Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Miasteczko Yeovil
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Miasteczko Yeovil
Na początku dwudziestego wieku Yeovil zyskało renomę związaną z produkcją mugolskich maszyn wojennych. Fabryki rozwijały się prędko i prężnie, ludność była technicznie utalentowana, a to zwróciło uwagę wroga, więc podczas drugiej wojny światowej miasto zbombardowano. Nie zniszczyło to jednak ducha mieszkańców, którzy zabrali się za odbudowę utraconej architektury. Odpoczynku w Yeovil można zaznać przede wszystkim w wielkim parku, jakiego najznakomitszy element stanowi Ninesprings. Odnaleźć tam można rzeźby pochodzące z dawnych er, a także ośrodki lokalnej gastronomii, nauki i muzea, szczególnie traktujące o technologicznym rozwoju człowieka.
4 listopada
Właściwie po próżnicy by szukać planu w jej małym, metaforycznym kalendarzyku, na odwiedzenie tego dnia Yeovil. Gdyby nie starszy brat, którego interesy wezwały tu na miejsce, a który skory był wziąć ją ze sobą, Livia najpewniej pozostałaby w cieple bezpieczeństwa swego domostwa i nie wychyliła nosa za żadne drzwi. Od rana bowiem okrutnie padało. Z poszarzonych chmur lał się surowy deszcz, zaś chłód prędko sprawił, że służka w jej komnacie zamknęła okno o samym poranku, byle tylko córka szanowanego lorda nie zapadła na magiczny katar czy jego mniej srogą, zwyczajną odmianę.
Po Ninesprings przechadzała się właśnie w towarzystwie trzymającej się kilka kroków za nią Poppy, służącej o poczciwej naturze, a jednocześnie dziwnie pochmurnej twarzy; kobieta niosła za Abbottówną szal z białego lisiego futra, w drugiej ręce natomiast dzierżąc parasolkę, gdyby zaszła potrzeba jej użycia przy następnym niebiańskim płaczu.
Livia w tym czasie z uwagą przyglądała się mijanym rzeźbom. Wiele z nich pochodziło z prawdziwie zamierzchłych czasów, epok, o których nawet jej się nie śniło, gdzieniegdzie nosząc znamiona mijających dekad, choć ich stan był znakomity. Zakonserwowała je magia. A może to po prostu miłość i oddanie kuratorów tego miejsca? Nie mogła mieć pewności, lecz nic nie stało na przeszkodzie, by wyobraźnia gnała do tysiąca wyjaśnień - kto je tu postawił, kto je tu sprowadził, kiedy, dlaczego.
W oddali dostrzegła niebawem małe zbiegowisko osiadłe na krawędzi jednego z jezior. Ludność otaczała bajarza snującego opowieść, której skrawki docierały do jej uszu, a wiedziona naturalną ciekawością Abbottówna ruszyła właśnie w tym kierunku, z gracją przemykając pomiędzy zebranymi, byle tylko dotrzeć do frontu wianuszka słuchaczy, skąd mogła przyjrzeć się bardowi. Był młody, bardzo młody. W kaszkiecie, z kotem czającym się nieopodal, malutkim i uroczym. To na to stworzenie Livia zapatrzyła się najpierw, by później przenieść spojrzenie na Thomasa, nieznanego jej mężczyznę, z niebywałą łatwością rozpalającego stos, na jakim znów zapłonęła jej wyobraźnia. Wydawało się jednak, że zbliżał się ku końcowi, a przecież ona dopiero tu nadeszła...
- Czy można prosić, miły panie, o jeszcze jedną opowieść? - zapytała zatem melodyjnie, z serdecznym uśmiechem. Poppy trzymająca się blisko jej boku rozejrzała się w profilaktycznie; panicz Abbott miał załatwić swoje sprawunki i powrócić do nich niebawem, musiały zatem baczyć na czas.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Skoro był już w okolicach miasteczek i dolin, i innych miejsc, w których dawno nie miał okazji postawić swojej nogi, korzystał, bo a nuż ktoś mógł mu zechcieć sypnąć nieco groszem za proste zagadywanie i umilanie czasu, chociaż od czasu wojny z pewnością było ku temu mniej chętnych. Mimo to, jakieś knuty udawało mu się z tego uzbierać - a to zawsze dużo, szczególnie kiedy mógł spędzić tak miło czas i do tego wszystkiego być w centrum zainteresowania!
Kończył już opowiadać drugą historię, kiedy kociak pod jego nogami w najlepsze się bawił i gonił własny ogon, co jakiś czas to leniwie się układając, to przyglądać zebranemu tłumowi. Wyraźnie nie przeszkadzało mu bycie w centrum uwagi podobnie jak jego nowemu właścicielowi.
- …wtedy król zarządził, że już żaden śmiertelny nie mógł wejść do pałacu wróż, ni czarodziej podnieść jego klątwy, a wtedy otoczyła się bariera nad całym pałacem, po której pnąc zaczęły się i korzenie, i trawa, i kwiaty - opowiadał z uśmiechem, odpowiednio intonując, kiedy była potrzeba, czy zwracając się do dzieci siedzących w najlepsze na ziemi i słuchających go, chociaż i starsi w tym momencie chętnie słuchali opowieści. - Aż w końcu cały pałac został przykryty i do dzisiaj możemy go oglądać jako Sidh Chailleann, wzgórze skrzatów, gdzie podobno te do dzisiaj żyją bez panów, co jakiś czas pomagając w wioskach i na farmach, jeśli ktoś był dla nich wystarczająco miły, a za zapłatę zawsze przyjmują miód i mleko - dodał, a dzieci dość szybko zaczęły klaskać, dopytując się też o miejsce, w którym góra się znajdywała i czy rzeczywiście widział je na własne oczy, a także czy spotkał skrzata i czy różnią się one bardzo od tych, które można zobaczyć w świecie czarodziejskim jak nie w domu, to w innych miejscach.
- Och, różnią się! Chociaż są wiernymi przyjaciółmi, kiedy kogoś polubią. I widziałem! Jest to piękny widok, ale nie liczcie że wam, gdzie jest ścieżka do pałacu! - powiedział tajemniczo, jakby rzeczywiście miał okazję ten odwiedzić, na co dzieci żywo zareagowały.
I cóż, jego uwagę zwróciła panna dobrze ubrana, która dołączyła do grona słuchaczy i poprosiła o kolejną opowieść. Zauważył, że zebrani słuchacze zareagowali na nią pozytywnie, a sam mimo że nie rozpoznawał twarzy, po szybkiej ocenie stroju, mógł się domyślić, że takiej prośbie nie mógłby odmówić.
Z uśmiechem więc się nieco wyprostował i lekko pokłonił.
- Ależ oczywiście! Sama przyjemność dzielić się opowieściami z moich podróży. Może zaspokoję nieco ciekawość również co do dzikich skrzatów, czasem wciąż spotykanych na naszych pięknych wyspach? W Szkocji, w Dolinie Paproci można natknąć się na Brùnaidh, który jest uczynnym, acz niezwykle groźnym skrzatem! Swojej magii używa do dzisiaj, aby karać tych, którzy nie szanują Doliny i natury, ale jest całkiem przekupny. W szczególności za świeże, tłuste mleko od krów, które żyją na gospodarstwie niedaleko Doliny Paproci. Od lat zajmuje się nim ta sama rodzina czarodziejów, chociaż nawet oni obawiają się podróżować Doliną po zmroku, bowiem Brùnaidh jest znany ze swojej wrogości, jak i przerażającej aparycji… - mówił, zniżając głos, jakby dzielił się ze słuchającymi wielkiej tajemnicy, a nie jednej z poznanych kiedyś szkockich baśni i legend.
Kończył już opowiadać drugą historię, kiedy kociak pod jego nogami w najlepsze się bawił i gonił własny ogon, co jakiś czas to leniwie się układając, to przyglądać zebranemu tłumowi. Wyraźnie nie przeszkadzało mu bycie w centrum uwagi podobnie jak jego nowemu właścicielowi.
- …wtedy król zarządził, że już żaden śmiertelny nie mógł wejść do pałacu wróż, ni czarodziej podnieść jego klątwy, a wtedy otoczyła się bariera nad całym pałacem, po której pnąc zaczęły się i korzenie, i trawa, i kwiaty - opowiadał z uśmiechem, odpowiednio intonując, kiedy była potrzeba, czy zwracając się do dzieci siedzących w najlepsze na ziemi i słuchających go, chociaż i starsi w tym momencie chętnie słuchali opowieści. - Aż w końcu cały pałac został przykryty i do dzisiaj możemy go oglądać jako Sidh Chailleann, wzgórze skrzatów, gdzie podobno te do dzisiaj żyją bez panów, co jakiś czas pomagając w wioskach i na farmach, jeśli ktoś był dla nich wystarczająco miły, a za zapłatę zawsze przyjmują miód i mleko - dodał, a dzieci dość szybko zaczęły klaskać, dopytując się też o miejsce, w którym góra się znajdywała i czy rzeczywiście widział je na własne oczy, a także czy spotkał skrzata i czy różnią się one bardzo od tych, które można zobaczyć w świecie czarodziejskim jak nie w domu, to w innych miejscach.
- Och, różnią się! Chociaż są wiernymi przyjaciółmi, kiedy kogoś polubią. I widziałem! Jest to piękny widok, ale nie liczcie że wam, gdzie jest ścieżka do pałacu! - powiedział tajemniczo, jakby rzeczywiście miał okazję ten odwiedzić, na co dzieci żywo zareagowały.
I cóż, jego uwagę zwróciła panna dobrze ubrana, która dołączyła do grona słuchaczy i poprosiła o kolejną opowieść. Zauważył, że zebrani słuchacze zareagowali na nią pozytywnie, a sam mimo że nie rozpoznawał twarzy, po szybkiej ocenie stroju, mógł się domyślić, że takiej prośbie nie mógłby odmówić.
Z uśmiechem więc się nieco wyprostował i lekko pokłonił.
- Ależ oczywiście! Sama przyjemność dzielić się opowieściami z moich podróży. Może zaspokoję nieco ciekawość również co do dzikich skrzatów, czasem wciąż spotykanych na naszych pięknych wyspach? W Szkocji, w Dolinie Paproci można natknąć się na Brùnaidh, który jest uczynnym, acz niezwykle groźnym skrzatem! Swojej magii używa do dzisiaj, aby karać tych, którzy nie szanują Doliny i natury, ale jest całkiem przekupny. W szczególności za świeże, tłuste mleko od krów, które żyją na gospodarstwie niedaleko Doliny Paproci. Od lat zajmuje się nim ta sama rodzina czarodziejów, chociaż nawet oni obawiają się podróżować Doliną po zmroku, bowiem Brùnaidh jest znany ze swojej wrogości, jak i przerażającej aparycji… - mówił, zniżając głos, jakby dzielił się ze słuchającymi wielkiej tajemnicy, a nie jednej z poznanych kiedyś szkockich baśni i legend.
Dziewicza naiwność nakazywała sądzić, że ten oto jegomość rzeczywiście odnalazł drogę do wspomnianego pałacu, a to, co opowiadał, wcale nie było legendą. Choć może to zwyczajne pragnienie przeżycia przygody dochodziło w niej do głosu? Wyobraźnia parła naprzód, stawiając ją w roli eksploratora przemierzającego doliny, góry i lasy, byle tylko odnaleźć rzeczone Sidh Chailleann, miejsce, którego nazwy nie byłaby w stanie nawet powtórzyć na głos. Zamek, nad którym dominację na powrót przejęła natura, och, widzieć go na własne oczy, odczarować... A jednocześnie tańczyć z przyjaznymi skrzatami, jakie cieszyły się dziwną wolnością, czy to nie byłoby piękne?
Podziękowała mu uśmiechem, gdy nieznajomy bajarz przystał na jej prośbę i bez spoczynku zabrał się za snucie kolejnej opowieści. Lekki ruch ręki nakazał Poppy podejść doń bliżej, tuż po tym, jak za pomocą magii - i bardzo przy tym dyskretnie - transmutowała zapasowy szal w pled; materiał ten zaległ zaraz na podmokłej trawie, a na nim, z pomocną dłonią służki, z gracją zasiadła arystokratka, wpatrzona w barda. Nie przeszkadzało jej to, że na krańcach tkaniny usiadło także kilkoro z zebranych dzieci; pochmurniejszym okiem spojrzała na to Poppy, lecz nie śmiała się odezwać, kiedy jej pani z tak pieczołowitą uwagą jęła wsłuchiwać się w kolejny rozdział plecionej historii. Wspomnienie groźnego skrzata sprawiło, że usteczka rozwarły się nieco tuż za uniesioną dłonią, a w oczach błysnął chwilowy niepokój.
- Czy on atakuje Merlina ducha winnych podróżników? - podjęła, gdy Thomas urwał na chwilę. Nawet bawiące się własnym ogonem kocię nie było w stanie odwrócić jej uwagi od lica mężczyzny, jakby doszukiwała się w nim odpowiedzi na swoje pytanie, w każdym błysku oka, ruchu mięśni czy poruszających się kącikach ust. - I dlaczego wygląda tak przerażająco? Rzucono na niego klątwę? Skrzaty bowiem mają aparycję dość przyjemną - zastanowiła się; w ich obecności mogli przesiadywać mugole, dlatego też Livia nie chciała bezpośrednio opowiadać o tym, że w domostwie Abbottów te stworzenia nosiły się całkiem schludnie, uważne na to, by swoją ekspresją ani wyglądem nie odstraszać domowników czy gości. Tylko smutne skrzaty nosiły znamiona brzydoty. Ona natomiast, cóż, może próbowała po prostu odnaleźć w tym wszystkim powód, by tak nie bać się wykreowanej w baśni postaci? - A skoro Brùnaidh - czy dobrze wymawiam jego imię? - jest tak przekupny, dlaczego mieszkańcy nie składają mu ofiar z mleka, by bezpiecznie chadzać Doliną po zmroku? - ciągnęła, marszcząc lekko nosek.
Podziękowała mu uśmiechem, gdy nieznajomy bajarz przystał na jej prośbę i bez spoczynku zabrał się za snucie kolejnej opowieści. Lekki ruch ręki nakazał Poppy podejść doń bliżej, tuż po tym, jak za pomocą magii - i bardzo przy tym dyskretnie - transmutowała zapasowy szal w pled; materiał ten zaległ zaraz na podmokłej trawie, a na nim, z pomocną dłonią służki, z gracją zasiadła arystokratka, wpatrzona w barda. Nie przeszkadzało jej to, że na krańcach tkaniny usiadło także kilkoro z zebranych dzieci; pochmurniejszym okiem spojrzała na to Poppy, lecz nie śmiała się odezwać, kiedy jej pani z tak pieczołowitą uwagą jęła wsłuchiwać się w kolejny rozdział plecionej historii. Wspomnienie groźnego skrzata sprawiło, że usteczka rozwarły się nieco tuż za uniesioną dłonią, a w oczach błysnął chwilowy niepokój.
- Czy on atakuje Merlina ducha winnych podróżników? - podjęła, gdy Thomas urwał na chwilę. Nawet bawiące się własnym ogonem kocię nie było w stanie odwrócić jej uwagi od lica mężczyzny, jakby doszukiwała się w nim odpowiedzi na swoje pytanie, w każdym błysku oka, ruchu mięśni czy poruszających się kącikach ust. - I dlaczego wygląda tak przerażająco? Rzucono na niego klątwę? Skrzaty bowiem mają aparycję dość przyjemną - zastanowiła się; w ich obecności mogli przesiadywać mugole, dlatego też Livia nie chciała bezpośrednio opowiadać o tym, że w domostwie Abbottów te stworzenia nosiły się całkiem schludnie, uważne na to, by swoją ekspresją ani wyglądem nie odstraszać domowników czy gości. Tylko smutne skrzaty nosiły znamiona brzydoty. Ona natomiast, cóż, może próbowała po prostu odnaleźć w tym wszystkim powód, by tak nie bać się wykreowanej w baśni postaci? - A skoro Brùnaidh - czy dobrze wymawiam jego imię? - jest tak przekupny, dlaczego mieszkańcy nie składają mu ofiar z mleka, by bezpiecznie chadzać Doliną po zmroku? - ciągnęła, marszcząc lekko nosek.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
- Atakuje wielu podróżników, jednak mogę zapewnić, że nie atakuje on niewinnych. Choć on sam decyduje o tym czy ktoś czymś zawinił i jaka kara się należy za przekraczanie doliny - wyjaśnił wciąż nieco tajemniczej niż dając prostą odpowiedź, bo w końcu legendy i inne baśnie o których słuchał, często nie miały szczegółowych informacji czy odpowiedzi, a często po prostu zmyślał i kłamał, bazując na innych historiach, które gdzieś zasłyszał czy przeczytał.
Na kolejne pytanie za to udał, że się zastanawia - duma moment dłużej, jakby rzeczywiście próbował przywołać jakieś odpowiedzi na ten temat, jednak po tym spojrzał z nieco smutniejszym uśmiechem.
- Brùnaidh nigdy o tym nie mówił, co spotkało go w przeszłości. Nie jest zbyt rozmowny skrzatem, ale nie wygląda jakby każdy był dla niego przyjazny, mimo że on w rzeczywistości jest bardzo uczynny! - zapewnił, zaraz się uśmiechając. - A przekupstwo jest zawsze dobrym pomysłem! Od wielu lat jest bardzo oddany czarodziejom i ich służbie na gospodarstwie, i chociaż jego aparycja wciąż mrozi krew w niektórych z nich, on chętnie im pomaga i regularnie zajmuje się zadaniami na gospodarstwie, którymi nie zdążyli zająć się inni. A każdy zadanie wykonuje z oddaniem i dbałością, i z prędkością jaką żadnemu człowiekowi się nie śniło! Jednak, aby nikogo nie straszyć, swej pomocy udziela tylko w nocy - kontynuował swoją opowieść, chociaż nie zapomniał o zapytaniu panny - a może jednak powinien mówić o lady? - bo już po chwili znów wrócił wzrokiem do niej.
- Wiele lat temu pani na gospodarstwie była tak wdzięczna, że postanowiła codziennie zostawiać na progu domu dla niego najtłustsze mleko zmieszane z najlepszą śmietaną, w podzięce za jego ciężką pracę, co zapewniło bezpieczeństwo podczas podróży każdemu, kto był przyjacielem gospodarstwa! Ale pani ta była niesamowita! Troszczyła się o każdego z podwładnych i zawsze chciała dla nich jak najlepiej, a każdy z nich odwdzięczał się pracą i oddaniem. I tylko ona nie obawiała się Brùnaidh, wiedząc, że nie jest on zły, a czasem po prostu nie wiedział jak w inny sposób ma chronić Dolinę przed tymi, którzy nie zachowują się dobrze - kontynuował swoją baśń, schodząc na coraz to bardziej smutne i melancholijne tony, również ściągając brwi jakby sam przeżywał jeszcze raz smutek wspomnień tego, o czym miał opowiedzieć.
Po krótkiej ciszy dodał:
- Pani pewnej nocy zachorowała poważnie, a nikt w gospodarstwie nie znał sposobu na to, aby jej pomóc, jednak każdy martwił się, że jeśli pomoc nie przybędzie przed świtem, będzie za późno…
Na kolejne pytanie za to udał, że się zastanawia - duma moment dłużej, jakby rzeczywiście próbował przywołać jakieś odpowiedzi na ten temat, jednak po tym spojrzał z nieco smutniejszym uśmiechem.
- Brùnaidh nigdy o tym nie mówił, co spotkało go w przeszłości. Nie jest zbyt rozmowny skrzatem, ale nie wygląda jakby każdy był dla niego przyjazny, mimo że on w rzeczywistości jest bardzo uczynny! - zapewnił, zaraz się uśmiechając. - A przekupstwo jest zawsze dobrym pomysłem! Od wielu lat jest bardzo oddany czarodziejom i ich służbie na gospodarstwie, i chociaż jego aparycja wciąż mrozi krew w niektórych z nich, on chętnie im pomaga i regularnie zajmuje się zadaniami na gospodarstwie, którymi nie zdążyli zająć się inni. A każdy zadanie wykonuje z oddaniem i dbałością, i z prędkością jaką żadnemu człowiekowi się nie śniło! Jednak, aby nikogo nie straszyć, swej pomocy udziela tylko w nocy - kontynuował swoją opowieść, chociaż nie zapomniał o zapytaniu panny - a może jednak powinien mówić o lady? - bo już po chwili znów wrócił wzrokiem do niej.
- Wiele lat temu pani na gospodarstwie była tak wdzięczna, że postanowiła codziennie zostawiać na progu domu dla niego najtłustsze mleko zmieszane z najlepszą śmietaną, w podzięce za jego ciężką pracę, co zapewniło bezpieczeństwo podczas podróży każdemu, kto był przyjacielem gospodarstwa! Ale pani ta była niesamowita! Troszczyła się o każdego z podwładnych i zawsze chciała dla nich jak najlepiej, a każdy z nich odwdzięczał się pracą i oddaniem. I tylko ona nie obawiała się Brùnaidh, wiedząc, że nie jest on zły, a czasem po prostu nie wiedział jak w inny sposób ma chronić Dolinę przed tymi, którzy nie zachowują się dobrze - kontynuował swoją baśń, schodząc na coraz to bardziej smutne i melancholijne tony, również ściągając brwi jakby sam przeżywał jeszcze raz smutek wspomnień tego, o czym miał opowiedzieć.
Po krótkiej ciszy dodał:
- Pani pewnej nocy zachorowała poważnie, a nikt w gospodarstwie nie znał sposobu na to, aby jej pomóc, jednak każdy martwił się, że jeśli pomoc nie przybędzie przed świtem, będzie za późno…
Dziewczątko zamrugało w zrozumieniu, skoncentrowane na tym, byle tylko wysłuchać i zapamiętać jak najwięcej. Cassius przepadał za baśniami prowadzącymi go w senne objęcia i choć najczęściej tego zadania podejmowały się niańki, ona także pragnęła rozpieszczać młodszego braciszka niestworzonymi historiami, które pomóc miały w rozbudzeniu dziecięcej wyobraźni. I, być może, odwróceniu jego uwagi od ciągłego obrażania się na otaczający go świat.
Ucieszyła ją wieść o uczynności skrzata o specyficznej aparycji, a kiedy tak słuchała na ów temat szczegółów ujawnianych przez barda, w międzyczasie skinęła głową Poppy. Kobieta sięgnęła do kosza, który trzymała pod ręką, by prędziutko wydobyć z jego zawartości kilka soczystych jabłek, jakie podała swojej lady bez słowa; Livia nie zamierzała zjeść ich sama. Miast tego rozdała owoce dzieciętom towarzyszącym jej na magicznie powiększonym kocu, jednocześnie wsuwając jedną z czerwonych kul do kaszkietu spoczywającego przed Thomasem. Po takich opowieściach niechybnie będzie musiał się posilić!
- A zatem to dobry, miły skrzat - podsumowała cichutko, nie chcąc przeszkadzać mu w następnych rozdziałach epopei o Brùnaidh. Ucieszyło ją to bardzo. Wrażliwa dusza drżała przed opowieściami rodem z horroru i skomplikowanej makabry, o wiele chętniej zaznajamiając się natomiast z tym, co zakończenia miało dobre, a bohaterów sprawiedliwych i niosących pomoc. To samo cenili sobie Abbottowie jako familia; ich krok w przyszłość wyznaczał kodeks poprawnych wartości, dlatego też bez chwili wahania opowiedzieli się za lordem Haroldem Longbottomem, gdy niesprawiedliwość pozbawiła go pozycji i zepchnęła do roli uciekiniera działającego w kuluarach, by ocalić całą Brytanię.
- Rozumiem już, karał przestępców, tych, którzy w sercach mieli intrygę i niegodziwość - szepnęła do siebie Livia, po czym wyraźnie spięła ramiona, gdy gospodyni w historii zapadła na ciężką chorobę. Oby tylko nic jej się nie stało... Serce nakazywało wierzyć, że czuły skrzat przyjdzie jej z pomocą, szczególnie, że była ona tą, która wierzyła w jego praworządną naturę.
- I co było dalej? - zapytała z przejęciem, pobladła odrobinę na twarzy. Mężczyzna wiedział, jak rozbudzać ciekawość. W odpowiednich momentach czynił pauzę, sprawiał, że drżała na swym miejscu w oczekiwaniu, gotowa prosić, byle tylko ciągnął swoją historię. Czy naprawdę widział kiedyś tego skrzata? To już nie miało znaczenia. Ważnym było tylko to, że Abbottówna wierzyła w to w całej swej naiwności.
Ucieszyła ją wieść o uczynności skrzata o specyficznej aparycji, a kiedy tak słuchała na ów temat szczegółów ujawnianych przez barda, w międzyczasie skinęła głową Poppy. Kobieta sięgnęła do kosza, który trzymała pod ręką, by prędziutko wydobyć z jego zawartości kilka soczystych jabłek, jakie podała swojej lady bez słowa; Livia nie zamierzała zjeść ich sama. Miast tego rozdała owoce dzieciętom towarzyszącym jej na magicznie powiększonym kocu, jednocześnie wsuwając jedną z czerwonych kul do kaszkietu spoczywającego przed Thomasem. Po takich opowieściach niechybnie będzie musiał się posilić!
- A zatem to dobry, miły skrzat - podsumowała cichutko, nie chcąc przeszkadzać mu w następnych rozdziałach epopei o Brùnaidh. Ucieszyło ją to bardzo. Wrażliwa dusza drżała przed opowieściami rodem z horroru i skomplikowanej makabry, o wiele chętniej zaznajamiając się natomiast z tym, co zakończenia miało dobre, a bohaterów sprawiedliwych i niosących pomoc. To samo cenili sobie Abbottowie jako familia; ich krok w przyszłość wyznaczał kodeks poprawnych wartości, dlatego też bez chwili wahania opowiedzieli się za lordem Haroldem Longbottomem, gdy niesprawiedliwość pozbawiła go pozycji i zepchnęła do roli uciekiniera działającego w kuluarach, by ocalić całą Brytanię.
- Rozumiem już, karał przestępców, tych, którzy w sercach mieli intrygę i niegodziwość - szepnęła do siebie Livia, po czym wyraźnie spięła ramiona, gdy gospodyni w historii zapadła na ciężką chorobę. Oby tylko nic jej się nie stało... Serce nakazywało wierzyć, że czuły skrzat przyjdzie jej z pomocą, szczególnie, że była ona tą, która wierzyła w jego praworządną naturę.
- I co było dalej? - zapytała z przejęciem, pobladła odrobinę na twarzy. Mężczyzna wiedział, jak rozbudzać ciekawość. W odpowiednich momentach czynił pauzę, sprawiał, że drżała na swym miejscu w oczekiwaniu, gotowa prosić, byle tylko ciągnął swoją historię. Czy naprawdę widział kiedyś tego skrzata? To już nie miało znaczenia. Ważnym było tylko to, że Abbottówna wierzyła w to w całej swej naiwności.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Jedzenie było czymś, czego nigdy nie odmawiał - waluta na równi z pieniędzmi, bo w końcu pełny brzuch, szczególnie w tych czasach, był na miarę złota, a on różnie z tym najedzeniem miewał. Zresztą, dzieci chyba również podzielały jego opinię na ten temat, kiedy zabrały się do jedzenia, a Thomas skinął głową w podzięce, kiedy dostrzegł, że i on został poczęstowany słodkim owocem. Chociaż kociak, również zaczął się bardziej czuć jak u siebie, wchodząc śmielej na koc i próbując się przymilić do dzieci czy lady, interesując się również zapachem jedzenia, chociaż nawet jeśli ktoś mu zaoferował kawałek jabłka, nie wydawał się być skory do zjedzenia go.
Tomek za to skupił się dalej na opowiadaniu swojej historii, tym bardziej obserwując poruszenie dzieci, które wyraźnie również martwiły się o to, co stanie się z dobrą kobietą.
- Służba zebrała się w kuchni i przy otwartych drzwiach zaczęli szukać, który z nich wyruszy w nocy przez dolinę, aby przywieźć znachorkę z sąsiedniej wioski, jednak żaden z nich nie był na tyle odważny. Kłócili się i dyskutowali, a że zaczęli te kłótnie, gdy zaczynało słońce zachodzić, byli zbyt przejęci, aby wystawić mleko i miód za drzwi dla Brùnaidh! On czując się początkowo oburzony takim obrotem spraw, szybko postanowił zakraść się do izby, ale wtedy podsłuchał i rozmów- mówił, a tuż po tym na moment tylko odchrząknął.
- Nie możemy tak zostawić pani! Ktoś musi pojechać! - zaczął, imitując głos starszej kobiety, żeby zaraz mocniej ściągnąć brwi i znów zmodulować głos.
- Brùnaidh nie pozwoli na to! Nikt nie może bezpiecznie przejeżdżać przez dolinę! - dodał bardziej męskim głosem, sugerując kolejną zmianę postaci.
- Starsi znają lepiej drogę, a zawsze możemy pojechać naokoło! - i kolejny, tym razem bardziej młodzieńczy głos doszedł do repertuaru, choć Thomas po tym wrócił do swojego, zaczynając nieco ciszej kolejną część narracji.
- Brùnaidh słuchał tego niezadowolony, ze ściągniętymi brwiami i czuł jak złość powoli w nim wzrasta, kiedy słyszał jak służba dobrej pani choć przez moment się waha i marnuje czas, zamiast udać się po pomoc... Wtedy złapał pobliski płaszcz, nakładając go na siebie... - dodał, a z kolejnymi słowami wykonał gwałtowniejszy ruch, jakby chcąc również zaskoczyć i nieco nastraszyć dzieci, również mówiąc głośniej i mocniej.
- Jak wam niewstyd tchórzyć i chować się, i marnować cenny czas na pomoc dla pani! Jeśli o świcie ją utracimy, będziecie mieli ją na sumieniu! Każdy z was wspólnie, i każdy z osobna!, zagrzmiał Brùnaidh wyskakując na służbę i pokazując się im tylko w kapturze, zaraz wybiegając z izby do stajni, aby zabrać jednego z koni i samemu wyruszyć pod osłoną nocy wgłąb Doliny - powiedział, dając dzieciom moment na odpoczynek i odsapnięcie, podekscytowanie się i zaraz śmiałe domysły czy skrzat Doliny rzeczywiście jechał, aby sprowadzić pomoc dla dobrej pani.
Tomek za to skupił się dalej na opowiadaniu swojej historii, tym bardziej obserwując poruszenie dzieci, które wyraźnie również martwiły się o to, co stanie się z dobrą kobietą.
- Służba zebrała się w kuchni i przy otwartych drzwiach zaczęli szukać, który z nich wyruszy w nocy przez dolinę, aby przywieźć znachorkę z sąsiedniej wioski, jednak żaden z nich nie był na tyle odważny. Kłócili się i dyskutowali, a że zaczęli te kłótnie, gdy zaczynało słońce zachodzić, byli zbyt przejęci, aby wystawić mleko i miód za drzwi dla Brùnaidh! On czując się początkowo oburzony takim obrotem spraw, szybko postanowił zakraść się do izby, ale wtedy podsłuchał i rozmów- mówił, a tuż po tym na moment tylko odchrząknął.
- Nie możemy tak zostawić pani! Ktoś musi pojechać! - zaczął, imitując głos starszej kobiety, żeby zaraz mocniej ściągnąć brwi i znów zmodulować głos.
- Brùnaidh nie pozwoli na to! Nikt nie może bezpiecznie przejeżdżać przez dolinę! - dodał bardziej męskim głosem, sugerując kolejną zmianę postaci.
- Starsi znają lepiej drogę, a zawsze możemy pojechać naokoło! - i kolejny, tym razem bardziej młodzieńczy głos doszedł do repertuaru, choć Thomas po tym wrócił do swojego, zaczynając nieco ciszej kolejną część narracji.
- Brùnaidh słuchał tego niezadowolony, ze ściągniętymi brwiami i czuł jak złość powoli w nim wzrasta, kiedy słyszał jak służba dobrej pani choć przez moment się waha i marnuje czas, zamiast udać się po pomoc... Wtedy złapał pobliski płaszcz, nakładając go na siebie... - dodał, a z kolejnymi słowami wykonał gwałtowniejszy ruch, jakby chcąc również zaskoczyć i nieco nastraszyć dzieci, również mówiąc głośniej i mocniej.
- Jak wam niewstyd tchórzyć i chować się, i marnować cenny czas na pomoc dla pani! Jeśli o świcie ją utracimy, będziecie mieli ją na sumieniu! Każdy z was wspólnie, i każdy z osobna!, zagrzmiał Brùnaidh wyskakując na służbę i pokazując się im tylko w kapturze, zaraz wybiegając z izby do stajni, aby zabrać jednego z koni i samemu wyruszyć pod osłoną nocy wgłąb Doliny - powiedział, dając dzieciom moment na odpoczynek i odsapnięcie, podekscytowanie się i zaraz śmiałe domysły czy skrzat Doliny rzeczywiście jechał, aby sprowadzić pomoc dla dobrej pani.
Historia prędko nabierała kolorów, zaś Livia przysłuchiwała się jej następnym rozdziałom z wyraźnym poruszeniem. Jedną ręką w tym czasie gładziła futerko kociaka bawiącego się z krawędzią jej sukienki, niezainteresowanego kawałkiem jabłka zaoferowanym przez jedno z usadzonych nieopodal dzieciątek. Sama Abbottówna nie próbowała nawet częstować go słodkim łakociem. Nie było to dlań ani pożywne, ani tym bardziej zdrowe; nie miała niestety niczego w koszyczku niesionym przez Poppy, co byłoby w stanie go posilić. Szkoda, że nie przewidziała przed wyjściem podobnej okoliczności, wtedy byłoby zupełnie inaczej! Młódka pogłaskała koteczka za uchem, wpatrzona w bajarza.
Z rozchylonych ust uleciało ciche parsknięcie, gdy Thomas przekształcił melodię swojego głosu, by upodobnić ją do barwy kobiecej. Mimo drżenia przestraszonego opowieścią serca, ten jeden aspekt wydał jej się rozbawiający, w pewien sposób też uroczy. Postaci zmieniały się zależnie od woli opowiadającego, a ten przywdziewał przeróżne maski, byle tylko jak najlepiej przedstawić toczącą się akcję. A każda jej chwila sprawiała, że Livia wolną dłoń coraz mocniej zaciskała na materiale swej sukienki, zlękniona perspektywą nieszczęśliwego zakończenia czającego się tuż za rogiem.
Niespodziewany ruch wystraszył ją na tyle, że drgnęła widocznie na rozłożonym na ziemi kocu, podobnie jak pozostałe dzieci wydające z siebie głuche sapnięcia zaskoczenia zmieszanego z lękiem. Należało przyznać laury temu wieszczowi: kreował atmosferę niemal po mistrzowsku, władając reakcjami publiki wedle swego uznania.
Oddech na moment zamarzł w płucach młodej pannicy, wraz z ostatnim słowem przed kolejną przerwą pchającą do myśli niepewność. Livia przesunęła się nieco do przodu, pozwoliwszy na to, by kocię wspięło się na jej kolana. Łapki miało nieco brudne, ale to nic, przecież nawet tego nie zauważyła; inaczej sprawa miała się z Poppy, która głośniej nabrała powietrza przez nos, na widok ciemnawych śladów pozostawionych na kremowym materiale. Taka cenna suknia, a taki nieuważny kociak!
- Czy Briu... Brùnaidh przedostał się do medyka, sprowadził go z powrotem do dworku, baśniowy panie? - zapytała z wyraźną nadzieją. Nie chciała bowiem, by bohaterka przedstawionej sytuacji zmarła, to zawsze budziło w niej okrutne przerażenie. Liczyła także, że skrzat okaże się pozytywną postacią. Że nie miał w sercu zła, jak wielu śmiało uważać, przez jego pieczę sprawowaną nad doliną. - Och, proszę, niech on ją uratuje... - dodała po chwili, przejęta.
Z rozchylonych ust uleciało ciche parsknięcie, gdy Thomas przekształcił melodię swojego głosu, by upodobnić ją do barwy kobiecej. Mimo drżenia przestraszonego opowieścią serca, ten jeden aspekt wydał jej się rozbawiający, w pewien sposób też uroczy. Postaci zmieniały się zależnie od woli opowiadającego, a ten przywdziewał przeróżne maski, byle tylko jak najlepiej przedstawić toczącą się akcję. A każda jej chwila sprawiała, że Livia wolną dłoń coraz mocniej zaciskała na materiale swej sukienki, zlękniona perspektywą nieszczęśliwego zakończenia czającego się tuż za rogiem.
Niespodziewany ruch wystraszył ją na tyle, że drgnęła widocznie na rozłożonym na ziemi kocu, podobnie jak pozostałe dzieci wydające z siebie głuche sapnięcia zaskoczenia zmieszanego z lękiem. Należało przyznać laury temu wieszczowi: kreował atmosferę niemal po mistrzowsku, władając reakcjami publiki wedle swego uznania.
Oddech na moment zamarzł w płucach młodej pannicy, wraz z ostatnim słowem przed kolejną przerwą pchającą do myśli niepewność. Livia przesunęła się nieco do przodu, pozwoliwszy na to, by kocię wspięło się na jej kolana. Łapki miało nieco brudne, ale to nic, przecież nawet tego nie zauważyła; inaczej sprawa miała się z Poppy, która głośniej nabrała powietrza przez nos, na widok ciemnawych śladów pozostawionych na kremowym materiale. Taka cenna suknia, a taki nieuważny kociak!
- Czy Briu... Brùnaidh przedostał się do medyka, sprowadził go z powrotem do dworku, baśniowy panie? - zapytała z wyraźną nadzieją. Nie chciała bowiem, by bohaterka przedstawionej sytuacji zmarła, to zawsze budziło w niej okrutne przerażenie. Liczyła także, że skrzat okaże się pozytywną postacią. Że nie miał w sercu zła, jak wielu śmiało uważać, przez jego pieczę sprawowaną nad doliną. - Och, proszę, niech on ją uratuje... - dodała po chwili, przejęta.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Kot wyraźnie przez te kilka dni przebywania ze swoim właścicielem nie zdążył nasiąknąć jeszcze jego prawdami o tym, że żadnemu jedzenia się nie odmawia - bo w końcu nie wiadomo, kiedy nadarzy się kolejna okazja do napełnienia brzucha. A czy było coś bardziej zadowalającego i świadczącego o dobrym stanie niż pełny brzuch? Cóż, przynajmniej Thomas nie bardzo mógł wskazać palcem coś innego, co mogłoby działać w ten sposób.
Chociaż w tym momencie bardziej niż na kotku czy jabłkach, skupiał się na opowiedzeniu historii, która powoli zbliżała się ku końcowi - choć nie była ona jedynym z jego repertuaru. Teraz jednak musiał zaspokoić ciekawość nie tylko damy dzielącej się jabłkami ze słuchającymi, ale i innych dzieci, które szeptem również powtórzyły po niej pytanie, a on pozwolił sobie na moment zamilknąć, utrzymując je w niepewności i pozwalać się prosić i dalszą część historii.
- Brùnaidh zna dolinę doskonale! A jedynym niebezpieczeństwem grożącym służbie był on sam. Przeprawa pod osłoną nocy nie stanowiła dla niego wyzwania, jednak stanowił je czas, którego nie miał wiele. Pędził na koniu, przemierzając drogę i dostając się w połowie nocy do niedalekiej wioski, w której mieszkała starsza kobieta - znana uzdrowicielka, która jednak była już zmęczona wiekiem. Początkowo, kiedy Brùnaidh zjawił się na miejscu, starał się nie zdejmować z głowy kaptura, aby nie wystraszyć uzdrowicielki swoim wstrętnym obliczem. Kobieta po namowach, zgodziła się udać wraz z nieznajomym, widząc jego determinację w tym, aby dobra pani dostała pomoc na czas... - urwał znów, uśmiechając się i spokojnie przejeżdżając wzrokiem po tej małej widowni, która z zapartym tchem słuchała i czekała na koniec historii. W czasach wojny miło się słuchało o historiach nieznanych i obcych, takich z innych rejonów świata - szczególnie, jeśli dzieci mogły tylko marzyć o dalekich podróżach.
- Uzdrowicielka przybyła na miejsce na czas, choć była niepewna podczas podróży, zadając pytania o to, dlaczego zwykły służący, za którego uznawała Brùnaidh, zdecydował się na taką niebezpieczną i długą podróż i skąd tak dobrze znał dolinę nocą, czy nie lękał się skrzata strzegącego tych rejonów... A on tylko milczał i zbywał kobietę krótkimi odpowiedziami... - mówił spokojnie, nie chcąc gnać jeszcze do końca opowieści.
- Kobieta robiła się niezwykle podejrzliwa względem zakapturzonego sługi. Mimo, że Brùnaidh nie starał się wchodzić w dłuższe rozmowy z kobietą, ta zauważała jak wiele on wie, jak koń słucha się go i domyślała się, że zwykły stajenny nie mógłby znać tak dobrze Doliny Paproci! A Dolina miała wiele dróg, które były pułapkami zastawionymi przez skrzata... Drogi były kręte, a niektóre drzewa zaklęte, czasem próbując zrzucić z koni nierozważnych jeźdźców podczas ich podróży...
Chociaż w tym momencie bardziej niż na kotku czy jabłkach, skupiał się na opowiedzeniu historii, która powoli zbliżała się ku końcowi - choć nie była ona jedynym z jego repertuaru. Teraz jednak musiał zaspokoić ciekawość nie tylko damy dzielącej się jabłkami ze słuchającymi, ale i innych dzieci, które szeptem również powtórzyły po niej pytanie, a on pozwolił sobie na moment zamilknąć, utrzymując je w niepewności i pozwalać się prosić i dalszą część historii.
- Brùnaidh zna dolinę doskonale! A jedynym niebezpieczeństwem grożącym służbie był on sam. Przeprawa pod osłoną nocy nie stanowiła dla niego wyzwania, jednak stanowił je czas, którego nie miał wiele. Pędził na koniu, przemierzając drogę i dostając się w połowie nocy do niedalekiej wioski, w której mieszkała starsza kobieta - znana uzdrowicielka, która jednak była już zmęczona wiekiem. Początkowo, kiedy Brùnaidh zjawił się na miejscu, starał się nie zdejmować z głowy kaptura, aby nie wystraszyć uzdrowicielki swoim wstrętnym obliczem. Kobieta po namowach, zgodziła się udać wraz z nieznajomym, widząc jego determinację w tym, aby dobra pani dostała pomoc na czas... - urwał znów, uśmiechając się i spokojnie przejeżdżając wzrokiem po tej małej widowni, która z zapartym tchem słuchała i czekała na koniec historii. W czasach wojny miło się słuchało o historiach nieznanych i obcych, takich z innych rejonów świata - szczególnie, jeśli dzieci mogły tylko marzyć o dalekich podróżach.
- Uzdrowicielka przybyła na miejsce na czas, choć była niepewna podczas podróży, zadając pytania o to, dlaczego zwykły służący, za którego uznawała Brùnaidh, zdecydował się na taką niebezpieczną i długą podróż i skąd tak dobrze znał dolinę nocą, czy nie lękał się skrzata strzegącego tych rejonów... A on tylko milczał i zbywał kobietę krótkimi odpowiedziami... - mówił spokojnie, nie chcąc gnać jeszcze do końca opowieści.
- Kobieta robiła się niezwykle podejrzliwa względem zakapturzonego sługi. Mimo, że Brùnaidh nie starał się wchodzić w dłuższe rozmowy z kobietą, ta zauważała jak wiele on wie, jak koń słucha się go i domyślała się, że zwykły stajenny nie mógłby znać tak dobrze Doliny Paproci! A Dolina miała wiele dróg, które były pułapkami zastawionymi przez skrzata... Drogi były kręte, a niektóre drzewa zaklęte, czasem próbując zrzucić z koni nierozważnych jeźdźców podczas ich podróży...
Choć Livia słuchała historii z zapartym tchem, coraz bardziej emocjonalnie zaangażowana młodym serduszkiem w losy skrzata, umierającej pani i mitycznej doliny, czas naglił - o czym prędko przypomniała sobie towarzysząca młódce Poppy. Na córę swego ojca oczekiwał bowiem magizoolog przebywający w miasteczku i badający tutejszą robaczą faunę, której zdawał się hołdować swoją specjalizacją. Insekty chowały się w starych kamieniach, ale nie o to młoda dama pragnęła go spytać - to równoległe ornitologiczne zamiłowanie zachęciło ją do umówienia spotkania.
- Milady - zwróciła się służka do kasztanowłosego dziewczątka, jednak ta jedynie machnęła delikatnie dłonią, sygnalizując bez słowa, że jeszcze nie czas, że opowieści przerywać nie wypadało. Byli tak blisko momentu kulminacyjnego! Czuła to w szybciej bijącym sercu i zaczerwienionych z ekscytacji policzkach. Poppy wydawała się niewzruszona, podobnie jak wskazówki zegara. Odchrząknęła cicho i podeszła bliżej do swojej podopiecznej, pochylając się do ucha czarownicy, by do niepowołanych par nie dotarły niepożądane informacje. Publika i tak wydawała się wciąż i niezmiennie zasłuchana w historii relacjonowanej przez barda. - Na nas już czas, milady, jeśli nie chcesz spóźnić się na spotkanie z panem Thompsonem - podkreśliła. Magizoolog nie słynął ze swej cierpliwej natury, nawet jeśli Livia w swojej naiwności wierzyła, że nie śmiałby wyrządzić córce lorda Remulusa Abbotta afrontu w postaci okazanego niezadowolenia czy - im gorzej - opuszczenia miejsca, w jakim winni byli się zobaczyć.
Służka, niestety, miała rację. Livia przez moment trwała jeszcze w skupieniu, nim westchnęła ciężko, smutno, skinąwszy w zrozumieniu głową. Znikacze były ważniejsze, to oczywiste - i dla nich powoli podniosła się z koca, korzystając z pomocnej dłoni zaoferowanej przez Poppy. Nie będzie jej dane poznać dalszych losów bohaterów. Nie dziś.
- Panie bajarzu - odezwała się łagodnie do mężczyzny, gdy ten uczynił kolejną dramatyczną pauzę. Nie znała jego imienia, nie przedstawił się słuchaczom - albo może po prostu zrobił to wcześniej, nim przyszła do parku. - Niestety nagli mnie czas, a bardzo chciałabym poznać zakończenie tej historii. Czy schorowana pani przeżyje, czy ocali ją skrzat, czy przybędzie na czas? Nie śmiałabym prosić teraz pana o odpowiedzi w pigułce, ale uczyniłby mi pan radość, gdyby resztę baśni... Och, gdyby opowiedział mi pan ją listownie - poprosiła z nadzieją migoczącą w szmaragdowych oczach, dużych i ufnych, ciepło spoglądających na Thomasa. W ramach podzięki skinęła na Poppy, która ponownie sięgnęła do koszyka i podała Livii soczyste jabłko, by arystokratka kolejne mogła umieścić je w kapeluszu na ziemi. Odpowiedź twierdząca zachęciła zachwycony uśmiech do ujawnienia się na różanych ustach. - Proszę więc pisać do Dunster Castle, do lady Livii Abbott. Będę wdzięczna - a i mój młodszy brat chętnie wysłucha pana podań. Dziękuję - dygnęła przed nieznajomym, to samo czyniąc jeszcze przed resztą zgromadzonych i czmychnęła z Ninesprings razem z Poppy.
zt
- Milady - zwróciła się służka do kasztanowłosego dziewczątka, jednak ta jedynie machnęła delikatnie dłonią, sygnalizując bez słowa, że jeszcze nie czas, że opowieści przerywać nie wypadało. Byli tak blisko momentu kulminacyjnego! Czuła to w szybciej bijącym sercu i zaczerwienionych z ekscytacji policzkach. Poppy wydawała się niewzruszona, podobnie jak wskazówki zegara. Odchrząknęła cicho i podeszła bliżej do swojej podopiecznej, pochylając się do ucha czarownicy, by do niepowołanych par nie dotarły niepożądane informacje. Publika i tak wydawała się wciąż i niezmiennie zasłuchana w historii relacjonowanej przez barda. - Na nas już czas, milady, jeśli nie chcesz spóźnić się na spotkanie z panem Thompsonem - podkreśliła. Magizoolog nie słynął ze swej cierpliwej natury, nawet jeśli Livia w swojej naiwności wierzyła, że nie śmiałby wyrządzić córce lorda Remulusa Abbotta afrontu w postaci okazanego niezadowolenia czy - im gorzej - opuszczenia miejsca, w jakim winni byli się zobaczyć.
Służka, niestety, miała rację. Livia przez moment trwała jeszcze w skupieniu, nim westchnęła ciężko, smutno, skinąwszy w zrozumieniu głową. Znikacze były ważniejsze, to oczywiste - i dla nich powoli podniosła się z koca, korzystając z pomocnej dłoni zaoferowanej przez Poppy. Nie będzie jej dane poznać dalszych losów bohaterów. Nie dziś.
- Panie bajarzu - odezwała się łagodnie do mężczyzny, gdy ten uczynił kolejną dramatyczną pauzę. Nie znała jego imienia, nie przedstawił się słuchaczom - albo może po prostu zrobił to wcześniej, nim przyszła do parku. - Niestety nagli mnie czas, a bardzo chciałabym poznać zakończenie tej historii. Czy schorowana pani przeżyje, czy ocali ją skrzat, czy przybędzie na czas? Nie śmiałabym prosić teraz pana o odpowiedzi w pigułce, ale uczyniłby mi pan radość, gdyby resztę baśni... Och, gdyby opowiedział mi pan ją listownie - poprosiła z nadzieją migoczącą w szmaragdowych oczach, dużych i ufnych, ciepło spoglądających na Thomasa. W ramach podzięki skinęła na Poppy, która ponownie sięgnęła do koszyka i podała Livii soczyste jabłko, by arystokratka kolejne mogła umieścić je w kapeluszu na ziemi. Odpowiedź twierdząca zachęciła zachwycony uśmiech do ujawnienia się na różanych ustach. - Proszę więc pisać do Dunster Castle, do lady Livii Abbott. Będę wdzięczna - a i mój młodszy brat chętnie wysłucha pana podań. Dziękuję - dygnęła przed nieznajomym, to samo czyniąc jeszcze przed resztą zgromadzonych i czmychnęła z Ninesprings razem z Poppy.
zt
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zawsze uwielbiał zwracać na siebie uwagę, może dlatego tak bardzo sprawiał kłopoty zarówno dziadkom jak i później profesorom w Hogwarcie? Tutaj przynajmniej nikogo nie krzywdził, może poza niekoniecznie zadowolonymi dorosłymi, którzy nie przepadali za obcymi. Tym bardziej obcymi, którzy jednak wyglądali nieco inaczej. Choć stanowczo geny ojca zapewniły mu lepsze wtapianie się, uroda matki wciąż przebijała przez niego. Nie tak wyraźnie, ale ciemne włosy, ciemniejsza karnacja czy rysy twarzy - nie był tak do końca z Anglii, mimo że się tutaj wychował i jednocześnie nie był tak do końca swój w wyglądzie. Jeśli byli postawieni obok kuzynostwa czy innych członków taboru - było widać między nimi różnice.
A mimo to, czasem udawało mu się w spokoju dorobić z tego co ludzie rzucali. Grosz do grosza, a będzie kokosza - zresztą spędzenie całego dnia na byciu w centrum uwagi nie było czymś na co Thomas miałby narzekać.
Kiedy lady poprosiła o przerwanie bajki, po prostu spojrzał na nią, czekając na jakieś słowa wyjaśnienia. Nie, żeby był zły - cóż, wyraźnie chciała poznać jej dalszą historię. Uśmiechnął się przyjaźnie do Livii, zaraz głęboko i elegancko skłaniając w pasie (a przynajmniej sam uznał taki gest za elegancki, nie będąc pewnym jakie zwyczaje panują wśród szlachty).
- Z przyjemnością opowiem lady resztę tej historii listownie. Dziękujemy za towarzystwo, i za przepyszne jabłka, lady Abbott - powiedział, czekając aż dziewczynka nieco się oddali, aby móc kontynuować innym dzieciom bajkę.
Po tym opowiedział jeszcze jedną historię, jednak powoli już się ściemniało, a to znaczyło, że i jego słuchacze - młodsi i starsi - powoli uciekali schować się przed mrozem. Gdyby było lato, gdyby nie panowała wojna - prawdopodobnie stałby tutaj jeszcze długie godziny, ale nie mógł tego zrobić. Sam też potrzebował odpoczynku. Zebrał swój kaszkiet i jabłka, i pieniądze darowane mu za zabawianie zmieniającego się tłumu, jak i zawołał śpiącego w kaszkiecie Dynię, że czas był się zbierać i znaleźć schronienie. Pokój, łóżko, a może rzeczywiście znów las - na to się jeszcze nie zdecydował, jednocześnie mógł się na ten moment zadowolić wszystkim.
tutaj jest reszta historii wysłana listownie do lady Abbott. Zt.
A mimo to, czasem udawało mu się w spokoju dorobić z tego co ludzie rzucali. Grosz do grosza, a będzie kokosza - zresztą spędzenie całego dnia na byciu w centrum uwagi nie było czymś na co Thomas miałby narzekać.
Kiedy lady poprosiła o przerwanie bajki, po prostu spojrzał na nią, czekając na jakieś słowa wyjaśnienia. Nie, żeby był zły - cóż, wyraźnie chciała poznać jej dalszą historię. Uśmiechnął się przyjaźnie do Livii, zaraz głęboko i elegancko skłaniając w pasie (a przynajmniej sam uznał taki gest za elegancki, nie będąc pewnym jakie zwyczaje panują wśród szlachty).
- Z przyjemnością opowiem lady resztę tej historii listownie. Dziękujemy za towarzystwo, i za przepyszne jabłka, lady Abbott - powiedział, czekając aż dziewczynka nieco się oddali, aby móc kontynuować innym dzieciom bajkę.
Po tym opowiedział jeszcze jedną historię, jednak powoli już się ściemniało, a to znaczyło, że i jego słuchacze - młodsi i starsi - powoli uciekali schować się przed mrozem. Gdyby było lato, gdyby nie panowała wojna - prawdopodobnie stałby tutaj jeszcze długie godziny, ale nie mógł tego zrobić. Sam też potrzebował odpoczynku. Zebrał swój kaszkiet i jabłka, i pieniądze darowane mu za zabawianie zmieniającego się tłumu, jak i zawołał śpiącego w kaszkiecie Dynię, że czas był się zbierać i znaleźć schronienie. Pokój, łóżko, a może rzeczywiście znów las - na to się jeszcze nie zdecydował, jednocześnie mógł się na ten moment zadowolić wszystkim.
tutaj jest reszta historii wysłana listownie do lady Abbott. Zt.
| 3-7 listopada 1957
Kiedy dotarł do niego list od znajomych, traktujący o tym, jak bardzo potrzebna jest im jego pomoc przy sprawie, która czekać nie mogła, Silly nie zastanawiał się szczególnie długo. Zaraz po odesłaniu sowy z listem, rozpoczął pakowanie niewielkiej walizki, z którą opuścił Oazę w zeszłym miesiącu i ruszył ku Yeovil, mieścinie kojarzącej mu się z muzeami i pokaźnego rozmiaru parkiem. Matka Lucy zachorowała, na co akurat poradzić nic nie mógł - żaden był z niego uzdrowiciel, nigdy się do takiego zawodu nie nadawał, miał za to całkiem niezłe predyspozycje do zostania guwernerem i rękę do dzieci, a to okazało się być na wagę złota. Kobieta musiała opuścić Somerset na kilka długich dni, aby zaopiekować się jedną z najbliższych im osób, a Charles łożący na ich utrzymanie nie mógł pozwolić sobie na opuszczenie pracy, aby zająć się domem. W ten sposób Moore został uwiązany na pięć dni z trójką łobuzów wyjątkowo zadowolonych z tego, że w ich otoczeniu pojawiła się nowa i ciekawa osoba. Męczyli go przeokropnie, jakby doszukiwali się granicy, po której Silly pęknie, ale ten okazał się być całkiem twardy. Żaden z tych gagatków nie miał przecież pojęcia, że te dwadzieścia lat temu, kiedy to jeszcze był w ich wieku, sprawiał takie same kłopoty własnym rodzicom (o ile i nie gorsze) i nieszczególnie go te wszystkie drobnostki ruszały. No, może poza Faustynem, środkowym synem, który niedawno odkrył w sobie zdolność do używania magii i buchał ogniem z paszczy niczym smok przy każdym beknięciu. Na widok tychże płomieni Silly miał ochotę się przeżegnać, ale nie od wczoraj parał się sztuką kłamstwa i udawanie przed grupą dzieciaków, że go to wcale nie wzrusza, nie okazało się niemożliwie trudne. Na szczęście, bo jeszcze by dom podpalili w ramach rewanżu za fasolę na dzisiejszy obiad, a z tego spowiadałby się dłużej niż z zachowywania pokerowej twarzy na widok snopu iskier. Wydawało mu się, że go polubili. Nie był pewien czy to dzięki otwartości, wrodzonemu talentowi, czy suszonym morelom, które przywiózł dla nich w ramach niespodzianki, ale z każdym kolejnym dniem ich ciekawość względem jego osoby narastała. Pod wpływem barwnych słów powoli ulegali - oprócz szukania coraz to nowszych pomysłów na zdenerwowanie go, jeszcze chętniej unosili palce do góry, wskazując na wszystko po kolei i zadawali pytania. Co to jest? Do czego to służy? Skąd właściwie bierze się fasola i czy można zniszczyć jej źródło tak, żeby już nikt nigdy nie musiał cierpieć, jedząc ją przez cały tydzień? Dlaczego ten ptak się nie rusza? Silly wpatrywał się po nich w szereg zaciekawionych oczu z równym zaangażowaniem co one i odpowiadał szczerze, chociaż barwnie - jeżeli sytuacja nie wymagała odpowiedzi zwięzłej, to puszczał wodze fantazji (a tej miał aż w nadmiarze) i wymyślał przedziwne, wciągające i pełne zwrotów akcji historie, a przy ich opowiadaniu w pomieszczeniu zapadała kompletna cisza.
Lubili szczególnie perypetie jego starszego brata. Trochę podkoloryzował życiorys Volansa, aby nadać mu nieco pikanterii. Oczywiście kochał go nad życie i szanował jego dokonania w dziedzinie smokologii. Był też z pewnością najlepszym oprowadzaczem po rezerwacie w historii, nikt nie mógł równać się temu jak drętwo o wszystkim opowiadał, ale... no... jaki chłopiec nie chciał nigdy osiodłać smoka i wznieść się na nim w powietrze? W ten sposób wykreował postać jeźdźcy, którego niesamowite historie o poszukiwaniu jaja najrzadszego gada w całej Europie, walkach z licznymi wrogami i romansie z przepiękną cyganką stały się (kompletnie dla niego niespodziewanie) najwyraźniej jego opus magnum. Przebiły nawet Billyego i jego karierę sportową, a wydawać się mogło, że bycie zawodnikiem szkolnej drużyny Quidditcha jest tym, o czym wszyscy chłopcy marzą odkąd przeczytali Historię Hogwartu. (Nie, nie wpadł na to, że normalne dzieci nie czytały Historii Hogwartu przed dostaniem się do Hogwartu. Normalne dzieci nie czytały Historii Hogwartu wcale.) Ta decyzja była pułapką. Z jednej strony cała trójka uwielbiała wręcz wsłuchiwać się w to jak Volans własnymi rękoma kuje miecz z goblińskiej stali i pokonuje nim bestię zagrażającą małej szkockiej wiosce, a z drugiej... tchu mu czasem brakowało, bo to miały być opowieści na dobranoc. Na pewno udało mu się sprawić, że wszyscy mieli sny słodkie jak te morele, ale wcale nie zasypiali tak szybko jak planował, bo kiedy tylko jeden zamknął oczy, drugi szturchał go ręką, żeby brat nie stracił żadnego elementu. Czwartego dnia budzili nie siebie, a jego, bo zasnął wpół słowa, kiedy magiczna tarcza stworzona z siły najprawdziwszej miłości odbiła zaklęcie potężnego czarnoksiężnika Havelocka i chrrr... I oni mieli po tym zasnąć? Nie wiedząc, czy Falbala wydostała się z klatki i czy udało im się wsadzić ametyst do Stawu Duchów na czas i...?! PANIE SILLY?! Ryk ten ściągnął do pokoju ich ojca, który powróciwszy z pracy ledwie pół godziny temu, pałaszował kolację w zaciszu swojego gabinetu i omal nie zadławił się chlebem.
- Zabierz ich kiedyś do Rezerwatu Trójogonów Edalskich i opowiedz mi potem, jaką Volans miał minę - powiedział półszeptem, kiedy zamknęli drzwi od ich sypialni i odeszli kawałek korytarzem.
- Lucy ci ją sfotografuje - odparł Charles, kręcąc przy tym głową z niedowierzaniem. - Chyba nigdy nie widziałem, żeby byli tak przejęci czymkolwiek w życiu. Napisz kiedyś jakąś książkę o ich starym budowlańcu, to może się wreszcie zainteresują tym, co ja robię, kiedy wychodzę z domu.
- O tobie może nie, ale o budowlańcu napisałem, bo mój ojciec nim był. Tylko nie jestem pewien, czy to książka dla dzieci - pokręcił głową - mój brat ma siedemnaście lat i jeszcze jej nie przeczytał.
Parsknięcie skwitował uśmiechem.
- Jutro po południu będziesz już wolny, ale ucieszy nas, jeżeli zostaniesz do wieczora, o ile nie masz planów. Porozmawiamy przy piwie zanim wyjedziesz.
Następny dzień minął mu spokojniej. To był też ostatni dzień, który spędził z nimi wspólnie, bo zgodnie ze wcześniejszym ustaleniem, ósmego listopada Lucy zamieniała się wartą ze swoją siostrą, a Silly... cóż, nie mógł powiedzieć tego wprost, ale miał wyruszyć do Cromer w celu kradzieży kajetu mającego pomóc Zakonowi w przejęciu dostawy żywności. Wytłumaczył nieco pokrętnie, że nie będzie mógł zostać z nimi dłużej i przejść się do muzeum, ale zapowiedział przy tym, że odwiedzi ich jeszcze przed świętami. Byli odrobinę ciekawi tego, co będzie robił, bo nigdy go żadne zobowiązania nie wiązały, ale kiedy zobaczyli jego minę, szybko odpuścili wszelkim naciskom. Poruszyli przy nim na moment temat listów gończych, podobnie jak reszta znajomych i rodziny wyrazili głębokie zaniepokojenie, nie śmieli jednak dopytywać o szczegóły. Po pożegnalnej kolacji przyjął zapłatę z lekkim zmieszaniem, bo trochę mu się tęskniło do czasów, kiedy nie musiał martwić się o pieniądze i grzecznie odmawiał zapłatom za przyjacielskie przysługi. Niestety skończyły się i nic nie zapowiadało ich powrotu.
Moment rozstania był mniej dramatyczny, niż pierwotnie zakładał, że będzie.
- Do zobaczenia, panie Moore.
- Niech pan następnym razem wróci z bratem.
- I Cyganką.
Smoka zabierać ze sobą nie musiał...
Odleciał z Yeovil rozbawiony, omal nie myląc swojej miotły z tą zwykłą, do zamiatania. Pozostawił po sobie kilka podkoloryzowanych historii, parę niedopowiedzeń, dziesiątki uśmiechów, stos wdzięczności i ilustrację. Trójkę walecznych braci, idących ramię w ramię naprzeciw czarnołuskiej bestii. Każdy odziany w innego koloru zbroję (oczywiście wybrali je osobiście, podając mu odpowiednie kredki), dzierżył w dłoni inną broń - od miecza, przez kostur, po łuk. Obrazek ten zawisł nad kominkiem, oprawiony w srebrną ramkę i osłonięty szkłem, żeby się nie zabrudził. Czy powinien opowiedzieć Volansowi o tym, że ma nowych, dzielnych i złaknionych przygód fanów? Oby się tylko nie zdenerwował... A jak coś, no to ups?
| Z tematu
Kiedy dotarł do niego list od znajomych, traktujący o tym, jak bardzo potrzebna jest im jego pomoc przy sprawie, która czekać nie mogła, Silly nie zastanawiał się szczególnie długo. Zaraz po odesłaniu sowy z listem, rozpoczął pakowanie niewielkiej walizki, z którą opuścił Oazę w zeszłym miesiącu i ruszył ku Yeovil, mieścinie kojarzącej mu się z muzeami i pokaźnego rozmiaru parkiem. Matka Lucy zachorowała, na co akurat poradzić nic nie mógł - żaden był z niego uzdrowiciel, nigdy się do takiego zawodu nie nadawał, miał za to całkiem niezłe predyspozycje do zostania guwernerem i rękę do dzieci, a to okazało się być na wagę złota. Kobieta musiała opuścić Somerset na kilka długich dni, aby zaopiekować się jedną z najbliższych im osób, a Charles łożący na ich utrzymanie nie mógł pozwolić sobie na opuszczenie pracy, aby zająć się domem. W ten sposób Moore został uwiązany na pięć dni z trójką łobuzów wyjątkowo zadowolonych z tego, że w ich otoczeniu pojawiła się nowa i ciekawa osoba. Męczyli go przeokropnie, jakby doszukiwali się granicy, po której Silly pęknie, ale ten okazał się być całkiem twardy. Żaden z tych gagatków nie miał przecież pojęcia, że te dwadzieścia lat temu, kiedy to jeszcze był w ich wieku, sprawiał takie same kłopoty własnym rodzicom (o ile i nie gorsze) i nieszczególnie go te wszystkie drobnostki ruszały. No, może poza Faustynem, środkowym synem, który niedawno odkrył w sobie zdolność do używania magii i buchał ogniem z paszczy niczym smok przy każdym beknięciu. Na widok tychże płomieni Silly miał ochotę się przeżegnać, ale nie od wczoraj parał się sztuką kłamstwa i udawanie przed grupą dzieciaków, że go to wcale nie wzrusza, nie okazało się niemożliwie trudne. Na szczęście, bo jeszcze by dom podpalili w ramach rewanżu za fasolę na dzisiejszy obiad, a z tego spowiadałby się dłużej niż z zachowywania pokerowej twarzy na widok snopu iskier. Wydawało mu się, że go polubili. Nie był pewien czy to dzięki otwartości, wrodzonemu talentowi, czy suszonym morelom, które przywiózł dla nich w ramach niespodzianki, ale z każdym kolejnym dniem ich ciekawość względem jego osoby narastała. Pod wpływem barwnych słów powoli ulegali - oprócz szukania coraz to nowszych pomysłów na zdenerwowanie go, jeszcze chętniej unosili palce do góry, wskazując na wszystko po kolei i zadawali pytania. Co to jest? Do czego to służy? Skąd właściwie bierze się fasola i czy można zniszczyć jej źródło tak, żeby już nikt nigdy nie musiał cierpieć, jedząc ją przez cały tydzień? Dlaczego ten ptak się nie rusza? Silly wpatrywał się po nich w szereg zaciekawionych oczu z równym zaangażowaniem co one i odpowiadał szczerze, chociaż barwnie - jeżeli sytuacja nie wymagała odpowiedzi zwięzłej, to puszczał wodze fantazji (a tej miał aż w nadmiarze) i wymyślał przedziwne, wciągające i pełne zwrotów akcji historie, a przy ich opowiadaniu w pomieszczeniu zapadała kompletna cisza.
Lubili szczególnie perypetie jego starszego brata. Trochę podkoloryzował życiorys Volansa, aby nadać mu nieco pikanterii. Oczywiście kochał go nad życie i szanował jego dokonania w dziedzinie smokologii. Był też z pewnością najlepszym oprowadzaczem po rezerwacie w historii, nikt nie mógł równać się temu jak drętwo o wszystkim opowiadał, ale... no... jaki chłopiec nie chciał nigdy osiodłać smoka i wznieść się na nim w powietrze? W ten sposób wykreował postać jeźdźcy, którego niesamowite historie o poszukiwaniu jaja najrzadszego gada w całej Europie, walkach z licznymi wrogami i romansie z przepiękną cyganką stały się (kompletnie dla niego niespodziewanie) najwyraźniej jego opus magnum. Przebiły nawet Billyego i jego karierę sportową, a wydawać się mogło, że bycie zawodnikiem szkolnej drużyny Quidditcha jest tym, o czym wszyscy chłopcy marzą odkąd przeczytali Historię Hogwartu. (Nie, nie wpadł na to, że normalne dzieci nie czytały Historii Hogwartu przed dostaniem się do Hogwartu. Normalne dzieci nie czytały Historii Hogwartu wcale.) Ta decyzja była pułapką. Z jednej strony cała trójka uwielbiała wręcz wsłuchiwać się w to jak Volans własnymi rękoma kuje miecz z goblińskiej stali i pokonuje nim bestię zagrażającą małej szkockiej wiosce, a z drugiej... tchu mu czasem brakowało, bo to miały być opowieści na dobranoc. Na pewno udało mu się sprawić, że wszyscy mieli sny słodkie jak te morele, ale wcale nie zasypiali tak szybko jak planował, bo kiedy tylko jeden zamknął oczy, drugi szturchał go ręką, żeby brat nie stracił żadnego elementu. Czwartego dnia budzili nie siebie, a jego, bo zasnął wpół słowa, kiedy magiczna tarcza stworzona z siły najprawdziwszej miłości odbiła zaklęcie potężnego czarnoksiężnika Havelocka i chrrr... I oni mieli po tym zasnąć? Nie wiedząc, czy Falbala wydostała się z klatki i czy udało im się wsadzić ametyst do Stawu Duchów na czas i...?! PANIE SILLY?! Ryk ten ściągnął do pokoju ich ojca, który powróciwszy z pracy ledwie pół godziny temu, pałaszował kolację w zaciszu swojego gabinetu i omal nie zadławił się chlebem.
- Zabierz ich kiedyś do Rezerwatu Trójogonów Edalskich i opowiedz mi potem, jaką Volans miał minę - powiedział półszeptem, kiedy zamknęli drzwi od ich sypialni i odeszli kawałek korytarzem.
- Lucy ci ją sfotografuje - odparł Charles, kręcąc przy tym głową z niedowierzaniem. - Chyba nigdy nie widziałem, żeby byli tak przejęci czymkolwiek w życiu. Napisz kiedyś jakąś książkę o ich starym budowlańcu, to może się wreszcie zainteresują tym, co ja robię, kiedy wychodzę z domu.
- O tobie może nie, ale o budowlańcu napisałem, bo mój ojciec nim był. Tylko nie jestem pewien, czy to książka dla dzieci - pokręcił głową - mój brat ma siedemnaście lat i jeszcze jej nie przeczytał.
Parsknięcie skwitował uśmiechem.
- Jutro po południu będziesz już wolny, ale ucieszy nas, jeżeli zostaniesz do wieczora, o ile nie masz planów. Porozmawiamy przy piwie zanim wyjedziesz.
Następny dzień minął mu spokojniej. To był też ostatni dzień, który spędził z nimi wspólnie, bo zgodnie ze wcześniejszym ustaleniem, ósmego listopada Lucy zamieniała się wartą ze swoją siostrą, a Silly... cóż, nie mógł powiedzieć tego wprost, ale miał wyruszyć do Cromer w celu kradzieży kajetu mającego pomóc Zakonowi w przejęciu dostawy żywności. Wytłumaczył nieco pokrętnie, że nie będzie mógł zostać z nimi dłużej i przejść się do muzeum, ale zapowiedział przy tym, że odwiedzi ich jeszcze przed świętami. Byli odrobinę ciekawi tego, co będzie robił, bo nigdy go żadne zobowiązania nie wiązały, ale kiedy zobaczyli jego minę, szybko odpuścili wszelkim naciskom. Poruszyli przy nim na moment temat listów gończych, podobnie jak reszta znajomych i rodziny wyrazili głębokie zaniepokojenie, nie śmieli jednak dopytywać o szczegóły. Po pożegnalnej kolacji przyjął zapłatę z lekkim zmieszaniem, bo trochę mu się tęskniło do czasów, kiedy nie musiał martwić się o pieniądze i grzecznie odmawiał zapłatom za przyjacielskie przysługi. Niestety skończyły się i nic nie zapowiadało ich powrotu.
Moment rozstania był mniej dramatyczny, niż pierwotnie zakładał, że będzie.
- Do zobaczenia, panie Moore.
- Niech pan następnym razem wróci z bratem.
- I Cyganką.
Smoka zabierać ze sobą nie musiał...
Odleciał z Yeovil rozbawiony, omal nie myląc swojej miotły z tą zwykłą, do zamiatania. Pozostawił po sobie kilka podkoloryzowanych historii, parę niedopowiedzeń, dziesiątki uśmiechów, stos wdzięczności i ilustrację. Trójkę walecznych braci, idących ramię w ramię naprzeciw czarnołuskiej bestii. Każdy odziany w innego koloru zbroję (oczywiście wybrali je osobiście, podając mu odpowiednie kredki), dzierżył w dłoni inną broń - od miecza, przez kostur, po łuk. Obrazek ten zawisł nad kominkiem, oprawiony w srebrną ramkę i osłonięty szkłem, żeby się nie zabrudził. Czy powinien opowiedzieć Volansowi o tym, że ma nowych, dzielnych i złaknionych przygód fanów? Oby się tylko nie zdenerwował... A jak coś, no to ups?
| Z tematu
no beauty shines brighter
than a good heart
than a good heart
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
przybywamy stąd
Chciała zapytać od kiedy Castora zaczęły ekscytować pluskwy, ale ze względu na wagę powierzonego im zadania po prostu przytaknęła dyplomatycznie. Zresztą miał rację: ojciec był genialnym wynalazcą, mechanika kryjąca się za tymi małymi nieożywionymi stworzonkami okazywała się fantastyczna, a całe przedsięwzięcie związane z Ptasim Radiem sprawiało, że cieplej robiło się na sercu. Mimo srogiej zimy i niekoniecznie wygranej pozycji Zakon kwitł - a wraz z nim idee jego członków rozszerzające wpływy podziemnej organizacji oraz niosące pomoc tym, którzy najbardziej jej potrzebowali. Dlatego też Trixie rozumiała, że dzisiejszy dzień nie był tym, w jakim mogła oddać się beztroskiej zabawie. Przecież numerolog był z niej dumny. I powinien być dalej.
Gdy dotarli do wiejskiej świetlicy w Farleigh, czarownica pozwoliła działać Castorowi. W pewien sposób na tym przykładzie sprawdzała, czy zapamiętał wszystkie informacje, które przekazała mu przed ruszeniem w drogę, skrupulatnie przysłuchując się wyjaśnieniom i oceniając w poszukiwaniu potencjalnego błędu, jak przykładna młodsza siostra chętna donieść na niego rodzicom w przypadku nieodrobienia pracy domowej. Tyle że - nie dał jej do tego pretekstu. Z uśmiechem patrzyła na to jak pieczołowicie instruował starszą kobietę na temat radia.
- Dobra robota, Cas - pochwaliła go potem z uśmiechem, tak jak on pochwalił i ją, doceniwszy staranie. Widać było, że przykładał się do ich misji z całym sercem na dłoni, zachwycony nie tylko możliwością wdrożenia miejscowości w nową zakonną erę, co i samymi pluskwami; pewnie gdyby tylko mógł, zdecydowałby się je zatrzymać w jakimś terrarium, nieistotne, że wcale nie były żywe. - Ale z twoją mamą... naprawdę nie jest nic lepiej? - zapytała ostrożnie, łagodnie, jeszcze zanim teleportowali się na granice Yeovil, gdzie znalazł się ich kolejny przystanek. Miasteczko było znacznie większe niż Farleigh Hungerford, dlatego, przemierzywszy oprószone śniegiem ulice, Trixie zastanowiła się w ciszy gdzie dokładnie powinni się udać. - Tutaj na pewno będzie ratusz - zgodziła się z jego wcześniejszymi słowami, rozglądając się dookoła. Życie tętniło tu jakby w zorganizowanych grupkach, jednych mniejszych, innych większych, ale współistniejących jak komórki spójnego organizmu. Z ciekawością śledziła ich kierunki, spoglądała do jakich miejsc udawali się najchętniej, aż wreszcie zatrzymała się na środku ulicy, ciągnąc Sprouta za rękaw. Przewodziła - znowu, bo tak ją nauczono i na to jej pozwalał, zarówno gdy byli dziećmi z rozsmarowanymi pomidorami na policzkach, jak i teraz. - Rozdzielmy się tym razem, będzie szybciej. Tobie zostawiam ratusz, a sama pójdę do przychodni, którą minęliśmy. Potem spotkajmy się tutaj, w tym miejscu. Poradzisz sobie, prawda? - poklepała go lekko po ramieniu i zanim zdążył odpowiedzieć - już jej nie było.
Pomysł z udaniem się do jedynego punktu gdzie można było zasięgnąć pomocy medycznej wydawał jej się trafiony w dziesiątkę. W razie potrzeby pracownicy wiedzieliby gdzie zwrócić się z prośbą o wsparcie, a audycje doświadczonych uzdrowicieli szerzyłyby wiedzę potrzebną w jeszcze trafniejszej praktyce. Bez zawahania wkroczyła więc do środka, przystanąwszy przy stanowisku starszej pani recepcjonistki ubranej w biały fartuch.
- Dzień dobry, nazywam się Trixie Beckett. Czy posiadają państwo odbiornik radiowy? - zapytała w pokrewnym tonie co w karczmie chwilę wcześniej.
- Ano mamy, trochę zakurzony, bo słuchać ostatnio nie ma czego, ale jest - potwierdziła kobiecina o bujnych szarych lokach i wskazała nieco pomarszczoną dłonią na kredens za swoimi plecami, gdzie spoczywało urządzenie. - Czemu panna pyta?
- Właściwie to - nachyliła się niemal konspiracyjnie w kierunku kobiety. - Przychodzę do państwa na polecenie Zakonu Feniksa. Zostało otworzone Ptasie Radio dla sympatyków normalnego świata, nie tego, co z Wyspani robi Ministerstwo. To zakodowana stacja, która zapewniłaby wam dostęp do audycji informacyjnych, ostrzeżeń, audycji instruktażowych i dobrej muzyki raczej też. Mam przy sobie urządzenie do zamontowania w odbiornikach, jeśli są państwo zainteresowani - wyjaśniła uprzejmie, z uśmiechem, wyraźnie zainspirowana zadaniem, z którym przybyła w progi lecznicy. Nie musiała nawet czekać długo na reakcję kobiety, która podniosła się ze skrzypiącego krzesła i szybciutko chwyciła radio, niemal podsuwając je Trixie pod nos.
- My tu wszyscy za Zakonem! Nawet mugole. Bardzo proszę - przytaknęła gorliwie, jak się okazało, sama będąca czarownicą. Beckett nie musiała zatem próżnować. Jej także wyjaśniła w jaki sposób montować pluskwę w środku, jak dostać się do częstotliwości 101,1, jak wpisać hasło i zakończyć słuchanie, a także zaznaczyła, by nigdy, pod żadnym pozorem nie ujawniać kodu do stacji niepowołanym osobom. Nieważne co by się działo.
- Audycje rozpoczną się piętnastego lutego, proszę nas słuchać - skłoniła głowę recepcjonistce i po kolejnych podziękowaniach wyszła z przybytku, zachwycona tym, jaką wspaniałą inicjatywą wykazał się jej ojciec. Przecież to naprawdę było genialne. Ale zanim wróciła do Castora... Trixie zahaczyła też o kawiarnię, w której powtórzyła właściwie cały proceder, rozdając kolejną pluskwę, dopiero wtedy kierując kroki na plac, gdzie mieli spotkać się ze Sproutem ponownie.
- Udało ci się? - zagaiła do niego z wyraźną ekscytacją. - Nie czekałeś zbyt długo? Weszłam jeszcze w jedno miejsce, mimo pory było tam sporo ludzi. Wygląda na to, że w Somerset naprawdę nie ma zdrajców... To pokrzepiające - westchnęła, napełniona ulgą. Nikt nie reagował na Radio negatywnie czy podejrzliwie, wręcz przeciwnie: ludność była wdzięczna Zakonowi za kolejny przejaw jego obecności na ziemiach Sojuszu.
Chciała zapytać od kiedy Castora zaczęły ekscytować pluskwy, ale ze względu na wagę powierzonego im zadania po prostu przytaknęła dyplomatycznie. Zresztą miał rację: ojciec był genialnym wynalazcą, mechanika kryjąca się za tymi małymi nieożywionymi stworzonkami okazywała się fantastyczna, a całe przedsięwzięcie związane z Ptasim Radiem sprawiało, że cieplej robiło się na sercu. Mimo srogiej zimy i niekoniecznie wygranej pozycji Zakon kwitł - a wraz z nim idee jego członków rozszerzające wpływy podziemnej organizacji oraz niosące pomoc tym, którzy najbardziej jej potrzebowali. Dlatego też Trixie rozumiała, że dzisiejszy dzień nie był tym, w jakim mogła oddać się beztroskiej zabawie. Przecież numerolog był z niej dumny. I powinien być dalej.
Gdy dotarli do wiejskiej świetlicy w Farleigh, czarownica pozwoliła działać Castorowi. W pewien sposób na tym przykładzie sprawdzała, czy zapamiętał wszystkie informacje, które przekazała mu przed ruszeniem w drogę, skrupulatnie przysłuchując się wyjaśnieniom i oceniając w poszukiwaniu potencjalnego błędu, jak przykładna młodsza siostra chętna donieść na niego rodzicom w przypadku nieodrobienia pracy domowej. Tyle że - nie dał jej do tego pretekstu. Z uśmiechem patrzyła na to jak pieczołowicie instruował starszą kobietę na temat radia.
- Dobra robota, Cas - pochwaliła go potem z uśmiechem, tak jak on pochwalił i ją, doceniwszy staranie. Widać było, że przykładał się do ich misji z całym sercem na dłoni, zachwycony nie tylko możliwością wdrożenia miejscowości w nową zakonną erę, co i samymi pluskwami; pewnie gdyby tylko mógł, zdecydowałby się je zatrzymać w jakimś terrarium, nieistotne, że wcale nie były żywe. - Ale z twoją mamą... naprawdę nie jest nic lepiej? - zapytała ostrożnie, łagodnie, jeszcze zanim teleportowali się na granice Yeovil, gdzie znalazł się ich kolejny przystanek. Miasteczko było znacznie większe niż Farleigh Hungerford, dlatego, przemierzywszy oprószone śniegiem ulice, Trixie zastanowiła się w ciszy gdzie dokładnie powinni się udać. - Tutaj na pewno będzie ratusz - zgodziła się z jego wcześniejszymi słowami, rozglądając się dookoła. Życie tętniło tu jakby w zorganizowanych grupkach, jednych mniejszych, innych większych, ale współistniejących jak komórki spójnego organizmu. Z ciekawością śledziła ich kierunki, spoglądała do jakich miejsc udawali się najchętniej, aż wreszcie zatrzymała się na środku ulicy, ciągnąc Sprouta za rękaw. Przewodziła - znowu, bo tak ją nauczono i na to jej pozwalał, zarówno gdy byli dziećmi z rozsmarowanymi pomidorami na policzkach, jak i teraz. - Rozdzielmy się tym razem, będzie szybciej. Tobie zostawiam ratusz, a sama pójdę do przychodni, którą minęliśmy. Potem spotkajmy się tutaj, w tym miejscu. Poradzisz sobie, prawda? - poklepała go lekko po ramieniu i zanim zdążył odpowiedzieć - już jej nie było.
Pomysł z udaniem się do jedynego punktu gdzie można było zasięgnąć pomocy medycznej wydawał jej się trafiony w dziesiątkę. W razie potrzeby pracownicy wiedzieliby gdzie zwrócić się z prośbą o wsparcie, a audycje doświadczonych uzdrowicieli szerzyłyby wiedzę potrzebną w jeszcze trafniejszej praktyce. Bez zawahania wkroczyła więc do środka, przystanąwszy przy stanowisku starszej pani recepcjonistki ubranej w biały fartuch.
- Dzień dobry, nazywam się Trixie Beckett. Czy posiadają państwo odbiornik radiowy? - zapytała w pokrewnym tonie co w karczmie chwilę wcześniej.
- Ano mamy, trochę zakurzony, bo słuchać ostatnio nie ma czego, ale jest - potwierdziła kobiecina o bujnych szarych lokach i wskazała nieco pomarszczoną dłonią na kredens za swoimi plecami, gdzie spoczywało urządzenie. - Czemu panna pyta?
- Właściwie to - nachyliła się niemal konspiracyjnie w kierunku kobiety. - Przychodzę do państwa na polecenie Zakonu Feniksa. Zostało otworzone Ptasie Radio dla sympatyków normalnego świata, nie tego, co z Wyspani robi Ministerstwo. To zakodowana stacja, która zapewniłaby wam dostęp do audycji informacyjnych, ostrzeżeń, audycji instruktażowych i dobrej muzyki raczej też. Mam przy sobie urządzenie do zamontowania w odbiornikach, jeśli są państwo zainteresowani - wyjaśniła uprzejmie, z uśmiechem, wyraźnie zainspirowana zadaniem, z którym przybyła w progi lecznicy. Nie musiała nawet czekać długo na reakcję kobiety, która podniosła się ze skrzypiącego krzesła i szybciutko chwyciła radio, niemal podsuwając je Trixie pod nos.
- My tu wszyscy za Zakonem! Nawet mugole. Bardzo proszę - przytaknęła gorliwie, jak się okazało, sama będąca czarownicą. Beckett nie musiała zatem próżnować. Jej także wyjaśniła w jaki sposób montować pluskwę w środku, jak dostać się do częstotliwości 101,1, jak wpisać hasło i zakończyć słuchanie, a także zaznaczyła, by nigdy, pod żadnym pozorem nie ujawniać kodu do stacji niepowołanym osobom. Nieważne co by się działo.
- Audycje rozpoczną się piętnastego lutego, proszę nas słuchać - skłoniła głowę recepcjonistce i po kolejnych podziękowaniach wyszła z przybytku, zachwycona tym, jaką wspaniałą inicjatywą wykazał się jej ojciec. Przecież to naprawdę było genialne. Ale zanim wróciła do Castora... Trixie zahaczyła też o kawiarnię, w której powtórzyła właściwie cały proceder, rozdając kolejną pluskwę, dopiero wtedy kierując kroki na plac, gdzie mieli spotkać się ze Sproutem ponownie.
- Udało ci się? - zagaiła do niego z wyraźną ekscytacją. - Nie czekałeś zbyt długo? Weszłam jeszcze w jedno miejsce, mimo pory było tam sporo ludzi. Wygląda na to, że w Somerset naprawdę nie ma zdrajców... To pokrzepiające - westchnęła, napełniona ulgą. Nikt nie reagował na Radio negatywnie czy podejrzliwie, wręcz przeciwnie: ludność była wdzięczna Zakonowi za kolejny przejaw jego obecności na ziemiach Sojuszu.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jedną z głównych cech Sprouta była jego niepohamowana ciekawość w poznawaniu świata. Traktował go zresztą podobnie do księgi — odłożona na dalszy plan mogła sobie leżeń, pokrywać się coraz to grubszą warstwą kurzu, ukrywając przed właścicielem swe sekrety. Castor jednak uwielbiał czuć w dłoniach jej ciężar, sunąć palcami po wyrobionym grzbiecie i wzorkiem przesuwać po żółkniejących kartkach. Był głodny wiedzy, jakiejkolwiek wiedzy, a wśród tęgich umysłów przepełnionych weną twórczą czuł, że prawdziwie żyje. Pluskwy były pomysłem bardzo dalekim od jego standardowych zainteresowań, dalekie też od wychowania, które z racji krwi oraz tradycji tej odnogi rodziny były nastawione na kulturę czarodziejską.
— Tak myślisz? — spytał niepewnie, choć w kącikach ust wciąż tańczył uśmiech, niezdecydowany, czy zamierza się pokazać. Trixie uwielbiała go przecież ciągnąć za nos, delikatnie trącać wrażliwe strony duszy przyjaciela, prawie brata, drażnić się z nim i przyglądać wyjątkowo ekspresyjnym reakcjom. A Castor za każdym razem, tak samo dobrodusznie dopytywał, czy na pewno miała na myśli pochwałę, bo jej zdanie zawsze było jego sercu niezwykle bliskie. Spuścił jedynie wzrok, przesuwając go po płaszczu czarownicy, gdy wrócili do tematu jego matki. — Nie mówiłem tego jeszcze nikomu, Trix ale... — głos uwiądł mu w gardle, a grdyka z trudem poruszyła się, gdy próbował przełknąć ślinę. Głos zniżył do zaufanego szeptu, a wzrokiem uciekł gdzieś dalej, na horyzont. — To chyba czas pożegnań, wiesz? Trochę się oszukujemy, że wcale tak nie jest, ale...
Krótkie pociągnięcie zaczerwienionym nosem to przecież tylko efekt skakania pomiędzy temperaturami, czyż nie? Blondyn zmusił się do krótkiego uśmiechu, gdy przystanął naprzeciw panny Beckett, by poprawić jej ułożenie szalika.
— Ale nie przejmuj się tym, nie teraz. Mamy zadanie do zrobienia, pamiętasz? — puścił jej oczko, wkładając chyba całą swą energię w utrzymaniu całkiem wesołej mimiki. To, że jego oczy opowiadały zgoła inną historię, tę naznaczoną błękitnymi nutami smutku, było kwestią skrajnie drugorzędną. Nie chciał zrzucać na barki Trixie własnych problemów. Sama myśl, że mógłby nawet przez krótką chwilę stanowić przyczynek do jej smutku była dla niego nie do zaakceptowania. Kiedyś, dawno temu, w przeszłym życiu i z pewnością przed wojną, obiecał sobie, że zrobi wszystko, by z jej buzi nie znikał ten szalbierczy uśmieszek. Chciał dotrzymać słowa.
Nawet jeżeli to ona przewodziła, ciągnąc go za ramię przez piękne miasteczko, które chyba na zawsze kojarzyć mu się będzie z czarną herbatą, którą zakupił tutaj na początku listopada.
— Jasne, że da... — faktycznie, nim zdążył odpowiedzieć, Trixie już nie było. Westchnął więc, bo cóż innego mógłby zrobić, poza skierowaniem swych kroków w stronę ratusza. Budynek wyróżniał się na tle innych, przede wszystkim górującą nad miasteczkiem wieżą zegarową. Właśnie na niej skupił swój wzrok Sprout, zadzierając głowę do góry, nim przy odpowiedniej pomocy barku pchnął ciężkie drzwi wejściowe.
— Dzień dobry — rzucił od progu, spojrzenie koncentrując na siedzącym za kontuarem, około trzydziestoletnim recepcjoniście. — Mógłbym zająć chwilkę? — spytał z uprzejmym uśmiechem, a gdy recepcjonista mu przytaknął, podszedł bliżej kontuaru. Ostatecznie ułożył na nich swe łokcie, notując w myślach, że było to zachowanie nieco niegrzeczne i nieprzystające do powagi urzędu, ale z relatywnie młodym człowiekiem chciał porozmawiać w atmosferze zaufania.
— Nazywam się Castor Sprout i przychodzę tutaj z ramienia Zakonu Feniksa. To może być dziwne pytanie, ale ile jest tutaj... odbiorników radiowych? — łapał się czasami na używaniu nazw, które dla bardziej zaznajomionych z mugoloznastwem wydawały się niemal archaiczne, lecz na całe szczęście recepcjonista zamiast zmieszać się tym faktem, uśmiechnął się pod ciemnym wąsem i przybrał podobną pozę.
— Ma pan na myśli radia? W samym ratuszu będzie ich z pięć. Tylko od kiedy Zakon Feniksa zaczął interesować się muzyką? — słuszne było to pytanie, zadane szeptem, na które Castor zareagował prędko uśmiechem i sięgnięciem, tym razem do torby. Zatrzymał w niej prawą rękę, nie wydostając jeszcze pluskw na zewnątrz, bo wychylił się nieco nad kontuar. Wydawało mu się, że kątem oka wyłapał wystającą antenę małego radyjka, którym recepcjonista umilał sobie wyjątkowo senne dyżury.
I nie pomylił się.
— Poda mi pan tamte? To coś panu pokażę — pracownik ratusza z wypisaną na twarzy ciekawością odsunął się od blatu, na którym złożył swoje ręce, żeby w ich miejscu postawić niewielkie urządzenie. — Otworzy pan górną pokrywę? — gdy tylko tak się stało, wyciągnął dłoń z torby, a w ostrożnym chwycie palców znajdowała się jedna z pluskiew od wujka. Bez wahania podał ją mężczyźnie, który przyjrzał się jej zaciekawiony. — Proszę to wsadzić, znajdzie swoje miejsce.
— A cóż to takiego? Nie popsuje mi radia? — zaniepokojony mężczyzna spojrzał kontrolnie na Castora, który zanotował w myślach, że był to człowiek zadający naprawdę trafne pytania. W odpowiedzi pokręcił przecząco głową.
— Wręcz przeciwnie. Od trzydziestego pierwszego stycznia dzięki temu cudeńku, które przed chwilą wsadził pan do środka, dołączy pan do grona słuchaczy Ptasiego Radia. Tylko niech się pan skupi, bo to bardzo ważne. Audycje odbywać się będą na częstotliwości 101,1. Jeżeli wyjmie pan urządzenie ze środka, może pan to zrobić ręcznie albo przy pomocy accio, po ustawieniu na 101,1 będzie grał tylko szum. Ale, ale! Jeżeli za pomocą gałki ustawiacza wpisze pan kod — mówiący do tej pory szeptem Castor zniżył głos raz jeszcze, utrzymując atmosferę konspiracji przez wyjątkowo intensywny jak na niego kontakt wzrokowy. — 10, 07, 19, 55. To dzięki temu kodowi można słuchać audycji właściwej. Tylko proszę po ustawieniu kodu przesunąć gałkę jeszcze raz na 101,1. I na wszystkie galeony świata, cokolwiek złego by się nie stało, kod musi pozostać tajemnicą.
Wymowne uniesienie brwi pojawiło się w miejscu umownego rozumiemy się?, zaś wąsy recepcjonisty wygięły się pod wpływem szerokiego uśmiechu.
— Panie Sprout, z nieba mi pan spada! A ja się durny bałem, że mi pan radio popsuje, a tu wreszcie będzie czego słuchać! To teraz ja się odwdzięczę. Pozostałe radia są w sali obrad, w archiwum gminy, u burmistrza i w pokoju socjalnym. Ja zaraz pana zaprowadzę, weźmiemy wszystkich ciekawskich i pan im to wszystko opowie, dobrze? — odrzucenie tak hojnej oferty byłoby niewyobrażalnym głupstwem! Sprout z radością zgodził się na oprowadzenie po ratuszu, a w każdym kolejnym pomieszczeniu opowiadał zgromadzonym o tym, cóż takiego Zakon Feniksa sprezentował swym zaufanym ludziom. Czasami pokazywał sposób instalacji pluskwy, czasami pozwalał pracownikom robić to samodzielnie, tylko przy asyście słownej. Za każdym razem skupiał się na tłumaczeniu zasady działania sprzętu, ze szczególnym uwzględnieniem kodu, odpowiedniej częstotliwości, a także daty pierwszej audycji radiowej. Poszło mu chyba całkiem dobrze, bo gdy wychodził z gabinetu burmistrza, ten uścisnął mu rękę, w dodatku dość mocno, dziękując za powierzony sekret i zapewniając, że mieszkańcy Yeovil — tak magiczni jak i niemagiczni — wspierają idee przyświecające Zakonowi Feniksa z niemalejącą siłą. Miło było usłyszeć takie słowa w kolejnym miejscu ich małej ojczyzny.
Nic więc dziwnego, że gdy znów pojawił się na dworze, policzki miał czerwone z ekscytacji. Ni stąd, ni zowąd pojawiła się także Trixie, również nosząca na twarzy oznaki zadowolenia.
— Pięć odbiorników w ratuszu i tylu miłych urzędników. Nawet burmistrz mi rękę uścisnął, wiesz? — no dobrze, trochę się przechwalał, ale chyba miał powód, czyż nie? Słysząc kolejne słowa przyjaciółki, nie mógł powstrzymać się przed wyciągnięciem palca wskazującego prawej dłoni i stuknięciem jej w czubek nosa, zupełnie tak samo, jak robił to lata temu, gdy umorusani pomidorami Steviego siali postrach wśród... właściwie wszystkiego. — Może handel to twoja droga? Radzisz sobie świetnie z tłumaczeniem działania pluskiew... — zażartował krótko, wpychając sobie później ręce do kieszeni. Skoro rozpoczęli od wioski, przeszli do miasteczka, teraz był chyba czas na miasto z prawdziwego zdarzenia!
— W Bath będziemy mieli jeszcze więcej miejsc do zahaczenia. Nie traćmy czasu.
| Castor i Trixie z/t, tym razem skaczemy do Bath[bylobrzydkobedzieladnie]
— Tak myślisz? — spytał niepewnie, choć w kącikach ust wciąż tańczył uśmiech, niezdecydowany, czy zamierza się pokazać. Trixie uwielbiała go przecież ciągnąć za nos, delikatnie trącać wrażliwe strony duszy przyjaciela, prawie brata, drażnić się z nim i przyglądać wyjątkowo ekspresyjnym reakcjom. A Castor za każdym razem, tak samo dobrodusznie dopytywał, czy na pewno miała na myśli pochwałę, bo jej zdanie zawsze było jego sercu niezwykle bliskie. Spuścił jedynie wzrok, przesuwając go po płaszczu czarownicy, gdy wrócili do tematu jego matki. — Nie mówiłem tego jeszcze nikomu, Trix ale... — głos uwiądł mu w gardle, a grdyka z trudem poruszyła się, gdy próbował przełknąć ślinę. Głos zniżył do zaufanego szeptu, a wzrokiem uciekł gdzieś dalej, na horyzont. — To chyba czas pożegnań, wiesz? Trochę się oszukujemy, że wcale tak nie jest, ale...
Krótkie pociągnięcie zaczerwienionym nosem to przecież tylko efekt skakania pomiędzy temperaturami, czyż nie? Blondyn zmusił się do krótkiego uśmiechu, gdy przystanął naprzeciw panny Beckett, by poprawić jej ułożenie szalika.
— Ale nie przejmuj się tym, nie teraz. Mamy zadanie do zrobienia, pamiętasz? — puścił jej oczko, wkładając chyba całą swą energię w utrzymaniu całkiem wesołej mimiki. To, że jego oczy opowiadały zgoła inną historię, tę naznaczoną błękitnymi nutami smutku, było kwestią skrajnie drugorzędną. Nie chciał zrzucać na barki Trixie własnych problemów. Sama myśl, że mógłby nawet przez krótką chwilę stanowić przyczynek do jej smutku była dla niego nie do zaakceptowania. Kiedyś, dawno temu, w przeszłym życiu i z pewnością przed wojną, obiecał sobie, że zrobi wszystko, by z jej buzi nie znikał ten szalbierczy uśmieszek. Chciał dotrzymać słowa.
Nawet jeżeli to ona przewodziła, ciągnąc go za ramię przez piękne miasteczko, które chyba na zawsze kojarzyć mu się będzie z czarną herbatą, którą zakupił tutaj na początku listopada.
— Jasne, że da... — faktycznie, nim zdążył odpowiedzieć, Trixie już nie było. Westchnął więc, bo cóż innego mógłby zrobić, poza skierowaniem swych kroków w stronę ratusza. Budynek wyróżniał się na tle innych, przede wszystkim górującą nad miasteczkiem wieżą zegarową. Właśnie na niej skupił swój wzrok Sprout, zadzierając głowę do góry, nim przy odpowiedniej pomocy barku pchnął ciężkie drzwi wejściowe.
— Dzień dobry — rzucił od progu, spojrzenie koncentrując na siedzącym za kontuarem, około trzydziestoletnim recepcjoniście. — Mógłbym zająć chwilkę? — spytał z uprzejmym uśmiechem, a gdy recepcjonista mu przytaknął, podszedł bliżej kontuaru. Ostatecznie ułożył na nich swe łokcie, notując w myślach, że było to zachowanie nieco niegrzeczne i nieprzystające do powagi urzędu, ale z relatywnie młodym człowiekiem chciał porozmawiać w atmosferze zaufania.
— Nazywam się Castor Sprout i przychodzę tutaj z ramienia Zakonu Feniksa. To może być dziwne pytanie, ale ile jest tutaj... odbiorników radiowych? — łapał się czasami na używaniu nazw, które dla bardziej zaznajomionych z mugoloznastwem wydawały się niemal archaiczne, lecz na całe szczęście recepcjonista zamiast zmieszać się tym faktem, uśmiechnął się pod ciemnym wąsem i przybrał podobną pozę.
— Ma pan na myśli radia? W samym ratuszu będzie ich z pięć. Tylko od kiedy Zakon Feniksa zaczął interesować się muzyką? — słuszne było to pytanie, zadane szeptem, na które Castor zareagował prędko uśmiechem i sięgnięciem, tym razem do torby. Zatrzymał w niej prawą rękę, nie wydostając jeszcze pluskw na zewnątrz, bo wychylił się nieco nad kontuar. Wydawało mu się, że kątem oka wyłapał wystającą antenę małego radyjka, którym recepcjonista umilał sobie wyjątkowo senne dyżury.
I nie pomylił się.
— Poda mi pan tamte? To coś panu pokażę — pracownik ratusza z wypisaną na twarzy ciekawością odsunął się od blatu, na którym złożył swoje ręce, żeby w ich miejscu postawić niewielkie urządzenie. — Otworzy pan górną pokrywę? — gdy tylko tak się stało, wyciągnął dłoń z torby, a w ostrożnym chwycie palców znajdowała się jedna z pluskiew od wujka. Bez wahania podał ją mężczyźnie, który przyjrzał się jej zaciekawiony. — Proszę to wsadzić, znajdzie swoje miejsce.
— A cóż to takiego? Nie popsuje mi radia? — zaniepokojony mężczyzna spojrzał kontrolnie na Castora, który zanotował w myślach, że był to człowiek zadający naprawdę trafne pytania. W odpowiedzi pokręcił przecząco głową.
— Wręcz przeciwnie. Od trzydziestego pierwszego stycznia dzięki temu cudeńku, które przed chwilą wsadził pan do środka, dołączy pan do grona słuchaczy Ptasiego Radia. Tylko niech się pan skupi, bo to bardzo ważne. Audycje odbywać się będą na częstotliwości 101,1. Jeżeli wyjmie pan urządzenie ze środka, może pan to zrobić ręcznie albo przy pomocy accio, po ustawieniu na 101,1 będzie grał tylko szum. Ale, ale! Jeżeli za pomocą gałki ustawiacza wpisze pan kod — mówiący do tej pory szeptem Castor zniżył głos raz jeszcze, utrzymując atmosferę konspiracji przez wyjątkowo intensywny jak na niego kontakt wzrokowy. — 10, 07, 19, 55. To dzięki temu kodowi można słuchać audycji właściwej. Tylko proszę po ustawieniu kodu przesunąć gałkę jeszcze raz na 101,1. I na wszystkie galeony świata, cokolwiek złego by się nie stało, kod musi pozostać tajemnicą.
Wymowne uniesienie brwi pojawiło się w miejscu umownego rozumiemy się?, zaś wąsy recepcjonisty wygięły się pod wpływem szerokiego uśmiechu.
— Panie Sprout, z nieba mi pan spada! A ja się durny bałem, że mi pan radio popsuje, a tu wreszcie będzie czego słuchać! To teraz ja się odwdzięczę. Pozostałe radia są w sali obrad, w archiwum gminy, u burmistrza i w pokoju socjalnym. Ja zaraz pana zaprowadzę, weźmiemy wszystkich ciekawskich i pan im to wszystko opowie, dobrze? — odrzucenie tak hojnej oferty byłoby niewyobrażalnym głupstwem! Sprout z radością zgodził się na oprowadzenie po ratuszu, a w każdym kolejnym pomieszczeniu opowiadał zgromadzonym o tym, cóż takiego Zakon Feniksa sprezentował swym zaufanym ludziom. Czasami pokazywał sposób instalacji pluskwy, czasami pozwalał pracownikom robić to samodzielnie, tylko przy asyście słownej. Za każdym razem skupiał się na tłumaczeniu zasady działania sprzętu, ze szczególnym uwzględnieniem kodu, odpowiedniej częstotliwości, a także daty pierwszej audycji radiowej. Poszło mu chyba całkiem dobrze, bo gdy wychodził z gabinetu burmistrza, ten uścisnął mu rękę, w dodatku dość mocno, dziękując za powierzony sekret i zapewniając, że mieszkańcy Yeovil — tak magiczni jak i niemagiczni — wspierają idee przyświecające Zakonowi Feniksa z niemalejącą siłą. Miło było usłyszeć takie słowa w kolejnym miejscu ich małej ojczyzny.
Nic więc dziwnego, że gdy znów pojawił się na dworze, policzki miał czerwone z ekscytacji. Ni stąd, ni zowąd pojawiła się także Trixie, również nosząca na twarzy oznaki zadowolenia.
— Pięć odbiorników w ratuszu i tylu miłych urzędników. Nawet burmistrz mi rękę uścisnął, wiesz? — no dobrze, trochę się przechwalał, ale chyba miał powód, czyż nie? Słysząc kolejne słowa przyjaciółki, nie mógł powstrzymać się przed wyciągnięciem palca wskazującego prawej dłoni i stuknięciem jej w czubek nosa, zupełnie tak samo, jak robił to lata temu, gdy umorusani pomidorami Steviego siali postrach wśród... właściwie wszystkiego. — Może handel to twoja droga? Radzisz sobie świetnie z tłumaczeniem działania pluskiew... — zażartował krótko, wpychając sobie później ręce do kieszeni. Skoro rozpoczęli od wioski, przeszli do miasteczka, teraz był chyba czas na miasto z prawdziwego zdarzenia!
— W Bath będziemy mieli jeszcze więcej miejsc do zahaczenia. Nie traćmy czasu.
| Castor i Trixie z/t, tym razem skaczemy do Bath[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 12.10.21 23:55, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
19-20 stycznia '58, noc
fabularnie znajdujemy się w mieście Taunton
To, co wydarzyło się w Taunton, wydawało się do tej pory niemożliwe. Było abstrakcyjnym obrazem złożonym z kolorów, jakie powinny wcale nie istnieć, stawiwszy na nogi chyba cały Zakon Feniksa; w zimnym powietrzu namacalna była ludzka panika, objawiona niepewność, obezwładniający strach i nie można było zwlekać, by uporać się z pokłosiem... Czego, tak właściwie? Na niebie rozkwitło widmo czaszki z wężem prześlizgującym się między jej otworami. Spoglądała ponuro z chmur, wisząca nad domostwem, w którym nagle nastała cisza. Potworna cisza. Tragedia nie dotknęła jednak tylko jednej rodziny - cały Półwysep zdawał się poczuć dreszcz niepokoju; kto i kiedy dokładnie wdarł się na ziemie Sojuszu? Kto poległ? Magia wypełniająca czarodziejów drżała trującym magnetyzmem, doświadczyła tego nawet Trixie, gdy coś wyrwało ją z w miarę spokojnego snu.
Mobilizacja nastąpiła prędko, krótka burza mózgów, wymiana zdań, oddelegowanie poleceń, deklaracje, a potem przystąpienie do działania, bo nie było na co czekać. Nie można było czekać. Niewaleczna Beckettówna odnalazła swoje powołanie w wiadomości o absolutnym przerażeniu obezwładniającym okoliczne dzieci; bez wahania obiecała, że zajmie się nimi podczas gdy dorośli skupią się na usuwaniu śladów tragedii i uspokajaniu ludności, prosząc Castora i Sheilę, by zgromadzili jak najwięcej przestraszonych najmłodszych i przyprowadzili ich do szkółki, mniejszej, bardziej kameralnej, znajdującej się do tego na obrzeżach miasta, z daleka od epicentrum zgiełku. Udostępniono ją Zakonowi właściwie bez zawahania, gdy tylko dotarły tam wieści o tragedii - przy czym dyrektor zapewnił, że z sal korzystać mogli do woli, a jeśli będzie trzeba, dzieci mogły spędzić tam nawet dwie najbliższe doby, zanim rodzice będą skłonni bezpiecznie zabrać je z powrotem do domów.
W czasie gdy dwóch jej kompanów zajęło się sprowadzeniem tu maluchów, Trixie udała się na rekonesans po placówce pogrążonej w cotygodniowej przerwie od lekcji; oprócz niej był tu tylko dozorca, lecz nie ingerował, zagadując tylko raz na jakiś czas o tym, co miało miejsce bliżej śródmieścia. On także się bał, rosły, postawny mężczyzna, a jednak w obliczu takiego niebezpieczeństwa - równie niepewny co oni wszyscy. A Trix? Mogła tylko zapewnić go o aktywnym działaniu Zakonu, który ruszył na ratunek, z ulgą obserwując pewną namiastkę spokoju osadzającą się w jego spojrzeniu na dźwięk tych słów. Ich obrońcy nie byli bezczynni, nie zamierzali poddać dzisiejszej nocy bez walki.
Z klas czarownica pozbierała przeróżne zabawy. Za pomocą magii wiodła za sobą kosze z piłkami, pluszakami przeznaczonymi dla najmłodszych, pudełkami z grami i ilustrowanymi książkami. Nie zamierzała zadręczać dzieciaków nauką, o nie. Miały tu odpocząć. Zapomnieć o tym, co działo się poza murami budynku, co działo się w całym Somerset i pobliskich hrabstwach; znakomita większość z nich była dziećmi czarodziejów, a ich młodziutka magia płatała figle, nieuspokojona i poruszona obecnością plugawych arkan plamiących dobre ziemie. Dlatego też Trix zgromadziła wszystko na sali gimnastycznej: nie było to pomieszczeniem tak obszernym, jak mogła sobie wymarzyć, ale powierzchnię miało większą niż jakakolwiek inna klasa w niedużej szkole podstawowej. Rozłożyła na podłodze koce i poduszki przyniesione ze wszystkich świetlic, dookoła umieściła także zabawki, by potem różdżkę skierować w stronę sufitu. W dużej torbie miała też kilka przyrządów krawieckich i zwykłych materiałów, przyniesionych z myślą o dziewczynkach, które mogłaby nauczyć tworzenia własnoręcznie wykonanych przytulanek. - Avis - zaintonowała cicho. Może zaczarowane stadko kolorowych ptaków ucieszy te małe szkraby? Mierzyła je własną miarą, pamiętała przecież, że w ich wieku sama ganiała za zwierzętami, uśmiechnięta i uradowana, kiedy tylko pojawiały się na horyzoncie. Pozostało jedynie czekać na nadejście Castora i Sheili - i towarzyszących im podopiecznych.
fabularnie znajdujemy się w mieście Taunton
To, co wydarzyło się w Taunton, wydawało się do tej pory niemożliwe. Było abstrakcyjnym obrazem złożonym z kolorów, jakie powinny wcale nie istnieć, stawiwszy na nogi chyba cały Zakon Feniksa; w zimnym powietrzu namacalna była ludzka panika, objawiona niepewność, obezwładniający strach i nie można było zwlekać, by uporać się z pokłosiem... Czego, tak właściwie? Na niebie rozkwitło widmo czaszki z wężem prześlizgującym się między jej otworami. Spoglądała ponuro z chmur, wisząca nad domostwem, w którym nagle nastała cisza. Potworna cisza. Tragedia nie dotknęła jednak tylko jednej rodziny - cały Półwysep zdawał się poczuć dreszcz niepokoju; kto i kiedy dokładnie wdarł się na ziemie Sojuszu? Kto poległ? Magia wypełniająca czarodziejów drżała trującym magnetyzmem, doświadczyła tego nawet Trixie, gdy coś wyrwało ją z w miarę spokojnego snu.
Mobilizacja nastąpiła prędko, krótka burza mózgów, wymiana zdań, oddelegowanie poleceń, deklaracje, a potem przystąpienie do działania, bo nie było na co czekać. Nie można było czekać. Niewaleczna Beckettówna odnalazła swoje powołanie w wiadomości o absolutnym przerażeniu obezwładniającym okoliczne dzieci; bez wahania obiecała, że zajmie się nimi podczas gdy dorośli skupią się na usuwaniu śladów tragedii i uspokajaniu ludności, prosząc Castora i Sheilę, by zgromadzili jak najwięcej przestraszonych najmłodszych i przyprowadzili ich do szkółki, mniejszej, bardziej kameralnej, znajdującej się do tego na obrzeżach miasta, z daleka od epicentrum zgiełku. Udostępniono ją Zakonowi właściwie bez zawahania, gdy tylko dotarły tam wieści o tragedii - przy czym dyrektor zapewnił, że z sal korzystać mogli do woli, a jeśli będzie trzeba, dzieci mogły spędzić tam nawet dwie najbliższe doby, zanim rodzice będą skłonni bezpiecznie zabrać je z powrotem do domów.
W czasie gdy dwóch jej kompanów zajęło się sprowadzeniem tu maluchów, Trixie udała się na rekonesans po placówce pogrążonej w cotygodniowej przerwie od lekcji; oprócz niej był tu tylko dozorca, lecz nie ingerował, zagadując tylko raz na jakiś czas o tym, co miało miejsce bliżej śródmieścia. On także się bał, rosły, postawny mężczyzna, a jednak w obliczu takiego niebezpieczeństwa - równie niepewny co oni wszyscy. A Trix? Mogła tylko zapewnić go o aktywnym działaniu Zakonu, który ruszył na ratunek, z ulgą obserwując pewną namiastkę spokoju osadzającą się w jego spojrzeniu na dźwięk tych słów. Ich obrońcy nie byli bezczynni, nie zamierzali poddać dzisiejszej nocy bez walki.
Z klas czarownica pozbierała przeróżne zabawy. Za pomocą magii wiodła za sobą kosze z piłkami, pluszakami przeznaczonymi dla najmłodszych, pudełkami z grami i ilustrowanymi książkami. Nie zamierzała zadręczać dzieciaków nauką, o nie. Miały tu odpocząć. Zapomnieć o tym, co działo się poza murami budynku, co działo się w całym Somerset i pobliskich hrabstwach; znakomita większość z nich była dziećmi czarodziejów, a ich młodziutka magia płatała figle, nieuspokojona i poruszona obecnością plugawych arkan plamiących dobre ziemie. Dlatego też Trix zgromadziła wszystko na sali gimnastycznej: nie było to pomieszczeniem tak obszernym, jak mogła sobie wymarzyć, ale powierzchnię miało większą niż jakakolwiek inna klasa w niedużej szkole podstawowej. Rozłożyła na podłodze koce i poduszki przyniesione ze wszystkich świetlic, dookoła umieściła także zabawki, by potem różdżkę skierować w stronę sufitu. W dużej torbie miała też kilka przyrządów krawieckich i zwykłych materiałów, przyniesionych z myślą o dziewczynkach, które mogłaby nauczyć tworzenia własnoręcznie wykonanych przytulanek. - Avis - zaintonowała cicho. Może zaczarowane stadko kolorowych ptaków ucieszy te małe szkraby? Mierzyła je własną miarą, pamiętała przecież, że w ich wieku sama ganiała za zwierzętami, uśmiechnięta i uradowana, kiedy tylko pojawiały się na horyzoncie. Pozostało jedynie czekać na nadejście Castora i Sheili - i towarzyszących im podopiecznych.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Miasteczko Yeovil
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset