Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Miasteczko Yeovil
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Miasteczko Yeovil
Na początku dwudziestego wieku Yeovil zyskało renomę związaną z produkcją mugolskich maszyn wojennych. Fabryki rozwijały się prędko i prężnie, ludność była technicznie utalentowana, a to zwróciło uwagę wroga, więc podczas drugiej wojny światowej miasto zbombardowano. Nie zniszczyło to jednak ducha mieszkańców, którzy zabrali się za odbudowę utraconej architektury. Odpoczynku w Yeovil można zaznać przede wszystkim w wielkim parku, jakiego najznakomitszy element stanowi Ninesprings. Odnaleźć tam można rzeźby pochodzące z dawnych er, a także ośrodki lokalnej gastronomii, nauki i muzea, szczególnie traktujące o technologicznym rozwoju człowieka.
The member 'Trixie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 94
'k100' : 94
Ech, gdyby wszystkie dzieci były takie, jak mały miłościk gwiazd... Castor uniknąłby wtedy losu poturbowanego młodego mężczyzny i mógłby przynajmniej udawać, że jest najtwardszą ze zgromadzonych w sali osób, dużych i małych. Będzie musiał jednak zapamiętać, by za tydzień zjawić się w tym miejscu ponownie. Nic przecież nie podłamywało dziecięcych nastrojów mocniej niż niespełnione obietnice. Kto wie, może w tym małym brzdącu drzemał duch człowieka, który zrewolucjonizuje astronomię? Albo przynajmniej jej rozumienie? Wszystkie te dzieci miały przed sobą długie życie i nielimitowany zasób szans. Trixie, Sheila i on mieli tylko podtrzymać ich w przekonaniu, że nawet coś, co czai się w ukryciu i wypełza w formie dziwnej magii zbudzającej ich ze snu, nie może stanąć im na przeszkodzie.
Bo przecież nawet siniaki nie będą dla niego wielkim wyzwaniem. Znał się trochę na magii leczniczej, ze zwykłymi wykwitami podskórnymi mógł sobie poradzić całkiem sprawnie. Ale jednak jakaś część jego dramatycznej duszy pragnęła przynajmniej trochę poobnosić się ze śladami zdobytymi na tym bardzo burzliwym i energetycznym froncie. Przynajmniej do wesela, jak to zasugerowała w myślach Trixie, bo i to zbliżało się wielkimi krokami. Aż dziw go brał gdy myślał, że pomimo wojny, pomimo ścisłego skupienia na zadaniu, którym wykazywali się wszyscy ludzie wspierający ich sprawę, życie obok toczyło się dalej. Dzieci się rodziły, starce umierali, ludzie zakochiwali się w sobie, brali śluby, potrafili się cieszyć. I choć stawali przed coraz to większymi wyzwaniami, nigdy nie przeszło im przez myśl, że to koniec.
Bo mieli się dla kogo starać. Jeżeli nie dla własnych rodzin, to dla tych dzieciaków, które właśnie przytulały się do niego i mamrotały nieskładne przeprosiny. Dla dziewczynki, która pragnęła zobaczyć kolorowe kunegundy, dla znikającego, ale choć trochę najedzonego pajdą chleba chłopca, dla przysypiających maluchów i czuwającą nad siostrami Sally.
Jeszcze kiedyś się zobaczymy, maluchy.
— Pokazaliście dziś wszyscy, jak bardzo odważni jesteście. Że potraficie się sobą zaopiekować i nawet gdy nie zgadzacie się ze sobą, potraficie się pogodzić — odezwał się wreszcie, gdy przytulający się chłopcy uspokoili się na tyle, aby wreszcie od niego odejść. Castor pozwolił sobie przesunąć powoli palcami po dole szczęki; skóra była rozgrzana, miejsce pulsowało coraz to słabiej, lecz tępy ból pozostanie z nim jeszcze trochę. — I tak jak żyję ponad sto lat, tak nigdy nie widziałem takich dzielnych dzieci. Moim zdaniem będziecie wspaniałymi leśnymi wojownikami.
Spojrzał w tamtym momencie na Sheilę, jednocześnie kiwając głową tak, by bez słów przekazać jej, że czuje się już dobrze. Ba, nawet udało mu się dźwignąć z ziemi, choć nogi miał raczej miękkie, a w głowie nieco zbyt lekko niż normalnie. Ale byli w środku bardzo ciężkiej nocy, wyczerpującej tak fizycznie, jak i psychicznie. Gdy dzieci złożą się do snu, ich opiekunowie będą mieli chwilę dla siebie.
Pomógł dziewczętom w rozdysponowaniu koców pomiędzy ich wychowanków. Na całe szczęście okazało się, że zabranych przez Trixie nakryć było więcej niż dzieci, dlatego też pozostałe zaczął zwijać w rulony, aby podłożyć je dzieciom pod głowy w formie poduszki. Po wszystkim zasiadł już naprawdę zmęczony, na środku sali, przyjmując na klatę ostatnie — miejmy nadzieję — wyzwanie tej nocy.
Czymże byłby sen bez bajki na dobranoc.
— Dawno, dawno temu, tak dawno, że nawet sam Merlin był jeszcze małym brzdącem, było sobie piękne miasteczko zamieszkane przez bardzo dzielnych ludzi. Słynęło ono z hodowli niesamowicie kolorowych kunegund, które przybierały wszystkie kolory tęczy i nie tylko! Zielone, niebieskie, czerwone, pomarańczowe, różowe i nawet żółte... W ciągu dnia zajmowali się nimi dorośli, lecz to po zmroku miasteczko było prawdziwie ciekawe — choć historia rozpoczął, mówiąc w swej standardowej głośności, z każdym słowem delikatnie się ściszał. Historia może nie znajdowała się w kanonie Baśni Barda Beedle'a, ale Castor naprawdę się starał. — Najgrzeczniejszym z dzieci zamieszkujących miasteczko pozwalano czasami podchodzić do lasu, w którym mieszkała piękna leśna nimfa. Dzieci wiedziały, że nimfa bardzo je kocha, dlatego gdy pewnego dnia zobaczyli ją smutną, od razu postanowiły, że muszą temu zaradzić. Nie wiedziały tylko jak. Wtem, jedna z dziewczynek zaproponowała, by udali się wszyscy do pewnego bardzo starego czarodzieja, który dzięki jedzeniu warzyw nie wyglądał wcale na tak starego, jakim jest. Był to człowiek bardzo dobry, dlatego też wiedział, jak pocieszyć smutną leśną nimfę.
Wyciągnął ręce do góry, wyciągając się. Jednocześnie próbował powstrzymać bardzo nachalną chęć ziewnięcia. Oraz ukryć fakt, że bardzo zgrabnie podarował sobie kilka komplementów.
— Dzieci musiały odnaleźć feniksa. Te niezwykłe ptaki są bowiem symbolami nadziei, które rozświetlą nawet mrok w najciemniejszej, najgęściej porośniętej części lasu. Jednakże feniksy nie dawały się odnaleźć byle komu. Stary czarodziej zapewniał jednak dzieci, że gdy będą bardzo chciały, na pewno uda im się go odnaleźć. Niestety, dzieci nie wiedziały gdzie szukać feniksa. Szukały cały dzień, od samego ranka aż po wieczór, aż wreszcie, gdy przyszedł zmierzch, ułożyły się grzecznie spać. Wszystko wskazywało na to, że będzie to noc jak każda inna, jednakże wszystkie dzieci śniły ten sam sen! W śnie mogły porozmawiać z bardzo miłą, młodą damą. Wyglądała jak prawdziwa księżniczka, w długiej, różowej sukience, którą sama uszyła. Dama ta oświadczyła im, że wszyscy śnią ten sam sen dzięki niej. Wyczuła bowiem, że dzieci potrzebują jej pomocy i to właśnie pragnienia czystych serc przywołały ją do nich tej nocy. Dzieci musiały tylko przysiąść, że naprawdę zależy im na szczęściu leśnej nimfy. Oczywiście wszystkie dzieci złożyły przysięgę, po której strażniczka snów — tym bowiem była tajemnicza dama — oznajmiła im, że zostali prawdziwymi leśnymi wojownikami.
Na rany Morgany, opowiadanie bajek było jednocześnie zaskakująco przyjemne, jak i pochłaniające. Oddałby dużo za możliwość zwilżenia czymś gardła, ale nie miał serca przerywać historii i robić rabanu. Przełknął więc ślinę, zawierzając ślepemu losowi to, na ile taka prymitywna forma zwilżenia aparatu mowy mu wystarczy.
— Następnego ranka leśni wojownicy wyruszyli na poszukiwania feniksa. Rodzice, chcąc chronić dzieci, bowiem bardzo je kochali, podarowali każdemu po jednej kunegundzie. I to właśnie z ich pomocą dzielni wojownicy przeczesywali las w poszukiwaniu ognistego ptaka. Gdy znów robiło się ciemno, a leśni wojownicy zaczynali być zmęczeni, zaczęli zbierać się do domu. Jednak jedna kunegunda, zielona w żółte kropki, pochwyciła trop i pobiegła wgłąb lasu. Niewiele myśląc, wojownicy ruszyli za nią. Biegli bardzo, bardzo długo, aż wpadli w sam środek ciemnego lasu. I wtedy poczuli dym. Niektórzy z leśnych bojowników przestraszyli się, że może w lesie panował pożar, lecz wciąż było bardzo ciemno, ledwo widać było kunegundy i czubki małych nosów. Wtem, jedna z kunegund poruszyła się prędko, ogonem wskazując na jedną, malutką iskierkę. Im bardziej wojownicy przyglądali się iskierce, tym bardziej ona rosła. Rosła, rosła, rosła, aż wreszcie z iskierki zmieniła się w płomyk, a z płomyka w prawdziwy, duży płomień. Wojownicy przyglądali się płomieniowi z zaciekawieniem, aż wyrosły mu skrzydła, głowa, ogon oraz spiczasty dziób. To feniks! Znaleźli go!
Zaczerwienione z emocji poliki świadczyły o tym, że chyba zbyt mocno wczuł się w tkaną przez siebie historię. Jednakże zauważył, że niektóre z dzieci już odpłynęły w krainę snów, co przyjął z niewymowną ulgą. Musiał jednak kontynuować dla tych ze swych słuchaczy, którzy mieli trudności z zaśnięciem.
— Leśni wojownicy pobiegli po piękną nimfę, która rozpromieniła się na widok feniksa. Widząc go podeszła do ptaka, wyciągając do niego ręce. Wojownicy przestraszyli się, że nimfa się sparzy, jednak gdy ta dotknęła ptaka, nagle w samym środku lasu zrobiło się równie jasno, co na głównym placu miasteczka w samo południe. "Dziękuję wam, leśni wojownicy", powiedziała nimfa, zaczynając swój leśny taniec. "Gdyby nie wasza wielka miłość i czyste serca, nigdy nie odnaleźlibyście feniksa, a las na zawsze byłby miejscem ciemnym i smutnym". Wszyscy usłyszeli za sobą cichy chichot, a gdy odwrócili się, zobaczyli starego czarodzieja oraz strażniczkę snów, przyglądających się im z daleka. "Brawo, leśni wojownicy" mówiła strażniczka snów z szerokim uśmiechem na ustach. "Właśnie poznaliście siłę nadziei i dobra". Stary czarodziej również przyglądał się leśnym wojownikom z bardzo dużą dumą. "Mówiłem, że sobie poradzą. Właśnie przeszliście pierwszą próbę. Teraz gdy nimfa jest bezpieczna, stoi przed wami jeszcze większe wyzwanie. Gdyby kiedyś znów zrobiło się ciemno i smutno, będziecie bronić się wzajemnie. Już wiecie, gdzie szukać feniksa. A jeżeli bardzo, bardzo będziecie tego chcieli, w snach odwiedzi was strażniczka, nimfa i ja. Kiedy tylko będziecie chcieli". Kunegundy zamachały wesoło ogonami, po czym przytuliły się do leśnych wojowników. Każdy z nich mógł zabrać jedną ze sobą do domu tak, by żaden z leśnych wojowników nigdy nie był sam, nawet gdy nie ma obok niego przyjaciół. A gdy przed zaśnięciem wojownicy zamykali okna w swych sypialni, zobaczyli malutki płomyk tańczący przed swoimi oknami. To feniks przyleciał do ich rodziców, aby i oni mogli mieć spokojne sny.
Bo przecież nawet siniaki nie będą dla niego wielkim wyzwaniem. Znał się trochę na magii leczniczej, ze zwykłymi wykwitami podskórnymi mógł sobie poradzić całkiem sprawnie. Ale jednak jakaś część jego dramatycznej duszy pragnęła przynajmniej trochę poobnosić się ze śladami zdobytymi na tym bardzo burzliwym i energetycznym froncie. Przynajmniej do wesela, jak to zasugerowała w myślach Trixie, bo i to zbliżało się wielkimi krokami. Aż dziw go brał gdy myślał, że pomimo wojny, pomimo ścisłego skupienia na zadaniu, którym wykazywali się wszyscy ludzie wspierający ich sprawę, życie obok toczyło się dalej. Dzieci się rodziły, starce umierali, ludzie zakochiwali się w sobie, brali śluby, potrafili się cieszyć. I choć stawali przed coraz to większymi wyzwaniami, nigdy nie przeszło im przez myśl, że to koniec.
Bo mieli się dla kogo starać. Jeżeli nie dla własnych rodzin, to dla tych dzieciaków, które właśnie przytulały się do niego i mamrotały nieskładne przeprosiny. Dla dziewczynki, która pragnęła zobaczyć kolorowe kunegundy, dla znikającego, ale choć trochę najedzonego pajdą chleba chłopca, dla przysypiających maluchów i czuwającą nad siostrami Sally.
Jeszcze kiedyś się zobaczymy, maluchy.
— Pokazaliście dziś wszyscy, jak bardzo odważni jesteście. Że potraficie się sobą zaopiekować i nawet gdy nie zgadzacie się ze sobą, potraficie się pogodzić — odezwał się wreszcie, gdy przytulający się chłopcy uspokoili się na tyle, aby wreszcie od niego odejść. Castor pozwolił sobie przesunąć powoli palcami po dole szczęki; skóra była rozgrzana, miejsce pulsowało coraz to słabiej, lecz tępy ból pozostanie z nim jeszcze trochę. — I tak jak żyję ponad sto lat, tak nigdy nie widziałem takich dzielnych dzieci. Moim zdaniem będziecie wspaniałymi leśnymi wojownikami.
Spojrzał w tamtym momencie na Sheilę, jednocześnie kiwając głową tak, by bez słów przekazać jej, że czuje się już dobrze. Ba, nawet udało mu się dźwignąć z ziemi, choć nogi miał raczej miękkie, a w głowie nieco zbyt lekko niż normalnie. Ale byli w środku bardzo ciężkiej nocy, wyczerpującej tak fizycznie, jak i psychicznie. Gdy dzieci złożą się do snu, ich opiekunowie będą mieli chwilę dla siebie.
Pomógł dziewczętom w rozdysponowaniu koców pomiędzy ich wychowanków. Na całe szczęście okazało się, że zabranych przez Trixie nakryć było więcej niż dzieci, dlatego też pozostałe zaczął zwijać w rulony, aby podłożyć je dzieciom pod głowy w formie poduszki. Po wszystkim zasiadł już naprawdę zmęczony, na środku sali, przyjmując na klatę ostatnie — miejmy nadzieję — wyzwanie tej nocy.
Czymże byłby sen bez bajki na dobranoc.
— Dawno, dawno temu, tak dawno, że nawet sam Merlin był jeszcze małym brzdącem, było sobie piękne miasteczko zamieszkane przez bardzo dzielnych ludzi. Słynęło ono z hodowli niesamowicie kolorowych kunegund, które przybierały wszystkie kolory tęczy i nie tylko! Zielone, niebieskie, czerwone, pomarańczowe, różowe i nawet żółte... W ciągu dnia zajmowali się nimi dorośli, lecz to po zmroku miasteczko było prawdziwie ciekawe — choć historia rozpoczął, mówiąc w swej standardowej głośności, z każdym słowem delikatnie się ściszał. Historia może nie znajdowała się w kanonie Baśni Barda Beedle'a, ale Castor naprawdę się starał. — Najgrzeczniejszym z dzieci zamieszkujących miasteczko pozwalano czasami podchodzić do lasu, w którym mieszkała piękna leśna nimfa. Dzieci wiedziały, że nimfa bardzo je kocha, dlatego gdy pewnego dnia zobaczyli ją smutną, od razu postanowiły, że muszą temu zaradzić. Nie wiedziały tylko jak. Wtem, jedna z dziewczynek zaproponowała, by udali się wszyscy do pewnego bardzo starego czarodzieja, który dzięki jedzeniu warzyw nie wyglądał wcale na tak starego, jakim jest. Był to człowiek bardzo dobry, dlatego też wiedział, jak pocieszyć smutną leśną nimfę.
Wyciągnął ręce do góry, wyciągając się. Jednocześnie próbował powstrzymać bardzo nachalną chęć ziewnięcia. Oraz ukryć fakt, że bardzo zgrabnie podarował sobie kilka komplementów.
— Dzieci musiały odnaleźć feniksa. Te niezwykłe ptaki są bowiem symbolami nadziei, które rozświetlą nawet mrok w najciemniejszej, najgęściej porośniętej części lasu. Jednakże feniksy nie dawały się odnaleźć byle komu. Stary czarodziej zapewniał jednak dzieci, że gdy będą bardzo chciały, na pewno uda im się go odnaleźć. Niestety, dzieci nie wiedziały gdzie szukać feniksa. Szukały cały dzień, od samego ranka aż po wieczór, aż wreszcie, gdy przyszedł zmierzch, ułożyły się grzecznie spać. Wszystko wskazywało na to, że będzie to noc jak każda inna, jednakże wszystkie dzieci śniły ten sam sen! W śnie mogły porozmawiać z bardzo miłą, młodą damą. Wyglądała jak prawdziwa księżniczka, w długiej, różowej sukience, którą sama uszyła. Dama ta oświadczyła im, że wszyscy śnią ten sam sen dzięki niej. Wyczuła bowiem, że dzieci potrzebują jej pomocy i to właśnie pragnienia czystych serc przywołały ją do nich tej nocy. Dzieci musiały tylko przysiąść, że naprawdę zależy im na szczęściu leśnej nimfy. Oczywiście wszystkie dzieci złożyły przysięgę, po której strażniczka snów — tym bowiem była tajemnicza dama — oznajmiła im, że zostali prawdziwymi leśnymi wojownikami.
Na rany Morgany, opowiadanie bajek było jednocześnie zaskakująco przyjemne, jak i pochłaniające. Oddałby dużo za możliwość zwilżenia czymś gardła, ale nie miał serca przerywać historii i robić rabanu. Przełknął więc ślinę, zawierzając ślepemu losowi to, na ile taka prymitywna forma zwilżenia aparatu mowy mu wystarczy.
— Następnego ranka leśni wojownicy wyruszyli na poszukiwania feniksa. Rodzice, chcąc chronić dzieci, bowiem bardzo je kochali, podarowali każdemu po jednej kunegundzie. I to właśnie z ich pomocą dzielni wojownicy przeczesywali las w poszukiwaniu ognistego ptaka. Gdy znów robiło się ciemno, a leśni wojownicy zaczynali być zmęczeni, zaczęli zbierać się do domu. Jednak jedna kunegunda, zielona w żółte kropki, pochwyciła trop i pobiegła wgłąb lasu. Niewiele myśląc, wojownicy ruszyli za nią. Biegli bardzo, bardzo długo, aż wpadli w sam środek ciemnego lasu. I wtedy poczuli dym. Niektórzy z leśnych bojowników przestraszyli się, że może w lesie panował pożar, lecz wciąż było bardzo ciemno, ledwo widać było kunegundy i czubki małych nosów. Wtem, jedna z kunegund poruszyła się prędko, ogonem wskazując na jedną, malutką iskierkę. Im bardziej wojownicy przyglądali się iskierce, tym bardziej ona rosła. Rosła, rosła, rosła, aż wreszcie z iskierki zmieniła się w płomyk, a z płomyka w prawdziwy, duży płomień. Wojownicy przyglądali się płomieniowi z zaciekawieniem, aż wyrosły mu skrzydła, głowa, ogon oraz spiczasty dziób. To feniks! Znaleźli go!
Zaczerwienione z emocji poliki świadczyły o tym, że chyba zbyt mocno wczuł się w tkaną przez siebie historię. Jednakże zauważył, że niektóre z dzieci już odpłynęły w krainę snów, co przyjął z niewymowną ulgą. Musiał jednak kontynuować dla tych ze swych słuchaczy, którzy mieli trudności z zaśnięciem.
— Leśni wojownicy pobiegli po piękną nimfę, która rozpromieniła się na widok feniksa. Widząc go podeszła do ptaka, wyciągając do niego ręce. Wojownicy przestraszyli się, że nimfa się sparzy, jednak gdy ta dotknęła ptaka, nagle w samym środku lasu zrobiło się równie jasno, co na głównym placu miasteczka w samo południe. "Dziękuję wam, leśni wojownicy", powiedziała nimfa, zaczynając swój leśny taniec. "Gdyby nie wasza wielka miłość i czyste serca, nigdy nie odnaleźlibyście feniksa, a las na zawsze byłby miejscem ciemnym i smutnym". Wszyscy usłyszeli za sobą cichy chichot, a gdy odwrócili się, zobaczyli starego czarodzieja oraz strażniczkę snów, przyglądających się im z daleka. "Brawo, leśni wojownicy" mówiła strażniczka snów z szerokim uśmiechem na ustach. "Właśnie poznaliście siłę nadziei i dobra". Stary czarodziej również przyglądał się leśnym wojownikom z bardzo dużą dumą. "Mówiłem, że sobie poradzą. Właśnie przeszliście pierwszą próbę. Teraz gdy nimfa jest bezpieczna, stoi przed wami jeszcze większe wyzwanie. Gdyby kiedyś znów zrobiło się ciemno i smutno, będziecie bronić się wzajemnie. Już wiecie, gdzie szukać feniksa. A jeżeli bardzo, bardzo będziecie tego chcieli, w snach odwiedzi was strażniczka, nimfa i ja. Kiedy tylko będziecie chcieli". Kunegundy zamachały wesoło ogonami, po czym przytuliły się do leśnych wojowników. Każdy z nich mógł zabrać jedną ze sobą do domu tak, by żaden z leśnych wojowników nigdy nie był sam, nawet gdy nie ma obok niego przyjaciół. A gdy przed zaśnięciem wojownicy zamykali okna w swych sypialni, zobaczyli malutki płomyk tańczący przed swoimi oknami. To feniks przyleciał do ich rodziców, aby i oni mogli mieć spokojne sny.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Spoglądała na te wszystkie dzieci, tak pełne życia i jednocześnie niekoniecznie różniące się tak wiele od wszystkich dorosłych. Niektóre się bały, niektóre próbowały być odważnie, niektóre najpewniej po prostu chciały mieć spokój. Może i nie rozumiały sytuacji, nie odczuwały tego tak mocno, skoro niektóre z nich wychowały się bardziej w czasach wojny niż w czasach pokoju, ale teraz coś dotykało bezpośrednio nich. Mroczny znak nie musiał być wiadomym symbolem – wielka czaszka na niebie nie budziła pozytywnych skojarzeń. Może nie zapomną o tym, ale przynajmniej będą pamiętać dobroć, jaką ich dziś otoczono. I może jeszcze kiedyś będą chcieli tę dobroć kiedyś przekazać. I może kiedy wrócą do rodziców, będą się czuć spokojniej i ten spokój zaniosą dorosłym.
Cieszyło ją to, jak pozostali dawali sobie radę. Na pewno mieli równie wielkie problemy, ale mimo to poświęcili swój wieczór – czy też noc raczej, patrząc po okolicy – aby nieść pomoc obcym dzieciom. Nic więc dziwnego, że kiedy dzieci powoli wymieniały to, za co najbardziej lubią swoich kolegów, Sheila akurat pochyliła się w stronę Trixie, ostrożnie ściskając jej dłoń, kiedy pochyliła się w jej kierunku.
- Świetnie ci dziś poszło. – Taki komplement chciała też przekazać Castorowi, ale ten wydawał się póki co zajęty, a nie dało się nie poświęcić kolejnego uśmiechu, kiedy spoglądało się na to, jak obydwaj chłopcy wtulali się w młodego Sprouta. Miała wrażenie, że gdyby któreś z jej obecnych kolegów pozwoliło sobie na przyszłościowe zostanie rodzicem, zdecydowanie byliby w tym niesamowicie dobrzy. Mieli dużo miłości, cierpliwości i ciepła, które pozwoliło im uspokoić dzisiaj wszystkie dzieci, nawet przy wybuchach agresji czy magii dziecięcej.
Miała już gotową bajkę, ale wydawało się, że Castor potrafi już coś dodać od siebie – sama więc podniosła się, szykując każde miejsce jeszcze dla wszystkich, pomagając dziewczynkom w uporządkowaniu ich fryzur, gdzie niektóre z nich miały w swoich włosach zaplątane jeszcze pojedyncze spinki. Okrywając kocem każde z dzieci, ostrożnie zawijała je i uśmiechała się do nich, starając się powiedzieć im jeszcze coś miłego do snu. Wiedziała, że najpewniej się już nie spotkają, ale taki los leśnych nimf – ich światy nie były takie same i pewnie większość rodziców nie będzie chciała aby wokół ich dzieci kręciła się cyganka. Cóż, za złe im tego nie miała…miło było jednak spędzić dzień z tymi, którzy nie uważali jej za gorszą, niezależnie, czy byli to jej (prawie) rówieśnicy, czy może jednak małe dzieci.
Sama wsłuchiwała się w opowieści Castora, uśmiechając się lekko. Mimo wszystko, wiedziała kiedy powinna wracać i ten moment już nastał, dlatego kiedy w sali zapadła cisza, sama podniosła się ze swojego miejsca, pochylając się w stronę obecnych na miejscu.
- Powinnam już iść, i tak wyszłam na dłużej niż planowałam. Mam nadzieję, że dacie sobie radę. – Widziała, że i tak w stronę szkoły zmierza parę rodziców, dlatego wolała też wrócić póki jeszcze mogła. Odeszła kawałek, teleportując się – a niebawem potem do szkoły przyszli rodzice, odbierając swoje dzieci i pozwalając, aby Castor i Trixie mogli wrócić do siebie i odpocząć, z poczuciem, że dzięki nim dzieci spędziły o wiele spokojniejszy wieczór.
ztx3
Cieszyło ją to, jak pozostali dawali sobie radę. Na pewno mieli równie wielkie problemy, ale mimo to poświęcili swój wieczór – czy też noc raczej, patrząc po okolicy – aby nieść pomoc obcym dzieciom. Nic więc dziwnego, że kiedy dzieci powoli wymieniały to, za co najbardziej lubią swoich kolegów, Sheila akurat pochyliła się w stronę Trixie, ostrożnie ściskając jej dłoń, kiedy pochyliła się w jej kierunku.
- Świetnie ci dziś poszło. – Taki komplement chciała też przekazać Castorowi, ale ten wydawał się póki co zajęty, a nie dało się nie poświęcić kolejnego uśmiechu, kiedy spoglądało się na to, jak obydwaj chłopcy wtulali się w młodego Sprouta. Miała wrażenie, że gdyby któreś z jej obecnych kolegów pozwoliło sobie na przyszłościowe zostanie rodzicem, zdecydowanie byliby w tym niesamowicie dobrzy. Mieli dużo miłości, cierpliwości i ciepła, które pozwoliło im uspokoić dzisiaj wszystkie dzieci, nawet przy wybuchach agresji czy magii dziecięcej.
Miała już gotową bajkę, ale wydawało się, że Castor potrafi już coś dodać od siebie – sama więc podniosła się, szykując każde miejsce jeszcze dla wszystkich, pomagając dziewczynkom w uporządkowaniu ich fryzur, gdzie niektóre z nich miały w swoich włosach zaplątane jeszcze pojedyncze spinki. Okrywając kocem każde z dzieci, ostrożnie zawijała je i uśmiechała się do nich, starając się powiedzieć im jeszcze coś miłego do snu. Wiedziała, że najpewniej się już nie spotkają, ale taki los leśnych nimf – ich światy nie były takie same i pewnie większość rodziców nie będzie chciała aby wokół ich dzieci kręciła się cyganka. Cóż, za złe im tego nie miała…miło było jednak spędzić dzień z tymi, którzy nie uważali jej za gorszą, niezależnie, czy byli to jej (prawie) rówieśnicy, czy może jednak małe dzieci.
Sama wsłuchiwała się w opowieści Castora, uśmiechając się lekko. Mimo wszystko, wiedziała kiedy powinna wracać i ten moment już nastał, dlatego kiedy w sali zapadła cisza, sama podniosła się ze swojego miejsca, pochylając się w stronę obecnych na miejscu.
- Powinnam już iść, i tak wyszłam na dłużej niż planowałam. Mam nadzieję, że dacie sobie radę. – Widziała, że i tak w stronę szkoły zmierza parę rodziców, dlatego wolała też wrócić póki jeszcze mogła. Odeszła kawałek, teleportując się – a niebawem potem do szkoły przyszli rodzice, odbierając swoje dzieci i pozwalając, aby Castor i Trixie mogli wrócić do siebie i odpocząć, z poczuciem, że dzięki nim dzieci spędziły o wiele spokojniejszy wieczór.
ztx3
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
26.03.1958, wieczór
Hep!
Jeszcze przed chwilą Deimos wpatrywał się w bardzo miłą panią, która pachniała trochę jak mama, co było dziwne, bo tylko mama pachniała jak mama, ale teraz był gdzieś… w czymś…
To było bardzo dziwne. Wszystko trzęsło się, warczało jak prawie całe stado wściekłych bestii, a za szybami… oknami przesuwał się krajobraz.
Fancourt chyba kiedyś miał taki sen. W tym śnie zjadł go smok, ale ten smok nie wiedział, że chłopiec był dzielny i dokładnie wiedział, co w takich sytuacjach robić. No więc poszedł po jego gardzieli wprost do głowy i tam było takie wilki mięsne coś, i jak to się naciskało, to smok zrobił dokładnie to, co Deimos chciał - latał wysoko-wysoko albo ział ogniem i palił wszystkie miasta oraz wsie, jakie stanęły mu na przeszkodzie. Ale nie to było najciekawsze! W tym śnie młody Fancourt mógł patrzeć na świat oczami smoka! I wszystko było takie malutkie! A on taaaki wielki!
Także wszystko to, co doświadczał obecnie, bardzo mocno przypominało tamten sen. Tylko nie znajdował się jakoś bardzo wysoko. I nie było takiego ciekawego mięsnego czegoś do naciskania, tylko jakieś kółko, które trzymał w dłoniach jakiś mężczyzna. Ale nie tylko koło było ciekawe. W… czymkolwiek się znajdował, przed nim, tuż pod dużym oknem były jakieś guziki, pstryczki, wajchy. To wszystko wyglądało trochę jak element Kolejki Goblinów, na którą bardzo chciał iść, ale ani ojciec, ani dziadkowie z niewiadomego powodu nie chcieli go tam puścić.
Oczywiście. Jak zawsze. Wszystko, co najciekawsze, najszybsze i najszaleńsze było mu zakazywane...
Ale teraz… no teraz nie było nikogo obok. No prawie. A jeśli to jest jak Kolejka Goblinów… to może też potrafi być szybkie?
Tylko co robić z tym kimś, kto trzyma kółko? I po co ono jest?
-Przepraszam, czy to jest wagonik z Kolejki Goblinów? - zapytał wprost. Był już prawie dorosły, wybrał się w ogromną podróż, więc będzie zachowywać się, jak na mężczyznę przystało i postawi sprawę jasno.
-Bo jeśli tak, to czy mógłbym to sobie zatrzymać? Albo kupić?
Szybki wagonik na własność! To ci dopiero będzie!
Hep!
Jeszcze przed chwilą Deimos wpatrywał się w bardzo miłą panią, która pachniała trochę jak mama, co było dziwne, bo tylko mama pachniała jak mama, ale teraz był gdzieś… w czymś…
To było bardzo dziwne. Wszystko trzęsło się, warczało jak prawie całe stado wściekłych bestii, a za szybami… oknami przesuwał się krajobraz.
Fancourt chyba kiedyś miał taki sen. W tym śnie zjadł go smok, ale ten smok nie wiedział, że chłopiec był dzielny i dokładnie wiedział, co w takich sytuacjach robić. No więc poszedł po jego gardzieli wprost do głowy i tam było takie wilki mięsne coś, i jak to się naciskało, to smok zrobił dokładnie to, co Deimos chciał - latał wysoko-wysoko albo ział ogniem i palił wszystkie miasta oraz wsie, jakie stanęły mu na przeszkodzie. Ale nie to było najciekawsze! W tym śnie młody Fancourt mógł patrzeć na świat oczami smoka! I wszystko było takie malutkie! A on taaaki wielki!
Także wszystko to, co doświadczał obecnie, bardzo mocno przypominało tamten sen. Tylko nie znajdował się jakoś bardzo wysoko. I nie było takiego ciekawego mięsnego czegoś do naciskania, tylko jakieś kółko, które trzymał w dłoniach jakiś mężczyzna. Ale nie tylko koło było ciekawe. W… czymkolwiek się znajdował, przed nim, tuż pod dużym oknem były jakieś guziki, pstryczki, wajchy. To wszystko wyglądało trochę jak element Kolejki Goblinów, na którą bardzo chciał iść, ale ani ojciec, ani dziadkowie z niewiadomego powodu nie chcieli go tam puścić.
Oczywiście. Jak zawsze. Wszystko, co najciekawsze, najszybsze i najszaleńsze było mu zakazywane...
Ale teraz… no teraz nie było nikogo obok. No prawie. A jeśli to jest jak Kolejka Goblinów… to może też potrafi być szybkie?
Tylko co robić z tym kimś, kto trzyma kółko? I po co ono jest?
-Przepraszam, czy to jest wagonik z Kolejki Goblinów? - zapytał wprost. Był już prawie dorosły, wybrał się w ogromną podróż, więc będzie zachowywać się, jak na mężczyznę przystało i postawi sprawę jasno.
-Bo jeśli tak, to czy mógłbym to sobie zatrzymać? Albo kupić?
Szybki wagonik na własność! To ci dopiero będzie!
Deimos Fancourt
Zawód : wirtuoz gry na nerwach dorosłych
Wiek : 7
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I have never tried that before, so I think I should definitely be able to do that.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie umiał już nawet stwierdzić, czy ostatnimi dniami wszystko pędziło czy jednak wlekło się jak tylko mogło. Miał wrażenie, że cała radość którą jeszcze miał z pobytu w Dolinie po prostu dramatycznie rosła, a on z niepokojem obserwował jak kolejni sąsiedzi wynoszą się za granicę, nie chcąc mieć nic wspólnego z wojną. Wiedział o tym problemie, sugerując w listach do rodziny aby zrobili to samo, udając się gdzieś gdzie obecna sytuacja nie miała na nich wpływu. Sam myślał o tym, ostatecznie jednak nigdy nie wykonując czegokolwiek w tym kierunku. Jedną wojnę przeżył i wiedział, jak wpływała na ludzi, dlatego starał się jak mógł zachowywać spokój i być tutaj, pomagać jak dawał radę. Mało który czarodziej bez odpowiednich „korzeni” wiedział jak zarządzać sprawą, starał się więc być rozjemcą problemów, tłumaczyć mugolskie zagadnienia, czy po prostu być jeżeli ktoś (zwłaszcza Louis) tego potrzebował.
Dziś musiał wybrać się do innego miasta, gotowy na odebranie towaru dla miejscowego sklepu. Nawet jeżeli czarodzieje starali się wytyczać jakieś szlaki, wciąż ciężko było załatwiać sprawy w różnych miejscach kraju jednocześnie, dlatego jeżeli mógł się przydać, robić to jak tylko mógł. Póki co kierował się bocznymi drogami, nie czując potrzeby unikania korków a raczej potencjalnego zagrożenia. Musiał zdecydowanie kupić swoje własne auto (póki jedynie użyczając go od dobrych ludzi którzy korzystali z jego pomocy dzięki temu), a jeszcze bardziej potrzebował kupić swoją własną broń. Niby nic, ale lepsze to niż rzucanie się z pięściami.
Silnik mruczał cicho kiedy on sam wpatrywał się w mapę, próbując na ten moment zaobserwować najłatwiejszą i najbardziej efektywną trasę, ruszając po tym jak złożył mapę przez co nie usłyszał tego charakterystycznego trzaśnięcia, skupiony na trudnym zakręcie…chyba dlatego tak mocno wcisnął hamulce gdy obok niego odezwał się jakiś głos. Ciśnienie natychmiast mu skoczyło, kiedy niemal rozsmarował się na szybie, spoglądając na to, kto siedzi obok niego.
Dziecko. Skąd, na boga, nagle w jego aucie pojawiło się dziecko. Żadnego nie miał (tego akurat był pewien) a na pewno nie wsiadł. Ze zdenerwowania przeczesał włosy dłonią, oddychając ciężko zanim nie spojrzał na niego jeszcze raz, chrząkając cicho.
- Nie, to…to auto. Kim jesteś i jak się tu wziąłeś, i gdzie twoi rodzice, to najważniejsze.
Dziś musiał wybrać się do innego miasta, gotowy na odebranie towaru dla miejscowego sklepu. Nawet jeżeli czarodzieje starali się wytyczać jakieś szlaki, wciąż ciężko było załatwiać sprawy w różnych miejscach kraju jednocześnie, dlatego jeżeli mógł się przydać, robić to jak tylko mógł. Póki co kierował się bocznymi drogami, nie czując potrzeby unikania korków a raczej potencjalnego zagrożenia. Musiał zdecydowanie kupić swoje własne auto (póki jedynie użyczając go od dobrych ludzi którzy korzystali z jego pomocy dzięki temu), a jeszcze bardziej potrzebował kupić swoją własną broń. Niby nic, ale lepsze to niż rzucanie się z pięściami.
Silnik mruczał cicho kiedy on sam wpatrywał się w mapę, próbując na ten moment zaobserwować najłatwiejszą i najbardziej efektywną trasę, ruszając po tym jak złożył mapę przez co nie usłyszał tego charakterystycznego trzaśnięcia, skupiony na trudnym zakręcie…chyba dlatego tak mocno wcisnął hamulce gdy obok niego odezwał się jakiś głos. Ciśnienie natychmiast mu skoczyło, kiedy niemal rozsmarował się na szybie, spoglądając na to, kto siedzi obok niego.
Dziecko. Skąd, na boga, nagle w jego aucie pojawiło się dziecko. Żadnego nie miał (tego akurat był pewien) a na pewno nie wsiadł. Ze zdenerwowania przeczesał włosy dłonią, oddychając ciężko zanim nie spojrzał na niego jeszcze raz, chrząkając cicho.
- Nie, to…to auto. Kim jesteś i jak się tu wziąłeś, i gdzie twoi rodzice, to najważniejsze.
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Zanim Deimos zdążył powiedzieć coś więcej, całą wielką metalową maszyną szarpnęło, a on z głośnym “ueeee” uderzył w przód pojazdu, po czym zsunął się w przestrzeń przed siedzeniem, gdzie jeszcze przed chwilą trzymał nogi.
Maszyna była dziwna, jakby ulepiona z najróżniejszych, niepasujących do siebie elementów - tu zimny metal i szkło, tu miękkie i poprzecierane siedzenia, a tam, w miejscu, w które uderzył głową, podczas nagłego hamowania - jakieś drewno i inne bliżej nieokreślone rzeczy.
Tak, tylko gobliny mogły stworzyć coś równie pokręconego - tego Deimos był pewien.
Zanim zdecydował się na odpowiedzenie na którekolwiek z zadanych przez mężczyznę pytań, wygramolił się z wnęki, po czym ponownie zajął miejsce na siedzeniu.
-Au-to? - powtórzył powoli. Faktycznie pojazd miał w sobie coś z “au”, biorąc pod uwagę, jak mocno chłopiec uderzył w twardy element przed nim. Nawet odruchowo potarł czoło, na którym powoli pojawiał się guz. Ale na młodym Fancourcie tego typu urazy w ogóle nie robiły wrażenia, ponieważ ten non stop chodził posiniaczony - efekt uboczny łażenia po drzewach i zbyt szybkich lotów na miotle.
-Czyli to nie wagonik? Jaka szkoda… - chłopiec westchnął głośno. - Ale jedzie szybko? Bo jeśli tak, to ja i tak bym go chciał.
Wolał zaznaczyć, że jego oferta nadal jest aktualna. Dorośli jak zwykle zajmują się tylko jakimiś niepotrzebnymi rzeczami. A gdzie twoi rodzice? A co tu robisz? Deimos był pewien, że gdyby dawali mu knuta za każde takie pytanie, to już teraz stałby się bardzo bogaty i nie musiałby nawet chodzić do pracy, jak już dorośnie.
-Nazywam się Deimos Fancourt. - wyciągnął do mężczyzny rękę na powitanie. - I pojawiłem się tu, bo chciałem się znaleźć w klawym miejscu.
Mógł po raz kolejny opowiedzieć historię o złym ojcu, ale obawiał się, że to kłamstwo może zostać odebrane w niewłaściwy sposób. Pewnie, jeśli to powie, to mężczyzna zabierze go do jakichś służb i te będą chciały dowiedzieć się więcej… a Deimos wolał jechać! Jechać szybko tą dziwną maszyną. Tym Au-Tem!
-Jestem sierotą, proszę Pana, i nie mam nikogo na tym świecie. - pomysł na kłamstwo przyszedł sam. - A jak działa to coś?
Z tymi słowami chłopiec szarpnął za bardzo śmieszny drążek z gałką, który wystawał spomiędzy siedzeń.
Maszyna była dziwna, jakby ulepiona z najróżniejszych, niepasujących do siebie elementów - tu zimny metal i szkło, tu miękkie i poprzecierane siedzenia, a tam, w miejscu, w które uderzył głową, podczas nagłego hamowania - jakieś drewno i inne bliżej nieokreślone rzeczy.
Tak, tylko gobliny mogły stworzyć coś równie pokręconego - tego Deimos był pewien.
Zanim zdecydował się na odpowiedzenie na którekolwiek z zadanych przez mężczyznę pytań, wygramolił się z wnęki, po czym ponownie zajął miejsce na siedzeniu.
-Au-to? - powtórzył powoli. Faktycznie pojazd miał w sobie coś z “au”, biorąc pod uwagę, jak mocno chłopiec uderzył w twardy element przed nim. Nawet odruchowo potarł czoło, na którym powoli pojawiał się guz. Ale na młodym Fancourcie tego typu urazy w ogóle nie robiły wrażenia, ponieważ ten non stop chodził posiniaczony - efekt uboczny łażenia po drzewach i zbyt szybkich lotów na miotle.
-Czyli to nie wagonik? Jaka szkoda… - chłopiec westchnął głośno. - Ale jedzie szybko? Bo jeśli tak, to ja i tak bym go chciał.
Wolał zaznaczyć, że jego oferta nadal jest aktualna. Dorośli jak zwykle zajmują się tylko jakimiś niepotrzebnymi rzeczami. A gdzie twoi rodzice? A co tu robisz? Deimos był pewien, że gdyby dawali mu knuta za każde takie pytanie, to już teraz stałby się bardzo bogaty i nie musiałby nawet chodzić do pracy, jak już dorośnie.
-Nazywam się Deimos Fancourt. - wyciągnął do mężczyzny rękę na powitanie. - I pojawiłem się tu, bo chciałem się znaleźć w klawym miejscu.
Mógł po raz kolejny opowiedzieć historię o złym ojcu, ale obawiał się, że to kłamstwo może zostać odebrane w niewłaściwy sposób. Pewnie, jeśli to powie, to mężczyzna zabierze go do jakichś służb i te będą chciały dowiedzieć się więcej… a Deimos wolał jechać! Jechać szybko tą dziwną maszyną. Tym Au-Tem!
-Jestem sierotą, proszę Pana, i nie mam nikogo na tym świecie. - pomysł na kłamstwo przyszedł sam. - A jak działa to coś?
Z tymi słowami chłopiec szarpnął za bardzo śmieszny drążek z gałką, który wystawał spomiędzy siedzeń.
Deimos Fancourt
Zawód : wirtuoz gry na nerwach dorosłych
Wiek : 7
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I have never tried that before, so I think I should definitely be able to do that.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Krzyknął jeszcze cicho kiedy dostrzegł jak dziecko wpada pomiędzy przestrzenie – samochód na szczęście stał, nie musiał więc uważać na drogę aby pochylić się i pomóc mu wygramolić się z przestrzeni. Naprawdę, bardzo nie chciał aby dzieciak, nawet jeżeli nagle wpadł sobie nagle do auta, czego Richard jeszcze w ogóle nie przebolał, zrobił sobie cokolwiek, zwłaszcza kiedy on prowadził. Wyciągnął dzieciaka na nowo na fotel, ostrożnie przyglądając się mu kiedy szukał na jego skórze jakiś zranień albo siniaków. Poza guzem wydawało się jednak, że wszystko jest w porządku.
- Auto. Taki…pojazd, dzięki któremu można szybciej się przemieścić. – Delikatnie odgarnął włosy z jego czoła, zaraz też wyciągając z kieszeni materiałową chusteczkę. Przy okazji znalazł jeszcze nieco wody, którą miał ze sobą w butelce, aby zaraz też ostrożnie nalać wody do na chustkę i przyłożyć ją do jego czoła. – Wiem, że nie do końca to pomoże, ale może weź to i trzymaj? Na pewno to nie pogorszy sytuacji.
Nie byli tu jednak sami – obudzony i śpiący na ten moment Precel stwierdził, że cokolwiek się dzieje, nie może dziać się bez niego, bo najpierw wyłoniły się jego uszy, a zaraz potem nos, a zaraz potem rozległo się drobne szczeknięcie i można było usłyszeć puszysty ogon uderzający to o jedno miejsce to o drugie. Richard za to westchnął, lekko pacając psa po nosie aby ten za bardzo nie interesował się i nie zajmował ich nowym gościem. Wiedział, że psy często potrafiły straszyć ludzi swoją obecnością.
- Precel, proszę nie straszyć nam gościa. – Westchnął cicho, spoglądając jeszcze to na dziecko, to na psa. – Jakby co, to proszę, nie martw się, on ci nic nie zrobi. Powiedz mi, gdzie chciałbyś pojechać? Bo wiesz, raczej nie powinieneś tutaj ze mną być… - Bolało go to, że właśnie miał kontakt z kimś, kto stracił rodziców, ale to nie tak że nagle mógł sobie zabrać dziecko z magicznej leśnej drogi. Już nie mówiąc o tym, że na pewno był ktoś, kto się interesował zniknięciem, czy to w przytułku, czy to u rodzin zastępczej, bo wyglądał na czystego i zadbanego mimo wszystko.
- Potrafi jechać całkiem prędko ale to niebezpieczne na drodze w lesie. I miło mi cię poznać Deimosie, ja jestem Richard, ale obawiam się, że muszę się teraz dowiedzieć, gdzie mogę cię dowieźć. A jak powiesz mi gdzie... - ostrożnie złapał dłoń chłopca aby powstrzymać dalsze majstrowanie przy aucie - ...to opowiem ci jak to działa, zgoda?
- Auto. Taki…pojazd, dzięki któremu można szybciej się przemieścić. – Delikatnie odgarnął włosy z jego czoła, zaraz też wyciągając z kieszeni materiałową chusteczkę. Przy okazji znalazł jeszcze nieco wody, którą miał ze sobą w butelce, aby zaraz też ostrożnie nalać wody do na chustkę i przyłożyć ją do jego czoła. – Wiem, że nie do końca to pomoże, ale może weź to i trzymaj? Na pewno to nie pogorszy sytuacji.
Nie byli tu jednak sami – obudzony i śpiący na ten moment Precel stwierdził, że cokolwiek się dzieje, nie może dziać się bez niego, bo najpierw wyłoniły się jego uszy, a zaraz potem nos, a zaraz potem rozległo się drobne szczeknięcie i można było usłyszeć puszysty ogon uderzający to o jedno miejsce to o drugie. Richard za to westchnął, lekko pacając psa po nosie aby ten za bardzo nie interesował się i nie zajmował ich nowym gościem. Wiedział, że psy często potrafiły straszyć ludzi swoją obecnością.
- Precel, proszę nie straszyć nam gościa. – Westchnął cicho, spoglądając jeszcze to na dziecko, to na psa. – Jakby co, to proszę, nie martw się, on ci nic nie zrobi. Powiedz mi, gdzie chciałbyś pojechać? Bo wiesz, raczej nie powinieneś tutaj ze mną być… - Bolało go to, że właśnie miał kontakt z kimś, kto stracił rodziców, ale to nie tak że nagle mógł sobie zabrać dziecko z magicznej leśnej drogi. Już nie mówiąc o tym, że na pewno był ktoś, kto się interesował zniknięciem, czy to w przytułku, czy to u rodzin zastępczej, bo wyglądał na czystego i zadbanego mimo wszystko.
- Potrafi jechać całkiem prędko ale to niebezpieczne na drodze w lesie. I miło mi cię poznać Deimosie, ja jestem Richard, ale obawiam się, że muszę się teraz dowiedzieć, gdzie mogę cię dowieźć. A jak powiesz mi gdzie... - ostrożnie złapał dłoń chłopca aby powstrzymać dalsze majstrowanie przy aucie - ...to opowiem ci jak to działa, zgoda?
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
1 lipca 1958
Nie znała tej okolicy. Kroki stawiała na oślep, w ślad za innymi sylwetkami, a tych było tutaj całkiem wiele – zniknięcie w szaro-burym gąszczu nie należało do zadań nadto trudnych, zwłaszcza kiedy samemu chciało się zniknąć.
Zniknąć i już nie wrócić. Zapaść w sen i się z niego nie obudzić, przepływając rzeki w nierealności i trzymając się tego, co było już nieprawdą.
Wyjście z domu, który nawet nie był jej zajęło kilka tygodni; kilka tygodni wystarczyło, by przeniosła się na nowo do Londynu, zupełnie irracjonalnie, nieodpowiedzialnie i brutalnie dla samej siebie. Wspomnienie spalonych murów sierocińca wciąż wygrywało główne nuty w jej głowie, absolutnie niechętnej na przyjęcie jakiegokolwiek przejawu pragmatyzmu czy zwyczajnego instynktu samozachowawczego. Wciąż wspominała spotkanie z obcym mężczyzną na ostatnim piętrze dawnego domu, wciąż myślała o jego słowach i własnej nieostrożności.
O braku środków do życia, o braku pomysłu, o braku celu.
Nie miała już czego szukać, dokąd zmierzać i czym tak naprawdę się zająć; ale nawet to nie tłumiło przytłaczającego poczucia głodu wygrywającego coraz śmielsze melodie w dole brzucha.
Makówkowa spiżarnia świeciła pustkami; już sam fakt, że zdążyła ogołocić ją bez zgody sprawiała, że robiło jej się jakoś niedobrze. W Dolinie było kilka domów, które kiedyś proponowały jej pomoc – za drobne roboty w ogrodzie czy gospodarstwie, za doglądanie dziecka czy zacerowanie ubrania; ale teraz nawet im się nie powodziło, a ona zwyczajnie nie miała śmiałości prosić.
Nikogo i o nic, nie w momencie, w którym nie miała już dostatecznego celu i powodu, dla którego ktoś faktycznie miałby jej pomagać, ot tak, bezinteresownie i z dobroci serca. Nie miała historii, korzeni ani rodziny, która stanowiłaby jakikolwiek punkt zaczepienia – nic nie łączyło jej już ze światem tych zabieganych, strudzonych ludzi.
O Yeovil mówiła jedna z sąsiadek w Dolinie; blisko, pozornie bezpieczniej, teoretycznie łatwiej – nie była pewna plotek powtarzanych ustami ludzi, których nie znała, ale wodzona właśnie nimi trafiła na targ w miasteczku; duży i pełen ludzi chcących kupić towary codziennego użytku za przystępną cenę. Przechodniów było sporo, gwar rozmów przy stoiskach nie ustawał, prześlizgiwanie się między szary spódnicami i wytartymi od pracy spodniami przychodziło jej raczej z łatwością, choć chwila w takim tłumie sprawnie odbierała oddech i wywoływała coś na kształt przypływu paniki.
Największym jednak strachem był moment przechwytywania z konkretnych stoisk niektórych produktów – jabłek, kawałka sera, dwóch bułek, a później nawet woreczka kaszy; chowała produkty do skórzanej torby, by zaraz potem znów zanurzyć się w morzu sylwetek, z dudniącym sercem, drżącymi dłońmi i natrętnymi myślami.
Nie mogła tu dłużej zostać; nie kiedy miała to co niezbędne. Krok jakby przyspieszył, a sylwetka wyprostowała, by Anne finalnie mogła skręcić w jedną z bocznych przecznic nieopodal starej tawerny i działającego kominka.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Stała, opierając się plecami o ścianę za sobą, podwijając jedną nogę. Zaciągając się papierosem, którego paliła, przesuwając spojrzeniem po otoczeniu. Czekała na kontakt z którym miała się dzisiaj spotkać. Spokojnie, leniwie prawie. Wypuszczając dym z płuc po kolejnym zaciągnięciu. Yeovil było pozornie spokojne. Targ zdawał się tętnić życiem, chociaż stragany świeciły większymi pustkami niż jeszcze przed rokiem. Wojna była ciężka, trudna, nawet wtedy, kiedy nie walczyło się na froncie. Pozornie, wszystko wyglądało na spokojnie, dziejące się własnym targowym rytmem wypełnionym rozmowami i mijającymi się ludźmi.
Pozornie.
Dostrzegła ją, nie od razu zawieszając na niej spojrzenie na dłużej. Z początku jedynie przesunęła po niej wzrokiem. Ale wyzierająco z ruchów kłamstwo, niepewność, strach w postawie przyciągnęło jej spojrzenie ponownie. Więc patrzyła ze spokojem dalej, niezauważona, opierając się dalej o ścianę w spokoju zajmując się paleniem papierosa. Jednego, po którym sięgnęła po następny. Kilka jabłek, trochę sera, bułek. Westchnęła ciężko. Musiała być głoda. Jak wielu ludzi głodowało w tej chwili? Jak wielu zginęło przez brak możliwości pożywienia się? Tylko przez to, że nie urodziło się tak jak powinno? Straciła już rachubę.
Skończyła zrozumiała to, kiedy zaczęła przemieszczać się w kierunku w którym stała. Idealnie, nie będzie musiała za wiele się ruszać. Pociągnęła ostatni raz, zaciągając się, przydeptując niedopałek w momencie w którym dziewczyna mijała ją chcąc wejść w uliczkę. Wyciągnęła rękę, łapiąc ją za tył bluzki, kiedy obok niej próbowała skręcić w jedną z bocznych ulic. Uciec z miejsca zdarzenia, zanim ktokolwiek zorientuje się, że zabrała coś bez pozwolenia. Nie wiedząc, że ktoś już się zorientował.
- Nynynyny. - wyartykułowała cmokając ustami napinając dłoń, żeby nie porwała jej silniejszym ruchem. Miała na sobie jasną koszulę na krótki rękaw. Blizny na dłoniach rękach były widoczne. Odznaczały się wyraźnie. Ta na czole nie skrywała się pod jasnymi włosami. Spodnie opinały ją w pasie. Tatuaż skrywał się pod włosami. Ale to jasne spojrzenie zawieszające się na niej było najbardziej wyraźnie. Potrafiła zrozumieć, że jest jej ciężko. Ledwie zaczęła życie a trafiła w sam środek wojny. Ale nie zgadzała się na to, by jeden okradał drugiego. W ten sposób, nie dojdą donikąd. Czuła, że ludzie byli zmęczeni. Sfrustrowani niesprawiedliwością losu, który rzucał im pod nogi kłody i czasem zastanawiała się, jak wiele jeszcze będą mili siły, by próbować przeciwstawiać się jemu. - Przejdziemy się razem na spacer. - powiedziała do dziewczyny, mocniej zaciskając palce. To nie była propozycja, tylko polecenie. Wybrzmiało dosadnie z jej ust. Ruszając w stronę stoiska, które okradła jako ostatnie. Zapłaci za wszystko za zabrała, ale zadba też o to, by zobaczyli jej twarz. Więcej, nie będzie mogła spróbować się tego podjąć tutaj. To niewiele. Ale na więcej nie miała w tej chwili pomysłu. - Chodź. - ponagliła ją jeszcze.
Pozornie.
Dostrzegła ją, nie od razu zawieszając na niej spojrzenie na dłużej. Z początku jedynie przesunęła po niej wzrokiem. Ale wyzierająco z ruchów kłamstwo, niepewność, strach w postawie przyciągnęło jej spojrzenie ponownie. Więc patrzyła ze spokojem dalej, niezauważona, opierając się dalej o ścianę w spokoju zajmując się paleniem papierosa. Jednego, po którym sięgnęła po następny. Kilka jabłek, trochę sera, bułek. Westchnęła ciężko. Musiała być głoda. Jak wielu ludzi głodowało w tej chwili? Jak wielu zginęło przez brak możliwości pożywienia się? Tylko przez to, że nie urodziło się tak jak powinno? Straciła już rachubę.
Skończyła zrozumiała to, kiedy zaczęła przemieszczać się w kierunku w którym stała. Idealnie, nie będzie musiała za wiele się ruszać. Pociągnęła ostatni raz, zaciągając się, przydeptując niedopałek w momencie w którym dziewczyna mijała ją chcąc wejść w uliczkę. Wyciągnęła rękę, łapiąc ją za tył bluzki, kiedy obok niej próbowała skręcić w jedną z bocznych ulic. Uciec z miejsca zdarzenia, zanim ktokolwiek zorientuje się, że zabrała coś bez pozwolenia. Nie wiedząc, że ktoś już się zorientował.
- Nynynyny. - wyartykułowała cmokając ustami napinając dłoń, żeby nie porwała jej silniejszym ruchem. Miała na sobie jasną koszulę na krótki rękaw. Blizny na dłoniach rękach były widoczne. Odznaczały się wyraźnie. Ta na czole nie skrywała się pod jasnymi włosami. Spodnie opinały ją w pasie. Tatuaż skrywał się pod włosami. Ale to jasne spojrzenie zawieszające się na niej było najbardziej wyraźnie. Potrafiła zrozumieć, że jest jej ciężko. Ledwie zaczęła życie a trafiła w sam środek wojny. Ale nie zgadzała się na to, by jeden okradał drugiego. W ten sposób, nie dojdą donikąd. Czuła, że ludzie byli zmęczeni. Sfrustrowani niesprawiedliwością losu, który rzucał im pod nogi kłody i czasem zastanawiała się, jak wiele jeszcze będą mili siły, by próbować przeciwstawiać się jemu. - Przejdziemy się razem na spacer. - powiedziała do dziewczyny, mocniej zaciskając palce. To nie była propozycja, tylko polecenie. Wybrzmiało dosadnie z jej ust. Ruszając w stronę stoiska, które okradła jako ostatnie. Zapłaci za wszystko za zabrała, ale zadba też o to, by zobaczyli jej twarz. Więcej, nie będzie mogła spróbować się tego podjąć tutaj. To niewiele. Ale na więcej nie miała w tej chwili pomysłu. - Chodź. - ponagliła ją jeszcze.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Bezradność była parszywym uczuciem, które dyktowało irracjonalne decyzje i oślepiało na prawdę. Nie było sytuacji bez wyjścia; a mimo tego faktu, sama siebie w nią wpędzała. Nie chciała znów szukać, prosić i oczekiwać – nie miała już prawa do prostolinijnego miłosierdzia przypadkowych ludzi, limit dobroci nadszarpnięty długimi miesiącami żerowania na czyimś garnuszku był niewygodną prawdą, która dostatecznie przysłaniała jej każdą możliwą drogę, na pewno lepszą od zapuszczania się do Londynu, od słuchania rad obcych mężczyzn – na pewno od kradzieży.
Ale Anne Beddow nie widziała dla siebie nadziei i ścieżek, które miałyby zaprowadzić ją na odpowiednią drogę. Nie dopuszczała do siebie możliwości wyjawienia przyjaciołom prawdy, prośby o pomoc wysnutą w kierunku panny Weasley, Iana czy zakłócania spokoju Marcelowi; zwłaszcza, kiedy zdawał się na nowo cieszyć życiem, u boku Celine, co początkowo bolało paskudnie, a teraz dobitnie utwierdzało ją w fakcie, że nie miała prawa burzyć czyjejkolwiek, na nowo zbudowanej równowagi, okupionej stratą, bólem i poświęceniem.
Opuszczenie Doliny było nieodpowiedzialne i głupie, odrzucenie potencjalnej pomocy kogokolwiek z sąsiadów jeszcze głupsze; a każda głupia decyzja ciągnęła za sobą kolejną, finalnie wygrywając kiszki w dole brzucha, głodem otępiając myśli i skazując nieporadne dłonie na złodziejstwo.
Gardziła czymś takim.
Gardziła kradzieżą i kłamstwem, nie znosiła fałszu – w końcu dopuszczając się tego wszystkiego samodzielnie, z dudniącym sercem, zaszklonymi oczami i światełkiem ułudnej nadziei, że do karczmy było niedaleko, a skorzystanie z kominka było dość łatwe. W torbie kilka zgarniętych produktów mogło jej wystarczyć na dwa, góra trzy dni – później miała martwić się o to, co dalej.
I kiedy wzrok widział już budynek niedużego przybytku, adrenalina powoli topniała, coś gwałtownie i ostro na nowo zakołysało strachem w jej trzewiach.
Nie zwróciła uwagi na kobietę opartą o mur; była kolejną sylwetką w gąszczu nieznajomych, do momentu, w którym jej dłoń zacisnęła się na koszuli i pociągnęła Beddow w tył. Materiał naciągnął się, zgarnięty z julienowej szafy skrawek odzieży w końcu szarpnął ciało Anne i zatrzymał przy nieznajomej. Do pewnego momentu wyglądała jak mały, chudy chłopiec w krzywo obciętych włosach, ale kiedy spojrzenie napotkało te należące do blondynki, twarz zdradziła dziewczęce rysy.
– Nie, ja… – zaczęła, mamrocząc, próbując ruszyć przed siebie, ale dłoń ujmująca koszulę nie ustępowała. Powędrowała za nią wzrokiem, pierw odwracając się przez ramię, by później natrafić na blizny i tatuaże, wyczuć papierosowy dym i odnaleźć na nowo nieustępliwe spojrzenie obcej kobiety.
– Ja się spieszę – wydusiła z siebie, ze ściśniętym gardłem; wzdłuż niego spłynął strach, paraliżujący kończyny i dławiący kolejne słowa – Nie, proszę… proszę – jęknęła jeszcze cicho, wwiercając szeroko otwarte oczy w oczy nieznajomej. Nieznajomej, która w szybkim rozrachunku podyktowanym paniką widniała jako kolejny patrol, szmalcownik czy znajomy napastnika, któremu niedawno uciekła.
– Puść – tym razem słowo wybrzmiało stanowczo, choć głos wciąż się łamał – Puść mnie powiedziałam – opór w słowach odpowiadał temu w ruchach; Anne zatrzymała się i stanęła twardo na ziemi, by zaraz później gwałtownie się wzdrygnąć. Ruch szarpiącego się ciała wytrącił rękę kobiety z uścisku na koszuli. Co dziwne – nie puściła się biegiem; jedynie odwróciła przodem do niej i powoli stawiała kroki w tył.
– Nigdzie nie idę.
Ale Anne Beddow nie widziała dla siebie nadziei i ścieżek, które miałyby zaprowadzić ją na odpowiednią drogę. Nie dopuszczała do siebie możliwości wyjawienia przyjaciołom prawdy, prośby o pomoc wysnutą w kierunku panny Weasley, Iana czy zakłócania spokoju Marcelowi; zwłaszcza, kiedy zdawał się na nowo cieszyć życiem, u boku Celine, co początkowo bolało paskudnie, a teraz dobitnie utwierdzało ją w fakcie, że nie miała prawa burzyć czyjejkolwiek, na nowo zbudowanej równowagi, okupionej stratą, bólem i poświęceniem.
Opuszczenie Doliny było nieodpowiedzialne i głupie, odrzucenie potencjalnej pomocy kogokolwiek z sąsiadów jeszcze głupsze; a każda głupia decyzja ciągnęła za sobą kolejną, finalnie wygrywając kiszki w dole brzucha, głodem otępiając myśli i skazując nieporadne dłonie na złodziejstwo.
Gardziła czymś takim.
Gardziła kradzieżą i kłamstwem, nie znosiła fałszu – w końcu dopuszczając się tego wszystkiego samodzielnie, z dudniącym sercem, zaszklonymi oczami i światełkiem ułudnej nadziei, że do karczmy było niedaleko, a skorzystanie z kominka było dość łatwe. W torbie kilka zgarniętych produktów mogło jej wystarczyć na dwa, góra trzy dni – później miała martwić się o to, co dalej.
I kiedy wzrok widział już budynek niedużego przybytku, adrenalina powoli topniała, coś gwałtownie i ostro na nowo zakołysało strachem w jej trzewiach.
Nie zwróciła uwagi na kobietę opartą o mur; była kolejną sylwetką w gąszczu nieznajomych, do momentu, w którym jej dłoń zacisnęła się na koszuli i pociągnęła Beddow w tył. Materiał naciągnął się, zgarnięty z julienowej szafy skrawek odzieży w końcu szarpnął ciało Anne i zatrzymał przy nieznajomej. Do pewnego momentu wyglądała jak mały, chudy chłopiec w krzywo obciętych włosach, ale kiedy spojrzenie napotkało te należące do blondynki, twarz zdradziła dziewczęce rysy.
– Nie, ja… – zaczęła, mamrocząc, próbując ruszyć przed siebie, ale dłoń ujmująca koszulę nie ustępowała. Powędrowała za nią wzrokiem, pierw odwracając się przez ramię, by później natrafić na blizny i tatuaże, wyczuć papierosowy dym i odnaleźć na nowo nieustępliwe spojrzenie obcej kobiety.
– Ja się spieszę – wydusiła z siebie, ze ściśniętym gardłem; wzdłuż niego spłynął strach, paraliżujący kończyny i dławiący kolejne słowa – Nie, proszę… proszę – jęknęła jeszcze cicho, wwiercając szeroko otwarte oczy w oczy nieznajomej. Nieznajomej, która w szybkim rozrachunku podyktowanym paniką widniała jako kolejny patrol, szmalcownik czy znajomy napastnika, któremu niedawno uciekła.
– Puść – tym razem słowo wybrzmiało stanowczo, choć głos wciąż się łamał – Puść mnie powiedziałam – opór w słowach odpowiadał temu w ruchach; Anne zatrzymała się i stanęła twardo na ziemi, by zaraz później gwałtownie się wzdrygnąć. Ruch szarpiącego się ciała wytrącił rękę kobiety z uścisku na koszuli. Co dziwne – nie puściła się biegiem; jedynie odwróciła przodem do niej i powoli stawiała kroki w tył.
– Nigdzie nie idę.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ze spokojem obserwowała kolejne poczynania młódki spalając papierosa. Wypuszczała dym do góry, ale jej spojrzenie podążało za nią, podczas aktu, którego się dopuszczała. Mogła brzmieć jak hipokrytka - czy nie zdarzyło jej się wykradać rzeczy dla Zakonu? Dla ludzi, którzy ich potrzebowali. Zdażało, odpowiedź była jedna. Ale ze świadomością zdecydowała się nieść na ramionach grzechy, których inni nie powinni. Zwłaszcza młodzi ludzie - choć jak podejrzewała, dla nich wojna była jeszcze bardziej brutalna. Wyrzucającą ich z beztroskiego życia, które właśnie teraz powinni przeżywać. Jej brwi uniosły się wyżej w niewypowiedzianym pytaniu na padające mamroczące zaprzeczenie. Na jej marną wymówkę Justine spojrzała w bok, prawie że znudzona padającą odpowiedzią. Wróciła do niej nieprzeniknionym spojrzeniem na padające prośby. Obronna postawa nie była jakąś nad wyraz dziwną. Szarpnięcie sprawiło, że rozprostowała palce puszczając materiał, który i tak wymykał jej się z dłoni.
Postawiła krok za nią, a potem kolejny. Zmrużyła odrobinę oczy nie potrafiąc pojąć, jaką drogę obrała młódka. Wywróciła zaraz po chwili ze zniecierpliwieniem oczami. Nigdy nie miała jej za dużo - cierpliwości. Teraz też jej się nie chciało bawić. Wypuściła powietrze z ust.
- Przypatrz mi się dziewczyno. - powiedziała do niej stawiając kolejny krok w tym samym tempie. Niebieskie spojrzenie pozostawało niezmienne, wyraz twarzy nie mówił wiele. Dawała jej chwilę by skojarzyła ją z plakatów. By wiedziała dokładnie z kim ma do czynienia. A zraz przyśpieszyła, znajdując się obok niej. Zaciskając lewą rękę na jej ramieniu. W prawej miała różdżkę która wcisnęła w jej bok. Zacisnęła mocno palce, na tyle, by miała świadomość, że trzyma ją mocno, ale też nie posiadała tyle siły by mogła zrobić jej większą krzywdę. - Nie szarp się. Nie radzę. Septryfikuje cię zanim postawisz kolejny krok, albo zdążysz wymyślić coś głupiego. - poleciła jej od razu, wciskając w bok różdżkę. - Zrobimy wycieczkę po straganach które okradłaś. Potem sobie pójdziesz. Też nie mam czasu. Ani chęci na wlewanie w dzieciaki wartości, które powinny wynieść z domu. Ale widocznie trzeba ci pokazać, że kradzież to nie jest dobre rozwiązanie. - orzekła ze spokojem zadzierając odrobinę brodę, bo smarkula była od niej trochę wyższa. Zmrużyła odrobinę oczy. Niewielka waga uwydatniła jej ostre kości policzkowe. A blizna zdecydowanie nie dodawała łagodności rzucając się w oczy jako pierwsza. Sama Justine wyglądała na zniecierpliwiona i złą. Wokół rozległy się szepty, spojrzenia uciekały ku nim, ale większość kierowała się ku Justine, nie do końca zwracając uwagę na to, o co właściwie toczyła się sprawa. Tonks zaczęła się już do nich przyzwyczajać - do spojrzeń, które podążały za nią. Opuściła różdzkę. - Idź, do pierwszego ze straganów z którego coś zabrałaś. Nikt nie zrobi ci krzywdy, jeśli zachowasz się odpowiednio - pomogę ci. Chyba że wolisz, żebym ucięła ci rękę. - zagroziła jej, puszczając jej ramię, popychając ją zamiast tego ręką.
- Oh, pani Tonks chciałaby pani coś zakupić? - zapytał sprzedawca dostrzegając ją, mimowolnie wywołując przed ludzi którzy kłębili się obok. Odwróciła głowę w stronę straganu, układając dłoń na biodrze. Nie zwracając uwagi na ludzi patrzących wokół.
- Panno. - poprawiła go, rozciągając usta w prawie uprzejmym uśmiechu. - Chcę zapłacić za towar który wzięła. Źle zrozumiała instrukcje. - popchnęła Anne po raz kolejny przed siebie, chcąc postawić ją przed sklepikarzem. Z rozmysłem powiedziała słowa na głos zwracając na nią uwagę. Stawiając ją w sytuacji bez wyjścia. Nachyliła się do niej. - Co zabrałaś stąd? - zapytała ją, zawieszając tęczówki na niej, bezlitosne oczekujące na odpowiedź.
Postawiła krok za nią, a potem kolejny. Zmrużyła odrobinę oczy nie potrafiąc pojąć, jaką drogę obrała młódka. Wywróciła zaraz po chwili ze zniecierpliwieniem oczami. Nigdy nie miała jej za dużo - cierpliwości. Teraz też jej się nie chciało bawić. Wypuściła powietrze z ust.
- Przypatrz mi się dziewczyno. - powiedziała do niej stawiając kolejny krok w tym samym tempie. Niebieskie spojrzenie pozostawało niezmienne, wyraz twarzy nie mówił wiele. Dawała jej chwilę by skojarzyła ją z plakatów. By wiedziała dokładnie z kim ma do czynienia. A zraz przyśpieszyła, znajdując się obok niej. Zaciskając lewą rękę na jej ramieniu. W prawej miała różdżkę która wcisnęła w jej bok. Zacisnęła mocno palce, na tyle, by miała świadomość, że trzyma ją mocno, ale też nie posiadała tyle siły by mogła zrobić jej większą krzywdę. - Nie szarp się. Nie radzę. Septryfikuje cię zanim postawisz kolejny krok, albo zdążysz wymyślić coś głupiego. - poleciła jej od razu, wciskając w bok różdżkę. - Zrobimy wycieczkę po straganach które okradłaś. Potem sobie pójdziesz. Też nie mam czasu. Ani chęci na wlewanie w dzieciaki wartości, które powinny wynieść z domu. Ale widocznie trzeba ci pokazać, że kradzież to nie jest dobre rozwiązanie. - orzekła ze spokojem zadzierając odrobinę brodę, bo smarkula była od niej trochę wyższa. Zmrużyła odrobinę oczy. Niewielka waga uwydatniła jej ostre kości policzkowe. A blizna zdecydowanie nie dodawała łagodności rzucając się w oczy jako pierwsza. Sama Justine wyglądała na zniecierpliwiona i złą. Wokół rozległy się szepty, spojrzenia uciekały ku nim, ale większość kierowała się ku Justine, nie do końca zwracając uwagę na to, o co właściwie toczyła się sprawa. Tonks zaczęła się już do nich przyzwyczajać - do spojrzeń, które podążały za nią. Opuściła różdzkę. - Idź, do pierwszego ze straganów z którego coś zabrałaś. Nikt nie zrobi ci krzywdy, jeśli zachowasz się odpowiednio - pomogę ci. Chyba że wolisz, żebym ucięła ci rękę. - zagroziła jej, puszczając jej ramię, popychając ją zamiast tego ręką.
- Oh, pani Tonks chciałaby pani coś zakupić? - zapytał sprzedawca dostrzegając ją, mimowolnie wywołując przed ludzi którzy kłębili się obok. Odwróciła głowę w stronę straganu, układając dłoń na biodrze. Nie zwracając uwagi na ludzi patrzących wokół.
- Panno. - poprawiła go, rozciągając usta w prawie uprzejmym uśmiechu. - Chcę zapłacić za towar który wzięła. Źle zrozumiała instrukcje. - popchnęła Anne po raz kolejny przed siebie, chcąc postawić ją przed sklepikarzem. Z rozmysłem powiedziała słowa na głos zwracając na nią uwagę. Stawiając ją w sytuacji bez wyjścia. Nachyliła się do niej. - Co zabrałaś stąd? - zapytała ją, zawieszając tęczówki na niej, bezlitosne oczekujące na odpowiedź.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wymówka miała nigdy nie wybrzmieć – bo zwyczajnie jej nie było. Nie miała wytłumaczenia dla własnego występku, słowa układające się w coś pomiędzy przepraszam a musiałam nie były istotne – wiedziała, że nawet kiszki grające ochoczo marsza nie były usprawiedliwieniem dla kradzieży. Pojedyncze produkty – jabłka, kasza, pieczywo – ciążyły w płóciennej torbie niemal przyjemnie, do czasu. W momencie, w którym kobieta pojawiła się za nią, dłoń szarpnęła w tył, a finalnie wzrok Beddow napotkał pojedyncze elementy wyglądu nieznajomej, to, co ukrywała w torbie było jak kula przytwierdzona do łańcucha oplatającego kostkę; takiego, który miał pociągnąć ją na samo dno.
Znamiona, czarny tusz wijący się na bladej skórze, w końcu lodowate spojrzenie, które zdawało się przyszpilać ją do ceglanego muru; przez moment Anne miała wrażenie, że kobieta faktycznie jest w stanie wyczarować sople, które na dobre unieruchomią ją w tym miejscu.
– N-nie...ja.. – zaczęła mówić, znów i po raz kolejny, w plączącym się języku nie potrafiąc znaleźć odpowiedniej odpowiedzi. Na zarzut, na sprawiedliwość, która miała jej dosięgnąć. Kazała jej się przypatrzeć – ale w oplecionym trwogą umyśle świat przestał dzielić się na czerń i biel, a blondwłosa nieznajoma nie potrafiła jasno trafić do żadnej z grup – Zakon czy szmalcownicy, to wszystko nagle wyparowało pod naporem strachu, który sięgał coraz głębiej i dalej, paraliżując ciało aż po czubki palców – u dłoni i w stopach.
Próbowała się szarpnąć; raz czy drugi, w naiwnych próbach wyswobodzenia spod zaciśniętej na materiale ręce obcej kobiety – pozornie, bo rzekomo miała ją rozpoznać. Z plakatów, opowieści czy zasłyszanych przypadkowo plotek – to nie było istotne.
– Proszę... – zaczęła mamrotać, w zaprzeczeniu na plan, który rysował przed nią głos nieznajomej gdzieś w boku, albo z tyłu, kiedy wróciły na główną uliczkę, zwracając na siebie spojrzenia. Zdziwione, ciekawskie, w końcu pytające – krocząc wilgotnym szlakiem targowiska pragnęła zapaść się pod ziemię. Zwłaszcza, że oni znali ją.
Tonks.
– Przepraszam, przepraszam.... – słowa ocierające się o syk opuszczały wargi, kiedy spod powiek uporczywie pragnęły wydostać się łzy. Tafla słonej wody przysłaniała spojrzenie; może to i lepiej, bo kiedy stanęła przed sprzedawcą na straganie, nie chciała patrzeć w jego oczy.
Groźba utraty ręki zagrzmiała w uszach jak dzwon, choć jasnowłosa kobieta wyjawiła ją cicho; kiedy sięgała do torby, powoli i niepewnie, wyobrażała sobie jak brutalne zaklęcie rozcina skórę przy nadgarstku i zatapia się coraz głębiej.
– J-ja... nie chciałam. Naprawdę. Nie wiem dlaczego... – dlaczego to zrobiłaś?
Absurdalność własnych decyzji, hipokryzja drzemiąca pod czaszką; ambiwalencja uczuć przerastała, sprawiając, że dłonie Anne trzęsły się kiedy wyjmowała z torby jabłka i trzy małe bułki, by pokazać je sprzedawcy. Głowa wciąż skulona ku dołowi miała ograniczyć jakikolwiek kontakt ze sprzedawcą, ale i tak czuła – jego wyrzut, złość, rozgoryczenie i obrzydzenie.
Co dalej?
Mieli odprowadzić ją do Tower i wymierzyć sprawiedliwość?
Znamiona, czarny tusz wijący się na bladej skórze, w końcu lodowate spojrzenie, które zdawało się przyszpilać ją do ceglanego muru; przez moment Anne miała wrażenie, że kobieta faktycznie jest w stanie wyczarować sople, które na dobre unieruchomią ją w tym miejscu.
– N-nie...ja.. – zaczęła mówić, znów i po raz kolejny, w plączącym się języku nie potrafiąc znaleźć odpowiedniej odpowiedzi. Na zarzut, na sprawiedliwość, która miała jej dosięgnąć. Kazała jej się przypatrzeć – ale w oplecionym trwogą umyśle świat przestał dzielić się na czerń i biel, a blondwłosa nieznajoma nie potrafiła jasno trafić do żadnej z grup – Zakon czy szmalcownicy, to wszystko nagle wyparowało pod naporem strachu, który sięgał coraz głębiej i dalej, paraliżując ciało aż po czubki palców – u dłoni i w stopach.
Próbowała się szarpnąć; raz czy drugi, w naiwnych próbach wyswobodzenia spod zaciśniętej na materiale ręce obcej kobiety – pozornie, bo rzekomo miała ją rozpoznać. Z plakatów, opowieści czy zasłyszanych przypadkowo plotek – to nie było istotne.
– Proszę... – zaczęła mamrotać, w zaprzeczeniu na plan, który rysował przed nią głos nieznajomej gdzieś w boku, albo z tyłu, kiedy wróciły na główną uliczkę, zwracając na siebie spojrzenia. Zdziwione, ciekawskie, w końcu pytające – krocząc wilgotnym szlakiem targowiska pragnęła zapaść się pod ziemię. Zwłaszcza, że oni znali ją.
Tonks.
– Przepraszam, przepraszam.... – słowa ocierające się o syk opuszczały wargi, kiedy spod powiek uporczywie pragnęły wydostać się łzy. Tafla słonej wody przysłaniała spojrzenie; może to i lepiej, bo kiedy stanęła przed sprzedawcą na straganie, nie chciała patrzeć w jego oczy.
Groźba utraty ręki zagrzmiała w uszach jak dzwon, choć jasnowłosa kobieta wyjawiła ją cicho; kiedy sięgała do torby, powoli i niepewnie, wyobrażała sobie jak brutalne zaklęcie rozcina skórę przy nadgarstku i zatapia się coraz głębiej.
– J-ja... nie chciałam. Naprawdę. Nie wiem dlaczego... – dlaczego to zrobiłaś?
Absurdalność własnych decyzji, hipokryzja drzemiąca pod czaszką; ambiwalencja uczuć przerastała, sprawiając, że dłonie Anne trzęsły się kiedy wyjmowała z torby jabłka i trzy małe bułki, by pokazać je sprzedawcy. Głowa wciąż skulona ku dołowi miała ograniczyć jakikolwiek kontakt ze sprzedawcą, ale i tak czuła – jego wyrzut, złość, rozgoryczenie i obrzydzenie.
Co dalej?
Mieli odprowadzić ją do Tower i wymierzyć sprawiedliwość?
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie miała na to chęci - czasu zresztą też niewiele. Ale nie potrafiła też zwyczajnie przymknąć oka. Rozumiała, że dziewczyna może być głodna. Wojna nie oszczędzała nikogo. Ale nie zamierzała akceptować takiego zachowania. Na swojej drodze można było spotkać dobrych ludzi, znaleźć niewielkie prace nawet za posiłek. A ten sposób, nie miał zaprowadzić ją donikąd. Więc postanowiła udzielić jej lekcji, jednocześnie upewniając się, że więcej podobna myśl nie nawiedzi jej głowy - przynajmniej w tym miejscu. Zniecierpliwienie wydzierało z jej tęczówek, kiedy wędrowała za smarkatą dziewczyną, którą jąkała się nie potrafiąc dobrać odpowiednich słów. Ale też - co mogła jej powiedzieć? Sprzedać marną wymówkę, kiedy widocznie przyłapała ją na kradzieży. Westchnęła kiedy nie przestawała dukać. Pokręciła głową ze zniecierpliwieniem unosząc na krótką chwilę brwi.
- Ty nie co. - zapytała chłodno mrużąc brwi. - Nie zabrałaś tych rzeczy nie płacąc za nie? - upewniła się przekrzywiając głowę na bok. Wypuściła z ust kolejne słowa, czekając, a świadomość w spojrzeniu nie zmieniała się. Nic nie drgnęło, nie skojarzyła jej wcale, co uniosło jedną z brwi Justine ku górze.
Nieważne. Pomyślała ze zniecierpliwieniem. Nie miało znaczenia, czy potrafiła przypisać jej twarz do zdjęć na plakatach. Teraz już i tak wprowadziła ją do przyszykowanego naprędce potrzasku. Nie próbowała załagodzić sprawy - nie starała się być też miła. Nie miała ku temu powodów, nawet, jeśli dziewczęce spojrzenie zdawało się nasiąkać strachem.
- Nie ma za co. - odpowiedziała jej nieprzejednanie na padające pomiędzy nie proszę choć Justine zdawała sobie sprawę, że nie miało i nie było ono naznaczone dziękczynną manierą, a w istocie prawdziwą prośbą o niewprowadzanie w życie wypowiedziane przed chwilą planu.
Za późno, dziewczyno. Trzeba było myśleć, nim zgarniałaś rzeczy ze straganów. Nie zwracała uwagi na spojrzenia, które przesuwały się ku nim. Zdążyła - wraz z czasem - do nich nawyknąć. Ludzie kojarzyli jej twarz, kiedy jej nie zmieniła. Ale chodząc po miastach należących do hrabstw sojuszu - jeśli nie wymagała tego sytuacji - pozostawała w swojej własnej. Musieli wiedzieć, że nadal żyje i nadal walczy. Nie tracić nadziei, pomimo ciężkiej próby, jaką los na nich wszystkich zesłał.
- Teraz przepraszasz? - zapytała jej, stawiając kolejne kroki w stronę straganu. - A co ty na to, żeby funkcjonować tak, by nie musieć przepraszać za to, czego się dokonało, hm? - zapytała jej puszczając ją, kiedy sklepikarz odszukał ją wzrokiem całkiem zwracając na nich uwagę swoją i większości znajdującej się wokół. Kiedy dziewczyna zaczęła ponownie mówić Justine uniosła rękę i trzepnęła ją w tył głowy.
- Nie rycz teraz, tylko lepiej rozum instrukcje. Każąc ci załatwić coś do jedzenia nie miałam na myśli kradzieży. Wystarczyło powiedzieć, że nie masz pieniędzy. - fuknęła na nią przy i ku zaskoczeniu wszystkich. Wypuściła z frustracją spojrzenie z ust.
- Ile za to, panie…? - zapytała zawieszając w powietrzu niewypowiedziane pytanie o jego imię. Sklepikarz stał oniemiały rozwierając w szoku usta ze zdziwieniem patrząc na znajdujące się w torbie przedmioty. Przez tłum potoczyło sie echo oburzenia. Ktoś krzyknął złodziejka. Justine stała jednak niewzruszona wpatrując się w mężczyznę.
- S-Shmit. Dan Shmit. - przedstawił się, po krótkim drgnięciu i nerwowym otarciu dłoni w spodnie. Zamrugał kilka razy przesuwając spojrzeniem od Justine do Anne, spoglądając na to, co wyciągnęła z torby. Uniósł wzrok na nieprzeniknioną twarz Justine. Kiedy pierwszy szok minął jego twarzy wykrzywiło niezadowolenie. W końcu podał cenę.
- Przymkniesz na to oko, Dan? - zapytała sięgając do kieszeni z której wyciągnęła kilka monet które wyciągnęła ku niemu. - Zajmę się nią, więcej nie zrobi czegoś takiego. - mruknęła wydymając lekko wargi, by zaraz rozciągnąć usta w krótkim uśmiechu. - Prawda? - zapytała, unosząc rękę, żeby popchnąć jej głowę na dół.
- Cholerne dzieciaki. - mruknął parskając, ale w końcu skinął krótko głową. Wracając do obsługiwania kolejnego klienta.
- Coś jeszcze? - zapytała Justine dziewczyny, zwracając na nią jasne tęczówki.
- Ty nie co. - zapytała chłodno mrużąc brwi. - Nie zabrałaś tych rzeczy nie płacąc za nie? - upewniła się przekrzywiając głowę na bok. Wypuściła z ust kolejne słowa, czekając, a świadomość w spojrzeniu nie zmieniała się. Nic nie drgnęło, nie skojarzyła jej wcale, co uniosło jedną z brwi Justine ku górze.
Nieważne. Pomyślała ze zniecierpliwieniem. Nie miało znaczenia, czy potrafiła przypisać jej twarz do zdjęć na plakatach. Teraz już i tak wprowadziła ją do przyszykowanego naprędce potrzasku. Nie próbowała załagodzić sprawy - nie starała się być też miła. Nie miała ku temu powodów, nawet, jeśli dziewczęce spojrzenie zdawało się nasiąkać strachem.
- Nie ma za co. - odpowiedziała jej nieprzejednanie na padające pomiędzy nie proszę choć Justine zdawała sobie sprawę, że nie miało i nie było ono naznaczone dziękczynną manierą, a w istocie prawdziwą prośbą o niewprowadzanie w życie wypowiedziane przed chwilą planu.
Za późno, dziewczyno. Trzeba było myśleć, nim zgarniałaś rzeczy ze straganów. Nie zwracała uwagi na spojrzenia, które przesuwały się ku nim. Zdążyła - wraz z czasem - do nich nawyknąć. Ludzie kojarzyli jej twarz, kiedy jej nie zmieniła. Ale chodząc po miastach należących do hrabstw sojuszu - jeśli nie wymagała tego sytuacji - pozostawała w swojej własnej. Musieli wiedzieć, że nadal żyje i nadal walczy. Nie tracić nadziei, pomimo ciężkiej próby, jaką los na nich wszystkich zesłał.
- Teraz przepraszasz? - zapytała jej, stawiając kolejne kroki w stronę straganu. - A co ty na to, żeby funkcjonować tak, by nie musieć przepraszać za to, czego się dokonało, hm? - zapytała jej puszczając ją, kiedy sklepikarz odszukał ją wzrokiem całkiem zwracając na nich uwagę swoją i większości znajdującej się wokół. Kiedy dziewczyna zaczęła ponownie mówić Justine uniosła rękę i trzepnęła ją w tył głowy.
- Nie rycz teraz, tylko lepiej rozum instrukcje. Każąc ci załatwić coś do jedzenia nie miałam na myśli kradzieży. Wystarczyło powiedzieć, że nie masz pieniędzy. - fuknęła na nią przy i ku zaskoczeniu wszystkich. Wypuściła z frustracją spojrzenie z ust.
- Ile za to, panie…? - zapytała zawieszając w powietrzu niewypowiedziane pytanie o jego imię. Sklepikarz stał oniemiały rozwierając w szoku usta ze zdziwieniem patrząc na znajdujące się w torbie przedmioty. Przez tłum potoczyło sie echo oburzenia. Ktoś krzyknął złodziejka. Justine stała jednak niewzruszona wpatrując się w mężczyznę.
- S-Shmit. Dan Shmit. - przedstawił się, po krótkim drgnięciu i nerwowym otarciu dłoni w spodnie. Zamrugał kilka razy przesuwając spojrzeniem od Justine do Anne, spoglądając na to, co wyciągnęła z torby. Uniósł wzrok na nieprzeniknioną twarz Justine. Kiedy pierwszy szok minął jego twarzy wykrzywiło niezadowolenie. W końcu podał cenę.
- Przymkniesz na to oko, Dan? - zapytała sięgając do kieszeni z której wyciągnęła kilka monet które wyciągnęła ku niemu. - Zajmę się nią, więcej nie zrobi czegoś takiego. - mruknęła wydymając lekko wargi, by zaraz rozciągnąć usta w krótkim uśmiechu. - Prawda? - zapytała, unosząc rękę, żeby popchnąć jej głowę na dół.
- Cholerne dzieciaki. - mruknął parskając, ale w końcu skinął krótko głową. Wracając do obsługiwania kolejnego klienta.
- Coś jeszcze? - zapytała Justine dziewczyny, zwracając na nią jasne tęczówki.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Mama by tego nie pochwalała. Peter zresztą też nie.
Nikt by nie pochwalał.
Myśli orbitujące pomiędzy głupotą, wyrzutami sumienia, żalem, strachem, w końcu nutą złości – ścierały się ze sobą bezustannie, kiedy szła przed jasnowłosą kobietą z ciemnymi malunkami na skórze i śladami blizn; na szafot czy pokutniczy spacer, albo jedno i drugie, bo spojrzenia poszczególnych handlarzy sięgały dwóch sylwetek przemierzających targowisko – ona była silna i zdecydowana, Anne uporczywie spuszczała głowę w dół, pragnąc utopić się w błotnej nawierzchni. Tu i teraz.
Czy nieznajoma była kimś, kto budził respekt w okolicy – najwyraźniej. Ktoś coś mówił, pozorne dzień dobry płynęło gdzieś z boku ucha, ale Beddow wciąż nie podnosiła wzroku, śledząc czubki przybrudzonych trzewików; dopiero kiedy ścieżka zaprowadziła ją do straganu odważyła się spojrzeć wyżej, na sklepikarza, którego twarzy wcześniej nie dostrzegła. Nie chciała dostrzec.
Dużo łatwiej było zabrać kilka produktów bez kontaktu wzrokowego, bez zerkania, bez sprawdzania czy jego koszula była biała czy czarna, spodnie granatowe czy zielone, buty na sznurowanie czy wsunięcie; ale teraz, kiedy stanęła przed stoiskiem, widziała go doskonale. Jego i jego zmieszanie na twarzy.
Płaskie uderzenie w tył głowy było jak przywrócenie do realności, sprawiając, że Anne drgnęła i wyprostowała się jak struna, dreszcz przeszedł przez ciało, a myśli zaczęły skupiać się na najgorszym – karze, oficjalnej sprawiedliwości, którą kobieta miała wymierzyć, choć nie wiedziała jeszcze jak.
Uniesiony głos był pierwszym, co zarejestrowała; dopiero potem dołączyły słowa. Inne, niż się spodziewała.
Instrukcje?
Powiedziała coś o załatwianiu; poszukiwaniu jedzenia – dla niej, dla kogoś, dla potrzebujących, chyba – co absolutnie nie spajało się z tym, na czym ją przyłapała. Kontrolny wzrok przez ramię był nadal pełen strachu, choć teraz kłębiło się w nim pytanie, jakby chciała się upewnić, że blondynka mówiła naprawdę to, co słyszała.
Jedzenie trzymane w dłoniach momentalnie stało się jakby cięższe, odłożyła je natychmiastowo na nieduży bazarek z żywnością, wciąż unikając spojrzenia handlarza, słysząc jednak jego imię, nazwisko, przede wszystkim jednak słowa kobiety, która… wstawiła się za nią.
Złodziejka wybrzmiewające gdzieś za plecami było jak uderzenie zimnym ręcznikiem w plecy, podświadomie zamknęła nawet na moment oczy, wciąż jednak milcząc; milcząc i milcząc dalej, z każdym kolejnym poleceniem nieznajomej, która zawierała dziwaczną umowę ze sklepikarzem.
– T-tak, przepraszam… – wymamrotała, na ułamek sekundy odnajdując spojrzeniem twarz Dana, choć wzrok prędko potoczył się znów w dół, a sylwetka odsunęła na bok, uszy zarejestrowały kolejne pytanie.
– Tam – tym razem szepnęła, podbródkiem wskazując na sąsiednie stoisko, z którego zabrała woreczek kaszy – Oddam sama, nie musisz… – mamrocząc przeszła dalej, a kiedy znalazła się przy bazarze, obok starej kobiety z chustą na głowie, powtórzyła historię sprzed chwili, nader jednak oszczędnie, wysłuchując na koniec skrzekliwego przekleństwa posłanego w jej stronę.
Kim była nieznajoma i dlaczego to zrobiła?
Może jeszcze była szansa skręcić w boczną uliczkę i uciec? Ze wstydem i rozgoryczeniem, które piętnowało jak krwawe wstęgi.
Nikt by nie pochwalał.
Myśli orbitujące pomiędzy głupotą, wyrzutami sumienia, żalem, strachem, w końcu nutą złości – ścierały się ze sobą bezustannie, kiedy szła przed jasnowłosą kobietą z ciemnymi malunkami na skórze i śladami blizn; na szafot czy pokutniczy spacer, albo jedno i drugie, bo spojrzenia poszczególnych handlarzy sięgały dwóch sylwetek przemierzających targowisko – ona była silna i zdecydowana, Anne uporczywie spuszczała głowę w dół, pragnąc utopić się w błotnej nawierzchni. Tu i teraz.
Czy nieznajoma była kimś, kto budził respekt w okolicy – najwyraźniej. Ktoś coś mówił, pozorne dzień dobry płynęło gdzieś z boku ucha, ale Beddow wciąż nie podnosiła wzroku, śledząc czubki przybrudzonych trzewików; dopiero kiedy ścieżka zaprowadziła ją do straganu odważyła się spojrzeć wyżej, na sklepikarza, którego twarzy wcześniej nie dostrzegła. Nie chciała dostrzec.
Dużo łatwiej było zabrać kilka produktów bez kontaktu wzrokowego, bez zerkania, bez sprawdzania czy jego koszula była biała czy czarna, spodnie granatowe czy zielone, buty na sznurowanie czy wsunięcie; ale teraz, kiedy stanęła przed stoiskiem, widziała go doskonale. Jego i jego zmieszanie na twarzy.
Płaskie uderzenie w tył głowy było jak przywrócenie do realności, sprawiając, że Anne drgnęła i wyprostowała się jak struna, dreszcz przeszedł przez ciało, a myśli zaczęły skupiać się na najgorszym – karze, oficjalnej sprawiedliwości, którą kobieta miała wymierzyć, choć nie wiedziała jeszcze jak.
Uniesiony głos był pierwszym, co zarejestrowała; dopiero potem dołączyły słowa. Inne, niż się spodziewała.
Instrukcje?
Powiedziała coś o załatwianiu; poszukiwaniu jedzenia – dla niej, dla kogoś, dla potrzebujących, chyba – co absolutnie nie spajało się z tym, na czym ją przyłapała. Kontrolny wzrok przez ramię był nadal pełen strachu, choć teraz kłębiło się w nim pytanie, jakby chciała się upewnić, że blondynka mówiła naprawdę to, co słyszała.
Jedzenie trzymane w dłoniach momentalnie stało się jakby cięższe, odłożyła je natychmiastowo na nieduży bazarek z żywnością, wciąż unikając spojrzenia handlarza, słysząc jednak jego imię, nazwisko, przede wszystkim jednak słowa kobiety, która… wstawiła się za nią.
Złodziejka wybrzmiewające gdzieś za plecami było jak uderzenie zimnym ręcznikiem w plecy, podświadomie zamknęła nawet na moment oczy, wciąż jednak milcząc; milcząc i milcząc dalej, z każdym kolejnym poleceniem nieznajomej, która zawierała dziwaczną umowę ze sklepikarzem.
– T-tak, przepraszam… – wymamrotała, na ułamek sekundy odnajdując spojrzeniem twarz Dana, choć wzrok prędko potoczył się znów w dół, a sylwetka odsunęła na bok, uszy zarejestrowały kolejne pytanie.
– Tam – tym razem szepnęła, podbródkiem wskazując na sąsiednie stoisko, z którego zabrała woreczek kaszy – Oddam sama, nie musisz… – mamrocząc przeszła dalej, a kiedy znalazła się przy bazarze, obok starej kobiety z chustą na głowie, powtórzyła historię sprzed chwili, nader jednak oszczędnie, wysłuchując na koniec skrzekliwego przekleństwa posłanego w jej stronę.
Kim była nieznajoma i dlaczego to zrobiła?
Może jeszcze była szansa skręcić w boczną uliczkę i uciec? Ze wstydem i rozgoryczeniem, które piętnowało jak krwawe wstęgi.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Mogła ją zostawić. Mogła pozwolić jej po prostu odejść z rzeczami, które ukradła. Przecież… nie była w stanie naprawić świata w ten sposób. Ale, coś w jej wyglądzie, a może spojrzeniu, może niepewności sprawiło, że Justine postanowiła ją zatrzymać, a później przywrócić do porządku. Nie wyglądała na złodziejkę. Zdawała sobie sprawę, że czasy w których przyszło im funkcjonować popychały ludzi do kroków, których nie podejmowali się normalnie. Mało razy już to widziała? Mężczyzn grożących innym, byle zjeść cokolwiek. Głód był dotkliwy - wiedziała dokładnie, przeżyła go, poczuła, trwała w nim długo, kiedy trzymali ją w Azkabanie. Potrafił popchnąć ludzi na skraj szaleństwa, a czasem głupoty.
Nie odpuściła jej - kiedy już zawzięła się jakiejś myśli, doprowadzała ją do końca. Plan był prosty. Dotknąć poczucia wina, które czaiło się w jej oczach, ujawniając jej występek, ale łagodząc go własną rozpoznawalnością. Jedynie po to, by wiedziała, że nikt nie pozwoli jej na to tutaj więcej. Zapamiętają ją, a zasmakowane - choć mało przyjemne - upokorzenie, miało przypominać jej o tym i skutecznie odciągnąć od kolejnej podobnej próby.
Uniosła rękę, uderzając ją lekko przez tył głowy, mówiąc do niej, jakby poznała ją wcześniej. A może tłumacząc ją, jakby ją znała. Ostatecznie, potrafiła jeszcze odczuwać empatię. Potrafiła zrozumieć, co nią powodowało. Nie chciała tylko jej ukarać, ale też i pomóc. Skrzyżowała z nią spojrzenie, kiedy pełne niezrozumienia tęczówki zawisły na niej. Po prostu zagraj rolę, dziewczyno. Złodziejko z przypadku, nie wyboru. Nie poświęciła jej więcej niż chwilę, nim ponownie zerknęła na sprzedawcę zwracając się do niego. Przekazując mu pieniądze i zabierając kilka jabłek ze sobą.
- Dzięki, Dan. Równy z ciebie gość. - powiedziała, na odchodne częstując go uniesionym kącikiem ust. Przez chwilę obserwowała jak ta bierze na ramiona odpowiedzialność za czyny. W końcu poruszyła nogami podchodząc bliżej. - Miej litość, Zelda, tak? - przekrzywiła głowę stając obok. - Już wie, że źle zrobiła. Wiesz jak jest. - dodała ze spokojem. Zelda wiedziała, ale to nie powstrzymało ją przed monologiem o tym, do czego ten świat zmierzał. Cóż, miała sporo racji. Wysłuchała jej ze spokojem, nie ruszając się o krok. A może chciała, żeby dziewczyna wysłuchała tego dokładnie. A kiedy Zelda w końcu dała upust swojej złości, uniosła rękę, żeby popchnąć dziewczynę w bok w stronę jednej z uliczek. - Idź. - poleciła jej krótko, wędrując obok niej, póki ilość ludzi nie rozrzedziła się trochę a obecność ich dwójki nie zakłócała inna dusza. - Masz. - powiedziała wyciągając do niej dwa jabłka, sama zgarnęła jedno wgryzając się w nie. - Parszywe uczucie, nie? - zapytała kompletnie nieprzejęta, mogło się wydawać, że słowa wyleciały nawet lekko, jakby nie ważyły wiele, ale nie współgrała z tym poważna mina Justine kiedy uniosła wzrok na młodą twarz. - Mogłaś tego uniknąć, wiesz? - postawiła kolejne z pytań ze spokojem, stawiając kolejny krok. Jej informator chyba nie miał się już dziś pojawić. Zaraz zresztą wróci na plac by sprawdzić, czy jednak nie zjawił się w czasie, kiedy rozwiązywała ten problem.
Nie odpuściła jej - kiedy już zawzięła się jakiejś myśli, doprowadzała ją do końca. Plan był prosty. Dotknąć poczucia wina, które czaiło się w jej oczach, ujawniając jej występek, ale łagodząc go własną rozpoznawalnością. Jedynie po to, by wiedziała, że nikt nie pozwoli jej na to tutaj więcej. Zapamiętają ją, a zasmakowane - choć mało przyjemne - upokorzenie, miało przypominać jej o tym i skutecznie odciągnąć od kolejnej podobnej próby.
Uniosła rękę, uderzając ją lekko przez tył głowy, mówiąc do niej, jakby poznała ją wcześniej. A może tłumacząc ją, jakby ją znała. Ostatecznie, potrafiła jeszcze odczuwać empatię. Potrafiła zrozumieć, co nią powodowało. Nie chciała tylko jej ukarać, ale też i pomóc. Skrzyżowała z nią spojrzenie, kiedy pełne niezrozumienia tęczówki zawisły na niej. Po prostu zagraj rolę, dziewczyno. Złodziejko z przypadku, nie wyboru. Nie poświęciła jej więcej niż chwilę, nim ponownie zerknęła na sprzedawcę zwracając się do niego. Przekazując mu pieniądze i zabierając kilka jabłek ze sobą.
- Dzięki, Dan. Równy z ciebie gość. - powiedziała, na odchodne częstując go uniesionym kącikiem ust. Przez chwilę obserwowała jak ta bierze na ramiona odpowiedzialność za czyny. W końcu poruszyła nogami podchodząc bliżej. - Miej litość, Zelda, tak? - przekrzywiła głowę stając obok. - Już wie, że źle zrobiła. Wiesz jak jest. - dodała ze spokojem. Zelda wiedziała, ale to nie powstrzymało ją przed monologiem o tym, do czego ten świat zmierzał. Cóż, miała sporo racji. Wysłuchała jej ze spokojem, nie ruszając się o krok. A może chciała, żeby dziewczyna wysłuchała tego dokładnie. A kiedy Zelda w końcu dała upust swojej złości, uniosła rękę, żeby popchnąć dziewczynę w bok w stronę jednej z uliczek. - Idź. - poleciła jej krótko, wędrując obok niej, póki ilość ludzi nie rozrzedziła się trochę a obecność ich dwójki nie zakłócała inna dusza. - Masz. - powiedziała wyciągając do niej dwa jabłka, sama zgarnęła jedno wgryzając się w nie. - Parszywe uczucie, nie? - zapytała kompletnie nieprzejęta, mogło się wydawać, że słowa wyleciały nawet lekko, jakby nie ważyły wiele, ale nie współgrała z tym poważna mina Justine kiedy uniosła wzrok na młodą twarz. - Mogłaś tego uniknąć, wiesz? - postawiła kolejne z pytań ze spokojem, stawiając kolejny krok. Jej informator chyba nie miał się już dziś pojawić. Zaraz zresztą wróci na plac by sprawdzić, czy jednak nie zjawił się w czasie, kiedy rozwiązywała ten problem.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Miasteczko Yeovil
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset