Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Northumberland
Miasteczko Blyth
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Miasteczko Blyth
Dopiero od osiemnastego wieku można było obserwować rozwój technologiczny i gospodarczy tej niewielkiej miejscowości. Dzięki nakierowaniu przemysłu na konstrukcję statków i wydobywanie węgla Blyth zaczęło cieszyć się prężnym rozwojem, jednak wojny mugolskie skutecznie pohamowały gwałtowną ewolucję miasta, spychając lokalne działalności w ramiona coraz częstszego bankructwa. Najżywszym miejscem w Blyth jest jego port. Znaleźć tu można handlarzy oferujących sól, ryby ze świeżego połowu, doskonałej jakości papier pochodzący ze Skandynawii, oraz wszelkie dobra z dalekich miejsc świata docierające do miejscowości na pokładach dobijających do portu statków.
Był sojusznikiem słusznej sprawy na długo przed wzięciem udziału w tej akcji ratowniczej. Zależało mu na oficjalnym dołączeniu do tej organizacji, by móc zrobić jeszcze więcej w szeregach Zakonu. Chciał walczyć ramię w ramię ze swoim bratem i pozostałymi członkami owej organizacji.
Niejednokrotnie zastanawiał się nad tym, jak ułoży się im ta współpraca w najbliższej przyszłości. Nie mu oceniać w szerszej perspektywie współpracy z Justine. Zadanie zostało wykonane i to było najważniejsze dla niego.
On doskonale wiedział na co może sobie pozwolić, a na co nie. I był w stanie zmodyfikować ten plan, który stworzył na bieżąco zamiast kurczowo się go trzymać. Nie sądził, by w najbliższym czasie miał opracowywać bardziej szczegółowy plan, który będzie wymagać od niego podejmowania wielu trudnych decyzji. O wiele łatwiej kładło się na szali swoje życie, niźli cudze. Przez myśl by mu nie przeszło, by przyzwolić kobiecie wkroczyć do płonącego budynku. Również wyciągnął tych ludzi prawie całych i zdrowych.
— To nie będzie mieć miejsca. Jestem świadom, o co toczy się gra — Zauważył nad wyraz oschle. Gdy stawka będzie znacznie większa, znacznie bardziej dopasuje się do okoliczności i nie pozwoli sobie na żadne odstępstwa od planu. Czy to ustalonego przez niego, czy przez kogoś. Jednak każdy plan musiał być elastyczny. Tak samo jak ludzie.
— Bardzo chętnie was odwiedzę — Zapewnił kobietę. Mówił jednak za siebie zamiast także Tonks. Miło będzie za jakiś czas odwiedzić ludzi, których uratowali i upewnić się, że są bezpieczni. Zastanawiał się nad tym, czy oni na powrót zaangażują się w działalność wywrotową i będą ukrywać czarodziejów mugolskiego pochodzenia. Szmalcownicy byli postrzegani przez niego za kolejny najgorszy typ ludzi. Przez to, co robili. Niechętnie to przyznawał, jednak pieniądze mogłyby skłonić takich ludzi do zdrady. Chociaż na razie była to teoria niepoparta doświadczeniem. Dotąd nie miał styczności ze szmalcownikami. Zapewne z czasem się to zmieni.
— Na mnie już czas, tak sądzę. Są już bezpieczni. Gdybym był potrzebny to mieszkam w Derbyshire, miasteczko Borrowash przy Pollards Oaks — Zwrócił się do kobiety. Co prawda, wcześniej chciał zasugerować skierowanie tych ludzi do Oazy, aczkolwiek oni podjęli inną decyzję. Jeśli chciała mu coś powiedzieć, chociażby to, co zaczęła mówić wcześniej to był na to właściwy moment. W przeciwnym razie się teleportuje do Borrowash.
Uratowane przez nich małżeństwo zamieniło z nimi kilka słów, po czym pożegnali się i opuścili Blyth celem udania się do rodziny. Oni również dokończyli rozmowę i rozeszli się.
zt x 2
Niejednokrotnie zastanawiał się nad tym, jak ułoży się im ta współpraca w najbliższej przyszłości. Nie mu oceniać w szerszej perspektywie współpracy z Justine. Zadanie zostało wykonane i to było najważniejsze dla niego.
On doskonale wiedział na co może sobie pozwolić, a na co nie. I był w stanie zmodyfikować ten plan, który stworzył na bieżąco zamiast kurczowo się go trzymać. Nie sądził, by w najbliższym czasie miał opracowywać bardziej szczegółowy plan, który będzie wymagać od niego podejmowania wielu trudnych decyzji. O wiele łatwiej kładło się na szali swoje życie, niźli cudze. Przez myśl by mu nie przeszło, by przyzwolić kobiecie wkroczyć do płonącego budynku. Również wyciągnął tych ludzi prawie całych i zdrowych.
— To nie będzie mieć miejsca. Jestem świadom, o co toczy się gra — Zauważył nad wyraz oschle. Gdy stawka będzie znacznie większa, znacznie bardziej dopasuje się do okoliczności i nie pozwoli sobie na żadne odstępstwa od planu. Czy to ustalonego przez niego, czy przez kogoś. Jednak każdy plan musiał być elastyczny. Tak samo jak ludzie.
— Bardzo chętnie was odwiedzę — Zapewnił kobietę. Mówił jednak za siebie zamiast także Tonks. Miło będzie za jakiś czas odwiedzić ludzi, których uratowali i upewnić się, że są bezpieczni. Zastanawiał się nad tym, czy oni na powrót zaangażują się w działalność wywrotową i będą ukrywać czarodziejów mugolskiego pochodzenia. Szmalcownicy byli postrzegani przez niego za kolejny najgorszy typ ludzi. Przez to, co robili. Niechętnie to przyznawał, jednak pieniądze mogłyby skłonić takich ludzi do zdrady. Chociaż na razie była to teoria niepoparta doświadczeniem. Dotąd nie miał styczności ze szmalcownikami. Zapewne z czasem się to zmieni.
— Na mnie już czas, tak sądzę. Są już bezpieczni. Gdybym był potrzebny to mieszkam w Derbyshire, miasteczko Borrowash przy Pollards Oaks — Zwrócił się do kobiety. Co prawda, wcześniej chciał zasugerować skierowanie tych ludzi do Oazy, aczkolwiek oni podjęli inną decyzję. Jeśli chciała mu coś powiedzieć, chociażby to, co zaczęła mówić wcześniej to był na to właściwy moment. W przeciwnym razie się teleportuje do Borrowash.
Uratowane przez nich małżeństwo zamieniło z nimi kilka słów, po czym pożegnali się i opuścili Blyth celem udania się do rodziny. Oni również dokończyli rozmowę i rozeszli się.
zt x 2
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
23.11
Zakończenie misji pobocznej
Od czasu akcji na terenach Greengrassów oraz Ollivanderów minęły dwa dni. Prawdopodobnie całą dzisiejszą akcję dałoby się zorganizować szybciej - byłoby to nawet wskazane, zważywszy, że zniszczenie obu miejscówek musiały dać to myślenia wszystkim tym, którzy pragnęli pomagać szlamom zmierzającym na ziemie Longbottomów. To musiał być prawdziwy szok. Wojna dotknęła co prawda wszystkich, ale do tej pory większość miała chyba złudne poczucie, że konserwatywna szlachta, popierająca Czarnego Pana i tępiąca mugoli na prawo i lewo, daruje sobie działania na obcym terytorium. Ale Burke nie miał oporów - wieści, które docierały do niego stale i z różnych stron potwierdzały jasno istnienie szlaku przerzutowego. Nie mógł tego zignorować, szczególnie że szlak ten przebiegał wcale nie tak blisko od ziem Durham. Jako jeden z lordów tegoż hrabstwa, ale też przede wszystkim jako śmierciożerca, musiał podjąć działania. Był zadowolony, że wszystko poszło tak sprawnie. Żaden z jego ludzi nie poniósł śmierci, zdobyli niezwykle cenne informacje, ba, nawet zakładnika. Jedynym minusem akcji przeprowadzonej przed dwoma dniami był lekki ból głowy, który towarzyszył Burke'owi gdzieś z tyłu czaszki - echa pozostałe po tym jak czarna magia postanowiła być mu nieposłuszna. Nie zwracał jednak uwagi na niedogodności, jako że dziś również miał wielkie plany, a przygotowania nie mogły czekać.
Burke odrobinę obawiał się, czy informacje, którymi tak ofiarnie podzielił się z nimi gospodarz lokalu na ziemiach Ollivanderów, okażą się prawdziwe. To prawda, że trzeba było posiadać wyjątkowe zdolności aktorskie i w pełni panować nad sytuacją, żeby kłamać, gdy właśnie na twoich oczach mordują ci matkę... ale właściwie to łysego osiłka ze Złotego Dębu raczej o takowe nie posądzał. Z resztą, kilka napisanych i odebranych listów później i Craig wiedział już całkiem sporo o osobach, które zostały wymienione. Joseph Watts, Andrew i Lola Ferguson. Miły osobnik, którego dostarczył do Durham Hannibal, potwierdził nazwisko Wattsa. Długo nie chciał zdradzić tej informacji, ale Burke'owie wiedzieli jak się obchodzić z tego typu gośćmi. Nie zamierzał zostawiać ich samych sobie. Jeśli to ta trójka zainicjowała powstanie szlaku przerzutowego, mogli spróbować zrobić to ponownie. Inną drogą, wykorzystując inne środki transportu, namawiając do pomoc nowych ludzi. Aby zapobiec temu, po raz kolejny zebrał drużynę. Tym razem sam postanowił nie fatygować się osobiście. Dość miał walki i narażania własnego karku przez jakiś czas. Poza tym, ludzie, których wysłał do Nothumberlandu byli zaufani i doświadczeni. Wiedzieli jak poruszać się na obcym terenie. Byli też bezwzględni i gotowi wykonać każdy rozkaz - byle otrzymać za to odpowiedni zarobek.
Pierwszą grupę, składającą się z trzech osób, posłał po Fergusonów. Małżeństwo okazało się być całkiem urokliwą parką - a przynajmniej Burke podejrzewał, że byli urokliwi, ale nie dał rady stwierdzić na pewno. Gdy po całej akcji przybył już na miejsce, dziewczyna miała twarz obitą tak mocno, że nie sposób było ją rozpoznać. Mieli mały domek w Blyth, oboje całkiem nieźle znali się na produkcji świstoklików. To oni, razem z jegomościem schwytanym w Derbyshire, byli odpowiedzialni za masowe przerzuty uciekinierów, prosto do Nothumberlandu. Ich dom zawalony był przedmiotami, które po dotknięciu miały możliwość przeniesienie człowieka w zupełnie inne miejsce. Okazali się całkiem rozważni, w przeciwieństwie do Złotego Dębu, czy też parki, którą Craig zamordował razem z Ritą podczas czystek w Durham, ci pozakładali na swoje domostwo całkiem imponującą liczbę pułapek. To nie była prosta akcja, w wyniku aktywacji jednego z zabezpieczeń Burke stracił jednego z ludzi. Rozbrajanie pułapek trwało długo, dobrze że dom, który okupowali, znajdował się dość na uboczu Blyth. Dzięki temu ludzie Craiga nie musieli się aż tak obawiać o sąsiadów. Gdy zabezpieczenia zostały zdjęcie, właściwie zostało im tylko dorwać małżeństwo. Samo pochwycenie nie sprawiło już napastnikom aż takiego problemu. Bezpośrednia walka na zaklęcia nie była domeną żadnego z małżonków, stąd też spotkało ich to, co spotkało. Byli jednak uparci. Przesłuchanie nie przyniosło wiele rezultatów. Oboje już pogodzili się z tym, że zostaną zabici, niezależnie od tego, czy będą współpracować, czy nie. Więc nie mieli zamiaru. Nawet tortury nic nie dały. Byli całkowicie oddani sprawie i pragnęli chronić szlam, który poprosił ich o pomoc, a także ludzi, z którymi współpracowali. Burke nie miał do nich cierpliwości - i kazał ich zabić.
Zdecydowanie więcej szczęścia mieli w przypadku drugiego celu. Craig wysłał do niego dwójkę swoich ludzi. Watts okazał się być starszym mężczyzną, doświadczonym i - co było po nim widać - mocno już zmęczonym życiem. To jego zadaniem było przejmowanie nowych uciekinierów i kierowanie ich dalej, do ludzi, którzy by im pomogli. Sprawiał wrażenie bardzo uczynnego dziadka, ale gdy już doszło do wymiany zaklęć... dość powiedzieć, że dziadyga był bardzo zaangażowany i dużo sprawniejszy, niż by to sugerowało pierwsze wrażenie. Ludzie Burke'a przyszli do niego nocą, odwiedzając go w jego rodzinnym miasteczku, tuż przy granicy z Cumberlandem. Zanim go dorwali, zdążył nieźle poturbować swoich napastników, przy okazji zamieniając jednego w królika. Czar na szczęście dość szybko przestał działać, dzięki czemu można było dziadygę przesłuchać. Początkowo był uparty. Podobnie jak Fergusonowie, pomimo bicia i torturowania, nie chciał pisnąć ani słowa. Na szczęście tym razem do ludzi Burke'a dołączył także legilimenta. Wyciągnięcie informacji ze starego Wattsa finalnie zajęło więc zaledwie kilka chwil. Dzięki temu dowiedzieli się wszystkich szczegółów - z których miejsc dokładnie startowały przerzuty, gdzie znajdowały się punkty zbiórek. A także w jaki sposób, magiczny lub nie, szlamy docierały do Nothumberlandu. Ostatnim, czego Burke pragnął się dowiedzieć, to czy jest ktoś jeszcze na ziemiach Longbottomów, kto z takim poświęceniem i głupią brawurą naraża własne życie dla kilku śmieci. Gospodarz Złotego Dębu wspominał, że jest jeszcze jedno nazwisko. Chciał za nie wytargować własną wolność. Dużo lepiej i prościej było jednak skorzystać z umiejętności legilimenty. Tym samym odkryli jeszcze jedną osobą, która łamała prawo i próbowała wspomagać zalegające na ulicy śmieci.
Burke kazał zamknąć Wattsa w piwnicy, a swoim ludziom polecił natychmiastowe przygotowanie się do kolejnej akcji. W przypadku ostatniego z celów, właściwie także poszło bardzo prosto. Poznali już adres poszukiwanego, poznali także jego nazwisko i imię. Robert Fuss. Gdy Craig usłyszał, że mężczyzna pracuje w gospodzie, miał średnio przyjemne skojarzenia ze Złotym Dębem. Na miejscu okazało się, że Robert to jeszcze młodociany gagatek. Wyglądał jakby ledwo ukończył Hogwart, nadal miał mleko pod nosem. Co też życie potrafiło robić z ludźmi. Taki młody, a taki głupi. I rwie się do akcji, do ratowania świata. To jego pomysłem było przewożenie szlam w beczkach, które miały udawać ładunek z piwem. Poza tym, także przyjmował u siebie w mieszkaniu uciekinierów i pomagał im szukać pracy, aby jakoś mogli wstać na nogi w Nothumberlandzie. Craig nie miał oporów przed ponownym skorzystaniem z usług legilimenty. Chciał mieć pewność, że na pewno nie zostało już nic, czym - albo kim - musiałby się zająć. Wieści okazały się całkiem optymistyczne. Nikt więcej aktywnie nie uczestniczył w tym akcie przeciwko krajowi. Kilku znajomych słyszało tylko o akcji, nie omieszkają ostrzec Fussa, że to niebezpieczne. No i doczekał się. Głowa Roberta była wręcz jak otwarta księga. Był idealnym przykładem na to, jak można było poczuć się zbyt pewnie w swoim niewielkim, zaściankowym sposobie myślenia. Ślepe wierzenie w to, że po jednej stronie drogi jestem bezpieczny, bo tutaj jest ziemia Longbottomów, a wszyscy źli ludzie są tam, tam hen daleko, było bardzo zgubne.
Gdy nie dało się już wycisnąć nic więcej z mózgu przebrzydłego wyrostka, jego również Craig rozkazał zabić. Nie zamierzał sobie brudzić rąk, obserwował tylko jak krew chłopaka powoli spływa do odpływu prysznica. To mimo wszystko była szkoda, tacy młodzi byli, tacy ambitni, butni i energiczni. A starczyło pomachać im różdżką przed twarzą. Trochę pogrozić albo połaskotać. Gdyby rozważyli wszystkie za i przeciw, może dostrzegliby prawdziwą szansę. Może w następnym wcieleniu, Robercie, będziesz mądrzejszy.
Wracając do Durham, Craig czuł dumę. Nie tylko zablokował i zniszczył bardzo istotny oraz prężnie działający szlak przerzutowy. Śmierć organizatorów tej wielkiej ucieczki na pewno odbiła się ehem po całym Nothumberlandzie. Burke upewnił się, że ciała zostały odpowiednio wyeksponowane, a domy spalone. Każde ciało zostało także podpisane hasłem "wielbiciele szlam". Już to wystarczyło, żeby było oczywiste, kto stał za tymi morderstwami oraz podpaleniami. Tak, to były bardzo pracowite - ale jakże owocne dni!
zt
Zakończenie misji pobocznej
Od czasu akcji na terenach Greengrassów oraz Ollivanderów minęły dwa dni. Prawdopodobnie całą dzisiejszą akcję dałoby się zorganizować szybciej - byłoby to nawet wskazane, zważywszy, że zniszczenie obu miejscówek musiały dać to myślenia wszystkim tym, którzy pragnęli pomagać szlamom zmierzającym na ziemie Longbottomów. To musiał być prawdziwy szok. Wojna dotknęła co prawda wszystkich, ale do tej pory większość miała chyba złudne poczucie, że konserwatywna szlachta, popierająca Czarnego Pana i tępiąca mugoli na prawo i lewo, daruje sobie działania na obcym terytorium. Ale Burke nie miał oporów - wieści, które docierały do niego stale i z różnych stron potwierdzały jasno istnienie szlaku przerzutowego. Nie mógł tego zignorować, szczególnie że szlak ten przebiegał wcale nie tak blisko od ziem Durham. Jako jeden z lordów tegoż hrabstwa, ale też przede wszystkim jako śmierciożerca, musiał podjąć działania. Był zadowolony, że wszystko poszło tak sprawnie. Żaden z jego ludzi nie poniósł śmierci, zdobyli niezwykle cenne informacje, ba, nawet zakładnika. Jedynym minusem akcji przeprowadzonej przed dwoma dniami był lekki ból głowy, który towarzyszył Burke'owi gdzieś z tyłu czaszki - echa pozostałe po tym jak czarna magia postanowiła być mu nieposłuszna. Nie zwracał jednak uwagi na niedogodności, jako że dziś również miał wielkie plany, a przygotowania nie mogły czekać.
Burke odrobinę obawiał się, czy informacje, którymi tak ofiarnie podzielił się z nimi gospodarz lokalu na ziemiach Ollivanderów, okażą się prawdziwe. To prawda, że trzeba było posiadać wyjątkowe zdolności aktorskie i w pełni panować nad sytuacją, żeby kłamać, gdy właśnie na twoich oczach mordują ci matkę... ale właściwie to łysego osiłka ze Złotego Dębu raczej o takowe nie posądzał. Z resztą, kilka napisanych i odebranych listów później i Craig wiedział już całkiem sporo o osobach, które zostały wymienione. Joseph Watts, Andrew i Lola Ferguson. Miły osobnik, którego dostarczył do Durham Hannibal, potwierdził nazwisko Wattsa. Długo nie chciał zdradzić tej informacji, ale Burke'owie wiedzieli jak się obchodzić z tego typu gośćmi. Nie zamierzał zostawiać ich samych sobie. Jeśli to ta trójka zainicjowała powstanie szlaku przerzutowego, mogli spróbować zrobić to ponownie. Inną drogą, wykorzystując inne środki transportu, namawiając do pomoc nowych ludzi. Aby zapobiec temu, po raz kolejny zebrał drużynę. Tym razem sam postanowił nie fatygować się osobiście. Dość miał walki i narażania własnego karku przez jakiś czas. Poza tym, ludzie, których wysłał do Nothumberlandu byli zaufani i doświadczeni. Wiedzieli jak poruszać się na obcym terenie. Byli też bezwzględni i gotowi wykonać każdy rozkaz - byle otrzymać za to odpowiedni zarobek.
Pierwszą grupę, składającą się z trzech osób, posłał po Fergusonów. Małżeństwo okazało się być całkiem urokliwą parką - a przynajmniej Burke podejrzewał, że byli urokliwi, ale nie dał rady stwierdzić na pewno. Gdy po całej akcji przybył już na miejsce, dziewczyna miała twarz obitą tak mocno, że nie sposób było ją rozpoznać. Mieli mały domek w Blyth, oboje całkiem nieźle znali się na produkcji świstoklików. To oni, razem z jegomościem schwytanym w Derbyshire, byli odpowiedzialni za masowe przerzuty uciekinierów, prosto do Nothumberlandu. Ich dom zawalony był przedmiotami, które po dotknięciu miały możliwość przeniesienie człowieka w zupełnie inne miejsce. Okazali się całkiem rozważni, w przeciwieństwie do Złotego Dębu, czy też parki, którą Craig zamordował razem z Ritą podczas czystek w Durham, ci pozakładali na swoje domostwo całkiem imponującą liczbę pułapek. To nie była prosta akcja, w wyniku aktywacji jednego z zabezpieczeń Burke stracił jednego z ludzi. Rozbrajanie pułapek trwało długo, dobrze że dom, który okupowali, znajdował się dość na uboczu Blyth. Dzięki temu ludzie Craiga nie musieli się aż tak obawiać o sąsiadów. Gdy zabezpieczenia zostały zdjęcie, właściwie zostało im tylko dorwać małżeństwo. Samo pochwycenie nie sprawiło już napastnikom aż takiego problemu. Bezpośrednia walka na zaklęcia nie była domeną żadnego z małżonków, stąd też spotkało ich to, co spotkało. Byli jednak uparci. Przesłuchanie nie przyniosło wiele rezultatów. Oboje już pogodzili się z tym, że zostaną zabici, niezależnie od tego, czy będą współpracować, czy nie. Więc nie mieli zamiaru. Nawet tortury nic nie dały. Byli całkowicie oddani sprawie i pragnęli chronić szlam, który poprosił ich o pomoc, a także ludzi, z którymi współpracowali. Burke nie miał do nich cierpliwości - i kazał ich zabić.
Zdecydowanie więcej szczęścia mieli w przypadku drugiego celu. Craig wysłał do niego dwójkę swoich ludzi. Watts okazał się być starszym mężczyzną, doświadczonym i - co było po nim widać - mocno już zmęczonym życiem. To jego zadaniem było przejmowanie nowych uciekinierów i kierowanie ich dalej, do ludzi, którzy by im pomogli. Sprawiał wrażenie bardzo uczynnego dziadka, ale gdy już doszło do wymiany zaklęć... dość powiedzieć, że dziadyga był bardzo zaangażowany i dużo sprawniejszy, niż by to sugerowało pierwsze wrażenie. Ludzie Burke'a przyszli do niego nocą, odwiedzając go w jego rodzinnym miasteczku, tuż przy granicy z Cumberlandem. Zanim go dorwali, zdążył nieźle poturbować swoich napastników, przy okazji zamieniając jednego w królika. Czar na szczęście dość szybko przestał działać, dzięki czemu można było dziadygę przesłuchać. Początkowo był uparty. Podobnie jak Fergusonowie, pomimo bicia i torturowania, nie chciał pisnąć ani słowa. Na szczęście tym razem do ludzi Burke'a dołączył także legilimenta. Wyciągnięcie informacji ze starego Wattsa finalnie zajęło więc zaledwie kilka chwil. Dzięki temu dowiedzieli się wszystkich szczegółów - z których miejsc dokładnie startowały przerzuty, gdzie znajdowały się punkty zbiórek. A także w jaki sposób, magiczny lub nie, szlamy docierały do Nothumberlandu. Ostatnim, czego Burke pragnął się dowiedzieć, to czy jest ktoś jeszcze na ziemiach Longbottomów, kto z takim poświęceniem i głupią brawurą naraża własne życie dla kilku śmieci. Gospodarz Złotego Dębu wspominał, że jest jeszcze jedno nazwisko. Chciał za nie wytargować własną wolność. Dużo lepiej i prościej było jednak skorzystać z umiejętności legilimenty. Tym samym odkryli jeszcze jedną osobą, która łamała prawo i próbowała wspomagać zalegające na ulicy śmieci.
Burke kazał zamknąć Wattsa w piwnicy, a swoim ludziom polecił natychmiastowe przygotowanie się do kolejnej akcji. W przypadku ostatniego z celów, właściwie także poszło bardzo prosto. Poznali już adres poszukiwanego, poznali także jego nazwisko i imię. Robert Fuss. Gdy Craig usłyszał, że mężczyzna pracuje w gospodzie, miał średnio przyjemne skojarzenia ze Złotym Dębem. Na miejscu okazało się, że Robert to jeszcze młodociany gagatek. Wyglądał jakby ledwo ukończył Hogwart, nadal miał mleko pod nosem. Co też życie potrafiło robić z ludźmi. Taki młody, a taki głupi. I rwie się do akcji, do ratowania świata. To jego pomysłem było przewożenie szlam w beczkach, które miały udawać ładunek z piwem. Poza tym, także przyjmował u siebie w mieszkaniu uciekinierów i pomagał im szukać pracy, aby jakoś mogli wstać na nogi w Nothumberlandzie. Craig nie miał oporów przed ponownym skorzystaniem z usług legilimenty. Chciał mieć pewność, że na pewno nie zostało już nic, czym - albo kim - musiałby się zająć. Wieści okazały się całkiem optymistyczne. Nikt więcej aktywnie nie uczestniczył w tym akcie przeciwko krajowi. Kilku znajomych słyszało tylko o akcji, nie omieszkają ostrzec Fussa, że to niebezpieczne. No i doczekał się. Głowa Roberta była wręcz jak otwarta księga. Był idealnym przykładem na to, jak można było poczuć się zbyt pewnie w swoim niewielkim, zaściankowym sposobie myślenia. Ślepe wierzenie w to, że po jednej stronie drogi jestem bezpieczny, bo tutaj jest ziemia Longbottomów, a wszyscy źli ludzie są tam, tam hen daleko, było bardzo zgubne.
Gdy nie dało się już wycisnąć nic więcej z mózgu przebrzydłego wyrostka, jego również Craig rozkazał zabić. Nie zamierzał sobie brudzić rąk, obserwował tylko jak krew chłopaka powoli spływa do odpływu prysznica. To mimo wszystko była szkoda, tacy młodzi byli, tacy ambitni, butni i energiczni. A starczyło pomachać im różdżką przed twarzą. Trochę pogrozić albo połaskotać. Gdyby rozważyli wszystkie za i przeciw, może dostrzegliby prawdziwą szansę. Może w następnym wcieleniu, Robercie, będziesz mądrzejszy.
Wracając do Durham, Craig czuł dumę. Nie tylko zablokował i zniszczył bardzo istotny oraz prężnie działający szlak przerzutowy. Śmierć organizatorów tej wielkiej ucieczki na pewno odbiła się ehem po całym Nothumberlandzie. Burke upewnił się, że ciała zostały odpowiednio wyeksponowane, a domy spalone. Każde ciało zostało także podpisane hasłem "wielbiciele szlam". Już to wystarczyło, żeby było oczywiste, kto stał za tymi morderstwami oraz podpaleniami. Tak, to były bardzo pracowite - ale jakże owocne dni!
zt
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
14.01.1958
Kika dni wcześniej pojawiła się u niej sowa, z listem od Longbottoma. Ucieszyło ją to ogromnie, bo bardzo chciała się zaangażować w pomoc niewinnym. Przeczytała go dwa razy, żeby mieć pewność, że wszystko dobrze zrozumiała. Później spaliła list, aby nie wpadł w niepowołane ręce. Dostała do wykonania zadanie.. Pułapki.. cóż, będzie musiała zobaczyć to z bliska. Skoro nie były one czarnomagiczne może będzie w stanie sobie z tym poradzić. Wiedziała, że nie może iść tam sama. Napisała krótki list Moglibyśmy się spotkać, o poranku 14.01 w Blyth, przy kopani, opowiem Ci więcej na miejscu. Miała nadzieję, że mężczyzna nie odmówi tego spotkania. Nie znała go może zbyt dobrze, wszak ledwie kilka tygodni temu się poznali, jednak czuła, że jest odpowiednią osobą. Ufała mu, chociaż może nie było to do końca słuszne. Zazwyczaj się jednak nie myliła w swoich osądach, miała nadzieję, że i tym razem wszystko pójdzie po jej myśli. Wydawała się to być idealna okazja do ponownego spotkania. No i zobaczy jego możliwości.
Pojawiła się w Blyth rano. Nie spała niemal całą noc, tak bardzo była podekscytowana zadaniem, które miała do wykonania. Ubrana była dosyć ekscentrycznie - jak to miała w zwyczaju w długą, czarną spódnicę z falbanami i bordowy gorset, na który narzuciła granatowy, wełniany płaszcz. Na głowie miała cylinder, który ostatnio był jedną z jej ulubionej części garderoby. Był dobrym rozwiązaniem, nie musiała dzięki niemu jakoś specjalnie dbać o włosy, które i tak żył własnym życiem.
W końcu nie wiedziała tak naprawdę, co zastanie w tym miejscu. Udało jej się zlokalizować kopalnię. Czekała na swojego towarzysza, wydawało jej się, że razem, może faktycznie im się udać wykonać to zadanie. Może faktycznie za tymi pułapkami kryje się coś cennego? Była ciekawa, co znajdą w kopalni. Nie przyjmowała w ogóle innej opcji. To zadanie musi się zakończyć sukcesem, musi pokazać Longbottomowi, że nie jest do niczego.
Oparła się o wejście i czekała.. Dłonie miała wepchnięte głęboko do kieszeni, lewą zaciśniętą na różdżkę, w końcu nie wiadomo, kto się może tutaj pojawić. Zawsze trzeba być gotowym do ewentualnej obrony.
Kika dni wcześniej pojawiła się u niej sowa, z listem od Longbottoma. Ucieszyło ją to ogromnie, bo bardzo chciała się zaangażować w pomoc niewinnym. Przeczytała go dwa razy, żeby mieć pewność, że wszystko dobrze zrozumiała. Później spaliła list, aby nie wpadł w niepowołane ręce. Dostała do wykonania zadanie.. Pułapki.. cóż, będzie musiała zobaczyć to z bliska. Skoro nie były one czarnomagiczne może będzie w stanie sobie z tym poradzić. Wiedziała, że nie może iść tam sama. Napisała krótki list Moglibyśmy się spotkać, o poranku 14.01 w Blyth, przy kopani, opowiem Ci więcej na miejscu. Miała nadzieję, że mężczyzna nie odmówi tego spotkania. Nie znała go może zbyt dobrze, wszak ledwie kilka tygodni temu się poznali, jednak czuła, że jest odpowiednią osobą. Ufała mu, chociaż może nie było to do końca słuszne. Zazwyczaj się jednak nie myliła w swoich osądach, miała nadzieję, że i tym razem wszystko pójdzie po jej myśli. Wydawała się to być idealna okazja do ponownego spotkania. No i zobaczy jego możliwości.
Pojawiła się w Blyth rano. Nie spała niemal całą noc, tak bardzo była podekscytowana zadaniem, które miała do wykonania. Ubrana była dosyć ekscentrycznie - jak to miała w zwyczaju w długą, czarną spódnicę z falbanami i bordowy gorset, na który narzuciła granatowy, wełniany płaszcz. Na głowie miała cylinder, który ostatnio był jedną z jej ulubionej części garderoby. Był dobrym rozwiązaniem, nie musiała dzięki niemu jakoś specjalnie dbać o włosy, które i tak żył własnym życiem.
W końcu nie wiedziała tak naprawdę, co zastanie w tym miejscu. Udało jej się zlokalizować kopalnię. Czekała na swojego towarzysza, wydawało jej się, że razem, może faktycznie im się udać wykonać to zadanie. Może faktycznie za tymi pułapkami kryje się coś cennego? Była ciekawa, co znajdą w kopalni. Nie przyjmowała w ogóle innej opcji. To zadanie musi się zakończyć sukcesem, musi pokazać Longbottomowi, że nie jest do niczego.
Oparła się o wejście i czekała.. Dłonie miała wepchnięte głęboko do kieszeni, lewą zaciśniętą na różdżkę, w końcu nie wiadomo, kto się może tutaj pojawić. Zawsze trzeba być gotowym do ewentualnej obrony.
Nieśpiesznie przeszła przez miasteczko, mając szczerą nadzieję, że nikt nie zamierzał jej śledzić – mimo to, musiała ostrożnie postępować ze wszystkim, co było możliwe, tak aby nikt przypadkiem nie wiązał jej z dziwacznymi wydarzeniami albo problemami. Albo w sumie czymkolwiek, bo tak jak chciała pomagać przyjaciołom (i nie tylko), tak teraz bardzo chciała pilnować, aby nikt nie zapamiętał jej twarzy, bądź wyszedł z sytuacji w ogóle nie kojarząc, kim naprawdę była. Marny z niej metamorfomag jeżeli ludzie bardzo szybko kojarzyli jej twarz i to, kim była. A przynajmniej na razie mogła przyznać, że tęskniła za możliwościami i szansami, które dawały zagraniczne podróże, teraz wszystko było jednak o wiele bardziej skomplikowane. Czasem miała wrażenie, że wszystko sypie się, kiedy tylko przestała zwracać uwagę na otoczenie, a teraz…tak wiele miejsc, w których musiała być, tak wiele problemów, tak wiele szans. I niechęci, które miała nagle oglądać z pierwszej perspektywy. Tak samo jak ból, ludzkie dramaty i rzeczy, o których zawsze chciała zapominać. I od których uciekała. Czego nie mogła zrobić i koło się zamykało.
Problemy z towarem w porcie wydawały się więc teraz zupełnie ostatnią rzeczą, która była jakkolwiek potrzebna, ale obiecała, że się tym zajmie z ramienia statku, bo w końcu łatwiej przemierzało się kraj w pojedynkę niż rzucało wielkie siły. Zresztą, w jakimś celu zabierała też ze sobą młodego Macmillana, po pierwsze dla autorytetu, który mogła dać osoba z firmy i to z tytułem, a po drugie przez wzgląd na to, że chciała jeszcze mieć okazję przekonać się, jaki w akcji był młody Quentin. Z Prudence znała się dłużej, teraz miała okazję przekonać się, jaka była druga część z tego rodzeństwa.
Ostrożnie znalazła drogę na rynek, tym razem wybierając wciąż młodą postać, a jednocześnie z włosami już wpadającymi w biel. Na siebie zarzuciła też proste ubranie, płaszcz który uszyła jej Tessa lekko przykrywając kurzem i warstwą brudu. Nie było to najlepsze rozwiązanie, ale przynajmniej się jakoś sprawdzało, kiedy wchodziła pomiędzy ludzi. Nowe ubranie w tłumie biedaków zawsze zwracało uwagę. A teraz miała szansę na spojrzenie na wszystko świeżym okiem, kiedy spędzała też czas wśród osób, które były wrzucone w problemy.
Obiecała naszyjnik z piór i założyła go tym razem na szyję, tak by był widoczny, dlatego też przystanęła pod ścianą, czekając na zjawienie się pana lorda. Zobaczy, jak Quentin sprawdza się w walce. I działaniach. I czymkolwiek. I postara się go chronić jeżeli zajdzie taka potrzeba.
Ekwipunek: szata, różdżka, dobrze wyważony nóż, kryształ, świstoklik typu I(koralik w kształcie kotwicy)
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Gdy tylko dostałem list, udałem się skonsultować z Pru, czy na pewno zna osobę, której widniał tam podpis. Z natury bywałem łatwowierny, ale gdy zobaczyłem tam imię mojej siostry musiałem to zweryfikować. Okazało się to prawdą, co mnie wcale nie zdziwiło. Prudence miała wielu znajomych w wielu miejscach. Za to byłem zaskoczony, że list był adresowany do mnie, a nie do mojej siostry. Możliwe, że chodziło o problemy bardziej formalne, których moja siostra załatwić nie mogła. Tak więc bez wahania udałem się na wskazane w liście miejsce.
Spodziewawszy się oficjalnych rozmów, ubrałem się odpowiednio do nich. Długi wełniany płaszcz, pod spodem marynarka, koszula i krawat. Przed wyjściem ułożyłem jeszcze włosy, co okazało się zbędnym posunięciem przy dzisiejszym wietrze. Co chwilę musiałem odgarniać kosmyki z oczu, żeby cokolwiek widzieć. Ojciec nie pochwaliłby tak nieeleganckiego zachowania.
Szedłem powoli uliczkami portu, rozglądając się za wspomnianym naszyjnikiem z piór. Miałem wrażenie, że ściągałem wzrok miejscowych swoim eleganckim ubiorem. Byłem parę razy w tym porcie, ale teraz gdy byłem tu sam, wydawał mi się jakiś inny. Miałem wrażenie, że ludzie są bardziej nerwowi, uważni i nieprzyjaźnie nastawieni. Możliwe, że zawsze tacy byli, a ja po prostu nie zwróciłem na to uwagi. Poprawiłem kołnierzyk płaszcza i tylko odrobinę przyspieszyłem kroku.
Idealnie o 12 dotarłem pod ratusz. Stanąłem przed nim i rozejrzałem się. Zajęło mi parę sekund znalezienie kobiety, której szukałem. Wspomnianego naszyjnika nie dało się przegapić. Bardzo dobry przedmiot rozpoznawczy, muszę zapamiętać ten trik.
Podszedłem do kobiety - Panna Wellers? - spytałem się z bezpiecznej odległości, z lekkim uśmiechem na twarzy. Gdy potwierdziła zbliżyłem się z wyciągniętą ręką - Quentin Macmillan. Bardzo mi miło. - uścisnąłem delikatnie dłoń. Nie odrywałem od niej wzroku. - Czy już się Pani zorientowała w wspomnianych problemach? - rozejrzałem się po placu.
Spodziewawszy się oficjalnych rozmów, ubrałem się odpowiednio do nich. Długi wełniany płaszcz, pod spodem marynarka, koszula i krawat. Przed wyjściem ułożyłem jeszcze włosy, co okazało się zbędnym posunięciem przy dzisiejszym wietrze. Co chwilę musiałem odgarniać kosmyki z oczu, żeby cokolwiek widzieć. Ojciec nie pochwaliłby tak nieeleganckiego zachowania.
Szedłem powoli uliczkami portu, rozglądając się za wspomnianym naszyjnikiem z piór. Miałem wrażenie, że ściągałem wzrok miejscowych swoim eleganckim ubiorem. Byłem parę razy w tym porcie, ale teraz gdy byłem tu sam, wydawał mi się jakiś inny. Miałem wrażenie, że ludzie są bardziej nerwowi, uważni i nieprzyjaźnie nastawieni. Możliwe, że zawsze tacy byli, a ja po prostu nie zwróciłem na to uwagi. Poprawiłem kołnierzyk płaszcza i tylko odrobinę przyspieszyłem kroku.
Idealnie o 12 dotarłem pod ratusz. Stanąłem przed nim i rozejrzałem się. Zajęło mi parę sekund znalezienie kobiety, której szukałem. Wspomnianego naszyjnika nie dało się przegapić. Bardzo dobry przedmiot rozpoznawczy, muszę zapamiętać ten trik.
Podszedłem do kobiety - Panna Wellers? - spytałem się z bezpiecznej odległości, z lekkim uśmiechem na twarzy. Gdy potwierdziła zbliżyłem się z wyciągniętą ręką - Quentin Macmillan. Bardzo mi miło. - uścisnąłem delikatnie dłoń. Nie odrywałem od niej wzroku. - Czy już się Pani zorientowała w wspomnianych problemach? - rozejrzałem się po placu.
Quentin Macmillan
Zawód : Lord, Asystent w Macmillan's firewhisky
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Quentin Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Na własnej skórze potrafiła doświadczyć, że kiedy rozmowa toczyła się z zatwardziałymi konserwatystami, autorytetem poszczycić się mogli jedynie mężczyźni. Nie liczyła już, ile razy uciszano ją albo zabraniano jej się wypowiedzieć tylko dla tego, że była kobietą. Podróżowanie po kraju po mniej…kulturalnych miejscach zawsze w jej wypadku odbywało się raczej w formie męskiej. Kobieta w spodniach wzbudzała zaniepokojenie i uwagę, mężczyzna w spodniach wzbudzał jedynie uwagę i potem o nim zapominano. Teraz też starała działać pod przykrywkami, tak aby jej prawdziwa osobowość wyszła kiedyś…o ile wcale. Ostrożnie też spoglądała na okolicę, szukając osoby, z którą miała się spotkać, spoglądając też czasem czy ktoś się za bardzo nią nie interesuje.
- Panie Macmillan. – Wyprostowała się, kiedy potrzebowała spojrzeć na niego, ostrożnie wyciągając dłoń aby uścisnąć jego własną. Wydawał się rzeczowy ale jednocześnie kulturalny, coś, co zdecydowanie miało im dziś pomóc. Jej tęczówki spoglądały na niego z zastanowieniem, ale mimmo wszystko uśmiechnęła się, kiwając głową aby potwierdzić, że to ona.
- Powiedzmy, że udało mi się zorientować, jak obecnie stoi sytuacja, ale musielibyśmy się dowiedzieć, jak rozwinęła się na ten moment. Z tego co rozumiem, część towaru została błędnie przemieszczona na inny statek, niż powinna płynąć. Problem w tym, że zapłata za przewóz została wręczona już nowej załodze, która niekoniecznie chce zrezygnować z towaru, który jednak jej się nie należy. Musimy to uregulować, aby potem nie było problemów w takiej sytuacji. Ale, jak mówiłam, musimy zobaczyć jak to się rozwinęło. – Kto wie, na jakim etapie to było teraz, czy się do siebie nie odzywali, czy może jednak zdążyli się już pobić.
Gotowa była odpowiedzieć na wszystkie jego problemy kiedy nagle usłyszała jakiś hałas dobiegający z mniejszej uliczki za sobą. Od razu uniosła różdżkę, odruchowo stając pomiędzy Macmillanem a czymś, co mogło być niebezpieczeństwem, oglądając się jeszcze na to, co miało to być. Sylwetka mignęła jej, zanim nie upadła na ziemię, a jasne oczy wpatrywały się w nią i Quentina. Cholera!
Podbiegając do kobiety, mogła zobaczyć, jak krew przesiąknęła całe jej ubranie, twarz pobita była tak, że nawet nie szło rozpoznać, kim była, a liczne obrażenia wskazywały to, co najgorsze. Poczuła, jak jej żołądek ściska się, a umysł stacza się, powoli kierując się w stronę paniki – szybko spojrzała na twarz Macmillana aby to na niej się skupić.
- Pójdę po medyka, proszę zabezpieczyć to miejsce aby nikt się tu nie kręcił i…jakoś uciskać! – Nie mieli czasu, kobieta potrzebowała nagłej pomocy. Z cichym trzaskiem teleportowała się z miejsca, wiedząc o kimś, kto mógłby im teraz pomóc.
- Panie Macmillan. – Wyprostowała się, kiedy potrzebowała spojrzeć na niego, ostrożnie wyciągając dłoń aby uścisnąć jego własną. Wydawał się rzeczowy ale jednocześnie kulturalny, coś, co zdecydowanie miało im dziś pomóc. Jej tęczówki spoglądały na niego z zastanowieniem, ale mimmo wszystko uśmiechnęła się, kiwając głową aby potwierdzić, że to ona.
- Powiedzmy, że udało mi się zorientować, jak obecnie stoi sytuacja, ale musielibyśmy się dowiedzieć, jak rozwinęła się na ten moment. Z tego co rozumiem, część towaru została błędnie przemieszczona na inny statek, niż powinna płynąć. Problem w tym, że zapłata za przewóz została wręczona już nowej załodze, która niekoniecznie chce zrezygnować z towaru, który jednak jej się nie należy. Musimy to uregulować, aby potem nie było problemów w takiej sytuacji. Ale, jak mówiłam, musimy zobaczyć jak to się rozwinęło. – Kto wie, na jakim etapie to było teraz, czy się do siebie nie odzywali, czy może jednak zdążyli się już pobić.
Gotowa była odpowiedzieć na wszystkie jego problemy kiedy nagle usłyszała jakiś hałas dobiegający z mniejszej uliczki za sobą. Od razu uniosła różdżkę, odruchowo stając pomiędzy Macmillanem a czymś, co mogło być niebezpieczeństwem, oglądając się jeszcze na to, co miało to być. Sylwetka mignęła jej, zanim nie upadła na ziemię, a jasne oczy wpatrywały się w nią i Quentina. Cholera!
Podbiegając do kobiety, mogła zobaczyć, jak krew przesiąknęła całe jej ubranie, twarz pobita była tak, że nawet nie szło rozpoznać, kim była, a liczne obrażenia wskazywały to, co najgorsze. Poczuła, jak jej żołądek ściska się, a umysł stacza się, powoli kierując się w stronę paniki – szybko spojrzała na twarz Macmillana aby to na niej się skupić.
- Pójdę po medyka, proszę zabezpieczyć to miejsce aby nikt się tu nie kręcił i…jakoś uciskać! – Nie mieli czasu, kobieta potrzebowała nagłej pomocy. Z cichym trzaskiem teleportowała się z miejsca, wiedząc o kimś, kto mógłby im teraz pomóc.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Bywali w świecie ludzie, którzy uważali, że żywot arystokraty był najłatwiejszą ścieżką, którą można było iść przez życie. Wielu jednak spoglądało na to tylko z perspektywy posiadanych przez szlachetnie urodzonych dóbr materialnych, nie biorąc pod uwagę tego, że wraz z wielkimi wygodami idą także wielkie wyrzeczenia i obowiązki. Zdecydowanie częściej przewyższały one swoją wagą wszystkie przywileje, których mogli dostąpić z racji nazwiska. Brzemienne kobiety z gminu zajmowały się przede wszystkim przygotowaniem do nadejścia na świat kolejnego potomka oraz organizacją domowego ogniska. Będąca przy nadziei lady Mare Greengrass z kolei kolejny już dzień poświęcała na pomoc poszkodowanym w wyniku magicznego huraganu mieszkańcom West Riding of Yorkshire.
I to właśnie zaprowadziło ją dziś do miasteczka Blyth. Wsparcie, które płynęło ze strony sojuszniczych Greengrassom rodów było prawdziwie nieocenione — pierwszy przykład tego, że zjednoczeni byli w stanie sprostać nawet największym wyzwaniom mieli okazję obserwować w styczniu, a postawa młodego lorda Leona szczególnie zapadła w pamięć Mare, streszczona przez szanowanego małżonka damy, będącego jej naocznym świadkiem. Nadzieja tym bardziej umacniała się w sercu szlacianki, gdy myślała o tym, że nie tylko na ramionach pokolenia jej męża i jego przyjaciół spoczywał ciężar odbudowy dobrobytu i bezpieczeństwa ziem Sojuszu. Leon dał się już poznać jako mężczyzna, na którym można było polegać. Prawdziwy syn Longbottomów.
W umówionym miejscu zjawiła się — jak za każdym razem, odkąd wieści o odmiennym stanie lady Greengrass wykroczyły poza mury Grove Street 12 — w towarzystwie dwóch czarodziejów, których zadaniem była przede wszystkim eskorta damy, gdy w pobliżu nie było jej małżonka. Elroy nie patrzył łaskawie na podobne eskapady, słusznie obawiając się o zdrowie i bezpieczeństwo ciężarnej żony, lecz rozumiał, że nie były one tylko wymysłem, ledwie widzimisię. Stanowiły one realną pomoc, były działaniem dla dobra ogółu, a po powrocie do dworku zawsze poddawała się ocenie uzdrowicieli prowadzących jej ciążę, a ci, póki co zgodnie stwierdzali, że żadnego zagrożenia nie było. Chciała być aktywna na polu charytatywnym tak długo, jak tylko było to możliwe. Ciąża ani wojna nie powodowały przecież zatrzymania się czasu wszędzie; tragedie działy się z dnia na dzień, a jej obowiązkiem jako damy było również łagodzenie cierpień ludzkich. Nie mogła być egoistką.
Gdy tylko w zasięgu jej wzroku pojawił się lord Longbottom, lico Mare rozświetliło się w radosnym uśmiechu. Choć nie mieli szczególnie wiele czasu na rozmowy, darzyła tego młodzieńca szczególnym rodzajem sympatii. Nie był wiele starszy od Roratio, ale już dał się poznać jako odpowiedzialny i honorowy młody człowiek. Cóż innego mogła się spodziewać po synu Northumberland?
— Sir Longbottom, niezmiernie dziękuję za twą pomoc — zaczęła z wyraźnym zadowoleniem, ze względu jednak na stan, w którym się znajdowała, ograniczyła przywitanie do skinienia głową i delikatnego ukłonu. — I jeszcze raz, najlepsze życzenia z okazji urodzin. Oby ten rok obfitował w spełnienia najskrytszych marzeń — dodała po chwili, powoli prostując plecy. Nie miała zbyt wielu okazji do podróży w te rejony; dla wychowanej na południu Anglii arystokratki, północ wydawała się odrobinę surowa, ale w pewien niezwykły sposób zgrywała się z charakterem panów tych ziem. — Muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie odwiedzałam ani Blyth, ani lorda hrabstwa, więc... Pozwolisz, sir, że oddam ci chwilowo inicjatywę? — głównym problemem poszkodowanych w Yorkshire było to, że panujący tam ród zupełnie nie zainteresował się tragedią. Ludzie łaknęli kontaktu z tymi, którzy poprzysięgli działać dla dobra i bezpieczeństwa dziedziczonych ziem. Mare wyszła więc z założenia, że lepiej będzie, gdy to Leon, jako lord Longbottom, zwróci się do swych mieszkańców w pierwszej kolejności.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Ostatnimi czasy, nie licząc jego zwyczajowych obowiązków, zajmował się głównie małymi lokalnymi problemami, tylko „od święta” wypuszczając się poza okolice Blyth – przeważnie w sprawach związanych z sytuacją w porcie nad rzeką Tyne. Zbierał informacje, planował, przygotowywał... Pracował. Seria upokorzeń, jakiej doświadczył na przestrzeni pierwszego kwartału tego roku, wybiła mu z głowy romantyczne pogonie i uśpiła jego dopiero co rozgrzane serce. Dosyć miał pocałunków w ogrodach, popołudniowych herbatek, spacerów na brzegu rzeki czy wyznań w antycznych amfiteatrach... Nie przyniosło mu to przecież niczego prócz bólu, wstydu i zawodu, czego wokół było aż nadto. Co więcej – prawie stracił w oczach nestora swojego rodu.
Z Lady Macmillan nie wymieniali już nawet korespondencji listownej. Nie pamiętał dokładnie czy to w efekcie wspólnej decyzji, czy może ze względu na jej stan zdrowotny lub jego poczucie, że „i tak nie ma to sensu”, lecz przyczyna nie była w tym przypadku istotna. Przestali się widywać, pisać do siebie, dla siebie istnieć. Wszystko to stało się tak szybko... Zanim zdążyli się prawdziwie poznać, zmuszeni byli o sobie zapomnieć. Tak trudno jest zapomnieć...
Toteż swoją żałobę zagryzał Leon pracą. Na rzecz rodu, na rzecz Zakonu, na rzecz Rebelii. Tak przynajmniej lubił sobie myśleć, by czuć, że jego robota ma jakieś większe znaczenie, ubolewając jednak w duchu, iż nie jest na pierwszej linii frontu, tam gdzie podejmowane są najważniejsze kroki, tam gdzie mierzyć się trzeba z największym ryzykiem, tam gdzie...
Życie było mu niemiłe. Jasnym więc było, że skorzysta z okazji, by uczynić czyjeś nieco milszym. Jak do Elroya nie był przekonany (pewnie ze względu na różnicę wieku, jego sztywność, a może po prostu jakąś nieuświadomioną „męską rywalizację”), tak jego małżonka, Mare, nie uruchamiała w nim negatywnych emocji. To nie tak, że byli ze sobą bardzo blisko, najwięcej znali się z czasów Hogwartu, gdzie dzielili ten sam dom, za to ich dzieliły trzy lata różnicy... Ale wystarczyłoby porównać treści listów, jakie Leon dostał od tej dwójki - nietrudno stwierdzić, który z tych nadawców bardziej jest sympatyczny...
Lecz nie tego dotyczyła ta korespondencja i nie dla Lady Mare Greengrass zszedł dziś Leon Longbottom z zamku do miasta. Powodem ich spotkania była chęć pomocy potrzebującym z Yorkshire. Swojej lokalnej pracy zawdzięczał przede wszystkim nowe znajomości i zaufanie, jakie udało mu się zdobyć wśród mieszkańców Blyth. Zdawałoby się, że jako członek panującego rodu nie musiał starać się o tego typu rzeczy – błąd. Na szacunek trzeba sobie zwyczajnie zapracować, zwłaszcza w jego wieku. Longbottomowie rozumieją taką kolej rzeczy i nie starają się jej siłowo zmieniać, oczekiwać zaufania, szacunku, posłuszeństwa, jakby się im ono należało. Zawsze tak było.
Zaraz po otrzymaniu listu, młodzieniec poprosił o stawienie się w umówionym miejscu reprezentantów kilku możniejszych rodzin Blyth i tych, o których wiedział, że towarzystwo czy opieka nad potrzebującymi może – tak jak i jemu – na nowo nadać życiu sens. Wśród tych ostatnich znajdowała się Pani Haynes, wdowa, której mąż zginął od szmalcowników, państwo Lockwood, Gale, Pinegrowe, Flouretts, Tower – o których wiedział, że chętnie przygarną pod swój dach dzieci lub – jak Pan Buck - kogoś, kto mógłby zająć się ich pociechami pod ich nieobecność.
Siedzieli przy drewnianej ławie, stojącej w środku jednego z leniwie odżywających po okrutnej zimie skwerków, w oczekiwaniu na inicjatorów tego dziwacznego spotkania.
Nie zdążył swojego gościa oficjalnie powitać; Mare przybyła tu chwilę przed nim. Żeby się więc zrehabilitować ukłonił się i rzekł:
- Lady Greengrass. Proszę wybaczyć mi opieszałość, czas nie jest po mojej stronie ostatnimi... czasy... Khm. – niezbyt elokwentnie, lecz z wdziękiem. Lekko zmieszany poplątaniem języka, uśmiechnął się niemrawo i kontynuował, już bardziej entuzjastycznie – Serdeczne dzięki, jeszcze raz. Niech te życzenia spełnią się dla nas obojga!
Prawie nie było widać, że mierzy się od kilku miesięcy z impasem i jest zmęczony swoją słabością. Oficjalne spotkania dawały mu możliwość ukrywania własnych bolączek pod maską skupienia, rzeczowości i męstwa, dlatego coraz chętniej stawiał je na pierwszym miejscu, odmawiając sobie zabaw i miłostek.
- Mam nadzieję, że odnajdziesz to miejsce przyjaznym i życzliwym. Aura Northumberlandu jest surowa, jednak serce – dobre, czyste. – zapewnił i spoglądnąwszy na zebranych przy stole, wziął głębszy oddech, by za aprobatą towarzyszki, rozpocząć spotkanie:
- Drodzy, drogie – dziękuję Wam za poświęcenie mi czasu i przybycie. Pragnę Wam przedstawić – Lady Mare Greengrass, żona Lorda Elroya Greengrassa, Pani Derby. Otrzymałem od Lady Greengrass wiadomość o potrzebujących, ofiarach magicznego huraganu, który szalał w West Riding of Yorkshire i prośbę skierowaną do naszego rodu o pomoc w zapewnieniu im bezpieczeństwa. Jak dobrze wiecie, Ród Longbottomów nigdy nie odwraca wzroku od tych, których poprzysiągł chronić, od szukających schronienia, słabszych, niesłusznie odrzuconych, krzywdzonych, ciemiężonych, biednych... Zawsze staramy się wesprzeć drugiego w okresie upadku, by znów mógł powstać, stać samodzielnie, silniejszy niż dotychczas. Jakże więc mógłbym odrzucić taką prośbę? Znacie nas też jednak jako ludzi rozsądnych, którzy nie rzucają słów na wiatr i nie obiecują czegoś, czego nie są w stanie zapewnić. Wszystkim nam tu obecnym udało się przetrwać trudny okres mrozu i głodu. Choć ten pierwszy powoli, jakby niechętnie nas opuszcza, to drugi jest niestety nieubłagany. Znając warunki, w jakich przyszło żyć mieszkańcom naszych ziem, postanowiłem zaprosić Lady Mare na spotkanie właśnie z Wami, gdyż to Wy dysponujecie większą wiedzą na temat tego czy przyjęcie w nasze progi uchodźców z West Riding jest w ogóle możliwe. Zwracam się do Was z prośbą: pomóżcie nam ułożyć plan działania, rozpatrując wszelkie mankamenty. Jeżeli ktoś potrafi podzielić się swoim doświadczeniem, znajomościami, zaopatrzeniem, miejscem w domu lub pracy – każda pomoc jest na wagę złota. – ledwo zakończył swoje przemówienie, kiedy z końca ławy odezwał się męski głos.
– Ilu? – to Pan Ullen, głowa jednej z bardziej majętnych rodzin w Blyth. Siwiejący już coraz szybciej mężczyzna opierał się o blat łokciami, zawieszając swój rzeczoznawczy, przeszywający wzrok na Leonie, wysysając z niego nieco pewności.
To dobre pytanie, istotne. Pytanie, na które nie znał odpowiedzi. Zachowując więc oratorską postawę, zwrócił się do stojącej obok kobiety:
– Lady Greengrass. – oddając jej głos.
Z Lady Macmillan nie wymieniali już nawet korespondencji listownej. Nie pamiętał dokładnie czy to w efekcie wspólnej decyzji, czy może ze względu na jej stan zdrowotny lub jego poczucie, że „i tak nie ma to sensu”, lecz przyczyna nie była w tym przypadku istotna. Przestali się widywać, pisać do siebie, dla siebie istnieć. Wszystko to stało się tak szybko... Zanim zdążyli się prawdziwie poznać, zmuszeni byli o sobie zapomnieć. Tak trudno jest zapomnieć...
Toteż swoją żałobę zagryzał Leon pracą. Na rzecz rodu, na rzecz Zakonu, na rzecz Rebelii. Tak przynajmniej lubił sobie myśleć, by czuć, że jego robota ma jakieś większe znaczenie, ubolewając jednak w duchu, iż nie jest na pierwszej linii frontu, tam gdzie podejmowane są najważniejsze kroki, tam gdzie mierzyć się trzeba z największym ryzykiem, tam gdzie...
Życie było mu niemiłe. Jasnym więc było, że skorzysta z okazji, by uczynić czyjeś nieco milszym. Jak do Elroya nie był przekonany (pewnie ze względu na różnicę wieku, jego sztywność, a może po prostu jakąś nieuświadomioną „męską rywalizację”), tak jego małżonka, Mare, nie uruchamiała w nim negatywnych emocji. To nie tak, że byli ze sobą bardzo blisko, najwięcej znali się z czasów Hogwartu, gdzie dzielili ten sam dom, za to ich dzieliły trzy lata różnicy... Ale wystarczyłoby porównać treści listów, jakie Leon dostał od tej dwójki - nietrudno stwierdzić, który z tych nadawców bardziej jest sympatyczny...
Lecz nie tego dotyczyła ta korespondencja i nie dla Lady Mare Greengrass zszedł dziś Leon Longbottom z zamku do miasta. Powodem ich spotkania była chęć pomocy potrzebującym z Yorkshire. Swojej lokalnej pracy zawdzięczał przede wszystkim nowe znajomości i zaufanie, jakie udało mu się zdobyć wśród mieszkańców Blyth. Zdawałoby się, że jako członek panującego rodu nie musiał starać się o tego typu rzeczy – błąd. Na szacunek trzeba sobie zwyczajnie zapracować, zwłaszcza w jego wieku. Longbottomowie rozumieją taką kolej rzeczy i nie starają się jej siłowo zmieniać, oczekiwać zaufania, szacunku, posłuszeństwa, jakby się im ono należało. Zawsze tak było.
Zaraz po otrzymaniu listu, młodzieniec poprosił o stawienie się w umówionym miejscu reprezentantów kilku możniejszych rodzin Blyth i tych, o których wiedział, że towarzystwo czy opieka nad potrzebującymi może – tak jak i jemu – na nowo nadać życiu sens. Wśród tych ostatnich znajdowała się Pani Haynes, wdowa, której mąż zginął od szmalcowników, państwo Lockwood, Gale, Pinegrowe, Flouretts, Tower – o których wiedział, że chętnie przygarną pod swój dach dzieci lub – jak Pan Buck - kogoś, kto mógłby zająć się ich pociechami pod ich nieobecność.
Siedzieli przy drewnianej ławie, stojącej w środku jednego z leniwie odżywających po okrutnej zimie skwerków, w oczekiwaniu na inicjatorów tego dziwacznego spotkania.
Nie zdążył swojego gościa oficjalnie powitać; Mare przybyła tu chwilę przed nim. Żeby się więc zrehabilitować ukłonił się i rzekł:
- Lady Greengrass. Proszę wybaczyć mi opieszałość, czas nie jest po mojej stronie ostatnimi... czasy... Khm. – niezbyt elokwentnie, lecz z wdziękiem. Lekko zmieszany poplątaniem języka, uśmiechnął się niemrawo i kontynuował, już bardziej entuzjastycznie – Serdeczne dzięki, jeszcze raz. Niech te życzenia spełnią się dla nas obojga!
Prawie nie było widać, że mierzy się od kilku miesięcy z impasem i jest zmęczony swoją słabością. Oficjalne spotkania dawały mu możliwość ukrywania własnych bolączek pod maską skupienia, rzeczowości i męstwa, dlatego coraz chętniej stawiał je na pierwszym miejscu, odmawiając sobie zabaw i miłostek.
- Mam nadzieję, że odnajdziesz to miejsce przyjaznym i życzliwym. Aura Northumberlandu jest surowa, jednak serce – dobre, czyste. – zapewnił i spoglądnąwszy na zebranych przy stole, wziął głębszy oddech, by za aprobatą towarzyszki, rozpocząć spotkanie:
- Drodzy, drogie – dziękuję Wam za poświęcenie mi czasu i przybycie. Pragnę Wam przedstawić – Lady Mare Greengrass, żona Lorda Elroya Greengrassa, Pani Derby. Otrzymałem od Lady Greengrass wiadomość o potrzebujących, ofiarach magicznego huraganu, który szalał w West Riding of Yorkshire i prośbę skierowaną do naszego rodu o pomoc w zapewnieniu im bezpieczeństwa. Jak dobrze wiecie, Ród Longbottomów nigdy nie odwraca wzroku od tych, których poprzysiągł chronić, od szukających schronienia, słabszych, niesłusznie odrzuconych, krzywdzonych, ciemiężonych, biednych... Zawsze staramy się wesprzeć drugiego w okresie upadku, by znów mógł powstać, stać samodzielnie, silniejszy niż dotychczas. Jakże więc mógłbym odrzucić taką prośbę? Znacie nas też jednak jako ludzi rozsądnych, którzy nie rzucają słów na wiatr i nie obiecują czegoś, czego nie są w stanie zapewnić. Wszystkim nam tu obecnym udało się przetrwać trudny okres mrozu i głodu. Choć ten pierwszy powoli, jakby niechętnie nas opuszcza, to drugi jest niestety nieubłagany. Znając warunki, w jakich przyszło żyć mieszkańcom naszych ziem, postanowiłem zaprosić Lady Mare na spotkanie właśnie z Wami, gdyż to Wy dysponujecie większą wiedzą na temat tego czy przyjęcie w nasze progi uchodźców z West Riding jest w ogóle możliwe. Zwracam się do Was z prośbą: pomóżcie nam ułożyć plan działania, rozpatrując wszelkie mankamenty. Jeżeli ktoś potrafi podzielić się swoim doświadczeniem, znajomościami, zaopatrzeniem, miejscem w domu lub pracy – każda pomoc jest na wagę złota. – ledwo zakończył swoje przemówienie, kiedy z końca ławy odezwał się męski głos.
– Ilu? – to Pan Ullen, głowa jednej z bardziej majętnych rodzin w Blyth. Siwiejący już coraz szybciej mężczyzna opierał się o blat łokciami, zawieszając swój rzeczoznawczy, przeszywający wzrok na Leonie, wysysając z niego nieco pewności.
To dobre pytanie, istotne. Pytanie, na które nie znał odpowiedzi. Zachowując więc oratorską postawę, zwrócił się do stojącej obok kobiety:
– Lady Greengrass. – oddając jej głos.
Leon Longbottom
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
We rip out so much of ourselves to be cured of things faster than we should that we go bankrupt by the age of thirty and have less to offer each time we start with someone new. But to feel nothing so as not to feel anything - what a waste!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Już dawno powinna wyjść z inicjatywą spotkania się z młodym lordem, lecz wiele czynników nagromadzonych jednocześnie — przede wszystkim związanych z okrutnym położeniem Staffordshire, a także późniejsze odkrycie zbliżającego się powiększenia rodziny — sprawiło, że musiała odłożyć swe plany na później, oddając korespondencję wymienianą między Northumberland a Derbyshire w odrobinę szorstkie dłonie swego męża. Nie wypadało przecież damie prowadzić prywatnej korespondencji z tym, czy owym lordem bez wyraźnego powodu, choć Leona zapamiętała jako młodzieńca nadzwyczaj sprawiedliwego, acz — z racji tego, że ostatni raz prawdziwie przyjrzeć mu się mogła, gdy miał on ledwie lat czternaście — odrobinę zbyt młodego, by zaprzątać mu głowę poważnymi sprawami. Jednakże niedawne rozmowy z Roratio, który był jeszcze od Leona młodszy, uświadomiły Mare dobitnie o upływie czasu. Młodzi chłopcy wyrastali i dorastali, nestorzy darzyli ich wciąż rosnącym zaufaniem, lady Greengrass nie miała więc powodu, by uznawać ich za dziecinnych, czy kierować do nich prośby o mniejszej wadze, tylko ze względu na wiek. Musieli zdobywać doświadczenie, to prawda — ale był to proces, który trwał całe życie, nie kończył się po przekroczeniu jakiejś magicznej granicy wieku.
Ogromnie cieszyła się, że Leon nie tylko prędko odpowiedział na jej list, ale jeszcze zorganizował spotkanie z wpływowymi rodzinami z Blyth. Sam fakt, że wybrał z początku konkretną grupę osób, kierując się (o tym jeszcze Mare nie wiedziała, lecz z pewnością by jej to zaimponowało) konkretnymi potrzebami, które mogli zaspokoić, zarówno uchodźcom, jak i sobie samym, stanowiła o jego znajomości ludzi, dobrze wróżyła na przyszłe organizacyjne potrzeby Northumberland. Okraszona dodatkowo szarmanckim, choć odrobinę niezręcznym (ale z pewnością uroczym) powitaniem — lady Mare nie mogła sobie wymarzyć lepszego towarzystwa do tak podniosłego zadania.
— Niech się lord tym nie martwi, nawet w najmniejszym stopniu. Chwila oddechu świeżym powietrzem tylko przysłuży się memu zdrowiu — skinęła głową w podziękowaniu, przyglądając się młodemu mężczyźnie z troską. Choć nie wiązały ich bezpośrednie więzy krwi, stanowili wspólnotę. Nie miała jednakże pojęcia o problemach Leona z Prudence (posiadając jedynie wiedzę o jej nietypowym obiekcie westchnień, który miał nie być szlachetnie urodzony), dlatego uznała, że jakiekolwiek ślady zmęczenia, które odbijały się na postawie młodego lorda, wynikać musiały z natłoku powierzonych mu obowiązków. Pochodził przeto z rodu lwa, był krewniakiem samego Lorda Ministra, musiała na nim ciążyć wielka odpowiedzialność.
Odpowiedzialność, która pozwoliła mu bezbłędnie rozpocząć spotkanie. Mare dygnęła ostrożnie — biorąc pod uwagę swój odmienny stan — w momencie, w którym była przedstawiana, posyłając ciepłe i zapraszające do rozmowy spojrzenia oraz uśmiech każdemu z przybyłych mieszkańców Blyth. Słuchała słów Leona, gotowa sprostować którąś z informacji, gdyby nastała taka potrzeba, ale lord Longbottom streścił całą zawiłość sytuacji, w której zostali postawieni bezbłędnie. Pytanie pana Ullena zaś — rzeczowe do bólu — musiało paść w pierwszej kolejności. A lady Greengrass była wdzięczna za chęć dyskusji, zebrania danych. Znacznie lepiej pracowało się z ludźmi, którzy nie odrzucali próśb od razu, a poświęcali czas na wysłuchanie ich do końca.
— Lordzie Longbottom, szanowni państwo, niezwykle dziękuję, za przyjęcie mnie w progach Blyth, to prawdziwy zaszczyt móc spotkać się z ludźmi, o których niezłomności charakteru słyszymy nawet w Derbyshire i Staffordshire — rozpoczęła od ponownego ukłonu i podziękowania, zaraz jednak uwagę skupiając na panu Ullenie i jego pytaniu. — Przechodząc jednak do odpowiedzi, w obozowisku zastaliśmy setkę osób. Do Derby, znajdującego się pod opieką mojej rodziny przetransportowaliśmy ich już sześćdziesiąt. Schronienie w Dorset, Somerset i Kornwalii ma znaleźć następnych czterdzieści, a co za tym idzie, do Blyth — jeżeli zgodzą się na to państwo — miałaby trafić dwudziestka.
Leon ufał tym ludziom, postanowiła więc podzielić się nieco dokładniejszymi danymi, nie wskazując dokładnie, w których miejscach — czy to w Derbyshire, czy na półwyspie — mieli zatrzymać się potrzebujący czarodzieje.
— Są to wyłącznie czarodzieje, dwie rodziny z dziećmi w wieku szkolnym, po trójce plus rodzice, jedna młoda wdowa z małym dzieckiem, dwóch braci w wieku podobnym do obecnego tu lorda Leona, trzy starsze panie i dwójka sierot, chłopiec i dziewczynka — wymieniła ich z pamięci, przyglądając się panu Ullerowi bez lęku, bowiem przedstawiała mu wyłącznie fakty. Wydało się, że takie podejście spodobało się starszemu człowiekowi, który zsunął powoli łokcie ze stołu i wyprostował plecy. Coś strzyknęło, chyba nieładnie, ale mężczyzna nie robił sobie z tego zbyt wiele.
— Dobrze, rozumiem. A jak u nich z robotnością? — spytał, spoglądając wymownie w kierunku Leona. Była to widoczna aluzja do słów o głodzie, z którym musiało się borykać nie tylko hrabstwo Northumberland, ale i cała Anglia.
— Choć ci ludzie stracili cały dobytek życia, nie załamują rąk, drogi panie — odparła miękko, składając powoli dłonie na swoim brzuchu, w geście komfortu, który w trakcie ciąży wszedł jej już odrobinę w nawyk. — Nie byłoby moim zamiarem sprowadzać nigdzie osób, które nie byłyby w stanie odwdzięczyć się lokalnej społeczności za pomoc, którą otrzymują. Rodzice dzieci szkolnych, jak i dwaj bracia, o których wcześniej wspomniałam, gotowi byli do podjęcia pracy fizycznej, wcześniej zarabiali na życie uprawą roli i pomocą w lokalnych gospodarstwach. Młodszy z braci, Matthew, o ile mi wiadomo, pracował niegdyś w londyńskim porcie, a to również cenne doświadczenie... — odpowiedź najwyraźniej trafiła na podatny grunt, bowiem na twarzy pana Ullena zarysowało się coś na rodzaj ostrożnego, choć zadowolonego uśmiechu, a mężczyzna postanowił nie odzywać się więcej, przynajmniej na ten moment. Zamiast tego, uwagę Mare przykuł kolejny mężczyzna, jak miało się później okazać, pan Buck.
— Milady... — zaczął ostrożnie, ściągając przy tym czapkę, którą wcześniej miał na głowie. — Ja sierot bym nie dał rady przyjąć, milady wybaczy, sam mam już czwórkę i muszę do pracy wychodzić, ale... Jak duże jest dziecko tej wdowy, o której milady wspominała? Bo pomyślałem, że może gdyby było w wieku mojej Sandy, a ona trzy lata ma, to może ta dziewczyna mogłaby się i moimi zająć? Dla mnie to nie różnica, zarabiam dobrze to i mógłbym jej pomóc, póki na nogi nie stanie... — człowiek ten wydawał się wyraźnie skrępowany, ale nie miał czasu tłumaczyć się dalej, gdyż w słowo weszła mu korpulentna, ale konkretna pani Pinegrowe, wciąż jeszcze w fartuchu roboczym, gdyż ledwo zdążyła na spotkanie, zostawiając na moment prowadzoną przez siebie restaurację.
— A umie która z nich gotować, wie może milady? Moje pomocnice ostatnio lepszego życia po kraju szukają, a ja sama z zajazdem sobie rady nie dam... — Mare przez ułamek sekundy posłała Leonowi skrzące od zadowolenia spojrzenie. Najwyraźniej kluczem do sukcesu było takie umiejscowienie potrzebujących, aby ich obecność naturalnie pomogła na bolączki, z którymi borykali się mieszkańcy Blyth.
Ogromnie cieszyła się, że Leon nie tylko prędko odpowiedział na jej list, ale jeszcze zorganizował spotkanie z wpływowymi rodzinami z Blyth. Sam fakt, że wybrał z początku konkretną grupę osób, kierując się (o tym jeszcze Mare nie wiedziała, lecz z pewnością by jej to zaimponowało) konkretnymi potrzebami, które mogli zaspokoić, zarówno uchodźcom, jak i sobie samym, stanowiła o jego znajomości ludzi, dobrze wróżyła na przyszłe organizacyjne potrzeby Northumberland. Okraszona dodatkowo szarmanckim, choć odrobinę niezręcznym (ale z pewnością uroczym) powitaniem — lady Mare nie mogła sobie wymarzyć lepszego towarzystwa do tak podniosłego zadania.
— Niech się lord tym nie martwi, nawet w najmniejszym stopniu. Chwila oddechu świeżym powietrzem tylko przysłuży się memu zdrowiu — skinęła głową w podziękowaniu, przyglądając się młodemu mężczyźnie z troską. Choć nie wiązały ich bezpośrednie więzy krwi, stanowili wspólnotę. Nie miała jednakże pojęcia o problemach Leona z Prudence (posiadając jedynie wiedzę o jej nietypowym obiekcie westchnień, który miał nie być szlachetnie urodzony), dlatego uznała, że jakiekolwiek ślady zmęczenia, które odbijały się na postawie młodego lorda, wynikać musiały z natłoku powierzonych mu obowiązków. Pochodził przeto z rodu lwa, był krewniakiem samego Lorda Ministra, musiała na nim ciążyć wielka odpowiedzialność.
Odpowiedzialność, która pozwoliła mu bezbłędnie rozpocząć spotkanie. Mare dygnęła ostrożnie — biorąc pod uwagę swój odmienny stan — w momencie, w którym była przedstawiana, posyłając ciepłe i zapraszające do rozmowy spojrzenia oraz uśmiech każdemu z przybyłych mieszkańców Blyth. Słuchała słów Leona, gotowa sprostować którąś z informacji, gdyby nastała taka potrzeba, ale lord Longbottom streścił całą zawiłość sytuacji, w której zostali postawieni bezbłędnie. Pytanie pana Ullena zaś — rzeczowe do bólu — musiało paść w pierwszej kolejności. A lady Greengrass była wdzięczna za chęć dyskusji, zebrania danych. Znacznie lepiej pracowało się z ludźmi, którzy nie odrzucali próśb od razu, a poświęcali czas na wysłuchanie ich do końca.
— Lordzie Longbottom, szanowni państwo, niezwykle dziękuję, za przyjęcie mnie w progach Blyth, to prawdziwy zaszczyt móc spotkać się z ludźmi, o których niezłomności charakteru słyszymy nawet w Derbyshire i Staffordshire — rozpoczęła od ponownego ukłonu i podziękowania, zaraz jednak uwagę skupiając na panu Ullenie i jego pytaniu. — Przechodząc jednak do odpowiedzi, w obozowisku zastaliśmy setkę osób. Do Derby, znajdującego się pod opieką mojej rodziny przetransportowaliśmy ich już sześćdziesiąt. Schronienie w Dorset, Somerset i Kornwalii ma znaleźć następnych czterdzieści, a co za tym idzie, do Blyth — jeżeli zgodzą się na to państwo — miałaby trafić dwudziestka.
Leon ufał tym ludziom, postanowiła więc podzielić się nieco dokładniejszymi danymi, nie wskazując dokładnie, w których miejscach — czy to w Derbyshire, czy na półwyspie — mieli zatrzymać się potrzebujący czarodzieje.
— Są to wyłącznie czarodzieje, dwie rodziny z dziećmi w wieku szkolnym, po trójce plus rodzice, jedna młoda wdowa z małym dzieckiem, dwóch braci w wieku podobnym do obecnego tu lorda Leona, trzy starsze panie i dwójka sierot, chłopiec i dziewczynka — wymieniła ich z pamięci, przyglądając się panu Ullerowi bez lęku, bowiem przedstawiała mu wyłącznie fakty. Wydało się, że takie podejście spodobało się starszemu człowiekowi, który zsunął powoli łokcie ze stołu i wyprostował plecy. Coś strzyknęło, chyba nieładnie, ale mężczyzna nie robił sobie z tego zbyt wiele.
— Dobrze, rozumiem. A jak u nich z robotnością? — spytał, spoglądając wymownie w kierunku Leona. Była to widoczna aluzja do słów o głodzie, z którym musiało się borykać nie tylko hrabstwo Northumberland, ale i cała Anglia.
— Choć ci ludzie stracili cały dobytek życia, nie załamują rąk, drogi panie — odparła miękko, składając powoli dłonie na swoim brzuchu, w geście komfortu, który w trakcie ciąży wszedł jej już odrobinę w nawyk. — Nie byłoby moim zamiarem sprowadzać nigdzie osób, które nie byłyby w stanie odwdzięczyć się lokalnej społeczności za pomoc, którą otrzymują. Rodzice dzieci szkolnych, jak i dwaj bracia, o których wcześniej wspomniałam, gotowi byli do podjęcia pracy fizycznej, wcześniej zarabiali na życie uprawą roli i pomocą w lokalnych gospodarstwach. Młodszy z braci, Matthew, o ile mi wiadomo, pracował niegdyś w londyńskim porcie, a to również cenne doświadczenie... — odpowiedź najwyraźniej trafiła na podatny grunt, bowiem na twarzy pana Ullena zarysowało się coś na rodzaj ostrożnego, choć zadowolonego uśmiechu, a mężczyzna postanowił nie odzywać się więcej, przynajmniej na ten moment. Zamiast tego, uwagę Mare przykuł kolejny mężczyzna, jak miało się później okazać, pan Buck.
— Milady... — zaczął ostrożnie, ściągając przy tym czapkę, którą wcześniej miał na głowie. — Ja sierot bym nie dał rady przyjąć, milady wybaczy, sam mam już czwórkę i muszę do pracy wychodzić, ale... Jak duże jest dziecko tej wdowy, o której milady wspominała? Bo pomyślałem, że może gdyby było w wieku mojej Sandy, a ona trzy lata ma, to może ta dziewczyna mogłaby się i moimi zająć? Dla mnie to nie różnica, zarabiam dobrze to i mógłbym jej pomóc, póki na nogi nie stanie... — człowiek ten wydawał się wyraźnie skrępowany, ale nie miał czasu tłumaczyć się dalej, gdyż w słowo weszła mu korpulentna, ale konkretna pani Pinegrowe, wciąż jeszcze w fartuchu roboczym, gdyż ledwo zdążyła na spotkanie, zostawiając na moment prowadzoną przez siebie restaurację.
— A umie która z nich gotować, wie może milady? Moje pomocnice ostatnio lepszego życia po kraju szukają, a ja sama z zajazdem sobie rady nie dam... — Mare przez ułamek sekundy posłała Leonowi skrzące od zadowolenia spojrzenie. Najwyraźniej kluczem do sukcesu było takie umiejscowienie potrzebujących, aby ich obecność naturalnie pomogła na bolączki, z którymi borykali się mieszkańcy Blyth.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Ruszyła dyskusja. Cieszył się, że wszyscy tu obecni zdawali się być „na pokładzie” i wspólnie szukali rozwiązań, nie zaś dodatkowych problemów. Nie zamierzał zostawać w tyle, dlatego spieszył pani Pinegrowe z odpowiedzią:
- Pozwolę sobie założyć, nie wiem czy słusznie, że starsze kobiety, o których wspomniała Lady Greengrass na gotowaniu znają się jak nikt inny. Myślę też, że wiedzą jak opiekować się gospodarstwem domowym...
- Ja bym wziął tego, co w porcie pracował! - podniósł się nieśmiało brodaty mężczyzna, ściągnąwszy z głowy kaszkiet - Nazwisko Tower, przepraszam. My z żoną zeszłego roku straciliśmy syna, milady. Pomagał mi z łodzią, ja rybakiem jestem. Sam jeszcze sobie jakoś radzę, ale już nie te lata. Tylko niewiele mamy miejsca... Na dwóch nie starczy.
- Drugi chłopak może zamieszkać z nami, w zamian za pomoc w magazynie. Każda para rąk do pomocy się nam przyda. - wcięła się pani Flouretts.
- Panie Tower, skoro ten Matthew dobrze zna się na pracy w porcie, to ja bym go zatrudnił. Zresztą dla wszystkich dorosłych mężczyzn znalazłoby się miejsce w dokach! - rozbrzmiał basowy głos pana Maxwella, zarządcy portu w Blyth, który szybko spotkał się z protestem Pinegrowe:
- Roger, nie bądź zachłanny!
- Lady Greengrass, jak widać dla każdego znajdzie się miejsce! – Leon postanowił zainterweniować, czując że wkrótce nie będą mogli powstrzymać przepychających się o tanią siłę roboczą pracodawców – Możliwości jest kilka. Oczywiście ostateczna decyzja co do tego, gdzie będą pracować nasi goście, należeć będzie do nich samych. – uśmiechnął się, rzucając przy tym porozumiewawcze spojrzenie w stronę siedzących przy stole.
Wtem, do tej pory szepczące między sobą na stronie panie Gale i Lockwood, zdecydowały wziąć wspólnie głos, widocznie czymś podekscytowane:
– Chciałyśmy zapytać – spojrzały na siebie niepewnie próbując w ułamku sekundy zdecydować, która ma mówić dalej – czy te biedne sieroty to rodzeństwo? – podjęła młodsza, Nancy Gale – Bo jeśli tak, to nie chcemy ich rozłączać... Ale jeżeli nie, to... – tu ją wsparła Eleanor Lockwood – Milady widzi... My same nie możemy...
- A co z tymi rodzinami? Gdzie będą mieszkać? - wtrącił znów rzeczowo pan Ullen, chcąc może uratować panie przed publicznym wybuchem płaczu.
Na to pytanie zareagowała w końcu pani Haynes, siedząca do tej pory w ciszy:
- W moim mieszkaniu jestem w stanie przyjąć tymczasowo jedną rodzinę, dopóki nie zmęczy ich przebywanie w jednym dużym pokoju. Ja nie zajmuję wiele miejsca, a przyda mi się tam jakieś życie... Mogę się zajmować ich dziećmi, kiedy ich nie będzie...
To jednak była tylko jedna rodzina... Ullen jak zwykle zadał istotne pytanie, na które nie było łatwo odpowiedzieć. Nastała chwila ciszy, wszyscy oczekiwali na pojawienie się rozwiązania... Longbottom wierzył, że i na ten problem znajdzie się rozwiązanie, nikt jednak nie wyrywał się do odpowiedzi...
- Pozwolę sobie założyć, nie wiem czy słusznie, że starsze kobiety, o których wspomniała Lady Greengrass na gotowaniu znają się jak nikt inny. Myślę też, że wiedzą jak opiekować się gospodarstwem domowym...
- Ja bym wziął tego, co w porcie pracował! - podniósł się nieśmiało brodaty mężczyzna, ściągnąwszy z głowy kaszkiet - Nazwisko Tower, przepraszam. My z żoną zeszłego roku straciliśmy syna, milady. Pomagał mi z łodzią, ja rybakiem jestem. Sam jeszcze sobie jakoś radzę, ale już nie te lata. Tylko niewiele mamy miejsca... Na dwóch nie starczy.
- Drugi chłopak może zamieszkać z nami, w zamian za pomoc w magazynie. Każda para rąk do pomocy się nam przyda. - wcięła się pani Flouretts.
- Panie Tower, skoro ten Matthew dobrze zna się na pracy w porcie, to ja bym go zatrudnił. Zresztą dla wszystkich dorosłych mężczyzn znalazłoby się miejsce w dokach! - rozbrzmiał basowy głos pana Maxwella, zarządcy portu w Blyth, który szybko spotkał się z protestem Pinegrowe:
- Roger, nie bądź zachłanny!
- Lady Greengrass, jak widać dla każdego znajdzie się miejsce! – Leon postanowił zainterweniować, czując że wkrótce nie będą mogli powstrzymać przepychających się o tanią siłę roboczą pracodawców – Możliwości jest kilka. Oczywiście ostateczna decyzja co do tego, gdzie będą pracować nasi goście, należeć będzie do nich samych. – uśmiechnął się, rzucając przy tym porozumiewawcze spojrzenie w stronę siedzących przy stole.
Wtem, do tej pory szepczące między sobą na stronie panie Gale i Lockwood, zdecydowały wziąć wspólnie głos, widocznie czymś podekscytowane:
– Chciałyśmy zapytać – spojrzały na siebie niepewnie próbując w ułamku sekundy zdecydować, która ma mówić dalej – czy te biedne sieroty to rodzeństwo? – podjęła młodsza, Nancy Gale – Bo jeśli tak, to nie chcemy ich rozłączać... Ale jeżeli nie, to... – tu ją wsparła Eleanor Lockwood – Milady widzi... My same nie możemy...
- A co z tymi rodzinami? Gdzie będą mieszkać? - wtrącił znów rzeczowo pan Ullen, chcąc może uratować panie przed publicznym wybuchem płaczu.
Na to pytanie zareagowała w końcu pani Haynes, siedząca do tej pory w ciszy:
- W moim mieszkaniu jestem w stanie przyjąć tymczasowo jedną rodzinę, dopóki nie zmęczy ich przebywanie w jednym dużym pokoju. Ja nie zajmuję wiele miejsca, a przyda mi się tam jakieś życie... Mogę się zajmować ich dziećmi, kiedy ich nie będzie...
To jednak była tylko jedna rodzina... Ullen jak zwykle zadał istotne pytanie, na które nie było łatwo odpowiedzieć. Nastała chwila ciszy, wszyscy oczekiwali na pojawienie się rozwiązania... Longbottom wierzył, że i na ten problem znajdzie się rozwiązanie, nikt jednak nie wyrywał się do odpowiedzi...
Leon Longbottom
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
We rip out so much of ourselves to be cured of things faster than we should that we go bankrupt by the age of thirty and have less to offer each time we start with someone new. But to feel nothing so as not to feel anything - what a waste!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Zupełnie słusznie — odparła, posyłając stojącemu obok niej lordowi kolejny łagodny uśmiech. Czasami ciężko było ocenić prawdziwość tworzonych przez siebie założeń, ale w tym przypadku intuicja lorda Longbottom nie zawiodła go nawet w najmniejszym stopniu. — Panie biegłe są w przygotowywaniu posiłków dla większej grupy osób, zajmowały się tym nie tylko w swych domach, ale także w obozowisku. Ponadto pani Lucy, jedna z nich, jest podobno wziętą krawcową, także to również poddaję pod pani namysł — w świecie nie było nic za darmo, a nadszarpnięte wojną budżety można było rozciągać wyłącznie do pewnego momentu. Gdyby hrabstwa Sojuszu znajdowały się w lepszej sytuacji materialnej, może mogliby obejść się bez tej rozmowy, bez rozdzielania właściwie bezdomnych pomiędzy prace, które pomogą im się utrzymać. Doszłoby do niej oczywiście naturalnie, w swoim tempie, gdy mieszkańcy Blyth dostrzegliby poprawę w przybyszach z Yorku, rodzącą się w nich chęć do pracy. Niestety, w sytuacji, w której znaleźli się czarodzieje stojący murem za praworządnie wybranym Ministrem Magii, musieli zawczasu zająć się przede wszystkim kosztami lokacji przyszłych współlokatorów i sąsiadów.
Szczerze powiedziawszy, nie spodziewała się jednak tej rywalizacji o młodych mężczyzn, w szczególności posiadającego doświadczenie w pracy w porcie Matthew. W poszukiwaniu odpowiednich słów służących do przerwania tej dyskusji w sposób możliwie najłagodniejszy, przy podtrzymaniu przecież tak wysokich chęci pomocy (a danie dachu nad głową i pracy, dzięki której dadzą radę się utrzymać, było jednym z najlepszych rodzajów dostępnej pomocy), z ulgą przyjęła interwencję Leona. Zgodziła się z jego słowami. Ostatecznie, jeżeli komuś zależało bardziej na jego pozyskaniu, zaoferuje mu lepsze warunki, co korzystnie wpłynie nie tylko na tego chłopaka, ale jego przyszłego pracodawcę.
— Nawet nie wiedzą państwo, jak ogromnie cieszę się państwa zapałem — wtrąciła z delikatnym rozrzewnieniem, przykładając dłoń odzianą w rękawiczkę do swego serca. Pokłoniła się lekko siedzącym przy stole czarodziejom, na tyle, na ile pozwalał jej stan zdrowia, lecz z samego gestu płynęła szczera wdzięczność, jeszcze silniejsza od tej zaklętej w słowach. — Kreśląc list z prośbą o pomoc do lorda Longbottoma wiedziałam, że Northumberland, że samo Blyth nie będzie obojętne na krzywdę, że staną państwo po stronie sprawiedliwości, jednak wielkość państwa serc zasługuje na wszystkie wyrazy uznania. Lordzie Longbottom — na moment przeniosła wzrok na Leona, w zieleni spojrzenia jawiły się drobne kryształki łez, które nie popłyną jednak w dół policzków arystokratki. Potrafiła nad sobą panować w kluczowych chwilach, jednak ciąża sprawiała, że zrobiła się bardziej emocjonalna; niektórzy, przyzwyczajeni do posągowych szlachcianek, tak jak uchodźcy z Yorku, nazywali ją wreszcie ludzką. — Nie okłamał mnie lord. Aura Northumberlandu jest surowa, jednak serce – dobre, czyste. Wiem, że same słowa to niewiele, ale jeszcze raz dziękuję państwu, z głębi serca. Chciałabym także, korzystając z okazji, złożyć obietnicę. Derby nigdy nie zapomni tego, jakim wsparciem okazało się dla nas Blyth w godzinie próby. Gdyby kiedykolwiek stanęli państwo w konieczności wymagającej naszego wsparcia — przybędziemy natychmiast.
Niebo i ziemie przeminą, ale słowa moje nie przeminą. Rodowe motto Greengrassów sprawiało, że wszelkie obietnice musiały być dotrzymywane, a motyli lordowie i motyle damy nie szastali nimi wedle własnego uznania. Zawsze były przez nich przemyślane, składane tylko wtedy, gdy mieli absolutną pewność, że nie złamią danego słowa.
— Tak, proszę pań? — widząc panie Lockwood i Gale próbujące odnaleźć w sobie śmiałość do zadania pytań, postanowiła je ośmielić skupieniem swej uwagi właśnie na tych dwóch kobietach. Pytanie o sieroty zupełnie roztopiło już serce damy, miała ona bowiem szczególną słabość do dzieci pozbawionych opieki rodziców. Na całe szczęście mogła udzielić paniom dobrej — z ich perspektywy — wiadomości. — Choć historie mają podobne, nie są rodzeństwem — odpowiedziała natychmiast, a rysująca się na twarzach kobiet ulga wystarczyła jej za odpowiedź. Chciała opowiedzieć kobietom o tych dzieciach coś więcej, licząc odrobinę na podobny efekt co przy pracującym w porcie Matthew, ale wtedy rzeczowy pan Ullen (swoją drogą zyskujący coraz to więcej sympatii Mare dzięki swej logiczności i niepopadaniu w przesadny zachwyt) znów skupił na sobie uwagę towarzystwa.
— Jeżeli byłaby pani w stanie, byłoby to z pani strony niezwykle miłe — odpowiedziała najpierw pani Haynes, która zaoferowała się zakwaterować jedną z trzech rodzin. Pozostały jeszcze dwie, a to mogło się okazać sporym problemem.
— Nie oczekuję od państwa oddania tym ludziom własnych domów i żyć, nie mogłabym państwa o to prosić, gdyż jest to po pierwsze nierealne, a po drugie zupełnie nieczułe na także państwa potrzeby — zaczęła, przenosząc wzrok na pana Ullena. Pragnęła przedstawić mu swoją perspektywę i to, że nie przyszła dziś wciskać ludzi byle gdzie, bez względu na ich własne zdanie oraz zdanie przyjmującej ich społeczności. — Zgodzi się pan jednak ze mną, że okrutnym byłoby też rozdzielanie rodzin, zwłaszcza takich, które dopiero co przeszły największą w swym życiu tragedię — ku jej miłemu zaskoczeniu, surowy mężczyzna skinął w milczeniu głową, zgadzając się z jej słowami. A to dobry początek. — W Derby mieliśmy podobną sytuację. Kto czuł się na siłach przyjąć pod swój dach potrzebującego, ten robił właśnie to. Przyjęcie do siebie rodziny to spore obciążenie, dlatego nikt nie powinien czuć się do tego zmuszony. Ci, których nie udało się nam zakwaterować do którejś z rodzin, zajęli opuszczone wcześniej domy. Nie wiem, czy w Blyth również mieli państwo podobne doświadczenia, ale część osób wyprowadziła się ze swych mieszkań, wybierając się do krewnych na Półwysep. Mogliśmy z tej okazji zagospodarować i tak stojące pusto mieszkania czy domy, nadać im poniekąd drugie życie — nie mogła oceniać decyzji tychże ludzi. Każdy przecież musiał zadbać o swoje zdrowie i bezpieczeństwo, a po tym, co stało się na początku stycznia, Mare musiała odnaleźć także schronienie dla ocalałych z ataku na Staffordshire, którzy nie chcieli wracać tam, gdzie skończyło się ich stare życie. — Nie starczyło ich, mogą się państwo domyślać, dla wszystkich. Tymczasowo udało się nam jednak zorganizować im dom w świetlicach i szkółkach. Jeżeli nie mają państwo takich w okolicy — zakładała, że pewnie mieli, ale lepiej było pokazać im szerszy zakres możliwości. — Szanowna Pani — zwróciła się do pani Flouretts wspominającej wcześniej o magazynie. — Jak duży jest pani magazyn i jakie obłożenie planuje pani w najbliższych miesiącach? — jak raz kryzys ekonomiczny i spowolnienie handlu mogło okazać się czymś pozytywnym, a w magazynie dało się przecież stworzyć tymczasowe schronienie, do czasu wymyślenia przez nich czegoś lepszego. — I czy sądzi pani, tylko proszę zupełnie szczerze, że dałaby pani radę udostępnić tam trochę przestrzeni do życia? Przynajmniej na jakiś czas — wierzyła przecież, że to czas odgrywał w tym wszystkim największą rolę. Gdy otrzymają odpowiednią wypłatę, rodziny będą mogły podjąć się prawdziwej budowy nowego życia, tworząc coś swojego. Może zdążą ze skromnymi domkami jeszcze przed zimą.
Szczerze powiedziawszy, nie spodziewała się jednak tej rywalizacji o młodych mężczyzn, w szczególności posiadającego doświadczenie w pracy w porcie Matthew. W poszukiwaniu odpowiednich słów służących do przerwania tej dyskusji w sposób możliwie najłagodniejszy, przy podtrzymaniu przecież tak wysokich chęci pomocy (a danie dachu nad głową i pracy, dzięki której dadzą radę się utrzymać, było jednym z najlepszych rodzajów dostępnej pomocy), z ulgą przyjęła interwencję Leona. Zgodziła się z jego słowami. Ostatecznie, jeżeli komuś zależało bardziej na jego pozyskaniu, zaoferuje mu lepsze warunki, co korzystnie wpłynie nie tylko na tego chłopaka, ale jego przyszłego pracodawcę.
— Nawet nie wiedzą państwo, jak ogromnie cieszę się państwa zapałem — wtrąciła z delikatnym rozrzewnieniem, przykładając dłoń odzianą w rękawiczkę do swego serca. Pokłoniła się lekko siedzącym przy stole czarodziejom, na tyle, na ile pozwalał jej stan zdrowia, lecz z samego gestu płynęła szczera wdzięczność, jeszcze silniejsza od tej zaklętej w słowach. — Kreśląc list z prośbą o pomoc do lorda Longbottoma wiedziałam, że Northumberland, że samo Blyth nie będzie obojętne na krzywdę, że staną państwo po stronie sprawiedliwości, jednak wielkość państwa serc zasługuje na wszystkie wyrazy uznania. Lordzie Longbottom — na moment przeniosła wzrok na Leona, w zieleni spojrzenia jawiły się drobne kryształki łez, które nie popłyną jednak w dół policzków arystokratki. Potrafiła nad sobą panować w kluczowych chwilach, jednak ciąża sprawiała, że zrobiła się bardziej emocjonalna; niektórzy, przyzwyczajeni do posągowych szlachcianek, tak jak uchodźcy z Yorku, nazywali ją wreszcie ludzką. — Nie okłamał mnie lord. Aura Northumberlandu jest surowa, jednak serce – dobre, czyste. Wiem, że same słowa to niewiele, ale jeszcze raz dziękuję państwu, z głębi serca. Chciałabym także, korzystając z okazji, złożyć obietnicę. Derby nigdy nie zapomni tego, jakim wsparciem okazało się dla nas Blyth w godzinie próby. Gdyby kiedykolwiek stanęli państwo w konieczności wymagającej naszego wsparcia — przybędziemy natychmiast.
Niebo i ziemie przeminą, ale słowa moje nie przeminą. Rodowe motto Greengrassów sprawiało, że wszelkie obietnice musiały być dotrzymywane, a motyli lordowie i motyle damy nie szastali nimi wedle własnego uznania. Zawsze były przez nich przemyślane, składane tylko wtedy, gdy mieli absolutną pewność, że nie złamią danego słowa.
— Tak, proszę pań? — widząc panie Lockwood i Gale próbujące odnaleźć w sobie śmiałość do zadania pytań, postanowiła je ośmielić skupieniem swej uwagi właśnie na tych dwóch kobietach. Pytanie o sieroty zupełnie roztopiło już serce damy, miała ona bowiem szczególną słabość do dzieci pozbawionych opieki rodziców. Na całe szczęście mogła udzielić paniom dobrej — z ich perspektywy — wiadomości. — Choć historie mają podobne, nie są rodzeństwem — odpowiedziała natychmiast, a rysująca się na twarzach kobiet ulga wystarczyła jej za odpowiedź. Chciała opowiedzieć kobietom o tych dzieciach coś więcej, licząc odrobinę na podobny efekt co przy pracującym w porcie Matthew, ale wtedy rzeczowy pan Ullen (swoją drogą zyskujący coraz to więcej sympatii Mare dzięki swej logiczności i niepopadaniu w przesadny zachwyt) znów skupił na sobie uwagę towarzystwa.
— Jeżeli byłaby pani w stanie, byłoby to z pani strony niezwykle miłe — odpowiedziała najpierw pani Haynes, która zaoferowała się zakwaterować jedną z trzech rodzin. Pozostały jeszcze dwie, a to mogło się okazać sporym problemem.
— Nie oczekuję od państwa oddania tym ludziom własnych domów i żyć, nie mogłabym państwa o to prosić, gdyż jest to po pierwsze nierealne, a po drugie zupełnie nieczułe na także państwa potrzeby — zaczęła, przenosząc wzrok na pana Ullena. Pragnęła przedstawić mu swoją perspektywę i to, że nie przyszła dziś wciskać ludzi byle gdzie, bez względu na ich własne zdanie oraz zdanie przyjmującej ich społeczności. — Zgodzi się pan jednak ze mną, że okrutnym byłoby też rozdzielanie rodzin, zwłaszcza takich, które dopiero co przeszły największą w swym życiu tragedię — ku jej miłemu zaskoczeniu, surowy mężczyzna skinął w milczeniu głową, zgadzając się z jej słowami. A to dobry początek. — W Derby mieliśmy podobną sytuację. Kto czuł się na siłach przyjąć pod swój dach potrzebującego, ten robił właśnie to. Przyjęcie do siebie rodziny to spore obciążenie, dlatego nikt nie powinien czuć się do tego zmuszony. Ci, których nie udało się nam zakwaterować do którejś z rodzin, zajęli opuszczone wcześniej domy. Nie wiem, czy w Blyth również mieli państwo podobne doświadczenia, ale część osób wyprowadziła się ze swych mieszkań, wybierając się do krewnych na Półwysep. Mogliśmy z tej okazji zagospodarować i tak stojące pusto mieszkania czy domy, nadać im poniekąd drugie życie — nie mogła oceniać decyzji tychże ludzi. Każdy przecież musiał zadbać o swoje zdrowie i bezpieczeństwo, a po tym, co stało się na początku stycznia, Mare musiała odnaleźć także schronienie dla ocalałych z ataku na Staffordshire, którzy nie chcieli wracać tam, gdzie skończyło się ich stare życie. — Nie starczyło ich, mogą się państwo domyślać, dla wszystkich. Tymczasowo udało się nam jednak zorganizować im dom w świetlicach i szkółkach. Jeżeli nie mają państwo takich w okolicy — zakładała, że pewnie mieli, ale lepiej było pokazać im szerszy zakres możliwości. — Szanowna Pani — zwróciła się do pani Flouretts wspominającej wcześniej o magazynie. — Jak duży jest pani magazyn i jakie obłożenie planuje pani w najbliższych miesiącach? — jak raz kryzys ekonomiczny i spowolnienie handlu mogło okazać się czymś pozytywnym, a w magazynie dało się przecież stworzyć tymczasowe schronienie, do czasu wymyślenia przez nich czegoś lepszego. — I czy sądzi pani, tylko proszę zupełnie szczerze, że dałaby pani radę udostępnić tam trochę przestrzeni do życia? Przynajmniej na jakiś czas — wierzyła przecież, że to czas odgrywał w tym wszystkim największą rolę. Gdy otrzymają odpowiednią wypłatę, rodziny będą mogły podjąć się prawdziwej budowy nowego życia, tworząc coś swojego. Może zdążą ze skromnymi domkami jeszcze przed zimą.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Znał dewizę Greengrassów i wiedział, że podchodzili do niej poważnie. Nie rzucali słów na wiatr, zawsze robili wszystko, by dopełnić złożone obietnice. Tym większą zdała mu się wdzięczność Lady Mare, jej podziękowania były niczym pieczęć złożona na piśmie.
- Usłyszeć takie słowa z ust Lady Greengrass to zaszczyt. Choć zdaję sobie sprawę, że naszych obietnic nie podpiera odwieczna dewiza, niech nam Lady wierzy, iż nie oczekujemy za naszą pomoc żadnej zapłaty. Wystarczy nam świadomość, że mamy w Derby przyjaciół, co potwierdza nasze dzisiejsze spotkanie. – zdążył zapewnić w odpowiedzi, samemu również wykonując delikatny ukłon, by zaraz wrócić do toczącej się debaty.
Z impasu wyrwała ich Mare – chociaż nikt z tu obecnych nie podejrzewałby jej o podobne zamiary, zapewniając, że nie zjawiła się tu, by wykorzystać mieszkańców Northumberlandu, widocznie zrzuciła co po niektórym ciężar z barków. W jej przemowie podała parę sprawdzonych pomysłów, na które, z braku doświadczenia w tej materii, nikt prócz niej nie mógł w tym otoczeniu wpaść. Leon próbował znaleźć w pamięci puste mieszkania czy dostępne świetlice, jednak to ostatnia propozycja szlachcianki spotkała się z obiecującą odpowiedzią:
- W sumie to o tym nie pomyślałam... Nie jestem pewna, musiałabym się rozmówić z mężem. Towarów mamy ostatnimi czasy mniej, może jakoś uda się coś przenieść, upchnąć. Ale tak jak mówiłam, pracy mamy dużo... Nic to, nie ma co gdybać. Milady, Milordzie – gdyby Państwo chcieli, ja bym mogła pokazać ten magazyn, samej trudno mi stwierdzić.
Brunet spojrzał na Mare, wyraźnie ucieszony propozycją kobiety.
- Ród Longbottom wdzięczny jest Pani za tę gotowość do poświęceń. Myślę, że wspólne udanie się do magazynu to dobry pomysł – dzięki temu będziemy mieli realny obraz warunków, w jakich żyć będą nasi goście. Może też uda nam się jakoś je polepszyć. – szukał na twarzy towarzyszki potwierdzenia. Może wolałaby inne rozwiązanie?
- Co Lady o tym myśli? Przed nami ciężka próba, to prawda. Wierzę jednak, że jej podołamy. Jeżeli zarówno w nas, jak i w ocalałych płonie ogień odwagi, by podjąć się tego wyzwania, walczyć o przetrwanie i wspólne dobro – wyjdziemy z tego obronną ręką. Fortes fortuna adiuvat! – wygłosił dumnie, po czym dodał - Naprawdę dziękujemy wam za chęć pomocy. Nie chciałbym zabierać wam więcej czasu, jeśli więc Lady Greengrass ani państwo nie macie dodatkowych pytań, myślę że możemy zakończyć już nasze spotkanie.
Wydawało mu się, że doszli do wstępnych ustaleń i nie widział potrzeby w dalszym kłopotaniu swoich ludzi. Otrzymali potrzebne informacje – Blyth było w mocy przyjąć uchodźców. Teraz wszystko było już w rękach szlachty.
- Usłyszeć takie słowa z ust Lady Greengrass to zaszczyt. Choć zdaję sobie sprawę, że naszych obietnic nie podpiera odwieczna dewiza, niech nam Lady wierzy, iż nie oczekujemy za naszą pomoc żadnej zapłaty. Wystarczy nam świadomość, że mamy w Derby przyjaciół, co potwierdza nasze dzisiejsze spotkanie. – zdążył zapewnić w odpowiedzi, samemu również wykonując delikatny ukłon, by zaraz wrócić do toczącej się debaty.
Z impasu wyrwała ich Mare – chociaż nikt z tu obecnych nie podejrzewałby jej o podobne zamiary, zapewniając, że nie zjawiła się tu, by wykorzystać mieszkańców Northumberlandu, widocznie zrzuciła co po niektórym ciężar z barków. W jej przemowie podała parę sprawdzonych pomysłów, na które, z braku doświadczenia w tej materii, nikt prócz niej nie mógł w tym otoczeniu wpaść. Leon próbował znaleźć w pamięci puste mieszkania czy dostępne świetlice, jednak to ostatnia propozycja szlachcianki spotkała się z obiecującą odpowiedzią:
- W sumie to o tym nie pomyślałam... Nie jestem pewna, musiałabym się rozmówić z mężem. Towarów mamy ostatnimi czasy mniej, może jakoś uda się coś przenieść, upchnąć. Ale tak jak mówiłam, pracy mamy dużo... Nic to, nie ma co gdybać. Milady, Milordzie – gdyby Państwo chcieli, ja bym mogła pokazać ten magazyn, samej trudno mi stwierdzić.
Brunet spojrzał na Mare, wyraźnie ucieszony propozycją kobiety.
- Ród Longbottom wdzięczny jest Pani za tę gotowość do poświęceń. Myślę, że wspólne udanie się do magazynu to dobry pomysł – dzięki temu będziemy mieli realny obraz warunków, w jakich żyć będą nasi goście. Może też uda nam się jakoś je polepszyć. – szukał na twarzy towarzyszki potwierdzenia. Może wolałaby inne rozwiązanie?
- Co Lady o tym myśli? Przed nami ciężka próba, to prawda. Wierzę jednak, że jej podołamy. Jeżeli zarówno w nas, jak i w ocalałych płonie ogień odwagi, by podjąć się tego wyzwania, walczyć o przetrwanie i wspólne dobro – wyjdziemy z tego obronną ręką. Fortes fortuna adiuvat! – wygłosił dumnie, po czym dodał - Naprawdę dziękujemy wam za chęć pomocy. Nie chciałbym zabierać wam więcej czasu, jeśli więc Lady Greengrass ani państwo nie macie dodatkowych pytań, myślę że możemy zakończyć już nasze spotkanie.
Wydawało mu się, że doszli do wstępnych ustaleń i nie widział potrzeby w dalszym kłopotaniu swoich ludzi. Otrzymali potrzebne informacje – Blyth było w mocy przyjąć uchodźców. Teraz wszystko było już w rękach szlachty.
Leon Longbottom
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
We rip out so much of ourselves to be cured of things faster than we should that we go bankrupt by the age of thirty and have less to offer each time we start with someone new. But to feel nothing so as not to feel anything - what a waste!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dla większości słowa były przecież wyłącznie słowami. Dla rodu Greengrass stały się wyznacznikiem, swego rodzaju odbiciem podejmowanych przez nich działań. Lubili dyskutować, weszło im to w krew, a nawyk ten nie odstępował nawet od dam, które wżeniły się w tę rodzinę. Lady Mare bardzo szybko zaaklimatyzowała się w Derby przede wszystkim dlatego, że jeszcze z rodzinnego domu udało jej się wynieść łatwość prowadzenia rozmowy. Słowo należało więc do jej głównych oręży, słowem (a następnie i czynem) budowała relacje z mieszkańcami swych ziem, słowem udało jej się przecież zdobyć przychylność mieszkańców Blyth. Ale te wypowiadane przez Leona, kierowane chwilowo w jej kierunku, były wyjątkowo cenne i pocieszające. Była przekonana, że jego ojciec byłby z niego dumny.
Ona sama była, z pewnością. Nie dzieliło ich może wiele lat, ale już drogi, którymi podążyli w dorosłości i doświadczenia — a i owszem. Lady Greengrass dostąpiła zaszczytu kontaktu z wieloma lordami, choć przede wszystkim byli oni w wieku jej starszego brata, prezentowali więc należną wiekowi powagę i dojrzałość. Leon był dopiero na początku swej drogi, ale kroki stawiał odważnie, choć nie zuchwale. Miała nadzieję, że mieszkańcy Blyth również to widzą i że dzięki temu spokojniej i pogodniej mogli spojrzeć w przyszłość.
— Myślę, że w naszej obecnej sytuacji przyda się absolutnie każda pomoc i każdy odruch dobrego serca. Gdyby była pani w stanie rozmówić się ze swym mężem, byłabym pani niezmiernie zobowiązania. W razie jakichkolwiek pytań, czy to z zakresu logistyki przedsięwzięcia, czy po prostu ciekawości, proszę się nie krępować. Zarówno ja, jak i w razie potrzeby sam lord Longbottom, jesteśmy gotowi udzielić wszelkich odpowiedzi i rozwiać pojawiające się wątpliwości — zerknęła kątem oka na Leona, skłaniając lekko głowę na znak zgody. Z jej doświadczenia wynikało, że ludzie niekoniecznie byli niechętni do pomocy — najczęściej po prostu ciężko było im zaryzykować w ciemno, bez informacji. Nie dziwiła im się zupełnie, samej raczej ostrożnie i z rozwagą podchodząc, chociażby do swych stypendystów, a także wielorakich próśb o — przede wszystkim — pomoc materialną. Nikt nie chciał stać się ofiarą własnego dobrego serca, takie przypadki jak Wellswood, o którym wspominał jej Elroy, potrafiły nieść za sobą katastrofalne skutki. O wiele bardziej wolała więc poświęcić trochę czasu — tak jak dzisiaj — na spotkanie twarzą w twarz, na przybliżenie sytuacji osobiście, tchnięcie w ludzi wiary, że naprawdę mogło się udać.
— Fortes fortuna adiuvat — powtórzyła za Leonem, bowiem w tych czasach tylko śmiali mogli liczyć na odmianę swego losu i byli gwarantem pomocy innym. Raz jeszcze skłoniła się przed przedstawicielami lokalnej ludności, znów składając swą dłoń na sercu. — Słowa nie są w stanie opisać głębi mojej wdzięczności za państwa postawę. Derby nigdy nie zapomni pomocy udzielonej przez Blyth. To zaszczyt mógł nazwać państwa naszymi przyjaciółmi — przyjaciele, słowo, które nabierało olbrzymiej wartości. Przewyższające złoto i wszystkie galeony świata. I dzięki przyjaciołom właśnie byli w stanie sprostać każdej przeciwności losu.
Nikt ze zgromadzonych mieszkańców nie skorzystał z ponownej możliwości zabrania głosu. Wydawało się, że nawet pan Ullen pomimo naturalnej hardości swej mimiki uśmiechnął się na ułamek sekundy do lorda Leona. A może tylko mu się wydawało? Tymczasem pani Flouretts podniosła się powoli z miejsca, dziękując jednocześnie siedzącym obok mieszkańcom za pomoc w powstaniu. Odrobinę onieśmielona nagłym i bezpośrednim kontaktem ze szlachcicami podeszła do nich bliżej, wodząc spojrzeniem między lordem Longbottom a lady Greengrass.
— Proszę za mną — poprosiła, ruszając przodem. Choć nie poruszała się ani bardzo szybko, ani nawet żwawo, po kilku krokach odwróciła się przez ramię, spoglądając na Mare — Jakby milady zaniemogła, to możemy iść wolniej — dodała, uśmiechając się przy tym ciepło i uprzejmie.
Nie spacerowali długo — od miejsca spotkania do magazynu dzieliło ich około piętnastu minut spaceru. Pani Flouretts wyszła na przód, przez moment z zamkniętymi oczami i wyciągniętą różdżką manewrując przy samej bramie. Mare niekoniecznie wiedziała, co to wszystko mogło znaczyć, lecz Leon mógł domyślić się, że kobieta manewrowała przy zabezpieczeniach nałożonych na budynek. Po kilku minutach odwróciła się i szerokim gestem zaprosiła wszystkich do środka.
Pomieszczenie było duże, ale dzięki magii bardzo dobrze oświetlone. Około trzy czwarte magazynu było zajęte przez przedmioty, lecz według Mare przy odrobinie reorganizacji dało się wygospodarować nawet połowę przestrzeni do zajęcia przez ludzi.
— I jak myśli milady? Milord? — spytała pani Flouretts, nerwowo bawiąc się kciukami.
— Mam nadzieję, że lord się ze mną zgodzi — zaczęła Mare, zwracając się do Leona — Że gdyby przeorganizować trochę ułożenie tych towarów — wskazała ręką na jedno z większych zgromadzeń przedmiotów — Albo ułożyć je w linii dzielącej magazyn na połowę... Moglibyśmy, oczywiście za zgodą pani męża, zorganizować tutaj miejsca noclegowe, przynajmniej na jakiś czas.
Ona sama była, z pewnością. Nie dzieliło ich może wiele lat, ale już drogi, którymi podążyli w dorosłości i doświadczenia — a i owszem. Lady Greengrass dostąpiła zaszczytu kontaktu z wieloma lordami, choć przede wszystkim byli oni w wieku jej starszego brata, prezentowali więc należną wiekowi powagę i dojrzałość. Leon był dopiero na początku swej drogi, ale kroki stawiał odważnie, choć nie zuchwale. Miała nadzieję, że mieszkańcy Blyth również to widzą i że dzięki temu spokojniej i pogodniej mogli spojrzeć w przyszłość.
— Myślę, że w naszej obecnej sytuacji przyda się absolutnie każda pomoc i każdy odruch dobrego serca. Gdyby była pani w stanie rozmówić się ze swym mężem, byłabym pani niezmiernie zobowiązania. W razie jakichkolwiek pytań, czy to z zakresu logistyki przedsięwzięcia, czy po prostu ciekawości, proszę się nie krępować. Zarówno ja, jak i w razie potrzeby sam lord Longbottom, jesteśmy gotowi udzielić wszelkich odpowiedzi i rozwiać pojawiające się wątpliwości — zerknęła kątem oka na Leona, skłaniając lekko głowę na znak zgody. Z jej doświadczenia wynikało, że ludzie niekoniecznie byli niechętni do pomocy — najczęściej po prostu ciężko było im zaryzykować w ciemno, bez informacji. Nie dziwiła im się zupełnie, samej raczej ostrożnie i z rozwagą podchodząc, chociażby do swych stypendystów, a także wielorakich próśb o — przede wszystkim — pomoc materialną. Nikt nie chciał stać się ofiarą własnego dobrego serca, takie przypadki jak Wellswood, o którym wspominał jej Elroy, potrafiły nieść za sobą katastrofalne skutki. O wiele bardziej wolała więc poświęcić trochę czasu — tak jak dzisiaj — na spotkanie twarzą w twarz, na przybliżenie sytuacji osobiście, tchnięcie w ludzi wiary, że naprawdę mogło się udać.
— Fortes fortuna adiuvat — powtórzyła za Leonem, bowiem w tych czasach tylko śmiali mogli liczyć na odmianę swego losu i byli gwarantem pomocy innym. Raz jeszcze skłoniła się przed przedstawicielami lokalnej ludności, znów składając swą dłoń na sercu. — Słowa nie są w stanie opisać głębi mojej wdzięczności za państwa postawę. Derby nigdy nie zapomni pomocy udzielonej przez Blyth. To zaszczyt mógł nazwać państwa naszymi przyjaciółmi — przyjaciele, słowo, które nabierało olbrzymiej wartości. Przewyższające złoto i wszystkie galeony świata. I dzięki przyjaciołom właśnie byli w stanie sprostać każdej przeciwności losu.
Nikt ze zgromadzonych mieszkańców nie skorzystał z ponownej możliwości zabrania głosu. Wydawało się, że nawet pan Ullen pomimo naturalnej hardości swej mimiki uśmiechnął się na ułamek sekundy do lorda Leona. A może tylko mu się wydawało? Tymczasem pani Flouretts podniosła się powoli z miejsca, dziękując jednocześnie siedzącym obok mieszkańcom za pomoc w powstaniu. Odrobinę onieśmielona nagłym i bezpośrednim kontaktem ze szlachcicami podeszła do nich bliżej, wodząc spojrzeniem między lordem Longbottom a lady Greengrass.
— Proszę za mną — poprosiła, ruszając przodem. Choć nie poruszała się ani bardzo szybko, ani nawet żwawo, po kilku krokach odwróciła się przez ramię, spoglądając na Mare — Jakby milady zaniemogła, to możemy iść wolniej — dodała, uśmiechając się przy tym ciepło i uprzejmie.
Nie spacerowali długo — od miejsca spotkania do magazynu dzieliło ich około piętnastu minut spaceru. Pani Flouretts wyszła na przód, przez moment z zamkniętymi oczami i wyciągniętą różdżką manewrując przy samej bramie. Mare niekoniecznie wiedziała, co to wszystko mogło znaczyć, lecz Leon mógł domyślić się, że kobieta manewrowała przy zabezpieczeniach nałożonych na budynek. Po kilku minutach odwróciła się i szerokim gestem zaprosiła wszystkich do środka.
Pomieszczenie było duże, ale dzięki magii bardzo dobrze oświetlone. Około trzy czwarte magazynu było zajęte przez przedmioty, lecz według Mare przy odrobinie reorganizacji dało się wygospodarować nawet połowę przestrzeni do zajęcia przez ludzi.
— I jak myśli milady? Milord? — spytała pani Flouretts, nerwowo bawiąc się kciukami.
— Mam nadzieję, że lord się ze mną zgodzi — zaczęła Mare, zwracając się do Leona — Że gdyby przeorganizować trochę ułożenie tych towarów — wskazała ręką na jedno z większych zgromadzeń przedmiotów — Albo ułożyć je w linii dzielącej magazyn na połowę... Moglibyśmy, oczywiście za zgodą pani męża, zorganizować tutaj miejsca noclegowe, przynajmniej na jakiś czas.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Komentarz Pani Flouretts wprawił Leona w zakłopotanie. Ukradkiem dokładnie przyjrzał się Mare, by zaraz zrozumieć, z jakiego powodu mogłaby ona zaniemóc. Przez ten cały czas zaaferowany był stojącym przed nimi problemem, jego głowę zresztą zaprzątały też te wszystkie natrętne myśli na temat jego życia prywatnego... Mógł nie zauważyć. Ale nie powinien. Poczuł więc nagłą falę wstydu i przez całą drogę do magazynu skupiał się tylko na tych wszystkich momentach, w których mógł się domyślić, że jego towarzyszka jest w ciąży. Na Merlina, nie zaproponował jej nawet miejsca do siedzenia, przez ten cały czas była na nogach, stała zaraz obok niego. Cóż za upokorzenie. Brak kultury...
- Tak, zgodzę się z Lady Greengrass. – odpowiedział zapytany, gdyż mimo natrętnych myśli nie stracił wątku i bardzo dobrze wiedział gdzie się znajdują oraz po co – Kilka godzin pracy i zdołalibyśmy wygospodarować tu trochę przestrzeni. Czy byłaby Pani łaskawa porozmawiać o tym z Panem Flouretts? Jutro również będę w mieście, zajrzałbym do Państwa, by wszystko ustalić. – zwrócił się do pani domu, a spotykając się z jej pewnym potwierdzeniem, dodał:
- Dziękujemy! Gdyby to się udało... Sam fakt, że skłonna byłaby Pani oddać część swojego magazynu... Państwa poświęcenie jest dla nas pomocą nieocenioną i nie zostanie zapomniane.[/b]
Niewiele mogli jeszcze w tym momencie wskórać. Wszystko zależało od decyzji właścicieli magazynu, która najszybciej zapaść mogła dopiero wieczorem. Nie zostało więc nic więcej, jak grzecznie się pożegnać i pozwolić wolontariuszce wrócić do swojej codziennej pracy.
Kiedy tylko Leon i Mare zostali sami, chłopak poczuł, że musi szybko zainterweniować i jakoś wyjść z gafy, której się dopuścił. Gdy wrócili na miejsce, w którym się tego dnia spotkali, ten zaczął:
- Cieszę się, że udało się nam ustalić, jaki w Blyth jest potencjał na azyl dla uchodźców z Yorkshire. Jeśli możemy pomóc w czymś jeszcze, coś wyjaśnić, załatwić – proszę, daj znać. – i zaraz, jakby wcześniejsze słowa stanowiły jedynie rozbieg do tych właśnie, które wypowiedzieć chciał następnie, pociągnął:
Droga Mare, wybacz mi – moje gratulacje. Oby nie opuszczało was zdrowie i siły, wszystkiego dobrego. Jestem przekonany, iż będziesz wspaniałą matką. Przez tę całą sprawę... Zbyt skupiłem się na zadaniu, na tej wesołej kompanii, która siedziała przy stole, żeby zwrócić uwagę... Przepraszam najmocniej. Mam nadzieję, że podróż i to spotkanie cię nie wykończyło?
- Tak, zgodzę się z Lady Greengrass. – odpowiedział zapytany, gdyż mimo natrętnych myśli nie stracił wątku i bardzo dobrze wiedział gdzie się znajdują oraz po co – Kilka godzin pracy i zdołalibyśmy wygospodarować tu trochę przestrzeni. Czy byłaby Pani łaskawa porozmawiać o tym z Panem Flouretts? Jutro również będę w mieście, zajrzałbym do Państwa, by wszystko ustalić. – zwrócił się do pani domu, a spotykając się z jej pewnym potwierdzeniem, dodał:
- Dziękujemy! Gdyby to się udało... Sam fakt, że skłonna byłaby Pani oddać część swojego magazynu... Państwa poświęcenie jest dla nas pomocą nieocenioną i nie zostanie zapomniane.[/b]
Niewiele mogli jeszcze w tym momencie wskórać. Wszystko zależało od decyzji właścicieli magazynu, która najszybciej zapaść mogła dopiero wieczorem. Nie zostało więc nic więcej, jak grzecznie się pożegnać i pozwolić wolontariuszce wrócić do swojej codziennej pracy.
Kiedy tylko Leon i Mare zostali sami, chłopak poczuł, że musi szybko zainterweniować i jakoś wyjść z gafy, której się dopuścił. Gdy wrócili na miejsce, w którym się tego dnia spotkali, ten zaczął:
- Cieszę się, że udało się nam ustalić, jaki w Blyth jest potencjał na azyl dla uchodźców z Yorkshire. Jeśli możemy pomóc w czymś jeszcze, coś wyjaśnić, załatwić – proszę, daj znać. – i zaraz, jakby wcześniejsze słowa stanowiły jedynie rozbieg do tych właśnie, które wypowiedzieć chciał następnie, pociągnął:
Droga Mare, wybacz mi – moje gratulacje. Oby nie opuszczało was zdrowie i siły, wszystkiego dobrego. Jestem przekonany, iż będziesz wspaniałą matką. Przez tę całą sprawę... Zbyt skupiłem się na zadaniu, na tej wesołej kompanii, która siedziała przy stole, żeby zwrócić uwagę... Przepraszam najmocniej. Mam nadzieję, że podróż i to spotkanie cię nie wykończyło?
Leon Longbottom
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
We rip out so much of ourselves to be cured of things faster than we should that we go bankrupt by the age of thirty and have less to offer each time we start with someone new. But to feel nothing so as not to feel anything - what a waste!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Miasteczko Blyth
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Northumberland