego. Od choroby monotonni. Od klątwy deszczowego, smutnego Londynu i papierowych dni.
-Czcigodny sir Papaver do usług pięknej pani!
Kiwnął głową i roześmiał się, po czym miękko zeskoczył z łóżka i skłonił się w pas, głęboko i paradnie, wzbudzając tym samym zniesmaczone nieco prychnięcie jednej z podstarzałych pasażerek.
-Najmocniej przepraszam za naruszenie pani spokoju, milady, musiałem oddać damie stosowny jej honor!- Kobieta nadal marszczyła brwi, krzywiąc się możliwie jeszcze bardziej, więc posłusznie wrócił na zajmowane wcześniej miejsce.- Pomyśleć tylko, jak ciężko jest być rycerskim w obecnych czasach.
Kiedy mężczyzna finalnie się przebudził, poznał to jedynie po zmianie w jego oddechu; mocniej zacisnął i tak zamknięte już powieki, tłumiąc śmiech, dusząc go w zarodku i pospiesznie próbując opanować drgający dość jednoznacznie podbródek.
Słysząc jej głos tuż przy uchu, uśmiechnął się, szeroko i wyjątkowo durnie; z otwarciem oczu odczekał jednak do momentu, kiedy skrzypnięcie łóżka poinformowało go o powrocie Yvette na jej poprzednie miejsce.
-Miałem już zamiar zacząć ślinić się i kląć po duńsku, żeby uwiarygodnić Twoją historię- skwitował, próbując posłać jej poważne spojrzenie.- Co prawda nie umiem kląć po duńsku, ale wyrzucanie z siebie przypadkowych słów z paskudnym akcentem pewnie jeszcze zwiększyłoby efekt.
Wygodnie rozparł się na łóżku, nie próbując już zachować pozorów słodkiego snu; wyciągnął przed siebie za długie nogi, oparł podbródek o ostre krzywizny łokci.
-Wyglądasz na jedną z tych tajemniczych panien, które przepadają za wpakowywaniem się w tarapaty, lady Yvette- odparł pogodnie, błądząc wzrokiem w okolicy zroszonej deszczem szyby.- Obawiam się, że jedno uratowanie skóry może nie wystarczyć.
Dodał jeszcze, tym razem szukając wzrokiem swojej towarzyszki. Poniekąd oczekiwał potaknięcia, poniekąd spodziewał się jednak, że aby zrobić mu na przekór zbędzie go ripostą, a poniekąd chciał spróbować odczytać z jej oczu coś jeszcze. Czy teraz nie zostawi go i nie ucieknie w siną i deszczową dal- to tak na dobry początek.
Duże albo małe, szeroko rozstawione lub stłoczone ściśle po przeciwnych stronach nosa, idealnie okrągłe albo migdałowate, otwarte jakby w wyrazie ciągłego zdziwienia lub na wpół przysłonięte ciężkimi powiekami. W bajkach i legendach zawsze były jasne, radosne, szczere. Zwierciadła duszy. W tą opowieść nie wierzył do końca, ale wciąż była na tyle ładna i dobra, że mimowolnie odszukał spojrzeniem wzrok nieznajomej, próbując odczytać właściwie cokolwiek.
Były jasne, szarość wpadająca w najjaśniejszy z błękitów, przejrzystość zimowego jeziora albo tafli lodu. Jednak nie tak zimna i obca; raczej jakby przekorna, wzrokiem rzucająca mu wyzwanie. Ośmielisz się, czy nie?, pytały psotne iskry rozbawienia, chociaż jemu samemu odpowiedź wydawała się z góry oczywista. Zastanawiał się, czy mogła ją odczytać z jego własnych oczu; szybko jednak doszedł do wniosku, że jego oczy przez większą część czasu przypominały zwężone od śmiechu szparki, a ich otoczenie w postaci niezliczonych plam piegów i paskudnie rudych włosów skutecznie odwracało uwagę rozmówców.
-Doprawdy? W takim razie co robiłabyś, nadobna Yvette, gdyby zamiast deszczu uśmiechałoby się do Ciebie słońce?- Zapytał, unosząc prowokacyjnie jedną brew i uśmiechając się zachęcająco. W uwagę o braku wyobraźni, rzecz jasna, nie uwierzył; w jego cudownym świecie szklanych zamków i szklanych pantofelków każdy posiadał chociaż szczyptę wyobraźni.
Chociaż szczyptę, która chroniłaby od szaleństwa szarego dnia codziennego. Od choroby monotonni. Od klątwy deszczowego, smutnego Londynu i papierowych dni.
-Czcigodny sir Papaver do usług pięknej pani!
Kiwnął głową i roześmiał się, po czym miękko zeskoczył z łóżka i skłonił się w pas, głęboko i paradnie, wzbudzając tym samym zniesmaczone nieco prychnięcie jednej z podstarzałych pasażerek.
-Najmocniej przepraszam za naruszenie pani spokoju, milady, musiałem oddać damie stosowny jej honor!- Kobieta nadal marszczyła brwi, krzywiąc się możliwie jeszcze bardziej, więc posłusznie wrócił na zajmowane wcześniej miejsce.- Pomyśleć tylko, jak ciężko jest być rycerskim w obecnych czasach.
Kiedy mężczyzna finalnie się przebudził, poznał to jedynie po zmianie w jego oddechu; mocniej zacisnął i tak zamknięte już powieki, tłumiąc śmiech, dusząc go w zarodku i pospiesznie próbując opanować drgający dość jednoznacznie podbródek.
Słysząc jej głos tuż przy uchu, uśmiechnął się, szeroko i wyjątkowo durnie; z otwarciem oczu odczekał jednak do momentu, kiedy skrzypnięcie łóżka poinformowało go o powrocie Yvette na jej poprzednie miejsce.
-Miałem już zamiar zacząć ślinić się i kląć po duńsku, żeby uwiarygodnić Twoją historię- skwitował, próbując posłać jej poważne spojrzenie.- Co prawda nie umiem kląć po duńsku, ale wyrzucanie z siebie przypadkowych słów z paskudnym akcentem pewnie jeszcze zwiększyłoby efekt.
Wygodnie rozparł się na łóżku, nie próbując już zachować pozorów słodkiego snu; wyciągnął przed siebie za długie nogi, oparł podbródek o ostre krzywizny łokci.
-Wyglądasz na jedną z tych tajemniczych panien, które przepadają za wpakowywaniem się w tarapaty, lady Yvette- odparł pogodnie, błądząc wzrokiem w okolicy zroszonej deszczem szyby.- Obawiam się, że jedno uratowanie skóry może nie wystarczyć.
Dodał jeszcze, tym razem szukając wzrokiem swojej towarzyszki. Poniekąd oczekiwał potaknięcia, poniekąd spodziewał się jednak, że aby zrobić mu na przekór zbędzie go ripostą, a poniekąd chciał spróbować odczytać z jej oczu coś jeszcze. Czy teraz nie zostawi go i nie ucieknie w siną i deszczową dal- to tak na dobry początek.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może to dobrze, że nie mogła sprawdzić co kryje się pod tym zmrużonymi od śmiechu powiekami. Pewnie nawet nie chciała. Pewnie bała się, że gdy zajrzy w jego oczy okaże się, że jest człowiekiem z krwi i kości a nie wesołym duchem którego sobie wymyśliła. Czemu ma być duchem? Bo ona jest zmęczona, tonie w deszczu i pewnie nawet nie wyszła ze swojego mieszkania. Zemdlała i leży teraz na podłodze mieszkania a dym wciąż wypełnia jej płuca. Skoro to bajka to dla czego nie może być tylko snem? Zresztą i tak całą ewentualną uwagę skupiła na fantazyjnie ułożonych piegach które Jude skrywającej w sobie duszę romantyka, trochę przypominały gwiazdy. Czy to nie ciekawe tak mieć twarz znikającą wśród gwiazd? Odwróciła wzrok od okna odpowiadając na pytanie pytaniem - Czyżbyś próbował mi wmówić, że w ty mokrym mieście kiedyś wychodzi słońce? - uniosła lekko brew wciąż się z nim przekomarzając. Londyn miastem płaczących ludzi . Przez chwilę wyglądała tak poważnie. Zupełnie jakby natychmiast oczekiwała od niego dowodów, dat, zaświadczeń. I znów pół uśmiech wprosił się na tę bladą twarzyczkę. Gdy wymyślone przez nią imię zostało zaakceptowane klasnęła w dłonie prostując się dumnie. Doskonała pochwała dla jej niezwykłego sprytu i pomysłowości! Aż miała ochotę wyciągnąć w jego stronę do ucałowania jak robiły to piękne damy w bajkach o smokach i rycerzach w lśniących zbrojach. Dobrze, że sobie tego oszczędziła i tak robili już zdecydowane za duże zamieszania. Naprawdę zaraz nas stąd wywalą! ale zamiast skruchy ta myśl wywołała w niej tylko rozbawienie. Zachowanie sir Papavera tylko pogłębiło ten wesoły stan i w końcu musiała ukrywać usta za zaciśniętą pięścią. Gdy chłopak odezwał się od zdegustowanej pasażerki Jude posłała w jej stronę skruszone i przepraszające spojrzenie ale nawet ten gest nie został życzliwie przyjęty. W końcu zajął swoje miejsca ona mogła już tylko jakoś zadość uczynić mu za jego wysiłki. Nachyliła się by na chwilę złożyć dłoń na jego ramieniu. - Widzę dlatego doceniam starania - zaśmiała się odrywając się od niego i znów opierając plecy co tam tylko miała za sobą.
Byli już bezpieczni a rudzielec w końcu postanowił otworzyć oczy. Jude widziała ten jego uśmiech, widziała też jak o mało nie wybuchnął próbując się powstrzymać od śmiechu. Dziękowała Merlinowi, że jednak wytrzymał bo inaczej mogło być z nimi naprawdę krucho. Czasem nawet sarnie oczy nic nie dają. Gdy ponownie się odezwał Jude odłożyła gazetę którą przeglądała dla niepoznaki. Uniosła brwi nie bardzo rozumiejąc co do tego wszystkie mają duńskie przekleństwa. Chyba jednak wolała nie pytać. - Tak na pewno byłbyś bardzo przekonywującym wariatem -rzuciła zaczepnie, oczywiście nie obyło się bez wesołego uśmiechu ukazującego rządek białych zębów. Słuchała dalej nawet nie mając szans na opuszczenie brwi. Coraz mocniej zaczęła się przychylać do wersji w której ma kłopoty wypisane na czole. - Od czasu do czasu jakieś dziecko musi się urodzić pod gwiazdami chaosu. - w takich chwilach jak tam najwyraźniej zdawała sobie sprawę jak poezja przeżarła jej mózg. Pozwoliła sobie na rozluźniające westchnięcie zatapiając się mocniej w starej pościeli. - Sir Papaver wieszcz? - spytała uśmiechając się dobrotliwie. - Uważaj bo potraktuje to jako obietnice i za każdym razem będę wolała swojego dzielnego rycerza. I koniec z wszystkim innym - westchnęła teatralnie zagryzając wargę byle by tylko się nie zaśmiać czy nawet uśmiechnąć. W końcu kładąc twarz na poduszce skupiając wzrok na światłach zawieszonego w autobusie żyrandolu. - Myślisz, że już cię odstraszyłam? - spytała nagle nie do końca smutny i nie do końca rozbawionym tonem.
Byli już bezpieczni a rudzielec w końcu postanowił otworzyć oczy. Jude widziała ten jego uśmiech, widziała też jak o mało nie wybuchnął próbując się powstrzymać od śmiechu. Dziękowała Merlinowi, że jednak wytrzymał bo inaczej mogło być z nimi naprawdę krucho. Czasem nawet sarnie oczy nic nie dają. Gdy ponownie się odezwał Jude odłożyła gazetę którą przeglądała dla niepoznaki. Uniosła brwi nie bardzo rozumiejąc co do tego wszystkie mają duńskie przekleństwa. Chyba jednak wolała nie pytać. - Tak na pewno byłbyś bardzo przekonywującym wariatem -rzuciła zaczepnie, oczywiście nie obyło się bez wesołego uśmiechu ukazującego rządek białych zębów. Słuchała dalej nawet nie mając szans na opuszczenie brwi. Coraz mocniej zaczęła się przychylać do wersji w której ma kłopoty wypisane na czole. - Od czasu do czasu jakieś dziecko musi się urodzić pod gwiazdami chaosu. - w takich chwilach jak tam najwyraźniej zdawała sobie sprawę jak poezja przeżarła jej mózg. Pozwoliła sobie na rozluźniające westchnięcie zatapiając się mocniej w starej pościeli. - Sir Papaver wieszcz? - spytała uśmiechając się dobrotliwie. - Uważaj bo potraktuje to jako obietnice i za każdym razem będę wolała swojego dzielnego rycerza. I koniec z wszystkim innym - westchnęła teatralnie zagryzając wargę byle by tylko się nie zaśmiać czy nawet uśmiechnąć. W końcu kładąc twarz na poduszce skupiając wzrok na światłach zawieszonego w autobusie żyrandolu. - Myślisz, że już cię odstraszyłam? - spytała nagle nie do końca smutny i nie do końca rozbawionym tonem.
Swojego czasu próbował dojrzeć piękno w Londynie. Próbował przecież dostrzegać piękno wszędzie; zakwitające nieśmiało na starym wysypisku dzikie kwiaty, aromat wypiekanych świeżych bułeczek przebijający się przez przytłaczający odór kanałów, kształt jaskółki, który przybrało rozdarcie nowej koszuli. To była jak jedna z jego codziennych, głupich zabaw- być może właśnie ta, która przynosiła najwięcej satysfakcji. W końcu zawsze w niej wygrywał.
Ciężko jednak było mu znaleźć piękno w Londynie. Ciężko było dostrzec coś przez gęstą ścianą lodowatego deszczu, który wypełniał rynny i rynsztoki, mocząc do suchej nitki tłumy szarych ludzi i zmywając z chodników kolejne szare dni. Ale próbował, mimo wszystko próbował. A więc była sprzedawana na rogu wata cukrowa. Było gniazdko jaskółek na starym balkonie. Skrzypaczka o miłym uśmiechu, która grała na ulicach w każde wtorkowe popołudnie.
I był Błędny Rycerz, a w nim dziewczyna, która chyba odrobinę zabłądziła w życiu.
-Słońce?- Roześmiał się mimowolnie, kręcąc głową.- Słońce wychodzi tutaj rzadko. Chyba zwyczajnie boczy się na całą Anglię. Za to każdej nocy wychodzą tu najpiękniejsze gwiazdy na świecie.
Uśmiechnął się, ciągnąc palcem po zaparowanej szybie i łącząc widoczne za oknem gwiazdy prostą linią, jak w jednej z mugolskich kolorowanek, które kiedyś uwielbiał.
Chociaż rysował co najmniej całkowicie okropnie.
Na słowa o wariactwie jedynie wzruszył ramionami, uśmiechem przyznając jej rację. W końcu dawno już przeminął czas, kiedy słowo wariat było dla niego obelgą, a nie komplementem. Całkiem przyjemnie było być wariatem w szarym świecie smutnych ludzi.
-Nie tylko byłbym- zapewnił ją jeszcze całkowicie zadowolonym z siebie głosem.- Obawiam się, droga Yvette, że już nim jestem.
Robiło się coraz później, deszcz bębnił o szyby coraz głośniej, sprzyjając jakby poezji. I wróżbom. Kiedyś marzył, żeby posiadać dar jasnowidzenia; żeby łapać ludzi za ręce, czytać z ich linii i wróżyć im miłość, szczęście, zwycięstwo. Aż do momentu, kiedy zrozumiał, że nie wszystkie wróżby kończą się dobrze.
-Ciesz się, że to Ty byłaś tym dzieckiem- powiedział, tknięty jakimś dziwnym przeczuciem, nachylając się do niej nad barierą z poduszki.- Takie przeznaczenie to wielkie szczęście.
Roześmiał się jednak, zrzucając z siebie poważny nastrój po usłyszeniu jej kolejnych słów.
-Merlinie, wygląda na to, że będę musiał zaopatrzyć się w prawdziwą zbroję- odparł jedynie, uśmiechając się pogodnie. A przynajmniej aż do momentu, kiedy tembr jej głosu posmutniał nagle o tyle, żeby wzbudzić jego czujność.
-O czym Ty mówisz?- Zapytał, przestając się śmiać i łagodniejąc z troski.- O czym Ty mówisz, Yvette? Gdybyś mnie odstraszyła, uwierz mi, moja damo, nic nie powstrzymałoby mnie od wyskoczenia przez okno, żeby uwolnić się od Twojego towarzystwa.
Uśmiechnął się na próbę, oczekując na jej uśmiech w odpowiedzi.
-Powinno być na odwrót. Przypominam, że to nie Ty zaczęłaś opowiadać mi bajki na powitanie- roześmiał się, już prawie swobodnie, po czym nachylił się do niej.- Wiesz, jeśli chcesz, zawsze możesz uciec. Za dwa przystanki kończy się nasza trasa. A wtedy ja wygram zakład.
Pokiwał głową, zadowolony, i rozparł się wygodnie na siedzeniu.
Tej nocy cały Londyn był piękny.
Ciężko jednak było mu znaleźć piękno w Londynie. Ciężko było dostrzec coś przez gęstą ścianą lodowatego deszczu, który wypełniał rynny i rynsztoki, mocząc do suchej nitki tłumy szarych ludzi i zmywając z chodników kolejne szare dni. Ale próbował, mimo wszystko próbował. A więc była sprzedawana na rogu wata cukrowa. Było gniazdko jaskółek na starym balkonie. Skrzypaczka o miłym uśmiechu, która grała na ulicach w każde wtorkowe popołudnie.
I był Błędny Rycerz, a w nim dziewczyna, która chyba odrobinę zabłądziła w życiu.
-Słońce?- Roześmiał się mimowolnie, kręcąc głową.- Słońce wychodzi tutaj rzadko. Chyba zwyczajnie boczy się na całą Anglię. Za to każdej nocy wychodzą tu najpiękniejsze gwiazdy na świecie.
Uśmiechnął się, ciągnąc palcem po zaparowanej szybie i łącząc widoczne za oknem gwiazdy prostą linią, jak w jednej z mugolskich kolorowanek, które kiedyś uwielbiał.
Chociaż rysował co najmniej całkowicie okropnie.
Na słowa o wariactwie jedynie wzruszył ramionami, uśmiechem przyznając jej rację. W końcu dawno już przeminął czas, kiedy słowo wariat było dla niego obelgą, a nie komplementem. Całkiem przyjemnie było być wariatem w szarym świecie smutnych ludzi.
-Nie tylko byłbym- zapewnił ją jeszcze całkowicie zadowolonym z siebie głosem.- Obawiam się, droga Yvette, że już nim jestem.
Robiło się coraz później, deszcz bębnił o szyby coraz głośniej, sprzyjając jakby poezji. I wróżbom. Kiedyś marzył, żeby posiadać dar jasnowidzenia; żeby łapać ludzi za ręce, czytać z ich linii i wróżyć im miłość, szczęście, zwycięstwo. Aż do momentu, kiedy zrozumiał, że nie wszystkie wróżby kończą się dobrze.
-Ciesz się, że to Ty byłaś tym dzieckiem- powiedział, tknięty jakimś dziwnym przeczuciem, nachylając się do niej nad barierą z poduszki.- Takie przeznaczenie to wielkie szczęście.
Roześmiał się jednak, zrzucając z siebie poważny nastrój po usłyszeniu jej kolejnych słów.
-Merlinie, wygląda na to, że będę musiał zaopatrzyć się w prawdziwą zbroję- odparł jedynie, uśmiechając się pogodnie. A przynajmniej aż do momentu, kiedy tembr jej głosu posmutniał nagle o tyle, żeby wzbudzić jego czujność.
-O czym Ty mówisz?- Zapytał, przestając się śmiać i łagodniejąc z troski.- O czym Ty mówisz, Yvette? Gdybyś mnie odstraszyła, uwierz mi, moja damo, nic nie powstrzymałoby mnie od wyskoczenia przez okno, żeby uwolnić się od Twojego towarzystwa.
Uśmiechnął się na próbę, oczekując na jej uśmiech w odpowiedzi.
-Powinno być na odwrót. Przypominam, że to nie Ty zaczęłaś opowiadać mi bajki na powitanie- roześmiał się, już prawie swobodnie, po czym nachylił się do niej.- Wiesz, jeśli chcesz, zawsze możesz uciec. Za dwa przystanki kończy się nasza trasa. A wtedy ja wygram zakład.
Pokiwał głową, zadowolony, i rozparł się wygodnie na siedzeniu.
Tej nocy cały Londyn był piękny.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słuchała o słońcu boczącym się na całą Anglię, o gwiazdach najpiękniejszych na świecie. I nie mogła się chociaż lekko nie uśmiechnąć zdając sobie sprawę, że przecież jeszcze przed chwilą myślała o piegach cudacznego nieznajomego jak o gwiazdach. Kątek oka patrzyła na te dziwne rysunki na zaparowanej szybie. Uśmiechnęła się już nie tak radośnie i nie z takim rozbawieniem. Podobny uśmiech spotka się czasem u dorosłych, którzy mają do czynienia z dziećmi o wielkiej niczym nie ograniczonej wyobraźni. Ale przecież dorośli wiedzą, że kiedyś przyjdzie taki moment w którym będzie trzeba pożegnać się z wiarą w cuda a wręcz dobrowolnie ją odepchnie. - Masz odpowiedź na wszystko prawda? - spytała retorycznie a barwa jej uśmiechu znów zmieniła się na tę żywszą znacznie radośniejszą. - Chyba nie uda mi się z tobą wygrać- westchnęła teatralnie składając przed nim broń. To wciąż było tak przyjemnie dziwne i niezwykłe, że nawet z tą drobną przegraną mogła się pogodzić.
Kiwała potakująco głową gorliwie potwierdzając jego słowa. - Oczywiście, że tak. Cóż za okropne niedopowiedzenia. Zwracam szaleńcowi to co szaleńca - i przestała kiwać głową zaczepnie. Ten uśmiech zgasł gdy umysł wbrew jej woli podsunął wizję rudowłosego rycerza zamkniętego w strasznych murach świętego Munga. Nie, nie to nie tak. To nie ten rodzaj szaleńca pocieszyła się nie chcąc być tym, który myśli ukształtowały się w złą godzinę.
Nigdy dotąd od dnia wypadku nie miała takiej ochoty by wyznać komuś prawdę. Pozbyć się ciężaru, opleść go w tak wielkie i tak pompatyczne słowa, że może nawet z początku nie rozumiałby o co zgodzi. Gdyby w końcu zrozumiał i gdyby zobaczyła w zielonych oczach lęk lub współczucie wtedy może spytałaby się czy wciąż uważa, że takie przeznaczenie to takie wielkie szczęście. Nic mu jednak nie powie bo przecież tajemnica musi być tajemnicą i nikt nie może się dowiedzieć. I chaosem przesiąkniętych rozwiał gdzieś wiatr. Jak skończyli tego nikt nie wiem, tego nikt nie chce się dowiedzieć i nikt nigdy się nie dowie. Westchnęła ciężko nic nie robiąc sobie z tego, że nachylał się w jej stronę i że na nią patrzył. Jej oczy wciąż były utkwione w migających światełkach lamp. I tylko przez chwilę dostrzec w nich było można blask gniewu który na szczęście zniknął tak szybko jak się pojawił.
Wszystko dzięki wzmiance o zbroi która wywołała u niej parsknięcie śmiechem. Uniosła się na łokciach spoglądając w jego stronę. - I dzielnego rumaka, może jeszcze kopie ze dwie no i jakiś porządny miecz - zaczęła wymieniać starając się przy tym zachować powagę. Zaraz jednak znów parsknęła śmiechem wypełniając wesołym dźwiękami otaczającą ich przestrzeń.
Ponownie uniosła się na łakociach a w szaroniebieskich oczach pojawiło się coś co spokojnie można interpretować jako wdzięczność. Ten uśmiech, którego oczekiwał przypominał ten jakim w baśniach piękne damy obdarzały swych rycerzy. Podkreślający ich delikatność, dobroć i czystość. Cech tych Judith nie posiadała ale przecież przez te kilka sekund mogła udawać. - Nie skacz przez okno - poprosiła go cichym głosem, który tylko dopełniał obrazek.
Opadła na łóżko pozwalając mu dalej mówić. - To była bardzo ładna bajka - zawtórowała mu śmiechem. - Nie poddam się na samym końcu. - zapewniła go choć korciło ją żeby sprawdzić pewną teorię. - Zresztą co do za zakład w którym obie strony przegrywają. Ja wyjdę i zmoknę ty zostaniesz - ściszyła głos do szeptu - I cię tu zjedzą - dodała konspiracyjnie na chwilę nachylając się w jego stronę.
Kiwała potakująco głową gorliwie potwierdzając jego słowa. - Oczywiście, że tak. Cóż za okropne niedopowiedzenia. Zwracam szaleńcowi to co szaleńca - i przestała kiwać głową zaczepnie. Ten uśmiech zgasł gdy umysł wbrew jej woli podsunął wizję rudowłosego rycerza zamkniętego w strasznych murach świętego Munga. Nie, nie to nie tak. To nie ten rodzaj szaleńca pocieszyła się nie chcąc być tym, który myśli ukształtowały się w złą godzinę.
Nigdy dotąd od dnia wypadku nie miała takiej ochoty by wyznać komuś prawdę. Pozbyć się ciężaru, opleść go w tak wielkie i tak pompatyczne słowa, że może nawet z początku nie rozumiałby o co zgodzi. Gdyby w końcu zrozumiał i gdyby zobaczyła w zielonych oczach lęk lub współczucie wtedy może spytałaby się czy wciąż uważa, że takie przeznaczenie to takie wielkie szczęście. Nic mu jednak nie powie bo przecież tajemnica musi być tajemnicą i nikt nie może się dowiedzieć. I chaosem przesiąkniętych rozwiał gdzieś wiatr. Jak skończyli tego nikt nie wiem, tego nikt nie chce się dowiedzieć i nikt nigdy się nie dowie. Westchnęła ciężko nic nie robiąc sobie z tego, że nachylał się w jej stronę i że na nią patrzył. Jej oczy wciąż były utkwione w migających światełkach lamp. I tylko przez chwilę dostrzec w nich było można blask gniewu który na szczęście zniknął tak szybko jak się pojawił.
Wszystko dzięki wzmiance o zbroi która wywołała u niej parsknięcie śmiechem. Uniosła się na łokciach spoglądając w jego stronę. - I dzielnego rumaka, może jeszcze kopie ze dwie no i jakiś porządny miecz - zaczęła wymieniać starając się przy tym zachować powagę. Zaraz jednak znów parsknęła śmiechem wypełniając wesołym dźwiękami otaczającą ich przestrzeń.
Ponownie uniosła się na łakociach a w szaroniebieskich oczach pojawiło się coś co spokojnie można interpretować jako wdzięczność. Ten uśmiech, którego oczekiwał przypominał ten jakim w baśniach piękne damy obdarzały swych rycerzy. Podkreślający ich delikatność, dobroć i czystość. Cech tych Judith nie posiadała ale przecież przez te kilka sekund mogła udawać. - Nie skacz przez okno - poprosiła go cichym głosem, który tylko dopełniał obrazek.
Opadła na łóżko pozwalając mu dalej mówić. - To była bardzo ładna bajka - zawtórowała mu śmiechem. - Nie poddam się na samym końcu. - zapewniła go choć korciło ją żeby sprawdzić pewną teorię. - Zresztą co do za zakład w którym obie strony przegrywają. Ja wyjdę i zmoknę ty zostaniesz - ściszyła głos do szeptu - I cię tu zjedzą - dodała konspiracyjnie na chwilę nachylając się w jego stronę.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że często mówił rzeczy, których inni ludzie nie rozumieli lub uważali za zbyt dziwne, żeby chociażby próbować zrozumieć. Ta świadomość nie sprawiała mu jednak większej przykrości; wręcz przeciwnie, raczej żył w przekonaniu, że bycie niezrozumianym bywało czasem pewnym rodzajem przywileju. Dzięki temu miał część swojego cudownego świata, swojej Nibylandii tylko dla siebie- panował w niej niepodzielnie razem z bajkami, z niebem, na którym zawsze jasno świeciło słońce lub które lśniło wesoło od gwiazd. To był miły świat. Świat nieżyciowy. Ale dopóki on w niego wierzył, nie znikał- wciąż istniał, jak zawsze radosna przystań, do której mógł wrócić.
To było dobre uczucie; zupełnie tak, jakby miał dom. A że nie przywykł do egoizmu, chciał go pokazać jak największej liczbie osób. Dlatego po raz kolejny zachowywał się idiotycznie, infantylnie i dziwnie, chcąc zabrać tam Judith i sprawić, żeby mogła beztrosko się śmiać.
Chociaż przez ten jeden, deszczowy wieczór.
Zamaszyście skłonił się jej w pasie, przyjmując tę bezwarunkową kapitulację.
-Wygrałem z zacnym przeciwnikiem- zapewnił ją prawie poważnie, z zapałem kiwając głową na potwierdzenie swoich słów.- Jednak to żaden wstyd przegrać z takim, hm, cnym rycerzem jak ja!, więc nie smuć się, pani!
Z podobnym rozbawieniem przyjął jej kolejne słowa, a potem zamyślił się na chwilę. Zawahał. Czuł tą palącą potrzebę, nieodpartą chęć, żeby zapytać o jej historię; dlaczego tu jesteś? I kim jesteś, kiedy nie jesteś Yvette, uciekającą przed londyńskim deszczem? Lubił ludzi, lubił ich słuchać i poznawać, niezmiennie ciekawy tego, kim byli i co kryło się za ich uśmiechami. Czasem było to więcej, niż można było się domyślić. Zazwyczaj było to znacznie więcej.
Zrezygnował jednak, postanawiając pominąć to tak, jak pominął pytanie o jej imię. Czasem dobrze było uciec nie tylko przed ulewą, ale też przed samym sobą, i chociaż przez chwilę nauczyć się być kimś innym.
Na przykład piękną damą.
- I hełm!- Dodał, wchodząc jej w słowo i z radosnym uśmiechem witając jej śmiech.- Coś musi chronić moją biedną, pustą rudą głowę.
Ostrożnie zapukał opuszkami palców o powierzchnię mokrej szyby; raz, szybko, krótko. A potem kiwnął głową i uśmiechnął się.
-Nie skoczę- obiecał, dramatycznym gestem łapiąc się za serce.- Nie mam najmniejszej ochoty na moknięcie w deszczu, skoro mogę zamiast tego robić z siebie błazna w takim zacnym towarzystwie.
Jej deklarację przyjął z rozbawieniem, prawie jak kolejny dodatek do ciągnącego się zakładu. Kiedy pochyliła się w jego stronę, przybrał poważny, równie tajemniczy wyraz twarzy, co ona- chociaż nieustanne rozbawienie nie ułatwiało mu zadania.
-Och, z całą pewnością nie chciałbym być zjedzony- zapewnił ją, ściszając głos do teatralnego szeptu.- Wygląda na to, że musimy znaleźć inne wyjście. Co proponujesz, moja lady?
Zapytał jeszcze, uśmiechając się z tą dziecinną, łobuzerską radością, w dalszym ciągu czując rozpierającą go energię. W końcu noc była jeszcze młoda.
A rycerze nie poddawali się tak łatwo.
To było dobre uczucie; zupełnie tak, jakby miał dom. A że nie przywykł do egoizmu, chciał go pokazać jak największej liczbie osób. Dlatego po raz kolejny zachowywał się idiotycznie, infantylnie i dziwnie, chcąc zabrać tam Judith i sprawić, żeby mogła beztrosko się śmiać.
Chociaż przez ten jeden, deszczowy wieczór.
Zamaszyście skłonił się jej w pasie, przyjmując tę bezwarunkową kapitulację.
-Wygrałem z zacnym przeciwnikiem- zapewnił ją prawie poważnie, z zapałem kiwając głową na potwierdzenie swoich słów.- Jednak to żaden wstyd przegrać z takim, hm, cnym rycerzem jak ja!, więc nie smuć się, pani!
Z podobnym rozbawieniem przyjął jej kolejne słowa, a potem zamyślił się na chwilę. Zawahał. Czuł tą palącą potrzebę, nieodpartą chęć, żeby zapytać o jej historię; dlaczego tu jesteś? I kim jesteś, kiedy nie jesteś Yvette, uciekającą przed londyńskim deszczem? Lubił ludzi, lubił ich słuchać i poznawać, niezmiennie ciekawy tego, kim byli i co kryło się za ich uśmiechami. Czasem było to więcej, niż można było się domyślić. Zazwyczaj było to znacznie więcej.
Zrezygnował jednak, postanawiając pominąć to tak, jak pominął pytanie o jej imię. Czasem dobrze było uciec nie tylko przed ulewą, ale też przed samym sobą, i chociaż przez chwilę nauczyć się być kimś innym.
Na przykład piękną damą.
- I hełm!- Dodał, wchodząc jej w słowo i z radosnym uśmiechem witając jej śmiech.- Coś musi chronić moją biedną, pustą rudą głowę.
Ostrożnie zapukał opuszkami palców o powierzchnię mokrej szyby; raz, szybko, krótko. A potem kiwnął głową i uśmiechnął się.
-Nie skoczę- obiecał, dramatycznym gestem łapiąc się za serce.- Nie mam najmniejszej ochoty na moknięcie w deszczu, skoro mogę zamiast tego robić z siebie błazna w takim zacnym towarzystwie.
Jej deklarację przyjął z rozbawieniem, prawie jak kolejny dodatek do ciągnącego się zakładu. Kiedy pochyliła się w jego stronę, przybrał poważny, równie tajemniczy wyraz twarzy, co ona- chociaż nieustanne rozbawienie nie ułatwiało mu zadania.
-Och, z całą pewnością nie chciałbym być zjedzony- zapewnił ją, ściszając głos do teatralnego szeptu.- Wygląda na to, że musimy znaleźć inne wyjście. Co proponujesz, moja lady?
Zapytał jeszcze, uśmiechając się z tą dziecinną, łobuzerską radością, w dalszym ciągu czując rozpierającą go energię. W końcu noc była jeszcze młoda.
A rycerze nie poddawali się tak łatwo.
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciekawe czy umiałaby sobie to wyobrazić. Przymknąć powieki i przywołać obraz tej dziwnej bajki. Ona wpada w kłopoty, znów ktoś czegoś od niej chce, znów zapomniała gdzie bezpieczny dom a gdzie szerzy się chaos. Już nie musi nic robić, nie musi szukać wymówek, uciekać, dać się porwać cieniom. Ktoś ją uratuje, rycerz w lśniącej zbroi. Jeszcze z hełmem chroniącym rudą czuprynę, mieczem, kopią i dzielnym rumakiem. Nie będzie już sama bo będzie mieć przyjaciel, postać zbudowaną ze światła, snu i śmiechu której będzie mogła przyznać się do wszystkiego. Może gdyby umiała na jej twarzy pojawiłby się ten ufny uśmiech a niebieskie, przymglone oczy rozświetliły iskierki nadziei. Czy przetrwałyby długo? Nie, oczywiście, że nie. Zbyt szybko przypomniałaby sobie, że ludziom nie wolno ufać. Każdym jest zdrajcą bo każdy się boi…nie mogła nikogo za to winić. Sama musi być swoim rycerzem w lśniącej zbroi, swoim przyjaciele i tylko kwiaty mogą wysłuchać opowieści i złamanej dziewczynce która miała wszystko. To tylko by ją podłamało. Zmusiło do dalszej ucieczki. Może jeszcze tej nocy wysiadłaby w porcie i kupiła bilet, przepustkę na drugi koniec świata. Tym razem nikomu nic by nie powiedziała. Już na zawsze przestałaby istnieć.
Nie róbmy jej tego, nie każmy myśleć i zastanawiać się. Nie pozwólmy by zapłonęła w niej choć iskierka nadziei. Jej utrata będzie zbyt bolesna. Więc niech dzisiaj będzie kim innym. Niech się śmieje i żartuje. Tyle czasu minęło odkąd potrafiła się szczerze roześmiać.
W dość manieryczny sposób odetchnęła z ulgą słysząc jego obietnicę. Po czym znów się uśmiechnęła kiwając potakująco głową. Miał być to znak, że zgadza się z jego planem i wydaje się nawet całkiem sensowny…jak na rudowłosego błazna. - Angielskie matrony są ci z tego powodu niezmiernie wdzięczne - chciała zachować powagę ale nie minęły dwie sekundy gdy musiała zasłaniać usta dłonią. Znów poczuła na sobie urażony wzrok. Ale dlaczego? Przecież nie robili nic złego.
- I słusznie - przyznała mu racje - Jak już obudzisz potwory to nie zadowolą się tylko jedną ofiar - zgodnie z jej wolą głos lekko jej zadrżał a oczy zaczęły błądzić w poszukiwaniu potencjalnych potworów. - Ale ja będę już daleko - odetchnęła z ulgą chwilę później prychając śmiechem z rozbawienia. Oparła głowę o jedną z barierek zastanawiając się nad czymś odpowiednim, co mogłoby zadowolić obie strony. Przymknęła lekko powieki wsłuchując się w dudnienie chyba coraz słabiej padającego deszczu. Coś pozytywnego - Jeśli wygram pokażesz mi najpiękniejsze miejsce w Londynie-- usłyszała nagle swój własny głos. Skamander co to są za głupie pomysły? - Jeśli przegram pozwolę się tam zabrać - otwarła oczy zaskoczoną własną, dość śmiałą propozycją skierowaną do człowieka, którego przecież nigdy więcej miała nie spotkać.
Nie róbmy jej tego, nie każmy myśleć i zastanawiać się. Nie pozwólmy by zapłonęła w niej choć iskierka nadziei. Jej utrata będzie zbyt bolesna. Więc niech dzisiaj będzie kim innym. Niech się śmieje i żartuje. Tyle czasu minęło odkąd potrafiła się szczerze roześmiać.
W dość manieryczny sposób odetchnęła z ulgą słysząc jego obietnicę. Po czym znów się uśmiechnęła kiwając potakująco głową. Miał być to znak, że zgadza się z jego planem i wydaje się nawet całkiem sensowny…jak na rudowłosego błazna. - Angielskie matrony są ci z tego powodu niezmiernie wdzięczne - chciała zachować powagę ale nie minęły dwie sekundy gdy musiała zasłaniać usta dłonią. Znów poczuła na sobie urażony wzrok. Ale dlaczego? Przecież nie robili nic złego.
- I słusznie - przyznała mu racje - Jak już obudzisz potwory to nie zadowolą się tylko jedną ofiar - zgodnie z jej wolą głos lekko jej zadrżał a oczy zaczęły błądzić w poszukiwaniu potencjalnych potworów. - Ale ja będę już daleko - odetchnęła z ulgą chwilę później prychając śmiechem z rozbawienia. Oparła głowę o jedną z barierek zastanawiając się nad czymś odpowiednim, co mogłoby zadowolić obie strony. Przymknęła lekko powieki wsłuchując się w dudnienie chyba coraz słabiej padającego deszczu. Coś pozytywnego - Jeśli wygram pokażesz mi najpiękniejsze miejsce w Londynie-- usłyszała nagle swój własny głos. Skamander co to są za głupie pomysły? - Jeśli przegram pozwolę się tam zabrać - otwarła oczy zaskoczoną własną, dość śmiałą propozycją skierowaną do człowieka, którego przecież nigdy więcej miała nie spotkać.
Mógłby- być jej przyjacielem. Chyba mógłby. Przyjaźń przychodziła mu łatwo, naturalnie, często jako zwyczajne następstwo poznania kogoś. Może dlatego, że z natury lubił się uśmiechać i uśmiechał się często; może dlatego, że zawsze starał się być miły, niezależnie od sytuacji, w jakiej się znajdował; może dlatego, że kiedy scenę świata zaczęła przysłaniać kurtyna wojny, on pozostawał wciąż radośnie beztroski, wesoły, żywy. Mierny i brzydki symbol nadziei- wciąż potrafił jednak dodawać wiary.
Jemu samemu natomiast odpowiadała rola przyjaciela. Gromadził ich więc wokół siebie coraz więcej, coraz zachłanniej, czerpiąc od nich ciepło i w zamian oddając go jeszcze więcej. Lubił być ich rycerzem w rdzewiejącej już, pogiętej zbroi- w końcu na żadną inną nie było go stać. Od zawsze stan ducha wydawał mu się jednak dużo wznioślejszy od stanu portfela, dlatego był gotów rzucać się na ratunek choćby i bez hełmu i tarczy, uzbrojony w szeroki uśmiech i wyciągniętą w geście pomocy dłoń. Jak ćma wiecznie leciał w stronę światła, parząc skrzydła na swojej niewymuszonej dobroci, i uparcie powracał, zataczając kręgi.
Oparzenia bolały, ale jeszcze bardziej bolałaby samotność.
-Szczególnie tak paskudną i kościstą ofiarą jak ja- zgodził się poważnym głosem, równie poważnie kiwając głową, chociaż na krzywych ustach i tak błąkał mu się uśmiech. Jak zawsze. Nie musiał przecież dodawać, że w sposób bohaterski i całkiem niepotrzebny rzuciłby się wprost w paszczę każdego potwora, jeśli miałoby to pozwolić jej uciec. Jej- nadobnej Yvette o uśmiechniętych ustach i oczach, które, mimo wszystko, wydawały mu się jakby... smutne?- Ale czego nie robi się, by uratować damę!
Roześmiał się, w dalszym ciągu beztrosko ignorując posyłane mu gniewne, nie do końca rozbudzone spojrzenia. Zdążył już prawie zapomnieć, że panowała noc, że zza okna wyglądał nieśmiało ciekawski księżyc, ledwo dostrzegając ich roześmiane twarzy w gęstej ulewie.
-Gdybyś naprawdę mogła pojechać teraz gdziekolwiek, gdzie byś pojechała?- Zapytał, tknięty nagłą, bezkresną ciekawością, nachylając się ku niej z oczami błyszczącymi zainteresowaniem. On zapewne pojechałby za nią- do Liverpoolu, Paryża, Afryki, na skraj bieguna południowego. Nieważne, dokąd; tak długo, jak trwała noc, w wyobraźni mogli dostać się wszędzie.
Natychmiast kiwnął głową, zgadzając się na jej propozycję bez żadnych zastrzeżeń. Im bardziej szalony wydawał się pomysł, tym większą pałał do niego sympatią.
-Dobrze- zgodził się również werbalnie, uśmiechając się szeroko i całkowicie szczerze.- Dobrze. Co prawda damie nie wypada życzyć przegranej, jednak mam nadzieję...
Nie dokończył, parskając śmiechem i stukając palcami wolnej dłoni o ramę łóżka. Myślami wszakże i tak był już daleko, ze wszystkich pięknych miejsc Londynu wybierając to najpiękniejsze.
Jemu samemu natomiast odpowiadała rola przyjaciela. Gromadził ich więc wokół siebie coraz więcej, coraz zachłanniej, czerpiąc od nich ciepło i w zamian oddając go jeszcze więcej. Lubił być ich rycerzem w rdzewiejącej już, pogiętej zbroi- w końcu na żadną inną nie było go stać. Od zawsze stan ducha wydawał mu się jednak dużo wznioślejszy od stanu portfela, dlatego był gotów rzucać się na ratunek choćby i bez hełmu i tarczy, uzbrojony w szeroki uśmiech i wyciągniętą w geście pomocy dłoń. Jak ćma wiecznie leciał w stronę światła, parząc skrzydła na swojej niewymuszonej dobroci, i uparcie powracał, zataczając kręgi.
Oparzenia bolały, ale jeszcze bardziej bolałaby samotność.
-Szczególnie tak paskudną i kościstą ofiarą jak ja- zgodził się poważnym głosem, równie poważnie kiwając głową, chociaż na krzywych ustach i tak błąkał mu się uśmiech. Jak zawsze. Nie musiał przecież dodawać, że w sposób bohaterski i całkiem niepotrzebny rzuciłby się wprost w paszczę każdego potwora, jeśli miałoby to pozwolić jej uciec. Jej- nadobnej Yvette o uśmiechniętych ustach i oczach, które, mimo wszystko, wydawały mu się jakby... smutne?- Ale czego nie robi się, by uratować damę!
Roześmiał się, w dalszym ciągu beztrosko ignorując posyłane mu gniewne, nie do końca rozbudzone spojrzenia. Zdążył już prawie zapomnieć, że panowała noc, że zza okna wyglądał nieśmiało ciekawski księżyc, ledwo dostrzegając ich roześmiane twarzy w gęstej ulewie.
-Gdybyś naprawdę mogła pojechać teraz gdziekolwiek, gdzie byś pojechała?- Zapytał, tknięty nagłą, bezkresną ciekawością, nachylając się ku niej z oczami błyszczącymi zainteresowaniem. On zapewne pojechałby za nią- do Liverpoolu, Paryża, Afryki, na skraj bieguna południowego. Nieważne, dokąd; tak długo, jak trwała noc, w wyobraźni mogli dostać się wszędzie.
Natychmiast kiwnął głową, zgadzając się na jej propozycję bez żadnych zastrzeżeń. Im bardziej szalony wydawał się pomysł, tym większą pałał do niego sympatią.
-Dobrze- zgodził się również werbalnie, uśmiechając się szeroko i całkowicie szczerze.- Dobrze. Co prawda damie nie wypada życzyć przegranej, jednak mam nadzieję...
Nie dokończył, parskając śmiechem i stukając palcami wolnej dłoni o ramę łóżka. Myślami wszakże i tak był już daleko, ze wszystkich pięknych miejsc Londynu wybierając to najpiękniejsze.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Błędny Rycerz
Szybka odpowiedź