Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Miasteczko Yeovil
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Miasteczko Yeovil
Na początku dwudziestego wieku Yeovil zyskało renomę związaną z produkcją mugolskich maszyn wojennych. Fabryki rozwijały się prędko i prężnie, ludność była technicznie utalentowana, a to zwróciło uwagę wroga, więc podczas drugiej wojny światowej miasto zbombardowano. Nie zniszczyło to jednak ducha mieszkańców, którzy zabrali się za odbudowę utraconej architektury. Odpoczynku w Yeovil można zaznać przede wszystkim w wielkim parku, jakiego najznakomitszy element stanowi Ninesprings. Odnaleźć tam można rzeźby pochodzące z dawnych er, a także ośrodki lokalnej gastronomii, nauki i muzea, szczególnie traktujące o technologicznym rozwoju człowieka.
The member 'Trixie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 97
'k100' : 97
Żaden z mieszkańców Somerset nie mógł chyba przewidzieć tego, co stało się w nocy. Pojawieniu się Mrocznego Znaku nad Taunton towarzyszyło coś dziwnego, niepokojącego wręcz, co ze snu — niespokojnego od samego początku, choć był to po prostu zwykły zbieg okoliczności — wyrwało także Sprouta. Lecz gdy tylko odgarnął włosy z twarzy, a na nos wsunął okulary, wszystko zaczęło stawać się jasne.
Wspomnienia — najgorsze, Londyńskie wspomnienia — uderzyły w niego falą, na którą nie potrafił się przygotować. Przez kilkanaście sekund siedział więc nieruchomo wśród pościeli, przyglądając się zielonemu obrzydlistwu ślizgającemu się po niebiosach, lecz gdy wreszcie zimny dreszcz realizacji przywrócił go na ziemię, doskonale wiedział, że nie może pozwolić na powtórkę. Należało działać, jak najprędzej.
Obecność tak wielkiej liczby osób pokrzepiała. Mieszkańcy Taunton nie zostali pozostawieni sami sobie, burza mózgów nie trwała długo, ale za to była konkretna. Wraz z Trixie oraz Sheilą, którą to zgarnął włóczącą się bezsennie po nocy, mieli zająć się przerażonymi dzieciakami. Niektóre z nich pozostały przy swych rodzicach, inne w przestrachu wybrały ucieczkę i gdzieś na najbardziej podstawowym, ludzkim poziomie Castor nie mógł się im dziwić. Najważniejsze było teraz odnalezienie wszystkich zgub i doprowadzenie ich do szkoły, którą sprawdzała Trixie. Nie chciał, by siostra Thomasa biegała po ulicach miasta w poszukiwaniu dzieci. Nikt jeszcze nie wiedział, czy w mieście było faktycznie bezpiecznie, a jako młode dziewczę stanowiła prosty i łatwy cel. W dodatku przeszła już swoje w tym miesiącu, z aresztowaniem chłopaków i wszystkimi pobocznymi historiami. Castor postanowił więc przeszukać ulice samotnie, a następnie zjawić się w umówionym punkcie z dziecięcą gromadką.
Na pierwsze dziecko natknął się właściwie przypadkiem, bowiem kosze na śmieci co do zasady nie płakały. Gdyby miał określić wiek płaczącego chłopca, uznałby, że ma około cztery lata. W piżamie, bosy, w środku stycznia musiał być przecież przemarznięty i widać było, że zbudził się ze snu.
— Nie płacz, maluszku — zaczął ściszonym głosem, otwierając pokrywę do na całe szczęście pustego, za wyjątkiem dziecka oczywiście, kontenera. — Już po wszystkim, naprawdę. Mamusia bardzo się o ciebie martwi, niedługo przyjdzie, wiesz? — wyciągnął ręce ku dziecięciu, które zaszlochało raz jeszcze, głośniej tylko, a później nieco pulchną rączką otarło lejące się z policzków łzy. — No już, już. Pójdziemy tam, gdzie dużo dzieci i zabawek, a mamusia załatwi ważne sprawy i zaraz przyjdzie — starał się brzmieć wesoło i zachęcająco, jednakże z tak małymi dziećmi nigdy nic nie było pewne. Serce mu zamarło, gdy chłopczyk poruszył się, lecz na całe szczęście postanowił podnieść się i również wyciągnął ręce w jego kierunku. Zachęcony ufnym gestem Castor złapał go więc pod pachy i wyciągnął z kontenera, po czym usadził na swym ramieniu (pokutując to późniejszym zmęczeniem, lecz w tamtej chwili adrenalina robiła swoje), bowiem nie wyobrażał sobie, by mały chłopiec miał spacerować na bosaka w śniegu. Nie mogąc odnaleźć przy sobie nic, co mogłoby chociaż trochę uchronić jego nóżki przed zimnem, zdjął ze swych rąk rękawiczki i założył je dziecku, na stopy. Trixie i Sheila będą miały coś do powiedzenia na ten temat, nie miał wątpliwości, ale nie od dziś wiadomo, że potrzeba była matką wynalazków.
— Jak masz na imię? — spytał chłopczyka, przybierając przy tym minę teatralnie wręcz konspiracyjną, a przez to zabawną w swym wyrazie.
— Johnny — z każdą mijaną minutą chłopiec odzyskiwał rezon, co niezmiernie cieszyło Sprouta.
— Ja mam na imię Castor. Teraz poszukamy jeszcze innych dzieci, co ty na to? Będziesz moim małym pomocnikiem? — energiczne pokiwanie głową małego Johnnyego niemal spowodowało cichy chichot u jego tymczasowego opiekuna. Niemal, ponieważ ogólne okoliczności i misja, jaką przed sobą miał wciąż trzymały go sztywno na ziemi, wśród powinności.
Cała akcja zajęła mu niemal dwie godziny. Jednakże gdy zjawił się w umówionym miejscu, nie był sam. Był z nim wciąż trzymany na rękach Johnny, jedenastoletnia Susan prowadząca za rękę swe młodsze siostrzyczki, siedmioletni Mark, któremu Castor kazał chodzić tuż przed nim, bowiem chłopczyk miał przykrą tendencję do pozostawania w tyle, dziesięcioletni sąsiad małego Johnny'ego, ostrzyżony na krótko Jeremy (którego rudość włosów Sprout dostrzegł dopiero, gdy weszli do sali gimnastycznej) i wciąż trzymająca się blisko jego prawej nogi mała Sally, chyba pięcioletnia, ale niezwykle dzielna.
— Spójrzcie tylko na to! — z trudem uwolnił jedną rękę z uścisku, w którym trzymał chłopca na swych rękach, aby wskazać wyczarowane przez Trixie ptaszki. Uradowały one zwłaszcza młodsze dziewczynki, siostry Susan, które zaklaskały ochoczo w dłonie. Cas pozwolił sobie wreszcie odstawić Johnny'ego na ziemię, ściągnąć mu swe rękawiczki z nóg, po czym podszedł na moment do Trixie, rozpinając płaszcz. — Wszystko w porządku? Wybacz, że to tyle zajęło, ale... nie uwierzyłabyś, gdybym powiedział ci, gdzie się pochowały...
Wspomnienia — najgorsze, Londyńskie wspomnienia — uderzyły w niego falą, na którą nie potrafił się przygotować. Przez kilkanaście sekund siedział więc nieruchomo wśród pościeli, przyglądając się zielonemu obrzydlistwu ślizgającemu się po niebiosach, lecz gdy wreszcie zimny dreszcz realizacji przywrócił go na ziemię, doskonale wiedział, że nie może pozwolić na powtórkę. Należało działać, jak najprędzej.
Obecność tak wielkiej liczby osób pokrzepiała. Mieszkańcy Taunton nie zostali pozostawieni sami sobie, burza mózgów nie trwała długo, ale za to była konkretna. Wraz z Trixie oraz Sheilą, którą to zgarnął włóczącą się bezsennie po nocy, mieli zająć się przerażonymi dzieciakami. Niektóre z nich pozostały przy swych rodzicach, inne w przestrachu wybrały ucieczkę i gdzieś na najbardziej podstawowym, ludzkim poziomie Castor nie mógł się im dziwić. Najważniejsze było teraz odnalezienie wszystkich zgub i doprowadzenie ich do szkoły, którą sprawdzała Trixie. Nie chciał, by siostra Thomasa biegała po ulicach miasta w poszukiwaniu dzieci. Nikt jeszcze nie wiedział, czy w mieście było faktycznie bezpiecznie, a jako młode dziewczę stanowiła prosty i łatwy cel. W dodatku przeszła już swoje w tym miesiącu, z aresztowaniem chłopaków i wszystkimi pobocznymi historiami. Castor postanowił więc przeszukać ulice samotnie, a następnie zjawić się w umówionym punkcie z dziecięcą gromadką.
Na pierwsze dziecko natknął się właściwie przypadkiem, bowiem kosze na śmieci co do zasady nie płakały. Gdyby miał określić wiek płaczącego chłopca, uznałby, że ma około cztery lata. W piżamie, bosy, w środku stycznia musiał być przecież przemarznięty i widać było, że zbudził się ze snu.
— Nie płacz, maluszku — zaczął ściszonym głosem, otwierając pokrywę do na całe szczęście pustego, za wyjątkiem dziecka oczywiście, kontenera. — Już po wszystkim, naprawdę. Mamusia bardzo się o ciebie martwi, niedługo przyjdzie, wiesz? — wyciągnął ręce ku dziecięciu, które zaszlochało raz jeszcze, głośniej tylko, a później nieco pulchną rączką otarło lejące się z policzków łzy. — No już, już. Pójdziemy tam, gdzie dużo dzieci i zabawek, a mamusia załatwi ważne sprawy i zaraz przyjdzie — starał się brzmieć wesoło i zachęcająco, jednakże z tak małymi dziećmi nigdy nic nie było pewne. Serce mu zamarło, gdy chłopczyk poruszył się, lecz na całe szczęście postanowił podnieść się i również wyciągnął ręce w jego kierunku. Zachęcony ufnym gestem Castor złapał go więc pod pachy i wyciągnął z kontenera, po czym usadził na swym ramieniu (pokutując to późniejszym zmęczeniem, lecz w tamtej chwili adrenalina robiła swoje), bowiem nie wyobrażał sobie, by mały chłopiec miał spacerować na bosaka w śniegu. Nie mogąc odnaleźć przy sobie nic, co mogłoby chociaż trochę uchronić jego nóżki przed zimnem, zdjął ze swych rąk rękawiczki i założył je dziecku, na stopy. Trixie i Sheila będą miały coś do powiedzenia na ten temat, nie miał wątpliwości, ale nie od dziś wiadomo, że potrzeba była matką wynalazków.
— Jak masz na imię? — spytał chłopczyka, przybierając przy tym minę teatralnie wręcz konspiracyjną, a przez to zabawną w swym wyrazie.
— Johnny — z każdą mijaną minutą chłopiec odzyskiwał rezon, co niezmiernie cieszyło Sprouta.
— Ja mam na imię Castor. Teraz poszukamy jeszcze innych dzieci, co ty na to? Będziesz moim małym pomocnikiem? — energiczne pokiwanie głową małego Johnnyego niemal spowodowało cichy chichot u jego tymczasowego opiekuna. Niemal, ponieważ ogólne okoliczności i misja, jaką przed sobą miał wciąż trzymały go sztywno na ziemi, wśród powinności.
Cała akcja zajęła mu niemal dwie godziny. Jednakże gdy zjawił się w umówionym miejscu, nie był sam. Był z nim wciąż trzymany na rękach Johnny, jedenastoletnia Susan prowadząca za rękę swe młodsze siostrzyczki, siedmioletni Mark, któremu Castor kazał chodzić tuż przed nim, bowiem chłopczyk miał przykrą tendencję do pozostawania w tyle, dziesięcioletni sąsiad małego Johnny'ego, ostrzyżony na krótko Jeremy (którego rudość włosów Sprout dostrzegł dopiero, gdy weszli do sali gimnastycznej) i wciąż trzymająca się blisko jego prawej nogi mała Sally, chyba pięcioletnia, ale niezwykle dzielna.
— Spójrzcie tylko na to! — z trudem uwolnił jedną rękę z uścisku, w którym trzymał chłopca na swych rękach, aby wskazać wyczarowane przez Trixie ptaszki. Uradowały one zwłaszcza młodsze dziewczynki, siostry Susan, które zaklaskały ochoczo w dłonie. Cas pozwolił sobie wreszcie odstawić Johnny'ego na ziemię, ściągnąć mu swe rękawiczki z nóg, po czym podszedł na moment do Trixie, rozpinając płaszcz. — Wszystko w porządku? Wybacz, że to tyle zajęło, ale... nie uwierzyłabyś, gdybym powiedział ci, gdzie się pochowały...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie mogła spać, przewracając się w nocy z miejsca na miejsce, próbując poukładać sobie wydarzenia z ostatniego miesiąca w głowie, w głowie wciąż jednak budziła się jej panika, przysypywana zaraz niepewnością i kolejnymi zmartwieniami. Przykrywała się kocem, skubiąc jego poprute krawędzie, to skopywała go z siebie w irytacji. Ostatecznie podniosła się ze swojego miejsca, wzdychając cicho i ubierając się ostrożnie, tak aby nikogo nie pobudzić. Przez chwile planowała, czy nie powinna zająć się czymś w obejściu, ale nie umiała nawet spojrzeć na przybory do szycia, pozostałe zadania zaś wydawały się jałowe. Krótki spacer nie powinien jej zaszkodzić, chłodne powietrze mogło pomóc rozwiać ponure myśli, a przebywanie gdzieś z dala po prostu wyciszyć ją na chwilę. Zostawiła drobną notatkę, tak aby nikt nie martwił się jej zniknięciem, chociaż podejrzewała, że mało kto obudzi się, aby w ogóle dostrzec, że zniknęła. Zaznaczyła też miasto, do którego zmierzała, tak aby wiadomo było, gdzie jej szukać w razie czego.
Trzask teleportacji rozległ się w powietrzu kiedy zjawiła się na miejscu – nie spodziewała się jednak na miejscu takiego…chaosu. Wydawało się, że każdy gdzieś się spieszył, ludzie próbowali uciekać, każdy potrącał drugą osobę…pamiętała tę panikę, widziała ją bardzo dobrze niemal trzy lata temu, kiedy tabor płonął, kiedy wszystko cuchnęło krwią i spalenizną, kiedy nikt już nie zwracał uwagi na kogoś innego. Zapachy i emocje z tamtej nocy wróciły do niej, podsycane przez wydarzenia w Londynie, których była świadkiem – cofała się ostrożnie, próbując przylgnąć do ściany w pierwszym przerażeniu, nie chcąc się nawet wysuwać na przód albo spróbować wrócić do siebie.
Dopiero łagodna dłoń na ramieniu, w pierwszym geście przerażająca, dopiero po chwili wyrwała ją ze stagnacji i nadchodzącego paraliżu w całkowity sposób. Castor, nie wiedziała, co tu robił, być może spacerował jak ona, być może kogoś odwiedzał, to nie miało już znaczenia – jedyne co, to miały je następne słowa. Dzieci. Maluchy, przerażone od nich bardziej, takie, które zupełnie już nie rozumiały, o się dzieje, a które potrzebowały wsparcia. Nie mogła im odmówić, nie dzieciom, podobnym do tych, które przez tyle lat uczyła się wychowywać, którym czesała włosy, które ubierała, które karmiła, dla których jak reszta kobiet w taborze była zastępczą matką.
Kiedy on poszedł szukać reszty dzieci, Sheila uspokoiła oddech, spokojnie podchodząc do rodziców, którzy z początku mocno podejrzliwi, oddawali swoje pociechy po sporej ilości zapewnienia i nazwiskach, na które się powoływali, sami też w zdezorientowaniu próbując skupić się na zabezpieczaniu domów, działając równie chaotycznie. Ale to już nie było jej zmartwienie.
- Ja chcę do rodziców! – Mały chłopiec o mysich włosach zapłakał, rozglądając się po okolicy i zupełnie nie rozumiejąc sytuacji. Klękając przy nim, Sheila ostrożnie wyciągnęła chusteczkę z kieszeni, z niezwykłą delikatnością wycierając oczy zapłakanemu dziecku. – Spokojnie, twoi rodzice zajmują się obecnie waszym mieszkaniem, ale nikt o was nie zapomni, każdy zostanie odebrany, póki co na razie chcemy posiedzieć w spokoju. – Żałowała, że nie mieli jakichś zapasów, a przynajmniej ona nie wiedziała o czymś takim; mogłaby wtedy przygotować posiłek i może to pomogłoby dzieciom szybciej się uspokoić, a może i nawet pójść spać.
- Dokąd pójdziemy? – kolejna dziewczynka szarpnęła jej rękawem, próbując wyglądać na zdeterminowaną i kreując się na przywódczynie, chociaż w jej oczach wciąż było widać strach. Mimo to drugą ręką przygarniała do siebie młodszą siostrę – widok, który Sheilę zakłuł boleśnie – starając się ją chronić, nawet jeżeli sama nie wiedziała do końca, przed czym.
- Znacie tutaj świetlicę, taka w centrum miasta? – Doe nie znała, ale Castor dokładnie przedstawił jej, gdzie mają iść, na wypadek gdyby potrzeba było ruszyć i nie czekać na niego. – Tam będziemy siedzieć. Będzie nas trochę z dzieci, będę ja, ten spokojny wysoki pan, którego widzieliście, a który ma na imię Castor. Ja jestem Sheila. Będzie jeszcze Trixie, a Trixie jest śliczna i bardzo mądra, a do tego bardzo utalentowana. A potem przyjdą wasi rodzice i was odbiorą, bo oni też wiedzą, gdzie będziemy. – Starała się zapewnić je wszystkie, że nic się nie stanie, że nie są same i że prędzej czy później, wszystko się uspokoi i wrócą do domu.
Kiedy już wszyscy byli uspokojeniu, ruszyli na miejsce. Pozwoliła dzieciom łapać się za dłonie, chichocząc nieco kiedy zobaczyła te rękawiczki na stopach, nie mówiąc jednak nic, kiedy jeszcze podniosła małego Jacka, który widocznie zmęczony chlipał po drodze. Widać był nie tylko przerażony, ale też bardzo zmęczony obecną sytuacją. Mimo tego, że czas płynął, Sheila zdawała się nie wiedzieć jak szybko – dopiero kiedy stanęli w środku, miała wrażenie, że poczuła chłód i upływ czasu od przebywania na zewnątrz.
- Widzicie ptaszki? Przepiękne, prawda? – Puściła dzieci, które zafascynowane wybiegły w kierunku małych fruwających istot, próbując ich dosięgnąć, kiedy tylko spojrzała na Trixie, szukając na jej twarzy potwierdzanie czy informacji, co do tego, jakie miała plany albo pomysły. Jeżeli nie, cóż…będą coś tworzyć na teraz, w końcu co trzy głowy, to nie jedna.
Trzask teleportacji rozległ się w powietrzu kiedy zjawiła się na miejscu – nie spodziewała się jednak na miejscu takiego…chaosu. Wydawało się, że każdy gdzieś się spieszył, ludzie próbowali uciekać, każdy potrącał drugą osobę…pamiętała tę panikę, widziała ją bardzo dobrze niemal trzy lata temu, kiedy tabor płonął, kiedy wszystko cuchnęło krwią i spalenizną, kiedy nikt już nie zwracał uwagi na kogoś innego. Zapachy i emocje z tamtej nocy wróciły do niej, podsycane przez wydarzenia w Londynie, których była świadkiem – cofała się ostrożnie, próbując przylgnąć do ściany w pierwszym przerażeniu, nie chcąc się nawet wysuwać na przód albo spróbować wrócić do siebie.
Dopiero łagodna dłoń na ramieniu, w pierwszym geście przerażająca, dopiero po chwili wyrwała ją ze stagnacji i nadchodzącego paraliżu w całkowity sposób. Castor, nie wiedziała, co tu robił, być może spacerował jak ona, być może kogoś odwiedzał, to nie miało już znaczenia – jedyne co, to miały je następne słowa. Dzieci. Maluchy, przerażone od nich bardziej, takie, które zupełnie już nie rozumiały, o się dzieje, a które potrzebowały wsparcia. Nie mogła im odmówić, nie dzieciom, podobnym do tych, które przez tyle lat uczyła się wychowywać, którym czesała włosy, które ubierała, które karmiła, dla których jak reszta kobiet w taborze była zastępczą matką.
Kiedy on poszedł szukać reszty dzieci, Sheila uspokoiła oddech, spokojnie podchodząc do rodziców, którzy z początku mocno podejrzliwi, oddawali swoje pociechy po sporej ilości zapewnienia i nazwiskach, na które się powoływali, sami też w zdezorientowaniu próbując skupić się na zabezpieczaniu domów, działając równie chaotycznie. Ale to już nie było jej zmartwienie.
- Ja chcę do rodziców! – Mały chłopiec o mysich włosach zapłakał, rozglądając się po okolicy i zupełnie nie rozumiejąc sytuacji. Klękając przy nim, Sheila ostrożnie wyciągnęła chusteczkę z kieszeni, z niezwykłą delikatnością wycierając oczy zapłakanemu dziecku. – Spokojnie, twoi rodzice zajmują się obecnie waszym mieszkaniem, ale nikt o was nie zapomni, każdy zostanie odebrany, póki co na razie chcemy posiedzieć w spokoju. – Żałowała, że nie mieli jakichś zapasów, a przynajmniej ona nie wiedziała o czymś takim; mogłaby wtedy przygotować posiłek i może to pomogłoby dzieciom szybciej się uspokoić, a może i nawet pójść spać.
- Dokąd pójdziemy? – kolejna dziewczynka szarpnęła jej rękawem, próbując wyglądać na zdeterminowaną i kreując się na przywódczynie, chociaż w jej oczach wciąż było widać strach. Mimo to drugą ręką przygarniała do siebie młodszą siostrę – widok, który Sheilę zakłuł boleśnie – starając się ją chronić, nawet jeżeli sama nie wiedziała do końca, przed czym.
- Znacie tutaj świetlicę, taka w centrum miasta? – Doe nie znała, ale Castor dokładnie przedstawił jej, gdzie mają iść, na wypadek gdyby potrzeba było ruszyć i nie czekać na niego. – Tam będziemy siedzieć. Będzie nas trochę z dzieci, będę ja, ten spokojny wysoki pan, którego widzieliście, a który ma na imię Castor. Ja jestem Sheila. Będzie jeszcze Trixie, a Trixie jest śliczna i bardzo mądra, a do tego bardzo utalentowana. A potem przyjdą wasi rodzice i was odbiorą, bo oni też wiedzą, gdzie będziemy. – Starała się zapewnić je wszystkie, że nic się nie stanie, że nie są same i że prędzej czy później, wszystko się uspokoi i wrócą do domu.
Kiedy już wszyscy byli uspokojeniu, ruszyli na miejsce. Pozwoliła dzieciom łapać się za dłonie, chichocząc nieco kiedy zobaczyła te rękawiczki na stopach, nie mówiąc jednak nic, kiedy jeszcze podniosła małego Jacka, który widocznie zmęczony chlipał po drodze. Widać był nie tylko przerażony, ale też bardzo zmęczony obecną sytuacją. Mimo tego, że czas płynął, Sheila zdawała się nie wiedzieć jak szybko – dopiero kiedy stanęli w środku, miała wrażenie, że poczuła chłód i upływ czasu od przebywania na zewnątrz.
- Widzicie ptaszki? Przepiękne, prawda? – Puściła dzieci, które zafascynowane wybiegły w kierunku małych fruwających istot, próbując ich dosięgnąć, kiedy tylko spojrzała na Trixie, szukając na jej twarzy potwierdzanie czy informacji, co do tego, jakie miała plany albo pomysły. Jeżeli nie, cóż…będą coś tworzyć na teraz, w końcu co trzy głowy, to nie jedna.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Sala była już przygotowana na nadejście najmłodszych, nim w drzwiach prowadzących do jej wnętrza stanęli Castor, Sheila i gromada przestraszonych maluchów. Obecność spokojnych dorosłych wcielających się w role starszego brata i siostry z pewnością trochę złagodziły ogromne łzy płynące po policzkach, ale mroczny znak odcisnął na nich swoje piętno, rozchwiał, pozostawił niepewnymi, zawieszonymi w limbo między rzeczywistością a koszmarem. Przykro było na to patrzeć. Trixie podniosła się z ziemi na widok sprowadzonego towarzystwa, od razu uśmiechnięta szeroko, z niemal matczyną sympatią bijącą z ciemnokasztanowych tęczówek; najpierw zatrzymała się na chwilę przy Sproucie rozpinającym oprószony śniegiem płaszcz, na dźwięk jego słów skinąwszy lekko głową. Dzieci miały to do siebie, że potrafiły znikać nawet bez użycia magii. Znajdowały najmniejszą szczelinę i skrywały się w niej podczas zabawy w chowanego, dostarczając dorosłym nie lada gorączki, a teraz, kiedy musiały w ten sposób zadbać o własne bezpieczeństwo, wszystkie poznane triki przybrały na dodatkowej sile.
- Nie ma sprawy. Są wszystkie? - zwróciła się szeptem do blondwłosego mężczyzny. Na początku wszyscy z nich rozmawiali z przejętymi rodzicami proszącymi o pomoc, o opiekę nad ich pociechami, aby sami mogli poświęcić się przywracaniu stabilizacji w Somerset, dlatego trójka czarodziejów mogła ocenić, czy żadnego z wymienionych szkrabów nie brakowało. Na pierwszy rzut oka - na szczęście nie. Beckett prędko zorientowała się, że największą uwagę zwróciło stado wyczarowanych przez nią ptaków; niektóre ze stworzeń latały radośnie pod sufitem, inne przysiadły na odsuniętych na bok sprzętach gimnastycznych, a jeszcze kolejne skubały bierki rozłożone na podłodze. - Widzieliście kiedyś małe feniksy? - zagadnęła najmłodszych i zbliżyła się do nich powoli, ostrożnie, uważna na to, by nie spłoszyć żadnego z bardziej zatroskanych berbeciów. W ich oczach wciąż szkliły się łezki, chociaż patrzyły na Trixie z nowo pochwyconą ciekawością, wciąż mocno przy tym nieśmiałe.
- Ja widziałem - wymamrotał niepewnie jeden ze starszych chłopców, pakując palce do ust. Kłamał, oczywiście, że kłamał, ale nikt nie mógł mieć mu tego za złe - baśniotwórstwo w tym wieku było rzeczą zupełnie naturalną, a podchwycona narracja mogła jedynie pomóc, nie zaszkodzić nadchodzącym wyjaśnieniom. - Widziałem małe fe... feniksy.
- Przynoszą szczęście, prawda? - czarownica zwróciła się do Jeremy'ego, który skinął niepewnie głową, brnąc w nieszkodliwą historyjkę. - Wiecie, że potrafią czynić cuda? Uzdrawiają chorych, bronią potrzebujących, to bardzo odważne ptaki. Czasem niewidzialne. A dzisiaj przyleciały tu dla was, żeby upewnić się, że nikomu nie stanie się krzywda, więc wszyscy jesteśmy bezpieczni - wyjaśniła, widząc, jak kilkoro podopiecznych otworzyło szerzej buzie, śledząc spojrzeniami nowych uskrzydlonych kompanów. Beckettówna nie zamierzała wdrażać ich w postulaty Zakonu, ale wierzyła, że za pomocą przewodzącego symbolu będzie w stanie zaszczepić w szkrabach przekonanie, że do feniksów zawsze będą mogły zwrócić się po pomoc. - Chodźcie trochę bliżej, musimy pozdejmować kurtki. Tu jest ciepło - i to też za sprawą feniksów, bo to ogniste ptaki. Jak robią się już bardzo stare, zamieniają się w popiół i znowu stają dziećmi, wiecie? O takimi małymi jak twoje siostrzyczki - wskazała na dziewczynki prowadzone przez Susan, która uśmiechnęła się wstydliwie; okazało się, że to rozpętało prawdziwą lawinę pytań. Ale jak to zamieniają w popiół? A nie jest im wtedy przykro? A to ich nie boli? A moja mama mówiła... Trixie na wszystko odpowiadała cierpliwie, przy tym pomagała bardziej nieporadnym maluchom wydostać kończyny z rękawów grubych kurtek, raz po raz posyłając dyskretne uśmiechy Sheili i Castorowi. Póki co nie szło im tak źle - mogli poprowadzić swoich podopiecznych na koce i pokazać im zgromadzone gry, tytuły których po części już znali lepiej niż trójka sympatyków Zakonu. Zanim jednak Beckett pozwoliła się zaciągnąć do jednej takiej rozgrywki, podeszła bliżej panny Doe i wskazała na jedną z przyniesionych toreb, - She, mogłabyś pokroić dla dzieciaków po kilka kromek chleba? Nie miałam do niego nic więcej... Ale może chociaż tyle zjedzą - poprosiła dyskretnie. Świeże pieczywo i tak było ostatnio na wagę złota, a ona tą decyzją odjęła od ust ojcu i sobie samej. Ale to nic, byli dorośli, zdrowi, przeżyją.
- A ty jesteś Trixie? - zapytała nagle jedna z dziewczynek, pucołowata blondyneczka w rozczochranych warkoczach, czym uświadomiła krawcowej, że przecież nawet się nie przedstawiła.
- No jestem, tak! Widzicie jaka ze mnie gapa? Tak się ucieszyłam waszym przyjściem, że zupełnie zapomniałam o tym jak się nazywam - zagestykulowała teatralnie, zyskując tym kilka cichych chichotów dobiegających od różnych, rumianych główek i dziarsko usiadła obok pięcioletniej Sally, która niemal od razu przylgnęła do jej boku w swobodnym przytuleniu, chociaż chyba nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. - Wasi rodzice poprosili, żebyśmy dzisiaj urządzili sobie wieczór gier zanim położymy się spać, więc możecie wybrać cokolwiek wam się podoba - wskazała na kolorowe pudełka, niektóre mniej, inne bardziej podniszczone latami użytkowania. - A jeśli będziecie chcieli, mogę nauczyć was szyć pluszaki. To naprawdę prosta rzecz - zapewniła wesoło. Stres nie odpuścił jednak od razu; dzieci wciąż siedziały sztywno, niezbyt chętne do dłuższych rozmów, nie tak palące się do rozrywek, jakie przygotowali dla nich nieznani opiekunowie. Wciąż były w nich świeże wspomnienia. Jeden incydent miał to dodatkowo podkreślić...
Cichy, przestraszony Mark nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że do głosu dochodzi w nim turbulentna magia dziecięca rozbudzona przez mroczny znak. Magia objawia się:
k1 - gwałtownym wybuchem jednej z gier planszowych, kiedy chłopiec zaczyna płakać;
k2 - trzaskaniem drzwi i okien, kiedy chłopiec chowa buzię w dłoniach i prosi, by przyprowadzić jego mamę;
k3 - przemianą stabilnej podłogi w fakturę przypominającą łóżko wodne, kiedy chłopiec chowa głowę między kolanami, pod sufitem nieświadomie tworząc iluzję rwącej burzy;
- Nie ma sprawy. Są wszystkie? - zwróciła się szeptem do blondwłosego mężczyzny. Na początku wszyscy z nich rozmawiali z przejętymi rodzicami proszącymi o pomoc, o opiekę nad ich pociechami, aby sami mogli poświęcić się przywracaniu stabilizacji w Somerset, dlatego trójka czarodziejów mogła ocenić, czy żadnego z wymienionych szkrabów nie brakowało. Na pierwszy rzut oka - na szczęście nie. Beckett prędko zorientowała się, że największą uwagę zwróciło stado wyczarowanych przez nią ptaków; niektóre ze stworzeń latały radośnie pod sufitem, inne przysiadły na odsuniętych na bok sprzętach gimnastycznych, a jeszcze kolejne skubały bierki rozłożone na podłodze. - Widzieliście kiedyś małe feniksy? - zagadnęła najmłodszych i zbliżyła się do nich powoli, ostrożnie, uważna na to, by nie spłoszyć żadnego z bardziej zatroskanych berbeciów. W ich oczach wciąż szkliły się łezki, chociaż patrzyły na Trixie z nowo pochwyconą ciekawością, wciąż mocno przy tym nieśmiałe.
- Ja widziałem - wymamrotał niepewnie jeden ze starszych chłopców, pakując palce do ust. Kłamał, oczywiście, że kłamał, ale nikt nie mógł mieć mu tego za złe - baśniotwórstwo w tym wieku było rzeczą zupełnie naturalną, a podchwycona narracja mogła jedynie pomóc, nie zaszkodzić nadchodzącym wyjaśnieniom. - Widziałem małe fe... feniksy.
- Przynoszą szczęście, prawda? - czarownica zwróciła się do Jeremy'ego, który skinął niepewnie głową, brnąc w nieszkodliwą historyjkę. - Wiecie, że potrafią czynić cuda? Uzdrawiają chorych, bronią potrzebujących, to bardzo odważne ptaki. Czasem niewidzialne. A dzisiaj przyleciały tu dla was, żeby upewnić się, że nikomu nie stanie się krzywda, więc wszyscy jesteśmy bezpieczni - wyjaśniła, widząc, jak kilkoro podopiecznych otworzyło szerzej buzie, śledząc spojrzeniami nowych uskrzydlonych kompanów. Beckettówna nie zamierzała wdrażać ich w postulaty Zakonu, ale wierzyła, że za pomocą przewodzącego symbolu będzie w stanie zaszczepić w szkrabach przekonanie, że do feniksów zawsze będą mogły zwrócić się po pomoc. - Chodźcie trochę bliżej, musimy pozdejmować kurtki. Tu jest ciepło - i to też za sprawą feniksów, bo to ogniste ptaki. Jak robią się już bardzo stare, zamieniają się w popiół i znowu stają dziećmi, wiecie? O takimi małymi jak twoje siostrzyczki - wskazała na dziewczynki prowadzone przez Susan, która uśmiechnęła się wstydliwie; okazało się, że to rozpętało prawdziwą lawinę pytań. Ale jak to zamieniają w popiół? A nie jest im wtedy przykro? A to ich nie boli? A moja mama mówiła... Trixie na wszystko odpowiadała cierpliwie, przy tym pomagała bardziej nieporadnym maluchom wydostać kończyny z rękawów grubych kurtek, raz po raz posyłając dyskretne uśmiechy Sheili i Castorowi. Póki co nie szło im tak źle - mogli poprowadzić swoich podopiecznych na koce i pokazać im zgromadzone gry, tytuły których po części już znali lepiej niż trójka sympatyków Zakonu. Zanim jednak Beckett pozwoliła się zaciągnąć do jednej takiej rozgrywki, podeszła bliżej panny Doe i wskazała na jedną z przyniesionych toreb, - She, mogłabyś pokroić dla dzieciaków po kilka kromek chleba? Nie miałam do niego nic więcej... Ale może chociaż tyle zjedzą - poprosiła dyskretnie. Świeże pieczywo i tak było ostatnio na wagę złota, a ona tą decyzją odjęła od ust ojcu i sobie samej. Ale to nic, byli dorośli, zdrowi, przeżyją.
- A ty jesteś Trixie? - zapytała nagle jedna z dziewczynek, pucołowata blondyneczka w rozczochranych warkoczach, czym uświadomiła krawcowej, że przecież nawet się nie przedstawiła.
- No jestem, tak! Widzicie jaka ze mnie gapa? Tak się ucieszyłam waszym przyjściem, że zupełnie zapomniałam o tym jak się nazywam - zagestykulowała teatralnie, zyskując tym kilka cichych chichotów dobiegających od różnych, rumianych główek i dziarsko usiadła obok pięcioletniej Sally, która niemal od razu przylgnęła do jej boku w swobodnym przytuleniu, chociaż chyba nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. - Wasi rodzice poprosili, żebyśmy dzisiaj urządzili sobie wieczór gier zanim położymy się spać, więc możecie wybrać cokolwiek wam się podoba - wskazała na kolorowe pudełka, niektóre mniej, inne bardziej podniszczone latami użytkowania. - A jeśli będziecie chcieli, mogę nauczyć was szyć pluszaki. To naprawdę prosta rzecz - zapewniła wesoło. Stres nie odpuścił jednak od razu; dzieci wciąż siedziały sztywno, niezbyt chętne do dłuższych rozmów, nie tak palące się do rozrywek, jakie przygotowali dla nich nieznani opiekunowie. Wciąż były w nich świeże wspomnienia. Jeden incydent miał to dodatkowo podkreślić...
Cichy, przestraszony Mark nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że do głosu dochodzi w nim turbulentna magia dziecięca rozbudzona przez mroczny znak. Magia objawia się:
k1 - gwałtownym wybuchem jednej z gier planszowych, kiedy chłopiec zaczyna płakać;
k2 - trzaskaniem drzwi i okien, kiedy chłopiec chowa buzię w dłoniach i prosi, by przyprowadzić jego mamę;
k3 - przemianą stabilnej podłogi w fakturę przypominającą łóżko wodne, kiedy chłopiec chowa głowę między kolanami, pod sufitem nieświadomie tworząc iluzję rwącej burzy;
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Trixie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Odetchnął z ulgą, gdy drzwi za jego plecami otworzyły się, a w pomieszczeniu zrobiło się jeszcze gęściej od dzieci. Dopiero po rozdzieleniu się z Sheilą pomyślał przecież, że było to z jego strony niemalże skrajnie nierozsądne — a raczej byłoby, gdyby nie tkwili w środku nocy, gdyby na swój własny, może niewaleczny, ale równie ważny sposób nie musieli pomagać tym, których rany na psychice były najcięższe. W nocy ciemniejszy odcień skóry Sheili, który wskazywał na zgoła inną etniczność niż zdecydowana większość mieszkańców miasta nie rzucał się tak w oczy, a Castor miał nadzieję, że zabranie dzieci pod opiekę obyło się bez zbędnych uwag. Pamiętał przecież przestrogi, które słyszał w biegu londyńskich ulic, gdy matki kazały dzieciom trzymać się ich spódnic, bo "cyganki kradną dzieci". Po własnym doświadczeniu z rodzeństwem Doe i Eve nie mógł ślepo wierzyć w podobne rewelacje, lecz przestraszeni ludzie mogliby — niestety — dać porwać się rozdmuchanej imaginacji.
Sheila wyglądała na nienaruszoną, przynajmniej fizycznie. Dzieci, które przyprowadziła, wyglądały na względnie zadowolone i znajdowały się z pewnością w lepszym stanie, niż gromadka przyprowadzona przez niego. Wszystkim odważnym malcom posłał ciepły uśmiech, próbując wydostać się ze swego płaszcza jak najszybciej, aby później pomóc w tej samej czynności reszcie.
— Tak, na pewno wszystkie. Nikt inny nie zgłaszał, żeby dziecko się zagubiło — odpowiedział prędko, szarobłękitne spojrzenie raz jeszcze zawieszając na postaci przyjaciółki, w czymś, co przypominało wyczekiwanie, co stężało w próbie ubrania myśli, aż wreszcie rozpierzchło się, gdy dołączyła do nich Doe. — Dziewczyny, nie dacie rady może uszyć... Skarpetek? Johnny wybiegł z domu w tym, w czym spał, ale boję się, że się zaziębi, jak będzie tak na bosaka latał... — nie, żeby nie zdążył się zaziębić, siedząc tak w śmietniku, na rany Merlina. Skarpetkowy problem wydawał się być w tym momencie priorytetem Sprouta, choć nie można było mu się dziwić. Zawsze krzywda najmniejszych, najbardziej bezbronnych uderzała w niego najmocniej.
Gdy dziewczęta umilały dzieciom pobyt w sali poprzez rozprawianie o Feniksach — tutaj Castor posłał Trixie spojrzenie wymowne, choć umiejscowione gdzieś na pograniczu dumy i rozbawienia; ta dziewczyna nie potrafiła przestać go zadziwiać, a spokój i pewność siebie, z jaką zaszczepiała w dzieciach pierwszy symbol odwagi i nadziei na lepsze jutro szczególnie mu zaimponowała — oraz grach czy szyciu przytulanek, Castor okrążył powoli pomieszczenie, przyglądając się każdemu dziecku z osobna. Szukał jakiegokolwiek draśnięcia, wysłuchiwał nadchodzących kaszli i wśród pociągań nosem próbował ocenić, czy była to tylko pochodna wcześniejszego, oczywiście zrozumiałego płaczu, czy może zaczątek jakiejś choroby. Wydawało się jednak, że poza zmarznięciem i pustymi żołądkami, które to problemy — miejmy nadzieję — zostaną przynajmniej prowizorycznie rozwiązane w niedługim czasie, dzieciom nie dolegało nic poważnego.
Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Kucał już niedaleko rudego Jeremy'ego, ba. Wyciągnął nawet dłoń w kierunku jednej z gier, jakiejś planszowej, nie miał właściwie pojęcia, cóż to była za gra, lecz założył, że przez sam fakt znajdowania się w szkolnych zasobach była odpowiednia dla dzieci. Nim zdążył się spostrzec, sufit przestał być typowym, szkolnym sufitem. Wnet przybrał formę zaczarowaną, dobrze znaną trójce opiekunów z okresu nauki w Hogwarcie i niezliczonych ilości razy, w których napełniali żołądki w dobrodziejstwie Wielkiej Sali. I choć przez te siedem (dla Trixie i Castora, dla Sheili odpowiednio mniej) lat bywały dni, gdy niebo nad szkołą czerniało złowrogo, a później jaśniało wśród piorunów, blondyn nie przypominał sobie, żeby zmiany zachodziły tak nagle.
Poderwał głowę do góry, w pierwszej sekundzie nie rozumiejąc, co właściwie się stało. W drugiej zaś uznał to za skrajny błąd, bo zachybotał się na zgiętych w kucnięciu nogach i pacnął kościstym tyłkiem o podłogę, ale... nawet podłoga nie dawała pewnego oparcia. Dopiero po poznaniu na własnej skórze wszystkich nagłych atrakcji znów oderwał spojrzenie od sufitowej burzy. Z okularami przekrzywionymi od nagłości ruchów, które przyszło mu wykonywać, nie chciał machać szczególnie głową, rozglądać się za dziewczynami i resztą dzieciaków. Rozmazany obraz wystarczył mu jednak, by zlokalizować Marka, z głową schowaną pomiędzy kolanami.
Magia dziecięca.
Przypomniał sobie, jak jego własna matka dawała kres jego występom w podobnym wieku. Udało mu się wyciągnąć własną różdżkę, wykonać ruch dłonią, finite powinno sobie z tym poradzić. I poradziło. Choć to, czego byli świadkami, ponownie rozbudziło przygaszony ledwie, dziecięcy strach. Grupka najmłodszych dzieci zaczęła płakać, przerażona pojawieniem się burzy w miejscu, w którym dorośli obiecali, że będzie bezpiecznie. Castor raz jeszcze próbował złapać porozumiewawcze spojrzenia ze swymi towarzyszkami. Na pewno poradzą sobie z maluchami, on postanowił wreszcie podnieść się (i poprawić okulary), po czym wyciągnął rękę do siedzącego obok Jeremy'ego, pomagając mu wstać.
— C—co się stało? — spytał rudowłosy chłopiec, a Sprout miał wrażenie, że był bardziej zdezorientowany niż przestraszony. Może to i lepiej? Za jakiś czas, gdy emocje opadną, uda mu się zrozumieć, co właściwie miało miejsce. Ale będzie w tym czasie w kontrolowanym środowisku, ze wsparciem dorosłych. Nie zostawią go tu sami.
— Mark się boi i musimy mu pomóc. To, co stało się przed chwilą, jest odpowiedzią magii na ten strach. Nie chciał tego zrobić. Pomożemy mu? — Castor odpowiedział według swej najlepszej wiedzy, choć mówił wciąż głosem ściszonym, by nie oszczędzić — póki co — wrażeń małemu Markowi.
— Mark to mój sąsiad i często gramy z nim w kapsle — podekscytowany ton chłopca ponownie zaskoczył Castora, który przybrał na twarz minę sugerującą, że nie ma bladego pojęcia, czym jest gra w kapsle. Dziecko zdołało to zauważyć, więc wtrąciło się prędko. — To jak gargulki, ale bez kulek, z kapslami właśnie. No i nic nie psika. Jak zagramy, to na pewno przestanie się bać!
— Nie wiem, czy mają tutaj kapsle — po prawdzie zdziwiłbym się, gdyby mieli, ale może to po prostu nowe pokolenie... — Ale jeżeli są, to powinny być tam — wskazał otwartą dłonią na przyniesione przez Trixie zabawki — Poszukasz ich? A ja porozmawiam z Markiem.
Jeremy skinął energicznie głową i ruszył biegiem w kierunku wskazanym mu przez Castora. Sam blondyn zbliżył się ostrożnie do sprawcy całego zamieszania, choć tym razem był mądrzejszy. Zamiast kucać i narazić się na następne niepewności podłoża, usiadł od razu przy chłopcu, obejmując go ramieniem.
Nie był to uścisk mocny, ponieważ nie chciał przestraszyć go jeszcze bardziej. Dawał mu czas na przyzwyczajenie się do obecności drugiego człowieka. Trwało to pewnie około minuty, może dwóch, w których trakcie Sprout skupiał się przede wszystkim na uważnym obserwowaniu otoczenia oraz samego dziecka, w poszukiwaniu kolejnych niepokojących znaków. W pewnym momencie Mark drgnął, co zaalarmowało Castora podwójnie, lecz zamiast rzucić się do ucieczki, dziecko wtuliło się mocno w castorowy sweter, o mały włos nie przewracając ich obojga na posadzkę sali gimnastycznej. Blondyn przesunął ręce na plecy dziecka, które starał się gładzić, w swym zamiarze uspokajająco, lecz nie mógł być pewien, jak odbierał to Mark.
— Tutaj jesteśmy bezpieczni, wiesz? — szepnął mu do ucha, siląc się na wesołość. — Jest tutaj Jeremy, jest Trixie, Sheila, ja, Susan i pan dozorca też. Nie pozwolimy, by stało się tutaj coś złego, obiecuję na mały palec.
Odpowiedziało mu naprawdę solidne pociągnięcie nosem.
Chyba poza skarpetkami będzie musiał poprosić dziewczęta o chustki do nosa.
— A Jeremy właśnie szuka kapsli, żebyśmy mogli razem zagrać. Wiesz, że nigdy nie grałem w kapsle? — chyba ta informacja wydała się Markowi zupełnie nieprawdziwa, ponieważ poza pociągnięciem nosem wreszcie wybrzmiało coś jeszcze. Parsknięcie śmiechem.
— Jesteś taki stary, a w kapsle nie grałeś? — tym razem to jasne brwi Castora ściągnęły się do środka w wyrazie rozbawionej złości. Nie był przecież stary! Nadąsał się niczym jedno z dzieci, a zapadnięte zazwyczaj policzki na moment znów zrobiły się pyzate od powietrza, którego nabrał w usta. Mark tymczasem odsunął się wreszcie od niego, z czerwonej od płaczu buzi ścierając ostatnie łzy. Twarz udekorowaną miał jednak uśmiechem dość szerokim i raczej łobuzerskim, jakby cieszył się, że miał szansę komuś dopiec.
Z dwojga złego Castor mógł przełknąć urażoną, s t a r c z ą dumę...
Sheila wyglądała na nienaruszoną, przynajmniej fizycznie. Dzieci, które przyprowadziła, wyglądały na względnie zadowolone i znajdowały się z pewnością w lepszym stanie, niż gromadka przyprowadzona przez niego. Wszystkim odważnym malcom posłał ciepły uśmiech, próbując wydostać się ze swego płaszcza jak najszybciej, aby później pomóc w tej samej czynności reszcie.
— Tak, na pewno wszystkie. Nikt inny nie zgłaszał, żeby dziecko się zagubiło — odpowiedział prędko, szarobłękitne spojrzenie raz jeszcze zawieszając na postaci przyjaciółki, w czymś, co przypominało wyczekiwanie, co stężało w próbie ubrania myśli, aż wreszcie rozpierzchło się, gdy dołączyła do nich Doe. — Dziewczyny, nie dacie rady może uszyć... Skarpetek? Johnny wybiegł z domu w tym, w czym spał, ale boję się, że się zaziębi, jak będzie tak na bosaka latał... — nie, żeby nie zdążył się zaziębić, siedząc tak w śmietniku, na rany Merlina. Skarpetkowy problem wydawał się być w tym momencie priorytetem Sprouta, choć nie można było mu się dziwić. Zawsze krzywda najmniejszych, najbardziej bezbronnych uderzała w niego najmocniej.
Gdy dziewczęta umilały dzieciom pobyt w sali poprzez rozprawianie o Feniksach — tutaj Castor posłał Trixie spojrzenie wymowne, choć umiejscowione gdzieś na pograniczu dumy i rozbawienia; ta dziewczyna nie potrafiła przestać go zadziwiać, a spokój i pewność siebie, z jaką zaszczepiała w dzieciach pierwszy symbol odwagi i nadziei na lepsze jutro szczególnie mu zaimponowała — oraz grach czy szyciu przytulanek, Castor okrążył powoli pomieszczenie, przyglądając się każdemu dziecku z osobna. Szukał jakiegokolwiek draśnięcia, wysłuchiwał nadchodzących kaszli i wśród pociągań nosem próbował ocenić, czy była to tylko pochodna wcześniejszego, oczywiście zrozumiałego płaczu, czy może zaczątek jakiejś choroby. Wydawało się jednak, że poza zmarznięciem i pustymi żołądkami, które to problemy — miejmy nadzieję — zostaną przynajmniej prowizorycznie rozwiązane w niedługim czasie, dzieciom nie dolegało nic poważnego.
Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Kucał już niedaleko rudego Jeremy'ego, ba. Wyciągnął nawet dłoń w kierunku jednej z gier, jakiejś planszowej, nie miał właściwie pojęcia, cóż to była za gra, lecz założył, że przez sam fakt znajdowania się w szkolnych zasobach była odpowiednia dla dzieci. Nim zdążył się spostrzec, sufit przestał być typowym, szkolnym sufitem. Wnet przybrał formę zaczarowaną, dobrze znaną trójce opiekunów z okresu nauki w Hogwarcie i niezliczonych ilości razy, w których napełniali żołądki w dobrodziejstwie Wielkiej Sali. I choć przez te siedem (dla Trixie i Castora, dla Sheili odpowiednio mniej) lat bywały dni, gdy niebo nad szkołą czerniało złowrogo, a później jaśniało wśród piorunów, blondyn nie przypominał sobie, żeby zmiany zachodziły tak nagle.
Poderwał głowę do góry, w pierwszej sekundzie nie rozumiejąc, co właściwie się stało. W drugiej zaś uznał to za skrajny błąd, bo zachybotał się na zgiętych w kucnięciu nogach i pacnął kościstym tyłkiem o podłogę, ale... nawet podłoga nie dawała pewnego oparcia. Dopiero po poznaniu na własnej skórze wszystkich nagłych atrakcji znów oderwał spojrzenie od sufitowej burzy. Z okularami przekrzywionymi od nagłości ruchów, które przyszło mu wykonywać, nie chciał machać szczególnie głową, rozglądać się za dziewczynami i resztą dzieciaków. Rozmazany obraz wystarczył mu jednak, by zlokalizować Marka, z głową schowaną pomiędzy kolanami.
Magia dziecięca.
Przypomniał sobie, jak jego własna matka dawała kres jego występom w podobnym wieku. Udało mu się wyciągnąć własną różdżkę, wykonać ruch dłonią, finite powinno sobie z tym poradzić. I poradziło. Choć to, czego byli świadkami, ponownie rozbudziło przygaszony ledwie, dziecięcy strach. Grupka najmłodszych dzieci zaczęła płakać, przerażona pojawieniem się burzy w miejscu, w którym dorośli obiecali, że będzie bezpiecznie. Castor raz jeszcze próbował złapać porozumiewawcze spojrzenia ze swymi towarzyszkami. Na pewno poradzą sobie z maluchami, on postanowił wreszcie podnieść się (i poprawić okulary), po czym wyciągnął rękę do siedzącego obok Jeremy'ego, pomagając mu wstać.
— C—co się stało? — spytał rudowłosy chłopiec, a Sprout miał wrażenie, że był bardziej zdezorientowany niż przestraszony. Może to i lepiej? Za jakiś czas, gdy emocje opadną, uda mu się zrozumieć, co właściwie miało miejsce. Ale będzie w tym czasie w kontrolowanym środowisku, ze wsparciem dorosłych. Nie zostawią go tu sami.
— Mark się boi i musimy mu pomóc. To, co stało się przed chwilą, jest odpowiedzią magii na ten strach. Nie chciał tego zrobić. Pomożemy mu? — Castor odpowiedział według swej najlepszej wiedzy, choć mówił wciąż głosem ściszonym, by nie oszczędzić — póki co — wrażeń małemu Markowi.
— Mark to mój sąsiad i często gramy z nim w kapsle — podekscytowany ton chłopca ponownie zaskoczył Castora, który przybrał na twarz minę sugerującą, że nie ma bladego pojęcia, czym jest gra w kapsle. Dziecko zdołało to zauważyć, więc wtrąciło się prędko. — To jak gargulki, ale bez kulek, z kapslami właśnie. No i nic nie psika. Jak zagramy, to na pewno przestanie się bać!
— Nie wiem, czy mają tutaj kapsle — po prawdzie zdziwiłbym się, gdyby mieli, ale może to po prostu nowe pokolenie... — Ale jeżeli są, to powinny być tam — wskazał otwartą dłonią na przyniesione przez Trixie zabawki — Poszukasz ich? A ja porozmawiam z Markiem.
Jeremy skinął energicznie głową i ruszył biegiem w kierunku wskazanym mu przez Castora. Sam blondyn zbliżył się ostrożnie do sprawcy całego zamieszania, choć tym razem był mądrzejszy. Zamiast kucać i narazić się na następne niepewności podłoża, usiadł od razu przy chłopcu, obejmując go ramieniem.
Nie był to uścisk mocny, ponieważ nie chciał przestraszyć go jeszcze bardziej. Dawał mu czas na przyzwyczajenie się do obecności drugiego człowieka. Trwało to pewnie około minuty, może dwóch, w których trakcie Sprout skupiał się przede wszystkim na uważnym obserwowaniu otoczenia oraz samego dziecka, w poszukiwaniu kolejnych niepokojących znaków. W pewnym momencie Mark drgnął, co zaalarmowało Castora podwójnie, lecz zamiast rzucić się do ucieczki, dziecko wtuliło się mocno w castorowy sweter, o mały włos nie przewracając ich obojga na posadzkę sali gimnastycznej. Blondyn przesunął ręce na plecy dziecka, które starał się gładzić, w swym zamiarze uspokajająco, lecz nie mógł być pewien, jak odbierał to Mark.
— Tutaj jesteśmy bezpieczni, wiesz? — szepnął mu do ucha, siląc się na wesołość. — Jest tutaj Jeremy, jest Trixie, Sheila, ja, Susan i pan dozorca też. Nie pozwolimy, by stało się tutaj coś złego, obiecuję na mały palec.
Odpowiedziało mu naprawdę solidne pociągnięcie nosem.
Chyba poza skarpetkami będzie musiał poprosić dziewczęta o chustki do nosa.
— A Jeremy właśnie szuka kapsli, żebyśmy mogli razem zagrać. Wiesz, że nigdy nie grałem w kapsle? — chyba ta informacja wydała się Markowi zupełnie nieprawdziwa, ponieważ poza pociągnięciem nosem wreszcie wybrzmiało coś jeszcze. Parsknięcie śmiechem.
— Jesteś taki stary, a w kapsle nie grałeś? — tym razem to jasne brwi Castora ściągnęły się do środka w wyrazie rozbawionej złości. Nie był przecież stary! Nadąsał się niczym jedno z dzieci, a zapadnięte zazwyczaj policzki na moment znów zrobiły się pyzate od powietrza, którego nabrał w usta. Mark tymczasem odsunął się wreszcie od niego, z czerwonej od płaczu buzi ścierając ostatnie łzy. Twarz udekorowaną miał jednak uśmiechem dość szerokim i raczej łobuzerskim, jakby cieszył się, że miał szansę komuś dopiec.
Z dwojga złego Castor mógł przełknąć urażoną, s t a r c z ą dumę...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Trzymała dzieci blisko siebie, niczym opiekuńcza psia matka, która właśnie zastanawiała się, czy szczeniaki aby na pewno się zachowywały, ściągając je za kark aby nie wędrowały zbyt daleko. Oczywiście, sama też nie miała problemu z tym, aby trzymać dzieci przy sobie, jednak bardzo chciała ich pilnować i upewnić się, że żadne z nich nie panikuje ani też żadne z nich akurat nie cierpi. Nie mogli się ociągać, ale potrzebowali, aby wszyscy dotarli jak najszybciej na miejsce, pod osłoną miejsca nie musząc się tak mocno przejmować warunkami atmosferycznymi. I żeby dzieci miały towarzystwo pozostałych – łatwiej było się uspokoić, kiedy miało się obok siebie przyjaciół.
- A ja to się nie boję, pójdę powiedzieć wszystkim, że w razie czego ich obronię! – Sammy dumnie wypiął pierś do przodu, zwracając tym samym uwagę dzieci i samej Sheili. Niektórzy spoglądali na niego z powątpiewaniem, ale Doe musiała skorzystać na tej chwili, prostując się samej i lekko salutując, jak to czasem widziała kiedy mugolscy chłopcy bawili się w żołnierzy. – W takim razie, Sammy, będziemy musieli zająć się naszym małym oddziałem, prawda? Dzisiaj nic tylko zabawy z przyjaciółmi aby każdy z was wrócił do domu z uśmiechem. – Jej ton mógł wybrzmiewać poważnie, prawdą jednak było to, że nie miała nic przeciwko temu drobnemu udawaniu. Dopiero kiedy wypuściła wszystkich, gotowych do podziwiania zaczarowanych „feniksów”, nieco zmęczone i rozkojarzone, acz wciąż łagodne spojrzenie posłała w stronę Trixie i Castora.
- Jeżeli jakieś pozostało zagubione, rodzice wiedzą, gdzie jesteśmy i powinni móc je odprowadzić. Chyba, że któreś z nas powinno wyjść jeszcze poszukać? – Ostatnie zdanie okraszone było pytającym wzrokiem, bo chociaż sama miała spore doświadczenie w opiece nad dziećmi, tak akurat nigdy nie skupiała się per se na ich zbieraniu w jedno miejsce. Nie było po co odchodzić od taboru o ile nie miało się szukać pożywienia albo nie poszukiwało się rzeki. Na wspomnienie o skarpetkach zmarszczyła brwi, zastanawiając się, jak najlepiej zabrać się do takiego przedsięwzięcia. – Mamy jakiś materiał który można by poświęcić? Nie mam nic ze sobą poza chusteczką do nosa, a ta raczej…nie bardzo powinna być użyta w tym momencie.
Wolała nie rozwijać myśli, pozostawiając to w niedomówieniu, zaraz też odbierając płaszczyki dzieci od Trixie, przenosząc je wszystkie w jedno miejsce tak, aby to nie przeszkadzało w zabawie i aby żadne z dzieci nie musiało się o to martwić. Zaraz też uśmiechnęła się na słowa o feniksach, chociaż uśmiech był to cierpki, odwróciła się jednak na tę chwilę, tak by żadne z dzieci tego nie dostrzegło. Chciałaby też mieć takiego feniksa.
- A pani, pani widziała? – Pytanie padło dość niespodziewanie od małej Harriet, która pociągnęła Sheilę za wełnianą skarpetę, widocznie nie sięgając wyżej. Dopiero wtedy młoda Doe przykucnęła, uśmiechając się tym razem szczerze. – Oczywiście! Bardzo się bałam kiedyś, tak jak wy teraz, ale wtedy taki mały feniks usiadł na gałązce przede mną i od tego czasu wszystko było już w porządku! Kto go zobaczy, przynosi szczęście nie tylko sobie, ale też swojej rodzinie, dlatego gdy dzisiaj wrócicie do domów, będziecie obdarzać tym szczęściem też swoich rodziców! – Starała się wzbudzić jakieś pozytywne wspomnienia, delikatnie zakładając kosmyk jasnych włosów za ucho dziewczynki.
- Czy oprócz feniksów będą jeszcze jakieś zwierzątka? – Josie mruknęła, od razu próbując wejść na Trixie i dowiedzieć się, co jeszcze może jej powiedzieć. – Bo ja bym chciała kotka, ale jeżeli nie kotek, to może być też jakiś inny zwierzaczek, byle by był puszysty, bo ja bym chciała pogłaskać. – Mały wymagacz przylepił się do panny Beckett, ale mała Josie wydawała się nie zamierzać odpuszczać. Skoro były feniksy, to co to tam taki kotek?
- Oczywiście, już się zabieram! – Kiwając głową, sięgnęła po chleb, krojąc go tak, aby dla każdego dziecka starczyło nieco, widząc, że jeżeli które z nich by nie dostało kawałka, na pewno szybko zostałoby to dostrzeżone przez resztę. Na szczęście trzymała się nieco na uboczu, nie przestraszył więc jej tak wybuch dziecięcej magii, chociaż na całe szczęście mogło być gorzej. Z tego, co kiedyś opowiadał jej Castor kiedy pytała go o to w szkole, momentami bywało o wiele gorzej, chociaż sama doświadczyła to w nieco inny sposób.
- Castor tak naprawdę mógł się nauczyć grać w kapsle, bo jego kolega Thomas to proponował, ale Castor był zbyt zajęty byciem starszym i ganianiem ludzi do lekcji. Mam wrażenie, że gdyby nie wy, to pewnie teraz dalej robiłby pracę domową! Musicie go ocalić od tego! – Teatralnie przyłożyła dłoń do klatki piersiowej, wiedząc, że nieco rozmijała się z prawdą w tym wypadku, ale dając chłopcu możliwość „ratunku” Sprouta kiedy tylko rozdawała pajdę chleba, ostrożnie siadając też pomiędzy dziećmi.
- Pewnie i tak w większości lepiej wam idą te gry niż mi, więc mogę zagrać, ale musicie dać mi fory.
- A ja to się nie boję, pójdę powiedzieć wszystkim, że w razie czego ich obronię! – Sammy dumnie wypiął pierś do przodu, zwracając tym samym uwagę dzieci i samej Sheili. Niektórzy spoglądali na niego z powątpiewaniem, ale Doe musiała skorzystać na tej chwili, prostując się samej i lekko salutując, jak to czasem widziała kiedy mugolscy chłopcy bawili się w żołnierzy. – W takim razie, Sammy, będziemy musieli zająć się naszym małym oddziałem, prawda? Dzisiaj nic tylko zabawy z przyjaciółmi aby każdy z was wrócił do domu z uśmiechem. – Jej ton mógł wybrzmiewać poważnie, prawdą jednak było to, że nie miała nic przeciwko temu drobnemu udawaniu. Dopiero kiedy wypuściła wszystkich, gotowych do podziwiania zaczarowanych „feniksów”, nieco zmęczone i rozkojarzone, acz wciąż łagodne spojrzenie posłała w stronę Trixie i Castora.
- Jeżeli jakieś pozostało zagubione, rodzice wiedzą, gdzie jesteśmy i powinni móc je odprowadzić. Chyba, że któreś z nas powinno wyjść jeszcze poszukać? – Ostatnie zdanie okraszone było pytającym wzrokiem, bo chociaż sama miała spore doświadczenie w opiece nad dziećmi, tak akurat nigdy nie skupiała się per se na ich zbieraniu w jedno miejsce. Nie było po co odchodzić od taboru o ile nie miało się szukać pożywienia albo nie poszukiwało się rzeki. Na wspomnienie o skarpetkach zmarszczyła brwi, zastanawiając się, jak najlepiej zabrać się do takiego przedsięwzięcia. – Mamy jakiś materiał który można by poświęcić? Nie mam nic ze sobą poza chusteczką do nosa, a ta raczej…nie bardzo powinna być użyta w tym momencie.
Wolała nie rozwijać myśli, pozostawiając to w niedomówieniu, zaraz też odbierając płaszczyki dzieci od Trixie, przenosząc je wszystkie w jedno miejsce tak, aby to nie przeszkadzało w zabawie i aby żadne z dzieci nie musiało się o to martwić. Zaraz też uśmiechnęła się na słowa o feniksach, chociaż uśmiech był to cierpki, odwróciła się jednak na tę chwilę, tak by żadne z dzieci tego nie dostrzegło. Chciałaby też mieć takiego feniksa.
- A pani, pani widziała? – Pytanie padło dość niespodziewanie od małej Harriet, która pociągnęła Sheilę za wełnianą skarpetę, widocznie nie sięgając wyżej. Dopiero wtedy młoda Doe przykucnęła, uśmiechając się tym razem szczerze. – Oczywiście! Bardzo się bałam kiedyś, tak jak wy teraz, ale wtedy taki mały feniks usiadł na gałązce przede mną i od tego czasu wszystko było już w porządku! Kto go zobaczy, przynosi szczęście nie tylko sobie, ale też swojej rodzinie, dlatego gdy dzisiaj wrócicie do domów, będziecie obdarzać tym szczęściem też swoich rodziców! – Starała się wzbudzić jakieś pozytywne wspomnienia, delikatnie zakładając kosmyk jasnych włosów za ucho dziewczynki.
- Czy oprócz feniksów będą jeszcze jakieś zwierzątka? – Josie mruknęła, od razu próbując wejść na Trixie i dowiedzieć się, co jeszcze może jej powiedzieć. – Bo ja bym chciała kotka, ale jeżeli nie kotek, to może być też jakiś inny zwierzaczek, byle by był puszysty, bo ja bym chciała pogłaskać. – Mały wymagacz przylepił się do panny Beckett, ale mała Josie wydawała się nie zamierzać odpuszczać. Skoro były feniksy, to co to tam taki kotek?
- Oczywiście, już się zabieram! – Kiwając głową, sięgnęła po chleb, krojąc go tak, aby dla każdego dziecka starczyło nieco, widząc, że jeżeli które z nich by nie dostało kawałka, na pewno szybko zostałoby to dostrzeżone przez resztę. Na szczęście trzymała się nieco na uboczu, nie przestraszył więc jej tak wybuch dziecięcej magii, chociaż na całe szczęście mogło być gorzej. Z tego, co kiedyś opowiadał jej Castor kiedy pytała go o to w szkole, momentami bywało o wiele gorzej, chociaż sama doświadczyła to w nieco inny sposób.
- Castor tak naprawdę mógł się nauczyć grać w kapsle, bo jego kolega Thomas to proponował, ale Castor był zbyt zajęty byciem starszym i ganianiem ludzi do lekcji. Mam wrażenie, że gdyby nie wy, to pewnie teraz dalej robiłby pracę domową! Musicie go ocalić od tego! – Teatralnie przyłożyła dłoń do klatki piersiowej, wiedząc, że nieco rozmijała się z prawdą w tym wypadku, ale dając chłopcu możliwość „ratunku” Sprouta kiedy tylko rozdawała pajdę chleba, ostrożnie siadając też pomiędzy dziećmi.
- Pewnie i tak w większości lepiej wam idą te gry niż mi, więc mogę zagrać, ale musicie dać mi fory.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
- Skarpetek? Możemy spróbować, chociaż nie jestem pewna czy będą bardzo miłe w dotyku, mam tylko takie niskiej jakości materiały przy sobie - stwierdziła w zamyśleniu. Przed wyjściem zdążyła porwać z pracowni kilka szmatek i pozostałości z wełny żeby spożytkować je na prowizorycznie stworzone pluszaki przez najmłodszych, ale czy byłaby Beckettem, gdyby tak łatwo poddała się bez walki? Kiwnęła w końcu w kierunku Castora, porozumiewawcze spojrzenie posyłając też Sheili, która niebawem poruszyła kwestię dalszych poszukiwań. - Chyba nie ma sensu - oceniła Trixie. Na zewnątrz szalała zima, a oni znajdowali się w środku burzliwej nocy; cudem było to, że odnaleźli pochowanych po miasteczku podopiecznych w tak imponującej liczbie, bo wstyd przyznać, ale miała pewne wątpliwości gdy posyłała ich w ciemność tuż po krótkim spotkaniu organizacyjnym. - Dobrze sobie poradziliście - dodała ze zmęczonym uśmiechem. Zaledwie kilka dni temu jej własny świat legł w gruzach - a mimo to wszyscy musieli dziś zmobilizować się do działania i uspokoić rozjątrzone przerażeniem Somerset, żeby nie wpaść w okowy niezorganizowanego szaleństwa. A kiedy tak patrzyła na te dzieci, zastanawiała się, czy w podobny sposób wyglądała Rosemary lata temu, zostająca nagle na świecie bez matki. Tyle że ona nie miała rodziców, do których mogłaby wrócić po krótkiej opiece pod cudzymi skrzydłami. Trix zamarła na dłuższą chwilę w bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w pucołowatej twarzy ciemnowłosej dziewczynki niepewnie ściskającej w dłoniach własne rękawiczki jak przytulankę; czy ktoś kiedyś okazał jej podobną dobroć? I właściwie dlaczego tak bardzo zaczynało obchodzić to Trixie? Rosemary była duchem, który odebrał jej matkę, a na lata także ojca. Może zasłużyła na wszystko, co jej się przydarzyło.
- Tutaj są tkaniny, które przyniosłam - wskazała Sheili osobną torbę, do której dziewczyna również miała pełen dostęp, mogła rozporządzać nimi wedle własnego uznania - były to tylko ścinki z przeróżnych wcześniejszych projektów, przeważnie o nierównych kształtach i niezabezpieczonych krawędziach, z których teraz wystawały pojedyncze powyciągane nitki. Sama nie zdążyła zrobić z nich użytku, bo zaraz mały pędraczek zaczął wspinać się po niej jak po wysokim drzewie, opatuliwszy szyję rękoma, by z rozbrajającym marzeniem poprosić o kotka. Merlinie, przecież przyniosłaby jej nawet kuguchara... Tylko jak to zrobić?! - Kotka musimy najpierw narysować - wypaliła bez dłuższego zastanowienia. - Żeby mógł do nas przyjść. I będzie wtedy taki kolorowy i taki puchaty, jak sobie tylko zamarzysz. Co ty na to, kruszyno? - w międzyczasie do drugiego boku przylgnęła inna dziewczynka, która miejscem musiała podzielić się z malutkim chłopcem, tym, który do szkoły przyszedł bez skarpetek. Na szczęście nie brakowało koców, które Beckett zabrała ze sobą z Warsztatu jeszcze przed wyjściem, żeby nie musieli przesiadywać na twardym; czarownica naciągnęła ciepłą płachtę na najbliższe jej dzieciaki, już sięgając też po kredki, kiedy nagle... Podłoga pod nimi zakołysała się w dziwacznej fali, z nieba pociekły grube krople deszczu, ale zanim dotknęłyby skóry - rozmywały się w nieistnieniu, znikając przed zmaterializowaniem. Nad głowami rozpętała się burza. Niektóre z maluchów pisnęły w dezorientacji i do lotu poderwały się też wzburzone ptaki, próbujące umknąć przed błyskawicami, które jednak wcale nie mąciły ich piór. Zlokalizowanie źródła problemu nie trwało długo: do skulonego chłopca już zmierzał podnoszący się z płynnej posadzki Castor, którego działaniom przyglądała się w uldze, przyciągnąwszy do siebie jeszcze więcej spanikowanej młodzieży. Sprout zadziałał instynktownie, sprawnie, odzyskał kontrolę nad sytuacją i położył kres kapryśnej magii dziecięcej, którą zwiódł na manowce wpływ mrocznego znaku do niedawna widocznego na niebie - w swojej dobroci zdolny odnaleźć drogę do rozładowania napięcia, kiedy to kilkoro z ich podopiecznych parsknęło na wieść, że blondyn nie umiał grać w kapsle. Ona w sumie też nie, ale taktycznie zachowała w temacie milczenie. - Wiecie, dzieci, że Castor urodził się w zeszłym stuleciu? - zagadnęła z teatralną dramaturgią, chociaż w kącikach ust już czaił się wyraźnie rozbawiony uśmiech, jaki ciężko jej było powstrzymać. - A Sheila to leśna nimfa. Bardzo dobra wróżka, taki duszek, który sprawia, że na wiosnę kwitną kwiaty, kiedy nie patrzycie - kontynuowała, wreszcie podając szkrabom kawałki papieru i kredki pożyczone z innej sali, by mogły przelać na papier każdą emocję, jaką należało z siebie wyplenić czy wręcz przeciwnie - dodatkowo podkreślić. - To ja nalysuję wlóżkę - zdecydowała pięcioletnia blondyneczka. Z pajdami chleba w dłoniach tak zacne grono zabrało się do pracy; za kolory chwyciły głównie młodsze dziewczynki, podczas gdy chłopcy pozostali skoncentrowani na temacie kapsli, jakich wciąż dzielnie poszukiwał ich kolega. - To co, kto pomoże mi uszyć skarpetki dla Johnny'ego? Resztę z was nauczę jak magią tworzyć pluszaki - zachęciła; w dłoniach czarownicy pojawiła się przyciągnięta torba, deklarującym gotowość panienkom rozdała więc kilka materiałów i zbitki wełnianych pozostałości. - Ten puch włożymy do środka. O w ten sposób - instruowała. Zadanie to było proste, w środek tkanin należało upchnąć jak najwięcej waty, a potem uformować to wszystko w kształt i obwiązać wstążeczką w miejscu głowy. - Oczy możemy wyciąć z kolorowych kartek i przykleić - bo nie wzięła ze sobą guzików, niestety. Po krótkim czasie dziewczątka większość były w stanie zrobić już same, czym pozwoliły Beckettównie na skupieniu się na rzeczonych skarpetkach, zachęcone, by z pytaniami o pluszakach zwracały się już do panny Doe.
- Tutaj są tkaniny, które przyniosłam - wskazała Sheili osobną torbę, do której dziewczyna również miała pełen dostęp, mogła rozporządzać nimi wedle własnego uznania - były to tylko ścinki z przeróżnych wcześniejszych projektów, przeważnie o nierównych kształtach i niezabezpieczonych krawędziach, z których teraz wystawały pojedyncze powyciągane nitki. Sama nie zdążyła zrobić z nich użytku, bo zaraz mały pędraczek zaczął wspinać się po niej jak po wysokim drzewie, opatuliwszy szyję rękoma, by z rozbrajającym marzeniem poprosić o kotka. Merlinie, przecież przyniosłaby jej nawet kuguchara... Tylko jak to zrobić?! - Kotka musimy najpierw narysować - wypaliła bez dłuższego zastanowienia. - Żeby mógł do nas przyjść. I będzie wtedy taki kolorowy i taki puchaty, jak sobie tylko zamarzysz. Co ty na to, kruszyno? - w międzyczasie do drugiego boku przylgnęła inna dziewczynka, która miejscem musiała podzielić się z malutkim chłopcem, tym, który do szkoły przyszedł bez skarpetek. Na szczęście nie brakowało koców, które Beckett zabrała ze sobą z Warsztatu jeszcze przed wyjściem, żeby nie musieli przesiadywać na twardym; czarownica naciągnęła ciepłą płachtę na najbliższe jej dzieciaki, już sięgając też po kredki, kiedy nagle... Podłoga pod nimi zakołysała się w dziwacznej fali, z nieba pociekły grube krople deszczu, ale zanim dotknęłyby skóry - rozmywały się w nieistnieniu, znikając przed zmaterializowaniem. Nad głowami rozpętała się burza. Niektóre z maluchów pisnęły w dezorientacji i do lotu poderwały się też wzburzone ptaki, próbujące umknąć przed błyskawicami, które jednak wcale nie mąciły ich piór. Zlokalizowanie źródła problemu nie trwało długo: do skulonego chłopca już zmierzał podnoszący się z płynnej posadzki Castor, którego działaniom przyglądała się w uldze, przyciągnąwszy do siebie jeszcze więcej spanikowanej młodzieży. Sprout zadziałał instynktownie, sprawnie, odzyskał kontrolę nad sytuacją i położył kres kapryśnej magii dziecięcej, którą zwiódł na manowce wpływ mrocznego znaku do niedawna widocznego na niebie - w swojej dobroci zdolny odnaleźć drogę do rozładowania napięcia, kiedy to kilkoro z ich podopiecznych parsknęło na wieść, że blondyn nie umiał grać w kapsle. Ona w sumie też nie, ale taktycznie zachowała w temacie milczenie. - Wiecie, dzieci, że Castor urodził się w zeszłym stuleciu? - zagadnęła z teatralną dramaturgią, chociaż w kącikach ust już czaił się wyraźnie rozbawiony uśmiech, jaki ciężko jej było powstrzymać. - A Sheila to leśna nimfa. Bardzo dobra wróżka, taki duszek, który sprawia, że na wiosnę kwitną kwiaty, kiedy nie patrzycie - kontynuowała, wreszcie podając szkrabom kawałki papieru i kredki pożyczone z innej sali, by mogły przelać na papier każdą emocję, jaką należało z siebie wyplenić czy wręcz przeciwnie - dodatkowo podkreślić. - To ja nalysuję wlóżkę - zdecydowała pięcioletnia blondyneczka. Z pajdami chleba w dłoniach tak zacne grono zabrało się do pracy; za kolory chwyciły głównie młodsze dziewczynki, podczas gdy chłopcy pozostali skoncentrowani na temacie kapsli, jakich wciąż dzielnie poszukiwał ich kolega. - To co, kto pomoże mi uszyć skarpetki dla Johnny'ego? Resztę z was nauczę jak magią tworzyć pluszaki - zachęciła; w dłoniach czarownicy pojawiła się przyciągnięta torba, deklarującym gotowość panienkom rozdała więc kilka materiałów i zbitki wełnianych pozostałości. - Ten puch włożymy do środka. O w ten sposób - instruowała. Zadanie to było proste, w środek tkanin należało upchnąć jak najwięcej waty, a potem uformować to wszystko w kształt i obwiązać wstążeczką w miejscu głowy. - Oczy możemy wyciąć z kolorowych kartek i przykleić - bo nie wzięła ze sobą guzików, niestety. Po krótkim czasie dziewczątka większość były w stanie zrobić już same, czym pozwoliły Beckettównie na skupieniu się na rzeczonych skarpetkach, zachęcone, by z pytaniami o pluszakach zwracały się już do panny Doe.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zmarszczył lekko brwi na pytanie Sheili, czy któreś z nich powinno wyjść na dalsze poszukiwania. Po prawdzie wciąż nie wiedzieli, jak sytuacja miała się w mieście, czy na jego zachodnich obrzeżach, gdzie to miejsce miały największe zawirowania. Wiedział jednak, że na pewno nie pozwoliłby na wyjście im — może przemawiała przez niego typowa, męska konieczność pozostawienia dziewcząt poza zasięgiem sytuacji potencjalnie niebezpiecznych, może po prostu uważał, że lepiej zajęłyby się dziećmi bez jego pomocy, gdyby stanęli przed podobnym wyborem. A może po prostu jemu było bardziej wszystko jedno? Pobór poprzestawiał mu życie w sposób nagły i niespodziewany; zostawiał za plecami rodzinę i bezpieczeństwo Wrzosowiska, wystawiał się wprost w wyciągnięte niemal przyjacielsko ramiona niebezpieczeństwa. Ale nie było już odwrotu.
— Trix ma rację — oznajmił wreszcie, choć sprawiał wrażenie mocno nieobecnego. Spojrzenie wetknięte miał co prawda w posadzkę gdzieś powyżej łokciem Sheilii, w linii prostej to chyba cztery kroki od niej, ale pewnie gdyby mógł, przebiłby się wzrokiem i dalej, ku szarości fundamentów i jeszcze, aż doszedłby do zbitej bryły zmarzniętej ziemie. — Choćbyśmy chcieli, musimy poczekać na resztę — gdyby wplątali się w sam środek pojedynku, stanowiliby przeszkodę. Niepotrzebny balast. Serce bolało, piekło od niemocy, ale Castor miał już wystarczająco okazji, by wiedzieć, że w trakcie wojny należy przede wszystkim myśleć grupowo. Nagłe porywy głupoty, którym poddawali się tacy i owacy były właśnie tym, co robiło im krzywdę. Co zabijało. Choćby mieli gryźć się w języki do krwi, a wreszcie i je przegryźć — dostali zadanie, zamknęli pierwszy etap. Teraz musieli zająć się dzieciakami.
Zamrugał kilkukrotnie, jakby powracając z zawirowań swych myśli. Wciąż nieco zgarbiony uśmiechnął się roztargniony, spoglądając raz jeszcze to na swą do niedawna jeszcze sąsiadkę oraz małą Doe. Znajdą się skarpetki dla Johnny'ego.
— Jesteście wspaniałe, dziękuję — właściwie to cieszył się, że to z nimi mógł dzisiaj działać. Może ubodła go lekko — znowuż — męska duma, że nie mógł pomóc jakoś aktywniej, ale pamiętał, z jakim trudem przechodziły Michaelowi podobne prośby. Nie wyglądał na wojownika i w gruncie rzeczy nim nie był. To twórca talizmanów, nie żołnierz, wymsknęło się kiedyś Tonksowi, a choć Sprout był wtedy na niego zły, wiedział, że miał rację. Dzisiejsza akcja Zakonu przypominała działanie bardzo skomplikowanego, lecz efektywnego mechanizmu. Każdy znalazł swoje miejsce i bez jednego elementu działania akcja nie przebiegłaby równie skutecznie.
Pierwszy zażegnany kryzys był wystarczającym dowodem tego, że potrzebny był nie tylko do strojenia głupich min i udawania, że potrafi szyć pluszaki, bo nie umiał. Gdy dziewczęta rozpaliły wyobraźnię zwłaszcza młodszych dzieci i dziewczątek pluszakami, kotkami, feniksami, czymkolwiek, co im przychodziło do głowy, Castor wciąż siedział z Markiem, chyba przeżuwając stanie się starym człowiekiem. Nie do końca mógł się z tym co prawda pogodzić, wciąż czując się raczej młodo niż staro, jednak rzeczywistość zajrzała mu w oczy dość poważnie. Jeszcze tego brakowało, by przy następnej możliwej okazji któreś z jego byłych szkolnych podopiecznych powiedziało do niego per "pan". I to nieironicznie.
Otwierał już usta, by zaprotestować słowom chłopca, lecz wtedy odezwała się Trixie, a Castor poruszył swą jasną czupryną w nagłym odwróceniu głowy. Loki zachybotały w nagłym ruchu, a on najpierw nadął policzki niczym żaba, dłonie zaciśnięte w pięści umieścił na wystających kościach biodrowy (wtedy upodabniając się bardziej do rozgniewanej matki, ale z ich trójki chyba on mógł faktycznie przeżyć ten obraz, podświadomie upodabniając się do pani Sprout), aż wreszcie...
— Hej, nie jestem aż taki stary! — zawołał oburzony, a kilkoro najbliżej siedzących dzieci zaniosło się wesołym śmiechem. Zabawna wymiana zdań dotarła także do Jerry'ego, który to wciąż przeszukiwał wystawkę z gier w poszukiwaniu kapsli. — Nie jestem, prawda? — spytał, rozglądając się po dzieciach, a minę musiał mieć chyba prawdziwie zaniepokojoną, w dodatku w sposób niezwykle zabawny, bo wcześniej płaczący Mark parsknął śmiechem, niestety wypuszczając z nosa też sporego gila.
W tym momencie Castor ledwo powstrzymał najbardziej chyba rozwinięty u niego odruch — wymiotny — powtarzając sekwencję ruchów sprzed nie tak dawna przecież. Zamiast po różdżkę sięgnął jednak do kieszeni po chustkę do nosa. Stojąc w konieczności wykonania kolejnej serii szybkich ruchów (coby gil nie znalazł się na ubraniu chłopca, albo — co gorsza — w miejscu, gdzie w ogóle nie powinno go być) zaczynał już czuć postępujące zmęczenie. Nigdy nie był zbyt atletycznym człowiekiem, książki przedkładając nad sporty czy inne fizyczne aktywności, ale dziś musiał zaciskać zęby i patrzeć błagalnie w kierunku dziewcząt, by zapomnieć, co właśnie dzieje się z przystawioną do nosa chusteczką.
Dźwięk zdecydowanie mu wystarczał.
— Mam! — triumfalny okrzyk Jeremy'ego przyszedł w samą porę, bowiem Castor z traumatycznego doświadczenia dmuchania nosa wyszedł niepokojąco wręcz blady. Ale to nic, prędko przyjdzie mu przecież powrócić do normy, bo Jerry znalazł się obok nich dość prędko, potrząsając woreczkiem z kapslami przy każdym ruchu. I miał się Castor pytać o zasady gry w kapsle, za niewystarczające uznając tylko tłumaczenie, że "to jak gargulki, ale z kapslami i nie ma kulki kontrolnej", lecz kolejny raz dzisiaj ubiegła go jego towarzyszka, tym razem Sheila.
Nie odwracał się całkiem, oparł tylko rękami za plecami, pochylił się do tyłu, a następnie odrzucił głowę w tył, ledwo pilnując, by okulary nie spotkały się z podłogą.
— Dałabyś może staremu człowiekowi nadrobić zaległości, co? — ech, gdyby miał wąsy, pewnie postarałby się nimi poruszyć w jakiś zabawny sposób, ale Finnie już dała mu do zrozumienia, że nie lubi go w zaroście. Odbił się dłońmi od podłogi, prostując się wreszcie, a siedzący obok niego chłopcy (nagle z dwójki zrobiła się ich szóstka, no ale poradzi sobie z nimi), zaczęli gadać jeden przez drugiego, uznając za swój obowiązek odpowiednie wytłumaczenie tego, jak powinno się grać. Przy okazji wyszło jeszcze, że zasady różniły się między jednym podwórkiem a drugim...
— Jak ktoś strąci czyiś kapsel, to wtedy strącony wraca na metę!
— Nie, nie, jeżeli jest dalej w torze, to nic się nie dzieje!
— A u mnie na podwórku to my w ogóle nie gramy na torze, tylko na boisku i strzelamy bramki.
— To głupie jakieś! Już lepiej rzucać w ścianę i zwycięzca bierze wszystko!
— Dobrze, dobrze, chłopcy. Zagramy po jednej rundce w każdy sposób i zdecydujemy się wszyscy, który najlepszy, może być? — uniósł nawet lekko ręce do góry, chcąc załagodzić sytuację, lecz każdy wiedział, że małe dzieci stanowiły mały problem. Duże dzieci z kolei...
| 1 — Jeden z chłopców za wszelką cenę chce pokazać, że ma rację. Poczerwieniał na twarzy, powtarzał zdanie, że najlepsza zabawa jest wtedy, gdy w kapsle gra się jak w piłkę nożną, a za każdym powtórzeniem głos jego stawał się coraz to głośniejszy, aż wreszcie można było odnieść wrażenie, że krzyczało dwóch chłopców; jednakże to echo dodawało intensywności wrażeń, a złośliwa magia uniosła go nad ziemię. Ci z zebranych dorosłych, którzy mieli wcześniejsze doświadczenia w opiece nad dziećmi, wiedzieli, że jeszcze chwila, a salą wstrząśnie przepełnione złością trzęsienie ziemi. Chyba że odpowiednio prędko przekona się dziecko do uspokojenia.
2 — Siedząca niedaleko Sheili drobniutka dziewczynka imieniem Patty nie wyglądała na zupełnie pogodzoną z rozłąką z mamą. Humoru dziewczynki nie poprawił wcześniejszy wybuch dziecięcej magii, wydawało się, że tylko zintensyfikował czający się w niej smutek. Na domiar złego próbując sięgnąć po watę do wypchania prowizorycznego misia, straciła równowagę i upadła, uderzając brodą w posadzkę. To wystarczyło, by łzy zaczęły płynąć. Wokół dziewczynki zrobiła się niewielka kałuża, lecz z każdą sekundą ilość wylewanych łez przybierała na sile, zajmując coraz większe połacie powierzchni płaskiej sali.
3 — Jedno dziecko w istocie zniknęło. Nie oddaliło się jednak od grupy, bowiem Ricky siedział dalej tam, gdzie posadzono go z kromką chleba. Chleba, który nie stał się niewidzialny, ale podjadany prędko znikał tak czy siak. Co będzie, jeżeli chłopczyk wstanie i zacznie wędrować po sali? Czy ktokolwiek dostrzeże jego nieobecność?
— Trix ma rację — oznajmił wreszcie, choć sprawiał wrażenie mocno nieobecnego. Spojrzenie wetknięte miał co prawda w posadzkę gdzieś powyżej łokciem Sheilii, w linii prostej to chyba cztery kroki od niej, ale pewnie gdyby mógł, przebiłby się wzrokiem i dalej, ku szarości fundamentów i jeszcze, aż doszedłby do zbitej bryły zmarzniętej ziemie. — Choćbyśmy chcieli, musimy poczekać na resztę — gdyby wplątali się w sam środek pojedynku, stanowiliby przeszkodę. Niepotrzebny balast. Serce bolało, piekło od niemocy, ale Castor miał już wystarczająco okazji, by wiedzieć, że w trakcie wojny należy przede wszystkim myśleć grupowo. Nagłe porywy głupoty, którym poddawali się tacy i owacy były właśnie tym, co robiło im krzywdę. Co zabijało. Choćby mieli gryźć się w języki do krwi, a wreszcie i je przegryźć — dostali zadanie, zamknęli pierwszy etap. Teraz musieli zająć się dzieciakami.
Zamrugał kilkukrotnie, jakby powracając z zawirowań swych myśli. Wciąż nieco zgarbiony uśmiechnął się roztargniony, spoglądając raz jeszcze to na swą do niedawna jeszcze sąsiadkę oraz małą Doe. Znajdą się skarpetki dla Johnny'ego.
— Jesteście wspaniałe, dziękuję — właściwie to cieszył się, że to z nimi mógł dzisiaj działać. Może ubodła go lekko — znowuż — męska duma, że nie mógł pomóc jakoś aktywniej, ale pamiętał, z jakim trudem przechodziły Michaelowi podobne prośby. Nie wyglądał na wojownika i w gruncie rzeczy nim nie był. To twórca talizmanów, nie żołnierz, wymsknęło się kiedyś Tonksowi, a choć Sprout był wtedy na niego zły, wiedział, że miał rację. Dzisiejsza akcja Zakonu przypominała działanie bardzo skomplikowanego, lecz efektywnego mechanizmu. Każdy znalazł swoje miejsce i bez jednego elementu działania akcja nie przebiegłaby równie skutecznie.
Pierwszy zażegnany kryzys był wystarczającym dowodem tego, że potrzebny był nie tylko do strojenia głupich min i udawania, że potrafi szyć pluszaki, bo nie umiał. Gdy dziewczęta rozpaliły wyobraźnię zwłaszcza młodszych dzieci i dziewczątek pluszakami, kotkami, feniksami, czymkolwiek, co im przychodziło do głowy, Castor wciąż siedział z Markiem, chyba przeżuwając stanie się starym człowiekiem. Nie do końca mógł się z tym co prawda pogodzić, wciąż czując się raczej młodo niż staro, jednak rzeczywistość zajrzała mu w oczy dość poważnie. Jeszcze tego brakowało, by przy następnej możliwej okazji któreś z jego byłych szkolnych podopiecznych powiedziało do niego per "pan". I to nieironicznie.
Otwierał już usta, by zaprotestować słowom chłopca, lecz wtedy odezwała się Trixie, a Castor poruszył swą jasną czupryną w nagłym odwróceniu głowy. Loki zachybotały w nagłym ruchu, a on najpierw nadął policzki niczym żaba, dłonie zaciśnięte w pięści umieścił na wystających kościach biodrowy (wtedy upodabniając się bardziej do rozgniewanej matki, ale z ich trójki chyba on mógł faktycznie przeżyć ten obraz, podświadomie upodabniając się do pani Sprout), aż wreszcie...
— Hej, nie jestem aż taki stary! — zawołał oburzony, a kilkoro najbliżej siedzących dzieci zaniosło się wesołym śmiechem. Zabawna wymiana zdań dotarła także do Jerry'ego, który to wciąż przeszukiwał wystawkę z gier w poszukiwaniu kapsli. — Nie jestem, prawda? — spytał, rozglądając się po dzieciach, a minę musiał mieć chyba prawdziwie zaniepokojoną, w dodatku w sposób niezwykle zabawny, bo wcześniej płaczący Mark parsknął śmiechem, niestety wypuszczając z nosa też sporego gila.
W tym momencie Castor ledwo powstrzymał najbardziej chyba rozwinięty u niego odruch — wymiotny — powtarzając sekwencję ruchów sprzed nie tak dawna przecież. Zamiast po różdżkę sięgnął jednak do kieszeni po chustkę do nosa. Stojąc w konieczności wykonania kolejnej serii szybkich ruchów (coby gil nie znalazł się na ubraniu chłopca, albo — co gorsza — w miejscu, gdzie w ogóle nie powinno go być) zaczynał już czuć postępujące zmęczenie. Nigdy nie był zbyt atletycznym człowiekiem, książki przedkładając nad sporty czy inne fizyczne aktywności, ale dziś musiał zaciskać zęby i patrzeć błagalnie w kierunku dziewcząt, by zapomnieć, co właśnie dzieje się z przystawioną do nosa chusteczką.
Dźwięk zdecydowanie mu wystarczał.
— Mam! — triumfalny okrzyk Jeremy'ego przyszedł w samą porę, bowiem Castor z traumatycznego doświadczenia dmuchania nosa wyszedł niepokojąco wręcz blady. Ale to nic, prędko przyjdzie mu przecież powrócić do normy, bo Jerry znalazł się obok nich dość prędko, potrząsając woreczkiem z kapslami przy każdym ruchu. I miał się Castor pytać o zasady gry w kapsle, za niewystarczające uznając tylko tłumaczenie, że "to jak gargulki, ale z kapslami i nie ma kulki kontrolnej", lecz kolejny raz dzisiaj ubiegła go jego towarzyszka, tym razem Sheila.
Nie odwracał się całkiem, oparł tylko rękami za plecami, pochylił się do tyłu, a następnie odrzucił głowę w tył, ledwo pilnując, by okulary nie spotkały się z podłogą.
— Dałabyś może staremu człowiekowi nadrobić zaległości, co? — ech, gdyby miał wąsy, pewnie postarałby się nimi poruszyć w jakiś zabawny sposób, ale Finnie już dała mu do zrozumienia, że nie lubi go w zaroście. Odbił się dłońmi od podłogi, prostując się wreszcie, a siedzący obok niego chłopcy (nagle z dwójki zrobiła się ich szóstka, no ale poradzi sobie z nimi), zaczęli gadać jeden przez drugiego, uznając za swój obowiązek odpowiednie wytłumaczenie tego, jak powinno się grać. Przy okazji wyszło jeszcze, że zasady różniły się między jednym podwórkiem a drugim...
— Jak ktoś strąci czyiś kapsel, to wtedy strącony wraca na metę!
— Nie, nie, jeżeli jest dalej w torze, to nic się nie dzieje!
— A u mnie na podwórku to my w ogóle nie gramy na torze, tylko na boisku i strzelamy bramki.
— To głupie jakieś! Już lepiej rzucać w ścianę i zwycięzca bierze wszystko!
— Dobrze, dobrze, chłopcy. Zagramy po jednej rundce w każdy sposób i zdecydujemy się wszyscy, który najlepszy, może być? — uniósł nawet lekko ręce do góry, chcąc załagodzić sytuację, lecz każdy wiedział, że małe dzieci stanowiły mały problem. Duże dzieci z kolei...
| 1 — Jeden z chłopców za wszelką cenę chce pokazać, że ma rację. Poczerwieniał na twarzy, powtarzał zdanie, że najlepsza zabawa jest wtedy, gdy w kapsle gra się jak w piłkę nożną, a za każdym powtórzeniem głos jego stawał się coraz to głośniejszy, aż wreszcie można było odnieść wrażenie, że krzyczało dwóch chłopców; jednakże to echo dodawało intensywności wrażeń, a złośliwa magia uniosła go nad ziemię. Ci z zebranych dorosłych, którzy mieli wcześniejsze doświadczenia w opiece nad dziećmi, wiedzieli, że jeszcze chwila, a salą wstrząśnie przepełnione złością trzęsienie ziemi. Chyba że odpowiednio prędko przekona się dziecko do uspokojenia.
2 — Siedząca niedaleko Sheili drobniutka dziewczynka imieniem Patty nie wyglądała na zupełnie pogodzoną z rozłąką z mamą. Humoru dziewczynki nie poprawił wcześniejszy wybuch dziecięcej magii, wydawało się, że tylko zintensyfikował czający się w niej smutek. Na domiar złego próbując sięgnąć po watę do wypchania prowizorycznego misia, straciła równowagę i upadła, uderzając brodą w posadzkę. To wystarczyło, by łzy zaczęły płynąć. Wokół dziewczynki zrobiła się niewielka kałuża, lecz z każdą sekundą ilość wylewanych łez przybierała na sile, zajmując coraz większe połacie powierzchni płaskiej sali.
3 — Jedno dziecko w istocie zniknęło. Nie oddaliło się jednak od grupy, bowiem Ricky siedział dalej tam, gdzie posadzono go z kromką chleba. Chleba, który nie stał się niewidzialny, ale podjadany prędko znikał tak czy siak. Co będzie, jeżeli chłopczyk wstanie i zacznie wędrować po sali? Czy ktokolwiek dostrzeże jego nieobecność?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Nie umknęło jej rozbiegane, zestresowane spojrzenie Castora – chociaż pozornie niekoniecznie się takim wydawało. Widziała jednak takie same u ludzi, w których słowa wywołują myśli mało pozytywne, dlatego przez chwilę zastanawiała się, czy to z jej winy i czy słowa, które wypowiedziała, miały być nieprzyjemne dla Sprouta, szybko doszła jednak do tego, że raczej był to problem większej wagi, w którym niekoniecznie ona sama miała udział. Przebiło się przez nią ostrożne zmartwienie, bo nie miała pojęcia, na ile Castor oczekiwał wsparcia albo czegoś, co można by powiedzieć, leżało obok litości. Mimo to, ostrożnie wyciągnęła dłoń, kładąc ją przez chwilę na ramieniu starszego kolegi zanim nie skupiła się ponownie na Trixie, nie mogąc tez powstrzymać uśmiechu. Panna Beckett stanęła dziś na wysokości zadania, organizując ich wszystkich z taką sprawnością, jakiej brakowało wielu dojrzalszym od niej czarodziejom.
- W takim razie będziemy uważać, czy ktoś nie dobija się do drzwi. W razie czego, możemy potem dyskretnie dopytać dzieci, czy nie wiedzą, czy brakuje któregoś z ich kolegów. – Była to jedynie sugestia, bo widziała, że póki co dzieci będą bardziej przerażone: rozmowa o potencjalnie zaginionych kolegach mogła jedynie spotęgować ich stres, a gdyby to był ktoś ważny dla nich i bliski, raczej by już im o tym powiedziały. Możliwe też, że niektóre dzieci siedziały ze swoimi rodzinami gdzieś bezpiecznie i szukanie ich byłoby raczej stratą czasu.
Nie było co poświęcać się marzeniom i rozmyślaniom – dla Sheili twarze dzieci nie wzbudzały tych, które widziała w taborze jeszcze przed tym, zanim nie weszli do nich obcy, bez wahania swoje różdżki kierując w każdą żywą istotę, którą napotkały. Wolała skupiać się na tym, że były to dzieci, obce bo obce, gadzie bo gadzie, ale dzieci, które wymagały opieki i ochrony którą mieli im dzisiaj zapewnić. Ostrożnie przejęła torbę ze ścinkami, wybierając spośród nich coś, co przy wysokich zdolnościach krawieckich – w które nie wątpiła u Trixie – mogły powstać z tego dwie prowizoryczne skarpetki, które przynajmniej na ten moment mogły stanowić ochronę dla stóp chłopca.
Josie, która wcześniej zapytała o kotka, wpatrywała się w Trixie z niemałym oczekiwaniem, tak jakby naprawdę wierzyła, że czarodziejka jest w stanie przywołać każdego zwierzaka, niezależnie od tego, jaki by on nie miał być. – Jak nie kot to może być ten…ten…kunegunda! – Dziewczynka radośnie brnęła w swoje dalsze imaginacje, nawet nie biorąc pod uwagę tego, że przekręciła właśnie nazwę kuguchara. – A przyjdzie dokładnie taki, jakiego narysuję, czy jakiś inny? – Zainteresowanie nie brało się znikąd, bo przecież kotki były najlepszymi stworzeniami na świecie i każdy powinien je kochać, ale jeżeli mogła sprawić, że przyjdzie taki fioletowy, to bardzo chciała aby przyszedł właśnie w tym kolorze!
- Castor tylko tak protestuje, żeby nikt nie wiedział, że ten młody wygląd to zasługa jedzenia warzyw! – szepnęła konspiracyjnie w stronę dzieci, mrugając do nich zanim nie przysiadła niedaleko Trixie i grupki zgromadzonej dookoła niej, pomagając niektórym dzieciom które zajęły się rysowaniem albo pluszakami, wyciągając kredki w ich stronę albo podpowiadając, jak najlepiej wypełnić watę, nie robiąc tego jednak całkowicie za nich, bo wiedziała, że część zabawy jest w tym, by jak najwięcej zrobić samemu. – To prawda, my, leśne nimfy, zawsze chętnie pomagamy z roślinami, tak abyście na wiosnę mieli jak najwięcej kwiatów. Trixie za to jest dobrym duchem snów, jeżeli wam się śnią dobre rzeczy, to właśnie ona je sprowadza! – Nie było nic złego w nagięciu odrobiny rzeczywistości, nie dla dzieci, które tego potrzebowały.
- A ja bym chciał badać gwiazdy jak dorosnę! – Nie do końca było wiadomo, czemu Elliot poruszył ten temat akurat teraz, ale próbował wejść na kolana Castorowi, aby zyskać sobie jego uwagę. Jak jego starszy kolega był o tyle starszy, to na pewno mu opowie dużo o gwiazdach!
Sheila zdezorientowana patrzyła przez chwilę na lewitującą w powietrzu kromkę chleba – otrząsnęła się jednak, dość szybko działając i ostrożnie sięgając, aby Rickiego usadzić sobie na kolanach, samej jednocześnie wyciągając różdżkę i rzucając finite, by przynajmniej móc zacząć widzieć chłopca.
- Wiesz co, Ricky, powiem ci, że my, leśne nimfy, zawsze potrzebujemy jakiegoś dzielnego człowieka, który będzie się nami opiekował. Bo my nie jesteśmy zbyt waleczne, dlatego zawsze towarzyszy nam ktoś, kto mógłby nas ochronić, ale musi to być osoba o czystym sercu. Jeżeli chcesz się podjąć próby, to może na końcu zostaniesz pasowany na leśnego wojownika, co ty na to? – Widziała zainteresowanie w oczach chłopca, ale zanim ten zdążył się odezwać, jeszcze parę innych dzieci odwróciło głowę w ich kierunku.
- Proszę, ja też chcę! Czy też mogę być leśnym wojownikiem? – Jeden z chłopców, który nie brał udziału w grze w kapsle, a tylko spoglądał wtulony w bok Castora, wystawił głowę z zainteresowaniem.
- A dziewczynki też mogą? – Pytanie padło od małej dziewczynki, której imienia Sheila nie zapamiętała, mimo to nie przeszkadzało jej to w rozmowie.
- Oczywiście, że mogą! Jeżeli przejdziecie próby i dowiedziecie, że macie czyste serca, nimfy przyjmą każdego!
- W takim razie będziemy uważać, czy ktoś nie dobija się do drzwi. W razie czego, możemy potem dyskretnie dopytać dzieci, czy nie wiedzą, czy brakuje któregoś z ich kolegów. – Była to jedynie sugestia, bo widziała, że póki co dzieci będą bardziej przerażone: rozmowa o potencjalnie zaginionych kolegach mogła jedynie spotęgować ich stres, a gdyby to był ktoś ważny dla nich i bliski, raczej by już im o tym powiedziały. Możliwe też, że niektóre dzieci siedziały ze swoimi rodzinami gdzieś bezpiecznie i szukanie ich byłoby raczej stratą czasu.
Nie było co poświęcać się marzeniom i rozmyślaniom – dla Sheili twarze dzieci nie wzbudzały tych, które widziała w taborze jeszcze przed tym, zanim nie weszli do nich obcy, bez wahania swoje różdżki kierując w każdą żywą istotę, którą napotkały. Wolała skupiać się na tym, że były to dzieci, obce bo obce, gadzie bo gadzie, ale dzieci, które wymagały opieki i ochrony którą mieli im dzisiaj zapewnić. Ostrożnie przejęła torbę ze ścinkami, wybierając spośród nich coś, co przy wysokich zdolnościach krawieckich – w które nie wątpiła u Trixie – mogły powstać z tego dwie prowizoryczne skarpetki, które przynajmniej na ten moment mogły stanowić ochronę dla stóp chłopca.
Josie, która wcześniej zapytała o kotka, wpatrywała się w Trixie z niemałym oczekiwaniem, tak jakby naprawdę wierzyła, że czarodziejka jest w stanie przywołać każdego zwierzaka, niezależnie od tego, jaki by on nie miał być. – Jak nie kot to może być ten…ten…kunegunda! – Dziewczynka radośnie brnęła w swoje dalsze imaginacje, nawet nie biorąc pod uwagę tego, że przekręciła właśnie nazwę kuguchara. – A przyjdzie dokładnie taki, jakiego narysuję, czy jakiś inny? – Zainteresowanie nie brało się znikąd, bo przecież kotki były najlepszymi stworzeniami na świecie i każdy powinien je kochać, ale jeżeli mogła sprawić, że przyjdzie taki fioletowy, to bardzo chciała aby przyszedł właśnie w tym kolorze!
- Castor tylko tak protestuje, żeby nikt nie wiedział, że ten młody wygląd to zasługa jedzenia warzyw! – szepnęła konspiracyjnie w stronę dzieci, mrugając do nich zanim nie przysiadła niedaleko Trixie i grupki zgromadzonej dookoła niej, pomagając niektórym dzieciom które zajęły się rysowaniem albo pluszakami, wyciągając kredki w ich stronę albo podpowiadając, jak najlepiej wypełnić watę, nie robiąc tego jednak całkowicie za nich, bo wiedziała, że część zabawy jest w tym, by jak najwięcej zrobić samemu. – To prawda, my, leśne nimfy, zawsze chętnie pomagamy z roślinami, tak abyście na wiosnę mieli jak najwięcej kwiatów. Trixie za to jest dobrym duchem snów, jeżeli wam się śnią dobre rzeczy, to właśnie ona je sprowadza! – Nie było nic złego w nagięciu odrobiny rzeczywistości, nie dla dzieci, które tego potrzebowały.
- A ja bym chciał badać gwiazdy jak dorosnę! – Nie do końca było wiadomo, czemu Elliot poruszył ten temat akurat teraz, ale próbował wejść na kolana Castorowi, aby zyskać sobie jego uwagę. Jak jego starszy kolega był o tyle starszy, to na pewno mu opowie dużo o gwiazdach!
Sheila zdezorientowana patrzyła przez chwilę na lewitującą w powietrzu kromkę chleba – otrząsnęła się jednak, dość szybko działając i ostrożnie sięgając, aby Rickiego usadzić sobie na kolanach, samej jednocześnie wyciągając różdżkę i rzucając finite, by przynajmniej móc zacząć widzieć chłopca.
- Wiesz co, Ricky, powiem ci, że my, leśne nimfy, zawsze potrzebujemy jakiegoś dzielnego człowieka, który będzie się nami opiekował. Bo my nie jesteśmy zbyt waleczne, dlatego zawsze towarzyszy nam ktoś, kto mógłby nas ochronić, ale musi to być osoba o czystym sercu. Jeżeli chcesz się podjąć próby, to może na końcu zostaniesz pasowany na leśnego wojownika, co ty na to? – Widziała zainteresowanie w oczach chłopca, ale zanim ten zdążył się odezwać, jeszcze parę innych dzieci odwróciło głowę w ich kierunku.
- Proszę, ja też chcę! Czy też mogę być leśnym wojownikiem? – Jeden z chłopców, który nie brał udziału w grze w kapsle, a tylko spoglądał wtulony w bok Castora, wystawił głowę z zainteresowaniem.
- A dziewczynki też mogą? – Pytanie padło od małej dziewczynki, której imienia Sheila nie zapamiętała, mimo to nie przeszkadzało jej to w rozmowie.
- Oczywiście, że mogą! Jeżeli przejdziecie próby i dowiedziecie, że macie czyste serca, nimfy przyjmą każdego!
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Kunegunda wyrwała z gardła Trixie trochę nieeleganckie parsknięcie, ale nie można było jej za to winić, przecież dzieci bywały takie zabawne w swojej niewinności. Dzieci, dzieci, dzieci, otaczały ją dziś zewsząd, przylegały do niej jak do starszej siostry zaakceptowanej w ich gronie właściwie bez mrugnięcia okiem i coraz częściej okazywało się, że miała smykałkę do roztaczania nad nimi opieki - dlaczego więc z oślą upartością alarmowała świat o tym, że nigdy, przenigdy nie będzie mieć własnych? Jedynie pozornie nie potrafiła sobie tego wytłumaczyć, bo w podświadomości rosła coraz większa potrzeba ukrócenia błędów popełnionych przez swoich rodziców. Dwadzieścia trzy lata temu Mary Jo Wadock zdecydowała się wznieść jedną z córek ponad drugą, a przez cały ten czas ojciec karmił ją kłamstwami, obdzierając swoją sylwetkę z wszelkich pokładów doskonałości, jakie dotychczas w nim widziała. Był tylko człowiekiem. Popełnił błąd, wiele błędów, których Trixie nie chciała powtarzać. Niech umrą ich milczące geny i zatrze się pamięć o Beckettach, jacy sami nawzajem wyrządzili sobie więcej krzywd, niż ktokolwiek inny im ich wyrządził.
- A to ciężko stwierdzić - odpowiedziała dziewczynce prawie przepraszającym tonem głosu. - Bo wiesz, czasem magia bywa kapryśna, ale jeśli włożysz w rysunek bardzo dużo serca, to pewnie przyjdzie taki jakiego sobie zamarzysz - wyjaśniła z uśmiechem. Niewykluczone, że wokół szkoły kręciły się jakieś bezpańskie koty, z których obecności mogłaby skorzystać, żeby urzeczywistnić swoje tłumaczenie, ale o to będzie musiała zapytać dozorcy trochę później.
- Fuuuuj, warzywa - skrzywił się jeden ze starszych chłopców, uważnie przyglądający się Castorowi. W dziecięcym mniemaniu jego podejrzliwość wydawała się jak najbardziej uzasadniona. - Ja to nie jem nic zielonego, bo się boję, że wyrośnie mi w brzuchu trawa.
- Ale ogórki są dobre, a z wierzchu zielone.
- Tylko głupki jedzą ogórki.
- Nieprawda! Moja ciocia w lato hoduje ogórki, a nie jest głupia!
- Pewnie tylko udaje, żebyś nie widział, a jest!
I wybuchło. Dwóch chłopców w podskokach skoczyło do siebie nawzajem, ściskając dłonie w piąstki, żeby następne etapy dyskusji rozwiązać już siłą - i nie usłyszeli nawet ostrzegawczego hej! zaserwowanego im przez Trixie, nagle zbyt skupieni na negatywnych emocjach wciąż płynących z istnienia mrocznego znaku nad Somerset tej nocy. Napiętą atmosferę rozładowało jedynie to, że nagle wpadli na niefortunnie usadowionego Sprouta. Obaj szarpiący się chłopcy potknęli się o kolana czarodzieja, po czym wylądowali wprost na nim, runąwszy jak dwie kłody powalone przez wiatr. Mimo niewielkich postur kończyny mieli kościste, co blondyn już niebawem mógł poczuć na swojej klatce piersiowej, a czubek jednej z głów uderzył w dół jego podbródka.
- No pięknie... Chcecie żeby w takim stanie widziały was feniksy? - rzuciła Beckettówna z rozczarowaniem, chociaż nie wstała, żeby zażegnać katastrofę, cały czas oblegana przez towarzyszące jej dziewczynki - a przez cały ambaras nie zorientowała się nawet o istnieniu niewidzialnego chłopca, którego dziecięca magia spotkała się ze sprawnym finite na kolanach Sheili. Dom wariatów... - A wasi rodzice? - zwróciła się do obu chłopców, kręcąc lekko głową. - Są tacy zajęci przygotowaniem domów, do których będziecie mogli bezpiecznie wrócić, nie wysyłajmy im złej energii - zasugerowała, obserwując, jak na twarzach młodych narwańców pojawiają się rumieńce zażenowania. To jednak uzmysłowiło Trixie - że nikt nie wyjaśnił dzieciaczkom co tak właściwie zaszło tej niefortunnej nocy. Poczuły jedynie migotanie okrutnej magii, coś wyrwało je ze snu i kazało tkwić w przerażeniu, ale co dokładnie? I czy w ogóle powinni byli podejmować się zadania wyjaśnienia im przykrej okoliczności? Gdyby to zależało od niej, spróbowałaby ubrać to w odpowiednie słowa i jakoś załagodzić największy z kryzysów, tyle że - otóż to, decyzji nie mogli podejmować sami. - I to wszystko przez ogórki, no wiecie co... - westchnęła teatralnie, po czym zwróciła wzrok ku Castorowi, pozwoliwszy sobie na delikatne zmarszczenie ciemnych brwi. - Wszystko dobrze? - spytała go ciszej, na wszelki wypadek.
- Przepraszam - mruknął jeden z chłopców, ten, którego twarz kolorem przypominała barwę szalika Gryffindoru. - No głupio trochę o te ogórki, co nie...
- Myślisz, Sheila, że to szczere słowa? I nadają się mimo wszystko na leśnych wojowników? - Trixie skierowała wzrok na siedzącą nieopodal Doe, kontynuując rozpoczęte przedstawienie, byle tylko zażegnać wszelkie kryzysy, podczas gdy jedna z dziewczynek u jej boku już zaczynała drzemać mimo panującego dookoła rozgardiaszu. Nic dziwnego, było późno. Czarownica ostrożnie rozsupłała się z jej rąk i ułożyła dziecko na kocu, otulając ją kocykiem, a potem uśmiechnęła się do pozostałych milusińskich. - Widzicie, wszyscy będziecie mieć dzisiaj miłe sny - nawiązała do wcześniejszych słów Sheili odnośnie swojej wyimaginowanej roli, by zaszczepić w młodych sercach przekonanie, że koszmar, jaki przeżyły - faktycznie skończył się już na dobre.
- A to ciężko stwierdzić - odpowiedziała dziewczynce prawie przepraszającym tonem głosu. - Bo wiesz, czasem magia bywa kapryśna, ale jeśli włożysz w rysunek bardzo dużo serca, to pewnie przyjdzie taki jakiego sobie zamarzysz - wyjaśniła z uśmiechem. Niewykluczone, że wokół szkoły kręciły się jakieś bezpańskie koty, z których obecności mogłaby skorzystać, żeby urzeczywistnić swoje tłumaczenie, ale o to będzie musiała zapytać dozorcy trochę później.
- Fuuuuj, warzywa - skrzywił się jeden ze starszych chłopców, uważnie przyglądający się Castorowi. W dziecięcym mniemaniu jego podejrzliwość wydawała się jak najbardziej uzasadniona. - Ja to nie jem nic zielonego, bo się boję, że wyrośnie mi w brzuchu trawa.
- Ale ogórki są dobre, a z wierzchu zielone.
- Tylko głupki jedzą ogórki.
- Nieprawda! Moja ciocia w lato hoduje ogórki, a nie jest głupia!
- Pewnie tylko udaje, żebyś nie widział, a jest!
I wybuchło. Dwóch chłopców w podskokach skoczyło do siebie nawzajem, ściskając dłonie w piąstki, żeby następne etapy dyskusji rozwiązać już siłą - i nie usłyszeli nawet ostrzegawczego hej! zaserwowanego im przez Trixie, nagle zbyt skupieni na negatywnych emocjach wciąż płynących z istnienia mrocznego znaku nad Somerset tej nocy. Napiętą atmosferę rozładowało jedynie to, że nagle wpadli na niefortunnie usadowionego Sprouta. Obaj szarpiący się chłopcy potknęli się o kolana czarodzieja, po czym wylądowali wprost na nim, runąwszy jak dwie kłody powalone przez wiatr. Mimo niewielkich postur kończyny mieli kościste, co blondyn już niebawem mógł poczuć na swojej klatce piersiowej, a czubek jednej z głów uderzył w dół jego podbródka.
- No pięknie... Chcecie żeby w takim stanie widziały was feniksy? - rzuciła Beckettówna z rozczarowaniem, chociaż nie wstała, żeby zażegnać katastrofę, cały czas oblegana przez towarzyszące jej dziewczynki - a przez cały ambaras nie zorientowała się nawet o istnieniu niewidzialnego chłopca, którego dziecięca magia spotkała się ze sprawnym finite na kolanach Sheili. Dom wariatów... - A wasi rodzice? - zwróciła się do obu chłopców, kręcąc lekko głową. - Są tacy zajęci przygotowaniem domów, do których będziecie mogli bezpiecznie wrócić, nie wysyłajmy im złej energii - zasugerowała, obserwując, jak na twarzach młodych narwańców pojawiają się rumieńce zażenowania. To jednak uzmysłowiło Trixie - że nikt nie wyjaśnił dzieciaczkom co tak właściwie zaszło tej niefortunnej nocy. Poczuły jedynie migotanie okrutnej magii, coś wyrwało je ze snu i kazało tkwić w przerażeniu, ale co dokładnie? I czy w ogóle powinni byli podejmować się zadania wyjaśnienia im przykrej okoliczności? Gdyby to zależało od niej, spróbowałaby ubrać to w odpowiednie słowa i jakoś załagodzić największy z kryzysów, tyle że - otóż to, decyzji nie mogli podejmować sami. - I to wszystko przez ogórki, no wiecie co... - westchnęła teatralnie, po czym zwróciła wzrok ku Castorowi, pozwoliwszy sobie na delikatne zmarszczenie ciemnych brwi. - Wszystko dobrze? - spytała go ciszej, na wszelki wypadek.
- Przepraszam - mruknął jeden z chłopców, ten, którego twarz kolorem przypominała barwę szalika Gryffindoru. - No głupio trochę o te ogórki, co nie...
- Myślisz, Sheila, że to szczere słowa? I nadają się mimo wszystko na leśnych wojowników? - Trixie skierowała wzrok na siedzącą nieopodal Doe, kontynuując rozpoczęte przedstawienie, byle tylko zażegnać wszelkie kryzysy, podczas gdy jedna z dziewczynek u jej boku już zaczynała drzemać mimo panującego dookoła rozgardiaszu. Nic dziwnego, było późno. Czarownica ostrożnie rozsupłała się z jej rąk i ułożyła dziecko na kocu, otulając ją kocykiem, a potem uśmiechnęła się do pozostałych milusińskich. - Widzicie, wszyscy będziecie mieć dzisiaj miłe sny - nawiązała do wcześniejszych słów Sheili odnośnie swojej wyimaginowanej roli, by zaszczepić w młodych sercach przekonanie, że koszmar, jaki przeżyły - faktycznie skończył się już na dobre.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czując na ramieniu rękę Sheilii Castor drgnął wyraźnie zaskoczony — Doe miała bardzo dobre przeczucie, ponieważ jedyny w towarzystwie dorosły mężczyzna niekoniecznie poczuł się z tym dobrze. Nie potrzebował wsparcia, tak to sobie właściwie tłumaczył, bo wsparciem miał być. Ważniejsze rzeczy mieli na głowie, każde poszarpane przez los na swój sposób, a Castor... Castor tylko analizował wszystkie okoliczności, które stały się ich udziałem i dochodził do wyjątkowo smutnych wniosków. Ale nie chciał się nimi przejmować, nie chciał wyglądać, jakby się nimi przejmował, tylko co miał zrobić w tej sytuacji? Ramię chciało opaść, wypaść spod ręki Sheili, ale byłoby to skrajnie niegrzeczne, niemiłe jakieś. Uśmiechnął się więc na tyle, na ile potrafił, po czym skinął głową w pełni przekonany, że i do niej dotrze komunikat, że będzie dobrze. Po prostu musieli w to wierzyć.
Lekkość wróciła, gdy chłopcy przystali na jego plan zagrania w kapsle po jednej rundzie na każdy sposób. Któremuś z nich udało się nawet dorwać kredę, którą rysował tor po posadzce w czasie, gdy Castor posyłał bardzo błagalne spojrzenia woźnemu, by ten nie interweniował. Kiedyś sam mówił, że nie ma takiego problemu, którego nie da się rozwiązać za pomocą magii, a na pewno umorusana podłoga zaliczała się do takowych.
Kapsle przesuwały się po torze w miarę szybko, każdy z chłopców miał swoją turę, podobnie jak Castor, który przy okazji teatralnie dopytywał się o poprawność swoich ruchów, o odpowiednie usadzenie przy posyłaniu kapsla na tor, doprowadzając przy tym zgromadzonych wokół graczy do kolejnych wybuchów śmiechu, gdy w trzeciej turze pstryknął kapslem balansując tylko na jednej nodze zgiętej w kolanie, co — jak wiedzieli niemal wszyscy, którzy znali trochę blondyna i zaznajomieni byli z jego raczej brakiem atletycznych zdolności — było nie lada wyczynem.
A potem zaczęła się rozmowa o warzywach, ogórkach, byciu głupim, którą w swej dobrotliwości i pewnej naiwności Castor pragnął zignorować, dając dzieciakom moment na uspokojenie emocji. W dodatku na jego kolana trafił już kolejny chłopiec, tym razem pytający o badanie gwiazd.
— Nic nie stoi temu na przeszkodzie — odparł zgodnie z prawdą, jednym ruchem dłoni układając zmierzwione włosy Elliotta, który wydawał się być wpatrzony w niego jak w obrazek. — Gwiazdy mają nam wiele do powiedzenia, a czasami, gdy błyszczą na niebie, chcą nam przekazać wiadomości, wiesz? A jak obiecasz mi, że będziesz grzeczny, to w przyszłym tygodniu odwiedzę Cię z mapami nieba i pooglądamy je wspólnie, dobrze? — chłopiec skinął energicznie głową, po czym zatarł ręce w podekscytowaniu. I całe szczęście, że tym razem coś innego przykuło jego uwagę i zdążył odsunąć się od Castora, bowiem w kilka sekund później to Sprout usłyszał ostrzegawcze hej! Trixie (przyzwyczajony do tego, że gdy była już konieczność jego użycia, oznaczało to zazwyczaj momenty od katastrofy wymierzonej wprost w niego) i...
Ogórkowi łobuziacy znaleźli się wprost na nim. Do tego stopnia, że siła impetu przewróciła siedzącego do tej pory po turecku Sprouta na plecy. Kolana uderzające o klatkę piersiową wyrwały z płuc resztki oddechu, co skutkowało ściszonym oraz zduszonym sapnięciem, otworzeniem ust dość szeroko, by nabrać kolejnej partii powietrza. Ale nic z tego. Nim organizm szarpnął się w bezdechowym spazmie, głowa kolejnego z chłopców uderzyła go w dół szczęki, skutecznie ją zamykając, a przy okazji odrzucając go lekko w tył, przez co dość niedelikatnie, ale raczej niegroźnie uderzył potylicą w posadzkę.
Delikatnie mówiąc, czuł się dość fatalnie.
Zamiast więc poruszyć się i sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku, zacisnął mocno powieki, próbując nie syczeć ani zbyt głośno, ani zbyt złośliwie. Jednakże udało mu się rozprostować ręce i ściągnąć z siebie ogórkowych rozbójników tak, by mieć po jednym po jednej stronie jego ciała.
— Ogórek to całkiem eleganckie warzywo... — zaczął, potencjalnie znikąd, lecz obaj chłopcy wydawali się zmartwieni stanem, do jakiego doprowadzili opiekuna. Castor mówił powoli i trochę ciszej niż wcześniej, językiem obrysowując kształty wszystkich zębów i upewniając się, że są na miejscu. Był też pewien, że gdyby kolana dzieci uderzyły w to jedno żebro, które nie zrosło mu się poprawnie, bolałoby go jakoś bardziej. — Zielony ma garniturek — dokończył myśl, unosząc się powoli do siadu. Oj, będzie miał po tym wyczynie siniaki, ale zaczną się formować dopiero za godzinę lub dwie. Póki co miejsca uderzeń, zwłaszcza wystawioną na widok dolną część szczęki miał solidnie zarumienioną.
Pojawienie się obok Trixie z całkiem ładną próbą moralizatorstwa zdjęło część ciężarów z jego barków. Na całe szczęście wydawało się, że nic poważniejszego od siniaków mu nie grozi, choć gdyby miał więcej rezonu, pewnie pomyślałby od razu o najgorszym. Wstrząśnienie mózgu, pęknięcie nasady czaszki, zapalenie opon mózgowych, przebite płuco i gangrena.
— Będę żył... — oznajmił ze śladowymi ilościami entuzjazmu, próbując dotknąć pulsującą od bólu tylną część głowy. Chłopcy natomiast spoglądali na siebie jeden przez drugiego wyraźnie zmieszani. Jeden czerwony, drugi na twarzy niemal zielony i siny, chyba przez moment świadomi byli, jakie efekty mogą mieć nawet niewielkie sprzeczki.
— Castor, my... — zaczął większy, ten czerwony, podchodząc powoli do Sprouta. Gestem nakazał drugiemu pospieszenie się i podejście bliżej.
— Przepraszamy, naprawdę nie chcieliśmy... — dodał drugi ze skruchą, chociaż spojrzenie jego uciekało wciąż w kierunku opanowującej sytuację Trixie. Sprout również podążył za jego wzrokiem, tym razem chcąc dać znać przyjaciółce, że wszystkim się zajmie. Ponownie siedząc, wyciągnął dłonie w kierunku chłopców, łapiąc ich za nadgarstki. Wciąż nie czuł się najlepiej, chyba będzie musiał odespać kolejne trzy dni po tych wszystkich emocjach, ale... nie mieli czasu na odpoczynek.
— Widzicie chłopcy, ile potrafi namieszać niezgoda? Tutaj poszło tylko o warzywa — mówił głosem ściszonym, jednak chcąc utrzymywać kontakt wzrokowy ze "swoimi" łobuziakami. — A ile jest poważniejszych problemów? Ulubiona zupa, najlepsza długość skarpetek i czyja młodsza siostra jest głupsza — wyliczył naprędce, starając się przypomnieć to, o co najczęściej kłóciły się dzieciaki z Doliny Godryka "za jego czasów". Chłopcy unieśli na moment spuszczone pokornie głowy, lecz Castor równie prędko zareagował — A, a. Nawet o tym nie myślcie. To tylko przykłady. Chodzi mi bowiem o to, że takie niewielkie niesnaski prowadzić mogą do prawdziwej krzywdy. Kevin, Frank. Dziś mamy bardzo trudny dzień, ale nie oznacza to, że powinniśmy szukać w sobie czegoś, za co możemy nie lubić innej osoby. Nie tęsknilibyście za sobą, gdybyście nie mogli się ze sobą bawić? Jutro, za tydzień, za miesiąc?
Pytanie zawisło w powietrzu, a Castor dał chłopcom czas do namyślenia się. Ci nieśmiało pokiwali głowami, po czym mruknęli pod nosem.
— Mi by było smutno, jakby Frank nie przyszedł na podwórko.
— A mi jakby Kevin.
— Więc zamiast walczyć o to, kto jest głupi, bo lubi ogórki, dbajcie o siebie nawzajem. Najsilniejszy i najmądrzejszy jest ten, kto potrafi bronić i wybaczać. No już, chodźcie tutaj — mówiąc to, puścił nadgarstki chłopców by, zamiast tego wyciągnąć w ich kierunku ręce. Kevin i Frank przytulili się do Castora, mamrocząc kilkukrotnie "przepraszam", częściej we własne lub Castora czupryny, niż wzajemnie w twarz, ale przecież liczyły się chęci, czyż nie?
Lekkość wróciła, gdy chłopcy przystali na jego plan zagrania w kapsle po jednej rundzie na każdy sposób. Któremuś z nich udało się nawet dorwać kredę, którą rysował tor po posadzce w czasie, gdy Castor posyłał bardzo błagalne spojrzenia woźnemu, by ten nie interweniował. Kiedyś sam mówił, że nie ma takiego problemu, którego nie da się rozwiązać za pomocą magii, a na pewno umorusana podłoga zaliczała się do takowych.
Kapsle przesuwały się po torze w miarę szybko, każdy z chłopców miał swoją turę, podobnie jak Castor, który przy okazji teatralnie dopytywał się o poprawność swoich ruchów, o odpowiednie usadzenie przy posyłaniu kapsla na tor, doprowadzając przy tym zgromadzonych wokół graczy do kolejnych wybuchów śmiechu, gdy w trzeciej turze pstryknął kapslem balansując tylko na jednej nodze zgiętej w kolanie, co — jak wiedzieli niemal wszyscy, którzy znali trochę blondyna i zaznajomieni byli z jego raczej brakiem atletycznych zdolności — było nie lada wyczynem.
A potem zaczęła się rozmowa o warzywach, ogórkach, byciu głupim, którą w swej dobrotliwości i pewnej naiwności Castor pragnął zignorować, dając dzieciakom moment na uspokojenie emocji. W dodatku na jego kolana trafił już kolejny chłopiec, tym razem pytający o badanie gwiazd.
— Nic nie stoi temu na przeszkodzie — odparł zgodnie z prawdą, jednym ruchem dłoni układając zmierzwione włosy Elliotta, który wydawał się być wpatrzony w niego jak w obrazek. — Gwiazdy mają nam wiele do powiedzenia, a czasami, gdy błyszczą na niebie, chcą nam przekazać wiadomości, wiesz? A jak obiecasz mi, że będziesz grzeczny, to w przyszłym tygodniu odwiedzę Cię z mapami nieba i pooglądamy je wspólnie, dobrze? — chłopiec skinął energicznie głową, po czym zatarł ręce w podekscytowaniu. I całe szczęście, że tym razem coś innego przykuło jego uwagę i zdążył odsunąć się od Castora, bowiem w kilka sekund później to Sprout usłyszał ostrzegawcze hej! Trixie (przyzwyczajony do tego, że gdy była już konieczność jego użycia, oznaczało to zazwyczaj momenty od katastrofy wymierzonej wprost w niego) i...
Ogórkowi łobuziacy znaleźli się wprost na nim. Do tego stopnia, że siła impetu przewróciła siedzącego do tej pory po turecku Sprouta na plecy. Kolana uderzające o klatkę piersiową wyrwały z płuc resztki oddechu, co skutkowało ściszonym oraz zduszonym sapnięciem, otworzeniem ust dość szeroko, by nabrać kolejnej partii powietrza. Ale nic z tego. Nim organizm szarpnął się w bezdechowym spazmie, głowa kolejnego z chłopców uderzyła go w dół szczęki, skutecznie ją zamykając, a przy okazji odrzucając go lekko w tył, przez co dość niedelikatnie, ale raczej niegroźnie uderzył potylicą w posadzkę.
Delikatnie mówiąc, czuł się dość fatalnie.
Zamiast więc poruszyć się i sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku, zacisnął mocno powieki, próbując nie syczeć ani zbyt głośno, ani zbyt złośliwie. Jednakże udało mu się rozprostować ręce i ściągnąć z siebie ogórkowych rozbójników tak, by mieć po jednym po jednej stronie jego ciała.
— Ogórek to całkiem eleganckie warzywo... — zaczął, potencjalnie znikąd, lecz obaj chłopcy wydawali się zmartwieni stanem, do jakiego doprowadzili opiekuna. Castor mówił powoli i trochę ciszej niż wcześniej, językiem obrysowując kształty wszystkich zębów i upewniając się, że są na miejscu. Był też pewien, że gdyby kolana dzieci uderzyły w to jedno żebro, które nie zrosło mu się poprawnie, bolałoby go jakoś bardziej. — Zielony ma garniturek — dokończył myśl, unosząc się powoli do siadu. Oj, będzie miał po tym wyczynie siniaki, ale zaczną się formować dopiero za godzinę lub dwie. Póki co miejsca uderzeń, zwłaszcza wystawioną na widok dolną część szczęki miał solidnie zarumienioną.
Pojawienie się obok Trixie z całkiem ładną próbą moralizatorstwa zdjęło część ciężarów z jego barków. Na całe szczęście wydawało się, że nic poważniejszego od siniaków mu nie grozi, choć gdyby miał więcej rezonu, pewnie pomyślałby od razu o najgorszym. Wstrząśnienie mózgu, pęknięcie nasady czaszki, zapalenie opon mózgowych, przebite płuco i gangrena.
— Będę żył... — oznajmił ze śladowymi ilościami entuzjazmu, próbując dotknąć pulsującą od bólu tylną część głowy. Chłopcy natomiast spoglądali na siebie jeden przez drugiego wyraźnie zmieszani. Jeden czerwony, drugi na twarzy niemal zielony i siny, chyba przez moment świadomi byli, jakie efekty mogą mieć nawet niewielkie sprzeczki.
— Castor, my... — zaczął większy, ten czerwony, podchodząc powoli do Sprouta. Gestem nakazał drugiemu pospieszenie się i podejście bliżej.
— Przepraszamy, naprawdę nie chcieliśmy... — dodał drugi ze skruchą, chociaż spojrzenie jego uciekało wciąż w kierunku opanowującej sytuację Trixie. Sprout również podążył za jego wzrokiem, tym razem chcąc dać znać przyjaciółce, że wszystkim się zajmie. Ponownie siedząc, wyciągnął dłonie w kierunku chłopców, łapiąc ich za nadgarstki. Wciąż nie czuł się najlepiej, chyba będzie musiał odespać kolejne trzy dni po tych wszystkich emocjach, ale... nie mieli czasu na odpoczynek.
— Widzicie chłopcy, ile potrafi namieszać niezgoda? Tutaj poszło tylko o warzywa — mówił głosem ściszonym, jednak chcąc utrzymywać kontakt wzrokowy ze "swoimi" łobuziakami. — A ile jest poważniejszych problemów? Ulubiona zupa, najlepsza długość skarpetek i czyja młodsza siostra jest głupsza — wyliczył naprędce, starając się przypomnieć to, o co najczęściej kłóciły się dzieciaki z Doliny Godryka "za jego czasów". Chłopcy unieśli na moment spuszczone pokornie głowy, lecz Castor równie prędko zareagował — A, a. Nawet o tym nie myślcie. To tylko przykłady. Chodzi mi bowiem o to, że takie niewielkie niesnaski prowadzić mogą do prawdziwej krzywdy. Kevin, Frank. Dziś mamy bardzo trudny dzień, ale nie oznacza to, że powinniśmy szukać w sobie czegoś, za co możemy nie lubić innej osoby. Nie tęsknilibyście za sobą, gdybyście nie mogli się ze sobą bawić? Jutro, za tydzień, za miesiąc?
Pytanie zawisło w powietrzu, a Castor dał chłopcom czas do namyślenia się. Ci nieśmiało pokiwali głowami, po czym mruknęli pod nosem.
— Mi by było smutno, jakby Frank nie przyszedł na podwórko.
— A mi jakby Kevin.
— Więc zamiast walczyć o to, kto jest głupi, bo lubi ogórki, dbajcie o siebie nawzajem. Najsilniejszy i najmądrzejszy jest ten, kto potrafi bronić i wybaczać. No już, chodźcie tutaj — mówiąc to, puścił nadgarstki chłopców by, zamiast tego wyciągnąć w ich kierunku ręce. Kevin i Frank przytulili się do Castora, mamrocząc kilkukrotnie "przepraszam", częściej we własne lub Castora czupryny, niż wzajemnie w twarz, ale przecież liczyły się chęci, czyż nie?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Umiała dostrzegać takie rzeczy, głównie dlatego, że co innego miała robić w życiu niż obserwować ludzkie emocje, tak aby móc odpowiednio na nie reagować. Miała w końcu dwóch braci, których emocjami musiała się zająć, miała też pozostałe dzieci. W tym momencie miała też tutaj Trixie i Castora i jakkolwiek każde z nich (nawet ona), starało się chować swoje emocje, musiała też zadbać o nich samych. To, co robili, mogło wydawać się niegroźne, ale było tak naprawdę sporym obciążeniem dla każdego z nich, dzieci wymagały pewnego porozumienia albo rozmowy. A to wymagało też od nich swojego poświęcenia. W tym momencie spokojnie też starała się opiekować nad starszym kolegą i koleżankami, ostrożnie też obserwując Trixie, gotowa pomóc jej gdyby tylko miała jakiś problem.
- Czyli kolorowy przyjdzie! – Dziewczynka ostrożnie zerknęła na Trixie, ale przekonała się, że w sumie nie ma co się bać – ładna pani przecież powiedziała, że taki jakiego sobie zamarzy to przyjdzie, dlatego sięgała po co raz to nowsze kolory, dodając nieco uroku zielonym wąsom, a także fioletowego futra na ogonie. Taki miał przyjść i na pewno przyjdzie! Oczy Elliotta za to błysnęły kiedy Castor zaczął opowiadać o gwiazdach i ich wiadomościach. Inne dzieci się czasem z niego śmiały, że lubił spoglądać wraz z tatą przez teleskop i wyszukiwać tego, co nowe, czasem słuchając czegoś o planetach, ale sam Castor wydawał się rozumieć jego pasję, sprawiając, że w tym momencie jego autorytet i sympatia wobec starszego kolegi poszybowały niesamowicie. Trzymał się go jeszcze mocniej, wciskając się w niego i wpatrując się z absolutną miłością, kiedy obiecał przynieść mapy nieba. – Bardzo chcę. Będę bardzo grzeczny!
Sheila obserwowała to jedno, to drugie, z początku nie zwracając uwagi na kłócące się dzieci, bo mała grupka obskoczyła ją dookoła, próbując nieco dokładniej wypytać o możliwość prób dla leśnych wojowników, ale wszystkie odwróciły się, kiedy na ten moment dwójka chłopców całkowicie przewróciła Castora. Chociaż przez chwilę panowała cisza, pozostałe dzieci zbiegły się, ostrożnie szepcąc między sobą w niepokoju, tak jakby martwiły się, że teraz ich opiekunowie będą na nich źli i teraz ich zostawią, a będą sami do końca dnia aż nie odbiorą ich rodzice.
- Trixie ma rację, jak można tak działać kiedy feniksy patrzą. Jak macie być leśnymi wojownikami, kiedy kłócicie się między sobą? – podniosła się ostrożnie ze swojego miejsca, pozwalając grupce podążyć za sobą, kiedy panna Beckett wydawała się pilnować Sprouta i czy nic mu się nie stało. W odruchu pomyślała, że jakby Castor miał jakieś siniaki to mogłaby pomóc mu z leczeniem, ale po chwili zdała sobie sprawę, że przecież znał się na tym lepiej od niej. Pytanie Trixie sprawiło, że uniosła brwi, spoglądając na obecnych.
- Wydają się przepraszać szczerze, ale tylko prawdziwa próba sprawdzi, czy się nadają. W takim razie potrzebuję, aby każdy z was wyprostował się, spojrzał po drugiej osobie i wymienił to, co w niej najbardziej lubi. Pozytywne podejście jest zdecydowanie potrzebne do bycia leśnym wojownikiem, bo w innym wypadku jedynie będziemy się martwić, a jak można się martwić kiedy chce się pomagać? Pozytywne podejście to podstawa!
Dzieci ustawione dookoła Sheili nieco niezręcznie spoglądały na siebie, teraz zastanawiając się co zrobić. Dopiero jedna z dziewczynek, Martha, wzięła głęboki oddech i spojrzała na stojącego obok kolegę.
- Ja bardzo lubię, jak Jeremy zawsze mnie pociesza, jak upadnę na ziemię.
- A ja lubię, ja Martha pamięta o naszych urodzinach!
- Lucian kiedyś pomógł nam, jak rodzice nas zgubili!
- A moja siostra zgubiła swoje buciki, ale Patrick je znalazł i przyniósł do mamy.
Wydawało się, że mimo wszystko, dzieci miały jeszcze jakieś pozytywne emocje w sobie i to ją uspokajało. Dlatego sama też chciała, aby mogli powiedzieć coś dobrego – bo tak jak mówiła to Trixie i tak jak mówił to Castor, potrzebowali teraz pozytywnych emocji!
- Co sądzą o tym nasi sędziowie? – spojrzała na Trixie i Castora, ciekawa, czy też mogą powiedzieć coś dzieciom na ten temat.
- Czyli kolorowy przyjdzie! – Dziewczynka ostrożnie zerknęła na Trixie, ale przekonała się, że w sumie nie ma co się bać – ładna pani przecież powiedziała, że taki jakiego sobie zamarzy to przyjdzie, dlatego sięgała po co raz to nowsze kolory, dodając nieco uroku zielonym wąsom, a także fioletowego futra na ogonie. Taki miał przyjść i na pewno przyjdzie! Oczy Elliotta za to błysnęły kiedy Castor zaczął opowiadać o gwiazdach i ich wiadomościach. Inne dzieci się czasem z niego śmiały, że lubił spoglądać wraz z tatą przez teleskop i wyszukiwać tego, co nowe, czasem słuchając czegoś o planetach, ale sam Castor wydawał się rozumieć jego pasję, sprawiając, że w tym momencie jego autorytet i sympatia wobec starszego kolegi poszybowały niesamowicie. Trzymał się go jeszcze mocniej, wciskając się w niego i wpatrując się z absolutną miłością, kiedy obiecał przynieść mapy nieba. – Bardzo chcę. Będę bardzo grzeczny!
Sheila obserwowała to jedno, to drugie, z początku nie zwracając uwagi na kłócące się dzieci, bo mała grupka obskoczyła ją dookoła, próbując nieco dokładniej wypytać o możliwość prób dla leśnych wojowników, ale wszystkie odwróciły się, kiedy na ten moment dwójka chłopców całkowicie przewróciła Castora. Chociaż przez chwilę panowała cisza, pozostałe dzieci zbiegły się, ostrożnie szepcąc między sobą w niepokoju, tak jakby martwiły się, że teraz ich opiekunowie będą na nich źli i teraz ich zostawią, a będą sami do końca dnia aż nie odbiorą ich rodzice.
- Trixie ma rację, jak można tak działać kiedy feniksy patrzą. Jak macie być leśnymi wojownikami, kiedy kłócicie się między sobą? – podniosła się ostrożnie ze swojego miejsca, pozwalając grupce podążyć za sobą, kiedy panna Beckett wydawała się pilnować Sprouta i czy nic mu się nie stało. W odruchu pomyślała, że jakby Castor miał jakieś siniaki to mogłaby pomóc mu z leczeniem, ale po chwili zdała sobie sprawę, że przecież znał się na tym lepiej od niej. Pytanie Trixie sprawiło, że uniosła brwi, spoglądając na obecnych.
- Wydają się przepraszać szczerze, ale tylko prawdziwa próba sprawdzi, czy się nadają. W takim razie potrzebuję, aby każdy z was wyprostował się, spojrzał po drugiej osobie i wymienił to, co w niej najbardziej lubi. Pozytywne podejście jest zdecydowanie potrzebne do bycia leśnym wojownikiem, bo w innym wypadku jedynie będziemy się martwić, a jak można się martwić kiedy chce się pomagać? Pozytywne podejście to podstawa!
Dzieci ustawione dookoła Sheili nieco niezręcznie spoglądały na siebie, teraz zastanawiając się co zrobić. Dopiero jedna z dziewczynek, Martha, wzięła głęboki oddech i spojrzała na stojącego obok kolegę.
- Ja bardzo lubię, jak Jeremy zawsze mnie pociesza, jak upadnę na ziemię.
- A ja lubię, ja Martha pamięta o naszych urodzinach!
- Lucian kiedyś pomógł nam, jak rodzice nas zgubili!
- A moja siostra zgubiła swoje buciki, ale Patrick je znalazł i przyniósł do mamy.
Wydawało się, że mimo wszystko, dzieci miały jeszcze jakieś pozytywne emocje w sobie i to ją uspokajało. Dlatego sama też chciała, aby mogli powiedzieć coś dobrego – bo tak jak mówiła to Trixie i tak jak mówił to Castor, potrzebowali teraz pozytywnych emocji!
- Co sądzą o tym nasi sędziowie? – spojrzała na Trixie i Castora, ciekawa, czy też mogą powiedzieć coś dzieciom na ten temat.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Kolorowy kot, obolały Castor, Sheila zasypywana pytaniami o leśnych wojowników... Z jednej strony ogarniało ją już potworne zmęczenie gromadką maluchów, a z drugiej odczuwała satysfakcję z tego, że dzieciątka wydawały się zapomnieć o przykrym incydencie sprzed kilku godzin. I dobrze - taka właśnie była rola trójki sympatyków Zakonu, żeby odwrócić uwagę i uspokoić niewinne istnienia. Szkoła zaoferowała azyl, oni natomiast sprawnie wzięli się do pracy i poświęcili opiece, podczas gdy ich przyjaciele i krewni ruszyli w bój. W pogoń za złoczyńcą. W misję rekonesansu po Somerset, by ocenić, czy nie spowodowano tu strat innych niż te, które widoczne były na pierwszy rzut oka. Trixie drżała podskórnie o bezpieczeństwo ojca. Czas pokazał, że numerolog miał tendencję do rzucania się w sam środek wiru kłopotów, nieważne, czy zamierzał zmagać się z cieniem przenikającym między strefami Sojuszu, czy z samym olbrzymem, który rozłupałby mu czaszkę na drobne kawałki. Gdzie był teraz? Z kim? Rozczarowanie i zdystansowanie nie wpływało na troskę, z czego dziewczyna zdała sobie sprawę z pewnym zdziwieniem: w chwilach takich jak ta była w stanie wszystko puścić w zapomnienie, byle tylko wrócił cały i zdrowy. Oni wszyscy.
W tym czasie w szkółce toczył się bój innego rodzaju. Castor odniósł rany na froncie, z trudem zbierając się z posadzki, na którą pchnęli go młodzi gniewni ogórkownicy, na co Beckett posłała mu blady uśmiech; dobrze, że nie rozbili mu nosa, choć niewykluczone, że po wojaczce na kilka dni zostaną mu siniaki. Do wesela się zagoi, pomyślała, ale nie zasugerowała tego na głos, z rozczuleniem obserwując jak chłopcy przylegają do Sprouta, zaproszeni do objęcia. Miał do tego dobrą rękę - nie tylko on, ale Sheila także, zważywszy na to, z jaką łatwością nakłoniła dzieci do roztoczenia dookoła aury niekwestionowanej sympatii. Przyjaźni. Każde wymienione słowo posłane w kierunku innego adresata napełniało serce Beckett nowymi falami ciepła zalewającymi ją w dziwnej euforii; o to właśnie należało walczyć, dostrzegła to jeszcze raz, odnowiła przekonania. O dobroć bijącą od tych maluchów. O normalny świat, by mogły w nim rosnąć, kwitnąć, uśmiechać się i spełniać marzenia. Niewykluczone, że w ciemnych oczach zaszkliły się łzy, które Trixie dyskretnie otarła rękawem grubego, bawełnianego swetra z haftowaną jaskółką, a gdy panna Doe zwróciła się do komisji, nie mogła nie uśmiechnąć się szeroko, promiennie.
- Kupiliście mnie - zapewniła tuż po tym, jak odchrząknęła dyskretnie, by oczyścić gardło z wpływów towarzyszącego jej wzruszenia. - Jesteście strasznie mądrymi i dobrymi dziećmi, nie spodziewałam się, że aż tak. Wasi rodzice na pewno są z was dumni. Ja też jestem dumna - jej słowa zachęciły dwie dziewczynki do wspięcia się na nią i przytulenia, a Beckett nie śmiała nawet oponować. Jedną z nich miała na swoich kolanach, głaszcząc lekko złote loczki splątane w warkoczach, by wolną ręką sięgnąć po leżący nieopodal koc i szczelnie okryć nim obie młode damy. Oczy zaczynały się kleić. Do uspokojonych umysłów zakradał się sen, widać było to po dzieciach, które raz po raz kładły się na podłodze usłanej miękkimi materiałami. - Nie martwcie się - odezwała się szczególnie do tych berbeci, które wciąż były niepewne, mimo zmęczenia trzymając się w prostych pozycjach. - Pamiętacie co mówiła Sheila? Zadbam o wasze sny. Będą ładne i kolorowe. Pełne śpiewu feniksów, które nie pozwolą zrobić wam krzywdy. Żaden feniks do tego nie dopuści - nigdy - subtelnie chciała zaszczepić w ich podświadomości poczucie ufności względem tego symbolu, by pewnego dnia, jeśli w ich miniaturowym świecie znów dojdzie do tragedii, wiedziały gdzie szukać pomocy. Gdzie kryli się sojusznicy, życzliwe dusze.
- A bajka na dobranoc? - odezwała się nieco starsza panienka o ciemnych włosach, która pod głową ułożyła wcześniej uszytą przytulankę, żeby wygodniej ułożyć się na posadzce.
- Och, tak, bajka! Prosimy! - zawtórował jej chłopczyk zdejmujący z nosa okrągłe okulary.
- O leśnych wojownikach - zgodził się z nimi mały brunecik figurą przypominający jojo.
- Tylko żeby... Żeby tam było ładnie i żeby była miłość... - wtrąciła nieśmiało dziewczynka siedząca blisko Sheili, pakując do buzi swoje palce kiedy opierała się o ciemnowłosą nimfę, dzisiejszą starszą siostrę.
- I kolorowe kunegundy - zgodziła się mała istotka, która do tej pory rysowała na papierze kuguchary przywdziewające całe multum przeróżnych barw. Na swojego najwidoczniej musiała poczekać, zapewniona przez Trix o tym, że jeśli będzie grzeczna, to kunegunda faktycznie przyjdzie.
Beckett spojrzała na swoich towarzyszy błagalnie, żeby to oni powiedli prym opowiastce, jakiej oczekiwali ich podopieczni, samej natomiast pomagając ułożyć się kilku pobliskim dzieciaczkom, które szukały wygodnych pozycji. Nie były to warunki idealne do spania, ale przynajmniej mieli poczucie roztoczonego wokół bezpieczeństwa. Mogło jednak być lepiej: wiecznie krytyczna czarownica dyskretnie sięgnęła do swojej kieszeni po różdżkę i, upewniwszy się, że młodzież nie patrzy, nakierowała ją na małą pozytywkę na ziemi. - Cantis - wyszeptała, pragnąc, by z przedmiotu dobiegła spokojna melodia przypominająca kołysankę.
W tym czasie w szkółce toczył się bój innego rodzaju. Castor odniósł rany na froncie, z trudem zbierając się z posadzki, na którą pchnęli go młodzi gniewni ogórkownicy, na co Beckett posłała mu blady uśmiech; dobrze, że nie rozbili mu nosa, choć niewykluczone, że po wojaczce na kilka dni zostaną mu siniaki. Do wesela się zagoi, pomyślała, ale nie zasugerowała tego na głos, z rozczuleniem obserwując jak chłopcy przylegają do Sprouta, zaproszeni do objęcia. Miał do tego dobrą rękę - nie tylko on, ale Sheila także, zważywszy na to, z jaką łatwością nakłoniła dzieci do roztoczenia dookoła aury niekwestionowanej sympatii. Przyjaźni. Każde wymienione słowo posłane w kierunku innego adresata napełniało serce Beckett nowymi falami ciepła zalewającymi ją w dziwnej euforii; o to właśnie należało walczyć, dostrzegła to jeszcze raz, odnowiła przekonania. O dobroć bijącą od tych maluchów. O normalny świat, by mogły w nim rosnąć, kwitnąć, uśmiechać się i spełniać marzenia. Niewykluczone, że w ciemnych oczach zaszkliły się łzy, które Trixie dyskretnie otarła rękawem grubego, bawełnianego swetra z haftowaną jaskółką, a gdy panna Doe zwróciła się do komisji, nie mogła nie uśmiechnąć się szeroko, promiennie.
- Kupiliście mnie - zapewniła tuż po tym, jak odchrząknęła dyskretnie, by oczyścić gardło z wpływów towarzyszącego jej wzruszenia. - Jesteście strasznie mądrymi i dobrymi dziećmi, nie spodziewałam się, że aż tak. Wasi rodzice na pewno są z was dumni. Ja też jestem dumna - jej słowa zachęciły dwie dziewczynki do wspięcia się na nią i przytulenia, a Beckett nie śmiała nawet oponować. Jedną z nich miała na swoich kolanach, głaszcząc lekko złote loczki splątane w warkoczach, by wolną ręką sięgnąć po leżący nieopodal koc i szczelnie okryć nim obie młode damy. Oczy zaczynały się kleić. Do uspokojonych umysłów zakradał się sen, widać było to po dzieciach, które raz po raz kładły się na podłodze usłanej miękkimi materiałami. - Nie martwcie się - odezwała się szczególnie do tych berbeci, które wciąż były niepewne, mimo zmęczenia trzymając się w prostych pozycjach. - Pamiętacie co mówiła Sheila? Zadbam o wasze sny. Będą ładne i kolorowe. Pełne śpiewu feniksów, które nie pozwolą zrobić wam krzywdy. Żaden feniks do tego nie dopuści - nigdy - subtelnie chciała zaszczepić w ich podświadomości poczucie ufności względem tego symbolu, by pewnego dnia, jeśli w ich miniaturowym świecie znów dojdzie do tragedii, wiedziały gdzie szukać pomocy. Gdzie kryli się sojusznicy, życzliwe dusze.
- A bajka na dobranoc? - odezwała się nieco starsza panienka o ciemnych włosach, która pod głową ułożyła wcześniej uszytą przytulankę, żeby wygodniej ułożyć się na posadzce.
- Och, tak, bajka! Prosimy! - zawtórował jej chłopczyk zdejmujący z nosa okrągłe okulary.
- O leśnych wojownikach - zgodził się z nimi mały brunecik figurą przypominający jojo.
- Tylko żeby... Żeby tam było ładnie i żeby była miłość... - wtrąciła nieśmiało dziewczynka siedząca blisko Sheili, pakując do buzi swoje palce kiedy opierała się o ciemnowłosą nimfę, dzisiejszą starszą siostrę.
- I kolorowe kunegundy - zgodziła się mała istotka, która do tej pory rysowała na papierze kuguchary przywdziewające całe multum przeróżnych barw. Na swojego najwidoczniej musiała poczekać, zapewniona przez Trix o tym, że jeśli będzie grzeczna, to kunegunda faktycznie przyjdzie.
Beckett spojrzała na swoich towarzyszy błagalnie, żeby to oni powiedli prym opowiastce, jakiej oczekiwali ich podopieczni, samej natomiast pomagając ułożyć się kilku pobliskim dzieciaczkom, które szukały wygodnych pozycji. Nie były to warunki idealne do spania, ale przynajmniej mieli poczucie roztoczonego wokół bezpieczeństwa. Mogło jednak być lepiej: wiecznie krytyczna czarownica dyskretnie sięgnęła do swojej kieszeni po różdżkę i, upewniwszy się, że młodzież nie patrzy, nakierowała ją na małą pozytywkę na ziemi. - Cantis - wyszeptała, pragnąc, by z przedmiotu dobiegła spokojna melodia przypominająca kołysankę.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Miasteczko Yeovil
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset