Morsmordre :: Devon :: Okolice
Zapomniana wioska
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zapomniana wioska
Kto tu mieszkał? Kiedy dokładnie tajemnica tego miejsca zaginęła w pamięci mieszkańców Devon? Ciężko powiedzieć, nikt bowiem nie zna odpowiedzi na te pytania. Dokumenty o wiosce pewnego dnia po prostu zaginęły, a razem z nimi chociażby wiedza na temat nazwy, jaką nosiła. Szepty głoszą, że miejsce to zostało zrównane z ziemią w odwecie za bezpodstawne procesy czarownic prowadzone w przeszłości, ale nie istnieje żaden sposób, by domysły te potwierdzić. Dziś wioska to ledwie kilka drewnianych konstrukcji zdominowanych przez przyrodę. Dachy porasta trawa, niektóre z domów osunęły się częściowo pod ziemię, a dawne forum, na którym zbierali się mieszkańcy, to zlepek kilku kamieni pokrytych mchem.
Każda z nich była inna, zupełnie inna. Było to widać nawet w ich reakcjach na to, czego się dzisiaj dowiedziały. To zabawne, że łączyła je w tym wszystkim jeszcze taka silna relacja, wydawać by się mogło, że te różnice charakterów mogą dzielić, w tym przypadku jednak było zupełnie inaczej. Sama Prue czasem nie potrafiła zrozumieć, jak to właściwie się stało, że one się razem trzymały, ale skoro to działało, to coś silniejszego musiało je łączyć.
- Nie mamy innego wyjścia, musimy się szkolić, doskonalić, by być silniejsze od nich.- Macmillan z tego zdała sobie sprawę podczas ostatnich miesięcy, zbyt wiele razy spotykała wrogów, by to dłużej ignorować. Była pewna swoich umiejętności, ale wiedziała również, że wróg też jest silny, motywowało ją to do pracy nad sobą, chciała być lepsza od nich, mieć świadomość, że nie będą w stanie jej skrzywdzić. Tylko, że Lady nie wypada, szlachcianka nie powinna chwytać za różdżkę, nie powinna walczyć. Jej zdaniem w tym momencie wszyscy powinni być równi, każda różdżka mogła dać przewagę.
Wiedziała, że wspieranie potrzebujących jest ważne, widziała siebie jednak w innym miejscu. Miała świadomość, że rodzina ją ogranicza, nie chce, żeby się mieszała, starała się znaleźć jakieś rozwiązanie. Dyskretnie angażowała się w różne misje, by nie zwracać w swoim kierunku nieprzychylnych oczu, jednak długo nie będzie mogła udawać, że stoi obok.
- Jackie, ja naprawdę zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jednak nie zamierzam zatracać części siebie tylko przez to, że ktoś może mnie wykorzystać. Wiem o tym, jednak zawsze będę wierzyć w to, że dobro zwycięży, nie potrafię inaczej.- miała świadomość, że niektórzy mogą myśleć, że lekko stąpa po ziemi, wcale tak nie było. Zdawała sobie sprawę, że świat w którym przyszło im żyć nie jest już taki, jak wcześniej, nie uważała jednak, że to wystarczający powód, aby przestać wierzyć w swoje ideały, zmieniać się, tego kim jest na pewno jej nie zabiorą.
Słuchała uważnie słów Ronji, zaciekawiły ją one. - Możesz mieć rację droga przyjaciółko. W naturze nic nie ginie, okolica na pewno przesiąknęła tym, co się tutaj działo.- Siły magiczne musiały ingerować w to, jak wyglądał aktualnie świat, szczególnie, że zaklęcia czarnomagiczne fruwały to tu, to tam. Musiało mieć to wpływ na to, co działo się z naturą.
- Staramy się jak możemy, by być ostoją dla potrzebujących. Jest ich jednak bardzo wielu, martwi mnie, że w pewnym momencie już nie będziemy w stanie pomóc większej ilości osób.- westchnęła ciężko, spuściła wzrok. Widać było, że jej to ciąży, Macmillan chciała bowiem wyciągnąć dłoń do wszystkich, którzy tego potrzebowali, bała się, że niedługo nie będzie to już możliwe.
Kiedy usłyszała kolejne słowa Ronji, zrobiło jej się cieplej na sercu, posłała jej uśmiech, może choć ona rozumiała jej podejście.. - Tak naprawdę, to nie mam pojęcia ilu Zakon ma członków, jak bardzo są doświadczeni, pozostaje tylko gdybać..- nie sądziła zresztą, że będzie jej dane uzyskać kiedykolwiek te informacje, w końcu gdyby ktoś się dowiedział konkretów, to mogłoby im nieźle zaszkodzić.
- Każdy z nas się boi Thalio, nie wiemy, co są w stanie jeszcze wymyślić.- chciała choć trochę pocieszyć przyjaciółkę. Sama raczej mało spała, bo wracały do niej koszmary.. śniła o olbrzymach, dementorach i czarnoksiężnikach. Miała nadzieję, że kiedyś znowu będzie w stanie spać spokojnie.
- Chciałabym, żeby świat się zmienił, nie wiem dlaczego myślisz, że było mi dobrze w starym porządku. Powinniśmy już dawno pójść do przodu, nieco zmienić zasady, mam wrażenie, że utknęliśmy gdzieś daleko i za nic się nie rozwijamy.- rzekła zupełnie szczerze. Jej zdaniem świat czarodziejów wymagał zmian, tylko czy ktoś będzie w stanie się tego podjąć, chociażby po wojnie?
Macmillan ruszyła za przyjaciółkami biegiem, może nie było to jej ulubione zajęcie, jednak nie można było powiedzieć, że nie jest w formie, lata pływania robiły swoje. Obserwowała Thalię, kiedy instruowała je z walki nożem, chciała jak najwięcej zapamiętać.
- Nie mamy innego wyjścia, musimy się szkolić, doskonalić, by być silniejsze od nich.- Macmillan z tego zdała sobie sprawę podczas ostatnich miesięcy, zbyt wiele razy spotykała wrogów, by to dłużej ignorować. Była pewna swoich umiejętności, ale wiedziała również, że wróg też jest silny, motywowało ją to do pracy nad sobą, chciała być lepsza od nich, mieć świadomość, że nie będą w stanie jej skrzywdzić. Tylko, że Lady nie wypada, szlachcianka nie powinna chwytać za różdżkę, nie powinna walczyć. Jej zdaniem w tym momencie wszyscy powinni być równi, każda różdżka mogła dać przewagę.
Wiedziała, że wspieranie potrzebujących jest ważne, widziała siebie jednak w innym miejscu. Miała świadomość, że rodzina ją ogranicza, nie chce, żeby się mieszała, starała się znaleźć jakieś rozwiązanie. Dyskretnie angażowała się w różne misje, by nie zwracać w swoim kierunku nieprzychylnych oczu, jednak długo nie będzie mogła udawać, że stoi obok.
- Jackie, ja naprawdę zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jednak nie zamierzam zatracać części siebie tylko przez to, że ktoś może mnie wykorzystać. Wiem o tym, jednak zawsze będę wierzyć w to, że dobro zwycięży, nie potrafię inaczej.- miała świadomość, że niektórzy mogą myśleć, że lekko stąpa po ziemi, wcale tak nie było. Zdawała sobie sprawę, że świat w którym przyszło im żyć nie jest już taki, jak wcześniej, nie uważała jednak, że to wystarczający powód, aby przestać wierzyć w swoje ideały, zmieniać się, tego kim jest na pewno jej nie zabiorą.
Słuchała uważnie słów Ronji, zaciekawiły ją one. - Możesz mieć rację droga przyjaciółko. W naturze nic nie ginie, okolica na pewno przesiąknęła tym, co się tutaj działo.- Siły magiczne musiały ingerować w to, jak wyglądał aktualnie świat, szczególnie, że zaklęcia czarnomagiczne fruwały to tu, to tam. Musiało mieć to wpływ na to, co działo się z naturą.
- Staramy się jak możemy, by być ostoją dla potrzebujących. Jest ich jednak bardzo wielu, martwi mnie, że w pewnym momencie już nie będziemy w stanie pomóc większej ilości osób.- westchnęła ciężko, spuściła wzrok. Widać było, że jej to ciąży, Macmillan chciała bowiem wyciągnąć dłoń do wszystkich, którzy tego potrzebowali, bała się, że niedługo nie będzie to już możliwe.
Kiedy usłyszała kolejne słowa Ronji, zrobiło jej się cieplej na sercu, posłała jej uśmiech, może choć ona rozumiała jej podejście.. - Tak naprawdę, to nie mam pojęcia ilu Zakon ma członków, jak bardzo są doświadczeni, pozostaje tylko gdybać..- nie sądziła zresztą, że będzie jej dane uzyskać kiedykolwiek te informacje, w końcu gdyby ktoś się dowiedział konkretów, to mogłoby im nieźle zaszkodzić.
- Każdy z nas się boi Thalio, nie wiemy, co są w stanie jeszcze wymyślić.- chciała choć trochę pocieszyć przyjaciółkę. Sama raczej mało spała, bo wracały do niej koszmary.. śniła o olbrzymach, dementorach i czarnoksiężnikach. Miała nadzieję, że kiedyś znowu będzie w stanie spać spokojnie.
- Chciałabym, żeby świat się zmienił, nie wiem dlaczego myślisz, że było mi dobrze w starym porządku. Powinniśmy już dawno pójść do przodu, nieco zmienić zasady, mam wrażenie, że utknęliśmy gdzieś daleko i za nic się nie rozwijamy.- rzekła zupełnie szczerze. Jej zdaniem świat czarodziejów wymagał zmian, tylko czy ktoś będzie w stanie się tego podjąć, chociażby po wojnie?
Macmillan ruszyła za przyjaciółkami biegiem, może nie było to jej ulubione zajęcie, jednak nie można było powiedzieć, że nie jest w formie, lata pływania robiły swoje. Obserwowała Thalię, kiedy instruowała je z walki nożem, chciała jak najwięcej zapamiętać.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Najbardziej ze wszystkiego, chyba byłam zła, kiedy dowiedziałam się o całej sprawie. To, że z przeznaczeniem, losem czy całym wszechświatem byłam na wojnie, nie znaczyło że to powinno przenosić się na ziemie, na których żyłam. Na ludzi, którzy niczym nie zawinili i mimo wojny, mimo wszystkiego, co działo się wokół, próbowali przetrwać, dalej żyć razem ze sobą w zgodzie. Już ostatnie wydarzenia z zimy w Wellswood wlały w serca niektórych niepokój, miałam nadzieję, że to co zrobiliśmy razem podniosło ich na duchu trochę. Że przekazali sobie moje słowa. Kiedy wujaszek powrócił drugiego kwietnia wieczorem po ocenianiu wszystkich strat nie uśmiechał się. Straty, jak powiedział, były bardzo dotkliwe i odczujemy to wszyscy. Nie tylko teraz ale i też potem. Siedziałam cicho milcząc i słuchając tego, co powie. A on wyliczał, mówił, przedstawiał jakiś plan. Oczywiście, powiedziałam że pomogę. Następnego dnia z ciocią spędziłyśmy dzień na zaszywaniu już dość wyniszczonych koców, które jeszcze nie były naprawione. I przygotowaniu prowiantu z tego, co zostało zebrane wcześniej dla tych, co mieli zjawić się pomóc w Exeter i na zalanych terenach. Było już naprawdę późno, kiedy kładłam się spać. Wiedziałam, że nie wyśpię się za bardzo, bo mieliśmy ruszać już z samego rana, trochę po tym jak James zajdzie na stajnie. Pogoda nie była najlepsza. Jeszcze było zimno i choć z samego rana nie padało, kłębiące się chmury mówiły mi, że jednak mogło dzisiaj też popadać. Ale to nic, deszcz mi straszny nie był, zamierzałam pomagać, nie roztopię się przecież jeśli trochę wody na mnie spadnie. Pomagać i rozmawiać. Jedna rozmowa miała być szczególnie ważna. Trochę byłam zła na Marcela i trochę się denerwowałam. Właściwie, to byłam nawet więcej niż trochę. Uznałam jednak, że jak już go do siebie ściągnę, to chociaż mogę wykorzystać tą pomoc którą wcześniej ofiarował. Trudno, najwyżej nie będziemy do siebie rozmawiać jak już się z nim rozmówię na dobre. Zapomniałam o tym na trochę wpadając w wir pracy w pewnym momencie dostrzegając znajome twarze.
- Castor! - uniosłam rękę i pomachałam w kilku krokach podbiegając do niego z zaróżowionymi lekko policzkami. - Pani Baudelaire. - przywitałam się, rozciągając usta w uśmiechu. - Nie wiedziałam, że dziś was tu spotkam. Moje serce raduje się jednak, widząc twarze tak dobre i znajome. - przesunęłam spojrzenie z jednego na drugie. - Nie będę wam więcej czasu zabierać, sama mam robotę. - uniosłam rękę i zwinęłam ją w pięść. Zaraz wycofałam się machając krótko na pożegnanie, wracając do miejsca w którym byłam, a właściwie tam, gdzie szłam. Złapałam znów koszyk, który na chwilę postawiłam na ziemi. Ciężki zdawał się strasznie, ale uznałam, że narzekać nie będę. Czas mijał na pracy i oczekiwaniu. Bo mimowolnie trochę niespokojnie co jakiś czas uniosłam wzrok wypatrując Marcela. Miałam nawet już plan, na razie pomagałam przy drobniejszych ranach, ale postanowiłam, że kiedy się znajdzie pójdziemy oczyszczać brzeg. Wystarczyło znaleźć miejsce gdzie skończyli ostatnio, tam będziemy mogli porozmawiać bardziej prywatnie, a wolałam, żeby nas nikt nie słyszał. Sprawy do poruszenia miałam dość… delikatne. Wyszłam z zadaniem od cioci, żeby skoczyć do wuja powinien wrócić z częścią osób na obiad i chwilę odpoczynku. Dostrzegłam go na zewnątrz machaniem oznajmiając swoją obecność i zaczynając mówić, co do powiedzenia miałam i wtedy go dostrzegłam - w sensie Marcela. Na moje usta najpierw wszedł uśmiech, kiedy uniosłam dłoń żeby mu pomachać, a zaraz potem ułożyłam dłonie na biodrach jednak zła i zmarszczyłam trochę brwi. A potem opściłam dłonie z zabierając je z tych bioder, kiedy o rej ręce przypomniałam sobie. Zimny wiatr poruszył ciemno pomarańczową spódnicą spod której wystawały kalosze. Materiał zarówno jej jak i czerwonego płaszcza zdawał się już trochę znoszony, ale nie miało to znaczenia, bo przyjechałam tutaj pracować i pomagać a nie urządzać jakąś rewie mody. Włosy miałam związane na czubku głowy czerwoną wstążką. Jak obiecałam, miałam ją zawsze przy sobie, a upięcie włosów sprawiało że nie leciały mi do oczu. Przyjemne z pożytecznym jak sądzę. Choć może bardziej pożyteczne z pożytecznym. No nieważne dokładnie.
- Wuja, to Marcel, dobry przyjaciel Jamesa. Marcel, to mój wuja - Dim Weasley. - przedstawiła ich sobie, kiedy znalazł się obok. Właśnie, właśnie mnie strzeliło, mina mi na chwilę zrzedła. James o niczym nie wiedział?! Zapomniałam w sumie Sheile zapytać. Jima nie chciałam. Odchrząknęłam. Trudno, zaraz dowiem się wszystko. - Weźmiemy miotły i polecimy sprzątać przy rzece, dobrze? - mówiłam dalej, kiedy wuja wyciągał do Marcela rękę i skinął krótko głową mierząc go spojrzeniem. Potem przerzucił je na mnie.
- Wiem, będziemy uważać, gdyby coś się stało wystrzelimy znak, nie będziemy się nierozsądnie oddalać. A Marcel jest silny, nic nam nie będzie. - od razu zaczęłam mówić, bo stać tak nie było po co. Wuja w końcu ponownie skinął głową instruując w którą stronę lecieć. Rzucając tylko Marcelowi żeby zajął się mną, na co wzięłam i westchnęłam lekko. Sama sobą przecież zająć też się umiałam. Ale nie skomentowałam tego w ogóle. Kiedy odeszliśmy po tym, jak dał nam po miotle wsiadłam na nią, niewiele mówiąc. Marszcząc brwi i w milczeniu pokonując drogę. A sama droga nie zajęła na miejsce długo. Rzeka wchodziła już w las, miasto mieliśmy za sobą, ale i tutaj wiele do zrobienia było. Wylądowałam i odwróciłam się w jego stronę. Wzrok mimowolnie pognał w stronę dłoni. Poczułam ciepło na szyi, odwracając spojrzenie na bok. Czują w gardle gulę. - O co chodziło z tym Thomasem? - zapytałam stawiając pierwsze kroki na podmokłym terenie. Może zacznijmy od czegoś łatwego.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Ostatnio zmieniony przez Neala Weasley dnia 08.08.22 9:10, w całości zmieniany 1 raz
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
W zasadzie to wiedział, po co Neala ściągała go do Devon; słyszał o wylewach i wiedział, że Zakonnicy organizowali się w okolicy, żeby pomóc uprzątnąć skutki powodzi, nawet jeśli nie słyszał o szczegółach. Miał odezwać się do Castora, który podobno wiedział więcej, ale nim to zrobił, nawiedziła go już sowa lady Weasley. W całej tej wiadomości najdziwniejsze wydawało mu się jednak wzburzenie dziewczyny - co ją tak przejęło i dlaczego zwracała się z tym akurat do niego? W pierwszej chwili pomyślał, że chodziło jej o Thomasa, lecz reakcja na jego odpowiedź wydawała się jeszcze bardziej enigmatyczna - na miejscu zjawił się jednak z pustą głową, nieszczególnie o tym myśląc; przez powietrze mknął na miotle, traktując podróż po części jako codzienny trening - nie oszczędzał się, chwytając prędkość i raz po razie podejmując się akrobacji ćwiczących balans ciała - a po części jako odpoczynek, szukając spokoju umysłu. Koncentrując się na podróży łatwo było uspokoić i zebrać myśli, wyciszyć je, odganiając od siebie to, co złe i ponure.
Już nad miejscem zbiórki wywinął dwie poziome ósemki nisko nad ziemią na miotle, zaskoczył z jej grzbietu, trzymając się trzonu obiema rękoma; okręcił się wokół niej i w końcu saltem w tył wylądował miękko, na ugiętych nogach; lewa podjechała mu w błocie w tył, ale półpiruet pozwolił mu utrzymać równowagę i nie upaść - aż klasnął w dłonie z satysfakcji nad sukcesem, choć dłonie zastygły przed nim na moment w powietrzu, gdy bezwiednie przyjrzał się prawej - jakby nagle zmartwił się, że może obciążył ją zbyt mocno. Po chwili dopiero dostrzegł, że w pobliżu znajdował się już Sprout w towarzystwie pani Baudelaire. Wyciągnął rękę w górę w powitalnym geście, nie chcąc przekrzykiwać się przez wioskę. Z miotłą przerzuconą już przez ramię udał się przed siebie, poszukując Neali. Trudno było ją zgubić w tłumie, płomienne włosy sprawiały, że łatwo się wyróżniała - toteż powędrował prosto w jej stronę, odkrywając, że nie wylądował wcale daleko od niej.
- Dzień dobry - przywitał się grzecznie z wujem Neali, nie do końca rozumiejąc, czemu przygląda mu się z taką sceptyczną miną. Z pewnym zaskoczeniem - i nie bez obaw - uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń, nieprzyzwyczajony do równego traktowania z takimi jak on, porządnymi czarodziejami. Nie wtrącał się w jej rozmowę z krewnym, czując się w tym nie na miejscu, spojrzał tylko na Weasleya, gdy Neala zapewniła, że był silny. Był mały i chudy, kuriozalnie musiały brzmieć te słowa, ale nie skomentował ich wcale, zamiast tego spoglądając na niego jeszcze raz z zaskoczeniem, kiedy poprosił go, żeby zajął się Nealą. W Marcelu tliła się pewna podejrzliwość - czy to możliwe, że ten czarodziej ufał mu tak po prostu? - nie dał jednak jej po sobie poznać. - Jasne - odpowiedział tylko, chcąc zapewnić go, że wszystkim się zajmie. Przecież nie zamierzał zostawić jej nigdzie samej, wróci do domu cała i zdrowa. Najprawdopodobniej największym zagrożeniem w okolicy były ropuchy zalęgłe na podtopionych terenach, nikt nic nie słyszał o zbliżającej się linii frontu. Przynajmniej na razie nie. Podziękował za miotłę, zrzucając z ramienia własną, wskakując na nią krótko po Neali, wyczuwając ciężar niezręcznej ciszy, którą nie bardzo potrafił sam przerwać. Nie dostrzegł jej spojrzenia, gdy znaleźli się już nad brzegiem rzeki, wzruszył za to nieznacznie ramieniem na pytanie o Thomasa.
- Pisałaś coś o... oburzeniu i zawodzie, które tobą wieją - zastanowił się, nie potrafiąc przywołać zwrotu z pamięci. - Nie wyjawiłaś jednak powodu, a kiedy nie wiadomo, kto sprawił zawód, zwykle jest to Thomas. Ten człowiek ma nadzwyczajny talent do spieprzenia wszystkiego, czego się chwyci - dodał lekko, choć z pewnym zrezygnowaniem; nietrudno było wyczuć w jego głosie żal. - No, chyba, że zawiodła cię rzeka - dodał po chwili, spoglądając na wysoka wodę wciąż rwącą nurtem. - To faktycznie było z jej strony bardzo nieuprzejme - przytaknął, nie odejmując wzroku, by spojrzeć na Naelę. Zniszczenia dokonane żywiołem były straszne. - To co robimy?
Już nad miejscem zbiórki wywinął dwie poziome ósemki nisko nad ziemią na miotle, zaskoczył z jej grzbietu, trzymając się trzonu obiema rękoma; okręcił się wokół niej i w końcu saltem w tył wylądował miękko, na ugiętych nogach; lewa podjechała mu w błocie w tył, ale półpiruet pozwolił mu utrzymać równowagę i nie upaść - aż klasnął w dłonie z satysfakcji nad sukcesem, choć dłonie zastygły przed nim na moment w powietrzu, gdy bezwiednie przyjrzał się prawej - jakby nagle zmartwił się, że może obciążył ją zbyt mocno. Po chwili dopiero dostrzegł, że w pobliżu znajdował się już Sprout w towarzystwie pani Baudelaire. Wyciągnął rękę w górę w powitalnym geście, nie chcąc przekrzykiwać się przez wioskę. Z miotłą przerzuconą już przez ramię udał się przed siebie, poszukując Neali. Trudno było ją zgubić w tłumie, płomienne włosy sprawiały, że łatwo się wyróżniała - toteż powędrował prosto w jej stronę, odkrywając, że nie wylądował wcale daleko od niej.
- Dzień dobry - przywitał się grzecznie z wujem Neali, nie do końca rozumiejąc, czemu przygląda mu się z taką sceptyczną miną. Z pewnym zaskoczeniem - i nie bez obaw - uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń, nieprzyzwyczajony do równego traktowania z takimi jak on, porządnymi czarodziejami. Nie wtrącał się w jej rozmowę z krewnym, czując się w tym nie na miejscu, spojrzał tylko na Weasleya, gdy Neala zapewniła, że był silny. Był mały i chudy, kuriozalnie musiały brzmieć te słowa, ale nie skomentował ich wcale, zamiast tego spoglądając na niego jeszcze raz z zaskoczeniem, kiedy poprosił go, żeby zajął się Nealą. W Marcelu tliła się pewna podejrzliwość - czy to możliwe, że ten czarodziej ufał mu tak po prostu? - nie dał jednak jej po sobie poznać. - Jasne - odpowiedział tylko, chcąc zapewnić go, że wszystkim się zajmie. Przecież nie zamierzał zostawić jej nigdzie samej, wróci do domu cała i zdrowa. Najprawdopodobniej największym zagrożeniem w okolicy były ropuchy zalęgłe na podtopionych terenach, nikt nic nie słyszał o zbliżającej się linii frontu. Przynajmniej na razie nie. Podziękował za miotłę, zrzucając z ramienia własną, wskakując na nią krótko po Neali, wyczuwając ciężar niezręcznej ciszy, którą nie bardzo potrafił sam przerwać. Nie dostrzegł jej spojrzenia, gdy znaleźli się już nad brzegiem rzeki, wzruszył za to nieznacznie ramieniem na pytanie o Thomasa.
- Pisałaś coś o... oburzeniu i zawodzie, które tobą wieją - zastanowił się, nie potrafiąc przywołać zwrotu z pamięci. - Nie wyjawiłaś jednak powodu, a kiedy nie wiadomo, kto sprawił zawód, zwykle jest to Thomas. Ten człowiek ma nadzwyczajny talent do spieprzenia wszystkiego, czego się chwyci - dodał lekko, choć z pewnym zrezygnowaniem; nietrudno było wyczuć w jego głosie żal. - No, chyba, że zawiodła cię rzeka - dodał po chwili, spoglądając na wysoka wodę wciąż rwącą nurtem. - To faktycznie było z jej strony bardzo nieuprzejme - przytaknął, nie odejmując wzroku, by spojrzeć na Naelę. Zniszczenia dokonane żywiołem były straszne. - To co robimy?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Emocje wciąż były we mnie żywe. Mimo, że wydawały się wtedy minąć, a może odejść. Później nachodziły mnie nocą. Śniło mi się, że jestem okropnym, wielkim potworem, rudym oczywiście, wokół mnie wisiały ręce, które w dłoniach miały bluzki. Ktoś się śmiał okropnie. Śmiech ten rozlegał się wokół a gdzieś przez niego przebijało się kpiące: dziwna, dziwna, dziwna. Więc biegłam i biegło mi się bardzo niedobrze, ciężko, nie byłam pewna czy gonię kogoś czy uciekam. Wpadłam dokądś - do stajni chyba i tam była Sheila mówiąca ze złością: on ma żonę. A potem pociągnęła za sznurek otwierając mi pod nogami zapadnie, spadałam plącząc się w te bluzki nie wiadomo skąd, krzyczałam chyba. Więc jak otworzyłam oczy poderwałam się do siadu, oddychając ciężko to w mojej głowie były dwie osoby. Marcel i James - rzecz jasna. Siedziałam na łóżku jeszcze w ciemności do dwóch wniosków dochodząc. Każdy po jednym dostał. Z Marcelem musiałam porozmawiać, od Jamesa chyba trzymać się z daleka. Czułam tłukące mi się z piersi serce - mocno i boleśnie. Jeszcze bałam się chwilę że się do końca nie obudziłam. W końcu list do Marcela skreśliłam, starając się być miła i licząc, że weźmie i nie odmówi mi czy coś.
No i nie odmówił całe szczęście, ale kiedy zobaczyłam go już tam w Exeter, to nagle uderzyło we mnie coś. Świadomość - mówiąc tak dokładnie, że właściwie to w tym wszystkim co działo się wokół zapomniałam się przygotować do tej rozmowy odpowiednio. Bo trochę trwałam w impasie jeśli chodziło niego nie potrafiąc podjąć ostatecznych decyzji. A gdybym usiadła i rozpisała wszystko - a czasu więcej miałam, przez postanowienie numer dwa - to bym lepiej wiedziała i może nie zapadłaby między nami ta cisza, za którą nikt za bardzo nie przepadał. Zmarszczyłam mocno brwi, kiedy lecieliśmy na miejsce. O tak wiele chciałam go zapytać, jeszcze więcej powiedzieć - czy wytknąć, że nie wiedziałam nawet od czego wziąć i zacząć. Więc wzięłam i uczepiłam się tego, co pisał w ostatnim liście, bo nie wiedziałam, co do mojego zawodu miał Thomas. Słuchałam tych słów co mówił Marcel, a moje brwi unosiły się w krótkim zdziwieniu i potem widocznej niechęci na wspomnienie o Thomasie. Na rzekę zerknęłam tylko zerknęłam odkładając miotłę, opierając ją o drzewo. Trochę dłużej przesuwając po tym wszystkim co leżało na brzegu. Dłonie mimowolnie uniosły mi się na biodra, czując jak złość rośnie we mnie, kpił sobie teraz?! Otworzyłam usta, zamknęłam je, otworzyłam znowu i - choć nie planowałam wybuchać, tylko przeprowadzić rzeczową rozmowę - właśnie wzięłam i wybuchłam.
- Thomas. - powiedziałam najpierw niskim głosem by potem rozrzucić dłonie na boki. - Thomas!? - wyrzuciłam raz z pewnym niedowierzaniem żeby prychnąć i go wyminąć spuszczając z niego spojrzenie. Z gniewną emocją schyliłam się po coś co wyrzuciła rzeka. - Thomas to głupek, ale to nie o niego mi chodziło. - wyjaśniłam wracając żeby obrać jakieś miejsce które będzie moim nowym składowiskiem. Nie przemyślałam w ogóle jak powinnam funkcjonować, ale to funkcjonowanie to poza mną szło. Odłożyłam znalezisko wskazując na niego ręką. - Na tobie się zawiodłam. - odwróciłam się energicznie, wykrzywiając usta niezadowolona. To miała być spokojna rozmowa. Tak planowałam - znaczy nie zaplanowałam dużo, ale zaplanowałam że ze spokojem i gracją oświadczę mu jak bardzo wziął mnie zawiódł i tyle. Ale coś poszło nie tak, bo wiedziałam, że teraz to już wyrzucę z siebie wszystko bez hamulców żadnych. - Myślałam że jesteś z tych, którym zawierzyć życiem można całym. Co broni tego, co ważne nie patrząc na koszty… - znów ruszyłam przechodząc obok niego. Taki był, tam w Lynmouth. Taki mi się wydawał, kiedy bronił Anne, kiedy wymagał od tego wstrętnego typka przeprosin kiedy wyzwał Annie najgorszym ze słów. Był miły i zabawny i… Nieważne. - …a nie że z ciebie taki macho uwodziciel! - wypadło z moich ust z pretensją. Naprawdę świetnie wychodziło mi przeprowadzenie spokojnych rozmów. Ale To wszystko co czułam, koszmar który mi się przypomniał, niepewność co tego co robiłam i dzwoniące w uszach słowo się skumulowało i wybuchło. - Myślałam… Myślałam, że lubisz Annie, a potem dowiaduje się że Sheile za bluzkę łapiesz! To dlatego tak żeś szybko zniknął? Bo się pobiłeś z Aidanem? Nie robi się tak Marcel. Nie… - pokręciłam głową schylając się po kolejny śmieć. - I jestem zła. Miałam na spokojnie to powiedzieć wszystko, ale nie umiem, samo się wylewa. I jeszcze ja do tego wszystkiego jestem chyba gorsza jeszcze, bo nieczuła kompletnie na wszystko o tą ręke pytałam, kiedy ty… Kiedy ona… - poczułam jak w oczach zbierają mi się łzy. Krzyczałam na niego zła, jednocześnie nie potrafiąc porzucić marnej próby przeroszenia za to, jakim potworem byłam. Jednocześnie byłam wściekła i nie mogłam sobie wybaczyć że o tą rękę pytałam kiedy już jej nie miał - a może ja się źle jakoś doliczyłam. Nie byłam w stanie wytrzymać sama ze sobą. Jak ja tyle lat ze sobą przeżyłam? Broda mi zadrżała a w oczach łzy się pojawiły. Uniosłam rękę wydymając usta, prostując się, zadzierając brodę. Wierzchem dłoni przecierając oczy. - Chodzi mi o to… - podjęłam, choć wiedziałam, że wyszłam już na kompletną całkowitą wariatkę. Może Sheila miała rację, może rzeczywiście byłam dziwna. Broda mi się zatrzęsła. - …że stan upojenia nie tłumaczy niczego. - to był ten czas, tego byłam pewna, żeby dostać to spojrzenie które mówi, że myśli że jestem kompletnie szurnięta. Nie chciałam go zobaczyć. Odsunęłam wzrok ruszając z tym śmieciem w drogę powrotną. Byłam, widocznie właśnie szurnięta byłam. Biegałam za kim nie powinnam, robiłam też co powinnam i mówiłam, co mówić nie powinnam. Taka cała byłam. Temu byłam winna.
No i nie odmówił całe szczęście, ale kiedy zobaczyłam go już tam w Exeter, to nagle uderzyło we mnie coś. Świadomość - mówiąc tak dokładnie, że właściwie to w tym wszystkim co działo się wokół zapomniałam się przygotować do tej rozmowy odpowiednio. Bo trochę trwałam w impasie jeśli chodziło niego nie potrafiąc podjąć ostatecznych decyzji. A gdybym usiadła i rozpisała wszystko - a czasu więcej miałam, przez postanowienie numer dwa - to bym lepiej wiedziała i może nie zapadłaby między nami ta cisza, za którą nikt za bardzo nie przepadał. Zmarszczyłam mocno brwi, kiedy lecieliśmy na miejsce. O tak wiele chciałam go zapytać, jeszcze więcej powiedzieć - czy wytknąć, że nie wiedziałam nawet od czego wziąć i zacząć. Więc wzięłam i uczepiłam się tego, co pisał w ostatnim liście, bo nie wiedziałam, co do mojego zawodu miał Thomas. Słuchałam tych słów co mówił Marcel, a moje brwi unosiły się w krótkim zdziwieniu i potem widocznej niechęci na wspomnienie o Thomasie. Na rzekę zerknęłam tylko zerknęłam odkładając miotłę, opierając ją o drzewo. Trochę dłużej przesuwając po tym wszystkim co leżało na brzegu. Dłonie mimowolnie uniosły mi się na biodra, czując jak złość rośnie we mnie, kpił sobie teraz?! Otworzyłam usta, zamknęłam je, otworzyłam znowu i - choć nie planowałam wybuchać, tylko przeprowadzić rzeczową rozmowę - właśnie wzięłam i wybuchłam.
- Thomas. - powiedziałam najpierw niskim głosem by potem rozrzucić dłonie na boki. - Thomas!? - wyrzuciłam raz z pewnym niedowierzaniem żeby prychnąć i go wyminąć spuszczając z niego spojrzenie. Z gniewną emocją schyliłam się po coś co wyrzuciła rzeka. - Thomas to głupek, ale to nie o niego mi chodziło. - wyjaśniłam wracając żeby obrać jakieś miejsce które będzie moim nowym składowiskiem. Nie przemyślałam w ogóle jak powinnam funkcjonować, ale to funkcjonowanie to poza mną szło. Odłożyłam znalezisko wskazując na niego ręką. - Na tobie się zawiodłam. - odwróciłam się energicznie, wykrzywiając usta niezadowolona. To miała być spokojna rozmowa. Tak planowałam - znaczy nie zaplanowałam dużo, ale zaplanowałam że ze spokojem i gracją oświadczę mu jak bardzo wziął mnie zawiódł i tyle. Ale coś poszło nie tak, bo wiedziałam, że teraz to już wyrzucę z siebie wszystko bez hamulców żadnych. - Myślałam że jesteś z tych, którym zawierzyć życiem można całym. Co broni tego, co ważne nie patrząc na koszty… - znów ruszyłam przechodząc obok niego. Taki był, tam w Lynmouth. Taki mi się wydawał, kiedy bronił Anne, kiedy wymagał od tego wstrętnego typka przeprosin kiedy wyzwał Annie najgorszym ze słów. Był miły i zabawny i… Nieważne. - …a nie że z ciebie taki macho uwodziciel! - wypadło z moich ust z pretensją. Naprawdę świetnie wychodziło mi przeprowadzenie spokojnych rozmów. Ale To wszystko co czułam, koszmar który mi się przypomniał, niepewność co tego co robiłam i dzwoniące w uszach słowo się skumulowało i wybuchło. - Myślałam… Myślałam, że lubisz Annie, a potem dowiaduje się że Sheile za bluzkę łapiesz! To dlatego tak żeś szybko zniknął? Bo się pobiłeś z Aidanem? Nie robi się tak Marcel. Nie… - pokręciłam głową schylając się po kolejny śmieć. - I jestem zła. Miałam na spokojnie to powiedzieć wszystko, ale nie umiem, samo się wylewa. I jeszcze ja do tego wszystkiego jestem chyba gorsza jeszcze, bo nieczuła kompletnie na wszystko o tą ręke pytałam, kiedy ty… Kiedy ona… - poczułam jak w oczach zbierają mi się łzy. Krzyczałam na niego zła, jednocześnie nie potrafiąc porzucić marnej próby przeroszenia za to, jakim potworem byłam. Jednocześnie byłam wściekła i nie mogłam sobie wybaczyć że o tą rękę pytałam kiedy już jej nie miał - a może ja się źle jakoś doliczyłam. Nie byłam w stanie wytrzymać sama ze sobą. Jak ja tyle lat ze sobą przeżyłam? Broda mi zadrżała a w oczach łzy się pojawiły. Uniosłam rękę wydymając usta, prostując się, zadzierając brodę. Wierzchem dłoni przecierając oczy. - Chodzi mi o to… - podjęłam, choć wiedziałam, że wyszłam już na kompletną całkowitą wariatkę. Może Sheila miała rację, może rzeczywiście byłam dziwna. Broda mi się zatrzęsła. - …że stan upojenia nie tłumaczy niczego. - to był ten czas, tego byłam pewna, żeby dostać to spojrzenie które mówi, że myśli że jestem kompletnie szurnięta. Nie chciałam go zobaczyć. Odsunęłam wzrok ruszając z tym śmieciem w drogę powrotną. Byłam, widocznie właśnie szurnięta byłam. Biegałam za kim nie powinnam, robiłam też co powinnam i mówiłam, co mówić nie powinnam. Taka cała byłam. Temu byłam winna.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pokiwał głową ze zrozumieniem i westchnął, kiedy ze złością powtórzyła jego imię; więc jednak rzeczywiście chodziło o Thomasa, nie mógł być tym ni trochę zaskoczony, gdzie był James, tam kręcił się i on, kręcił, węszył, a na końcu pstrykał palcem, żeby zrujnować wszystko, co go otaczało. Nieprzerwanie od lat, od momentu, w którym zniszczył życie wszystkim swoim krewnym, a wielu z nich to życie odebrał. Kiwał głową ze zrozumieniem wciąż, gdy zaczęła wyzywać Thomasa, z zaskoczeniem przenosząc na nią spojrzenie, kiedy stwierdziła, że jednak chodziło jej o coś innego. O niego? Wyprostował się, ściągając brew i spojrzał na nią bez zrozumienia. Powiódł dłonią za jej dłonią, wskazując na siebie. Prawie ze sobą nie rozmawiali, co takiego uczynił? Jej słowa były miłe dla ucha, nikt dotąd nie mówił o nim tak ładnie: że można mu zawierzyć życie, że będzie bronił, nie bacząc na koszty. Wiedział, że nie był takim, ale robił, co mógł, by stać się takim. Dopiero, kiedy nazwała go macho uwodzicielem, Marcel zakrztusił się, nie mogąc złapać oddechu i spędził dłuższą chwilę, odkasłując ślinę, która stanęła mu w gardle. Jasne, że podobały mu się dziewczyny, ale było to równie jasne jak to, że on nie podobał się im. Nie potrafił uwieść nawet żaby, a co dopiero dziewczyny. Brakowało mu pewności siebie w relacjach, nie bardzo miał gadane. I chyba sam gubił się w tym, co czuł.
- Co? - zapytał, spoglądając na nią szeroko otwartymi oczyma, usta po chwili też rozchyliły się bezwiednie; a to skurczybyk, a to drań, wredny padalec, najpierw spuścił mu manto, a potem jeszcze przechwalał się tym wszystkim jak napuszony paw? - Aidan tak mówił? Kompletnie mu odbiło. - Nikt więcej przecież nie wiedział o ich bójce, nikogo tam nie było. Została po nich krew Marcela. - Kiedy ona co - Nie pomyślał, że mówiła o ręce, sądził, że wciąż mówiła o Sheili lub o Anne. Może faktycznie wypił wtedy łyk za dużo, nie szukał dla siebie usprawiedliwienia. - Nie chciałem się z nim bić, Neala, to on... - zaczął, ale nie skończył; czy chciał być jak, zwalać na niego winę? Czy nie rozsądniej było to wszystko przemilczeć? - Uparł się, że jej zagrażam, że ja... - Pokręcił głową, od tamtego poranka przecież nieprzerwanie zastanawiał się, czy Aidan miał rację. Był na niego wściekły, za każde wypowiedziane słowo. Twierdził, że dotykał ją bez pozwolenia, ale to nie była prawda. Inaczej Sheila nie przyszłaby do niego parę dni później, nie zachowywałaby się w taki sposób. Nie poszłaby z nim rano na spacer. Gdzie była wtedy Anne? Był zagubiony. W kącikach oczu Neali zbierały się łzy, a on nie potrafił zrozumieć, dlaczego je wywołał. Kłopoty ciągnęły się za nim jak ogon, czy oni wszyscy mieli rację? - Przecież przy tym byłaś, Neala, pamiętasz? - Nie musiała być. Był bardzo pijany. Mógł źle pamiętać. Ale wydawało mu się, że to ona zabrała ją wtedy na spacer. - Powiedziała Aidanowi, że... że nie może być dla mnie niemiły dlatego, że jest zazdrosny - Czy jakoś tak. Stanęła wtedy po jego stronie. Aidan szukał zaczepki i ją znalazł, prowokując go durną gadką. Pokręcił głową, niepotrzebnie dał się sprowokować temu bałwanowi. - Kazała mu mnie wtedy przeprosić. Dlatego rozmawialiśmy rano, poprosił mnie na stronę po tym, jak wróciliśmy z Sissy ze spaceru. - Wyprowadzali razem Marsa. Skrzywił się, jak on to przedstawiał? Co opowiadał? - Mówiłem mu, że nic nas nie łączy. Po prostu nie miałem ochoty już wracać, Neala - Źle się z tym czuł. Było mu głupio. Pamiętał, jak wyglądała jej koszula, nie do końca pamiętał moment, w którym ją dotknął. - Chciałem tylko - zaczął, poprawić jej kołnierzyk, takie dostał zadanie. Był zbyt pijany, żeby dostrzec, jak nisko ten kołnierzyk był. Stan upojenia nikogo nie tłumaczy, twierdziła, i pewnie miała rację. Przygryzł wargę, kiwając głową. Może na to wszystko zasłużył. Na ten krzyk i obrazę. Nie zachował się jak powinien. Bezgłośnie wypuścił z ust powietrze, opadając plecami o pień pobliskiego drzewa; w zamyśleniu spojrzał przed siebie, nie za nią. Jeszcze nawet nie zaczął pracować. A to już było takie trudne. Zacisnął powieki, lecz gdy otworzył oczy ponownie, znów tkwił w tym samym miejscu. Jak długo jeszcze miał trwać ten horror? Czy w ogóle potrafił zachowywać się normalnie? Wszystkich zawodził, jeden po drugim, prawie stracił Jamesa. Prawie stracił Celine. A błędy wracały jak bumerang, bo przeszłość nie zapominała.
- Masz rację - rzucił ze zrezygnowaniem. Alkohol niczego nigdy nie tłumaczył.
- Co? - zapytał, spoglądając na nią szeroko otwartymi oczyma, usta po chwili też rozchyliły się bezwiednie; a to skurczybyk, a to drań, wredny padalec, najpierw spuścił mu manto, a potem jeszcze przechwalał się tym wszystkim jak napuszony paw? - Aidan tak mówił? Kompletnie mu odbiło. - Nikt więcej przecież nie wiedział o ich bójce, nikogo tam nie było. Została po nich krew Marcela. - Kiedy ona co - Nie pomyślał, że mówiła o ręce, sądził, że wciąż mówiła o Sheili lub o Anne. Może faktycznie wypił wtedy łyk za dużo, nie szukał dla siebie usprawiedliwienia. - Nie chciałem się z nim bić, Neala, to on... - zaczął, ale nie skończył; czy chciał być jak, zwalać na niego winę? Czy nie rozsądniej było to wszystko przemilczeć? - Uparł się, że jej zagrażam, że ja... - Pokręcił głową, od tamtego poranka przecież nieprzerwanie zastanawiał się, czy Aidan miał rację. Był na niego wściekły, za każde wypowiedziane słowo. Twierdził, że dotykał ją bez pozwolenia, ale to nie była prawda. Inaczej Sheila nie przyszłaby do niego parę dni później, nie zachowywałaby się w taki sposób. Nie poszłaby z nim rano na spacer. Gdzie była wtedy Anne? Był zagubiony. W kącikach oczu Neali zbierały się łzy, a on nie potrafił zrozumieć, dlaczego je wywołał. Kłopoty ciągnęły się za nim jak ogon, czy oni wszyscy mieli rację? - Przecież przy tym byłaś, Neala, pamiętasz? - Nie musiała być. Był bardzo pijany. Mógł źle pamiętać. Ale wydawało mu się, że to ona zabrała ją wtedy na spacer. - Powiedziała Aidanowi, że... że nie może być dla mnie niemiły dlatego, że jest zazdrosny - Czy jakoś tak. Stanęła wtedy po jego stronie. Aidan szukał zaczepki i ją znalazł, prowokując go durną gadką. Pokręcił głową, niepotrzebnie dał się sprowokować temu bałwanowi. - Kazała mu mnie wtedy przeprosić. Dlatego rozmawialiśmy rano, poprosił mnie na stronę po tym, jak wróciliśmy z Sissy ze spaceru. - Wyprowadzali razem Marsa. Skrzywił się, jak on to przedstawiał? Co opowiadał? - Mówiłem mu, że nic nas nie łączy. Po prostu nie miałem ochoty już wracać, Neala - Źle się z tym czuł. Było mu głupio. Pamiętał, jak wyglądała jej koszula, nie do końca pamiętał moment, w którym ją dotknął. - Chciałem tylko - zaczął, poprawić jej kołnierzyk, takie dostał zadanie. Był zbyt pijany, żeby dostrzec, jak nisko ten kołnierzyk był. Stan upojenia nikogo nie tłumaczy, twierdziła, i pewnie miała rację. Przygryzł wargę, kiwając głową. Może na to wszystko zasłużył. Na ten krzyk i obrazę. Nie zachował się jak powinien. Bezgłośnie wypuścił z ust powietrze, opadając plecami o pień pobliskiego drzewa; w zamyśleniu spojrzał przed siebie, nie za nią. Jeszcze nawet nie zaczął pracować. A to już było takie trudne. Zacisnął powieki, lecz gdy otworzył oczy ponownie, znów tkwił w tym samym miejscu. Jak długo jeszcze miał trwać ten horror? Czy w ogóle potrafił zachowywać się normalnie? Wszystkich zawodził, jeden po drugim, prawie stracił Jamesa. Prawie stracił Celine. A błędy wracały jak bumerang, bo przeszłość nie zapominała.
- Masz rację - rzucił ze zrezygnowaniem. Alkohol niczego nigdy nie tłumaczył.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
To jakoś tak było, że nie panowałam nad sobą w ogóle. Że kiedy już emocje przejęły kontrolę, ja traciłam na sile i nie byłam w stanie już zatrzymać tego, co mam powiedzieć czy wycofać się z tego co już rzuciłam na stół. Chyba byłam zbyt dumna. Ciocia się myliła, to nie próżność przyniesie mi zgubę. Broda mi drżała, kiedy szłam nie chcąc widzieć, jak patrzy na mnie jak na wariatkę totalną. Zatrzymałam się, zamarłam, kiedy tak okrutnie kazał mi dokończyć przyznać się jaka byłam okropna. Rzuciłam kawałek czegoś, czego nie umiałam sklasyfikować obok pierwszego śmiecia. Odwracając się powoli, zaciskając dłonie w pięści, czując łzy zbierające się w oczach.
- Kiedy była ucięta. - wyszeptałam drżącymi ustami otwierając usta. - Nie chciałam być taka okropna. Martwiłam się o to jak się zrosła. Nie wiedziałam że… - zacięłam się kręcąc krótko głową. - Nie Aidan. - zaprzeczyłam od razu. Ruszyłam stawiając krok i czując jak się zapadam. Chwilę siłowałam się z nogą, a każdy gest zawierał pełno złości. Wypadłam z tej dziury niespodziewanie i zatoczyłam się do przodu znajdując się przed nim. Splotłam dłonie na piersi słuchając go z grymasem złości. Słuchałam go wykrzywiając usta. Unosząc jedną z brwi niedowierzająco. Więc nie chciał, ale się bił. Dopiero kiedy powiedział, że tam byłam zmarszczyłam mocniej brwi. Właśnie nie pamiętałam, nie pamiętałam nawet jak wspominała o tym Sheila.
- Chciałeś tylko co? - niech skończy, jak już tłumaczył niech powie dokładnie co chciał osiągnąć tym sięganiem za bluzkę. Stałam próbując odnaleźć się w dwóch wersjach jednej sytuacji. Milczenie przeciągało się, kiedy brałam naprawdę długi i potężny wdech nadymając policzki. Zmarszczyłam brwi odwracając spojrzenie na bok na chwilę.
- Gdzieś mam takie racje! - wyrzuciłam z siebie w końcu, bo nie zależało mi na tym żeby je mieć. Znaczy lubiłam mieć rację, ale w posiadaniu jej teraz, dzisiaj nie było nic miłego wcale. - Więcej w tobie widzieć chciałam. Nie dotykasz dziewczyn, bez widocznego pozwolenia! Zwłaszcza jak was niczym łączyć nie zamierzasz. Właśnie tym bardziej nawet! Robicie to wszyscy zadowoleni, jakby każda z nas tylko żyła w oczekiwaniu aż jej skapnie słów dla uszu miłych kilka, albo gestów. A potem cóż, trudno jednak nie chodziło o nic poważnego. - czułam że się zaczerwieniłam już cała. Czułam że chce mi się płakać. Zła ruszyłam dalej. - A potem jeszcze dziwne że przepraszam nie starczy. Albo bierze taki i gada ci, że się w jakiś innych sensach chce całować. Gadanie dla gadania w butach wam się jako kamienie powinno materializować, żeby was to uwierało tylko. Z Leonem sobie rękę podaj. - mruknęłam schylając się po coś co mocniej w ziemi utknęło. Zmarszczyłam brwi, unosząc rękę, żeby przedramieniem przetrzeć nos. Wyprostowałam się puszczając, bo nie chciało cholerstwo wyjść. Wskazałam na jego palcem. - I żeby była jasność, albo jakieś niedopowiedzenie nie zostało Marcel… - zaczęłam zwracając się w jego stronę. Opierając zewnętrzne strony dłoni na biodrach żeby nie pobrudzić się całkiem, chociaż nie przejmowałam się tym brudzeniem. - Zaprosiłam cię tutaj, żebyś pomógł sprzątać. Tam o - wskazałam kawałek dalej - są inni ludzie. - no nie było to jakoś blisko, ale nie tak daleko by nie dostrzec sylwetek. - To nie randka, czy coś. Żadne sam na sam. To zadanie. Nie latam za tobą. ZA NIKIM NIE LATAM! - uniosłam się - niech sobie przekażą, powiedzą, zapamiętają na zawsze. Musiał wiedzieć dokładnie, nie zamierzałam zostawić ani szczeliny na jakiekolwiek domysły. Pochyliłam się znów ciągnąć ze złością. - A jak te twoje znajome potrzebowały noclegu, to nie pomyślałeś że lepiej je będzie zabrać do mnie? - odwróciłam na niego głowę siłując się z przedmiotem. Oczywiście, że nie - nawet mu przecież nie przeszłam przez głowę. - Wiem, że znamy się właściwie tyle co nic, ale chyba Sheila i James mają już dużo na głowie. A wuja coś by zaradził na pewno. - dodałam jeszcze ręce mi się ześlizgnęły i poleciałam do tyłu. Prosto na tyłek na mokrej ziemi. Westchnęłam wywracając oczami tylko i podnosząc się. - O wszystkim dowiaduje się na samym końcu. - wypadło z pretensją, chociaż Marcel nic temu nie był winien wcale. Miał chyba pecha po prostu znajdując się obok. - A jak próbuje pomóc to potem... - wyrzuciłam, pokręciłam głową nie kończąc, pozostawiając to co próbowałam wyciągnąć. Za mocno w ziemię było wetknięte nie dało się tego ruszyć na pewno.
- Kiedy była ucięta. - wyszeptałam drżącymi ustami otwierając usta. - Nie chciałam być taka okropna. Martwiłam się o to jak się zrosła. Nie wiedziałam że… - zacięłam się kręcąc krótko głową. - Nie Aidan. - zaprzeczyłam od razu. Ruszyłam stawiając krok i czując jak się zapadam. Chwilę siłowałam się z nogą, a każdy gest zawierał pełno złości. Wypadłam z tej dziury niespodziewanie i zatoczyłam się do przodu znajdując się przed nim. Splotłam dłonie na piersi słuchając go z grymasem złości. Słuchałam go wykrzywiając usta. Unosząc jedną z brwi niedowierzająco. Więc nie chciał, ale się bił. Dopiero kiedy powiedział, że tam byłam zmarszczyłam mocniej brwi. Właśnie nie pamiętałam, nie pamiętałam nawet jak wspominała o tym Sheila.
- Chciałeś tylko co? - niech skończy, jak już tłumaczył niech powie dokładnie co chciał osiągnąć tym sięganiem za bluzkę. Stałam próbując odnaleźć się w dwóch wersjach jednej sytuacji. Milczenie przeciągało się, kiedy brałam naprawdę długi i potężny wdech nadymając policzki. Zmarszczyłam brwi odwracając spojrzenie na bok na chwilę.
- Gdzieś mam takie racje! - wyrzuciłam z siebie w końcu, bo nie zależało mi na tym żeby je mieć. Znaczy lubiłam mieć rację, ale w posiadaniu jej teraz, dzisiaj nie było nic miłego wcale. - Więcej w tobie widzieć chciałam. Nie dotykasz dziewczyn, bez widocznego pozwolenia! Zwłaszcza jak was niczym łączyć nie zamierzasz. Właśnie tym bardziej nawet! Robicie to wszyscy zadowoleni, jakby każda z nas tylko żyła w oczekiwaniu aż jej skapnie słów dla uszu miłych kilka, albo gestów. A potem cóż, trudno jednak nie chodziło o nic poważnego. - czułam że się zaczerwieniłam już cała. Czułam że chce mi się płakać. Zła ruszyłam dalej. - A potem jeszcze dziwne że przepraszam nie starczy. Albo bierze taki i gada ci, że się w jakiś innych sensach chce całować. Gadanie dla gadania w butach wam się jako kamienie powinno materializować, żeby was to uwierało tylko. Z Leonem sobie rękę podaj. - mruknęłam schylając się po coś co mocniej w ziemi utknęło. Zmarszczyłam brwi, unosząc rękę, żeby przedramieniem przetrzeć nos. Wyprostowałam się puszczając, bo nie chciało cholerstwo wyjść. Wskazałam na jego palcem. - I żeby była jasność, albo jakieś niedopowiedzenie nie zostało Marcel… - zaczęłam zwracając się w jego stronę. Opierając zewnętrzne strony dłoni na biodrach żeby nie pobrudzić się całkiem, chociaż nie przejmowałam się tym brudzeniem. - Zaprosiłam cię tutaj, żebyś pomógł sprzątać. Tam o - wskazałam kawałek dalej - są inni ludzie. - no nie było to jakoś blisko, ale nie tak daleko by nie dostrzec sylwetek. - To nie randka, czy coś. Żadne sam na sam. To zadanie. Nie latam za tobą. ZA NIKIM NIE LATAM! - uniosłam się - niech sobie przekażą, powiedzą, zapamiętają na zawsze. Musiał wiedzieć dokładnie, nie zamierzałam zostawić ani szczeliny na jakiekolwiek domysły. Pochyliłam się znów ciągnąć ze złością. - A jak te twoje znajome potrzebowały noclegu, to nie pomyślałeś że lepiej je będzie zabrać do mnie? - odwróciłam na niego głowę siłując się z przedmiotem. Oczywiście, że nie - nawet mu przecież nie przeszłam przez głowę. - Wiem, że znamy się właściwie tyle co nic, ale chyba Sheila i James mają już dużo na głowie. A wuja coś by zaradził na pewno. - dodałam jeszcze ręce mi się ześlizgnęły i poleciałam do tyłu. Prosto na tyłek na mokrej ziemi. Westchnęłam wywracając oczami tylko i podnosząc się. - O wszystkim dowiaduje się na samym końcu. - wypadło z pretensją, chociaż Marcel nic temu nie był winien wcale. Miał chyba pecha po prostu znajdując się obok. - A jak próbuje pomóc to potem... - wyrzuciłam, pokręciłam głową nie kończąc, pozostawiając to co próbowałam wyciągnąć. Za mocno w ziemię było wetknięte nie dało się tego ruszyć na pewno.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zamarł, spoglądając na nią w milczeniu. Skąd wiedziała o jego kalectwie, od Jamesa? Nie, on o tym nie mówił. Od Anne? Być może. Było zbyt wcześnie, by wracał do tego myślami, a co dopiero słowami. Wpatrywał sią w nią pustym spojrzeniem, usta złożyły się w wąską kreskę, a brew ściągnęła się niżej. Znów poczuł się zdradzony, gdy jego najpilniej strzeżone sekrety wychodziły na jaw. Nie chciał obwieszczać światu tego, że odrąbano mu rękę, bo był złodziejem. Że spędził miesiące w ciasnym wagonie, nie chcąc widzieć ludzi, bo był za słaby, żeby pójść do przodu. Ale, co gorsza, nie potrafił się przed tym bronić; oczy mu się zeszkliły, jedno mrugnięcie to odegnało, kiedy jego świat po raz wtóry rozpadał się na drobiny. Czuł się mały. Znów mały i żałosny, zupełnie tak jak wtedy, a każde jej kolejne słowa sprawiały, że stawał się jeszcze mniejszy.
- To kto? - zapytał, ostrzej niż zamierzał, dopiero teraz przyśpieszając kroku, żeby zajść jej drogę. - Neala, kto? - Komu Aidan wygadywał te brednie? - Thomas? - Tylko on mógłby je tak bezrefleksyjnie powtarzać. Kto inny? - Nie wiem co - rzucił bezradnie, ale szczerze. Czuł, że zasłanianie się teraz zadaniem nie było wcale lepszym usprawiedliwieniem od alkoholu. I choć rzeczywiście miał wyrzuty sumienia, to jej dalsze słowa sprawiły, że i jego emocje puściły; kogo próbował z niego zrobić Aidan?
- Neala, niczego nie rozumiesz? Aidan kłamie. Nie robiłem nic... bez... pozwolenia - Merlinie, jak to brzmiało? - Sheila nie czuła się w żaden sposób zraniona. Sama ganiła Aidana. Poszła ze mną na spacer z rana. Dwa dni później przyszła mnie odwiedzić. Ona... nie sądzę, żeby czegokolwiek ode mnie oczekiwała. Jesteśmy przyjaciółmi, zawsze byliśmy. To był tylko kołnierzyk, poprawiłem go. Przecież jej nie... nie dotykałem. To siostra mojego przyjaciela, straciłaś rozum? Nigdy bym jej nie skrzywdził! - Czy oni wszyscy powariowali, oskarżając go o... o to? Znów zaczynał wątpić, czy wszystko z tamtego wieczora pamiętał. Kto mógł rozpowiadać takie okrutne plotki? - Za kogo ty mnie masz, Neala, że tak łatwo wierzysz bzdurnym plotkom? Naprawdę na takiego wyglądam? - zapytał bezradnie, jakby chciał spytać: naprawdę tym właśnie jestem? - Neala, co zrobił Leon? - Czy i o niego rozbiły się złe plotki, czy naprawdę zrobił coś złego? Był Longbottomem, musiał być honorowy. Niczego nie był już pewien.
- Przecież ja nie... - zaczął, kiedy nakrzyczała na niego, że nie byli na randce. Nie pomyślał, że to randka, dlaczego miałby? - Leon powiedział, że za nim latasz? - próbował odnaleźć się w jej potoku słów, ułożyć historię z rzucanych strzępów. Niewiele z nich potrafił zrozumieć.
- Co? - Lecz jeśli wcześniej miał w sobie dobrą wolę i chciał się wytłumaczyć, tak gdy poruszyła temat Celine i Leonie cała ta wola uleciała z niego w mig. Emocje kłębiły się w nim już od dłuższego czasu, Thomas, dziewczyny, James, jego przyjaciele, rodzina psia mać, zacisnął pięść, wyczuwając bliznę na dłoni. Nocleg, tak o tym mówili? - Posłuchaj mnie, panienko - oznajmił, znów zachodząc jej drogę - wyciągnął w je jej kierunku lewą dłoń, oskarżycielsko. Chłodne spojrzenie jasnych błękitnych tęczówek odnalazło jej, równie ostre co oschłe, gniewna iskra mogłaby wzniecić pożar. - Żyjesz sobie tu beztrosko, wielka pani na włościach, lady, niczego ci nie brakuje, pod czujnym okiem rodziny, która na każdym kroku pilnuje, czy jesteś bezpieczna. Ale nie każdy ma tyle szczęścia. Trwa pieprzona wojna. I ta wojna zbiera ofiary. Nie zawsze wygląda tak jak tutaj: zalane pole, na którym nie leży żadne ciało. To wielka szkoda, że trochę się nabrudziło, że ludzie stracili trochę plonów, ale kurwa żyją i nikt ich nie upokarza. Celine i Leonie mogły tego nie przeżyć, ale przeżyły. Zabrałem je, do jasnej pieprzonej cholery, do mojego najlepszego przyjaciela, bo mieszka w wielkim domu, który nawet nie należy do niego. Pomieściliśmy się tam wszyscy w Nowy Rok i nie było z tym żadnego problemu. Czy przenocowanie dwóch dziewczyn to taki, psidwacza mać, wielki problem, że musieli je wydać? Z Thomasem rozmawiałaś, mała żmijo - Zmarszczył brew, nikt inny nie przedstawiłby tego w taki sposób. - To było tylko parę dni. Potrzebowałem czasu, żeby zdobyć ich dokumenty. Celine nie mogła wrócić do pieprzonego Londynu, bo my wszyscy, łącznie z Thomasem i Jamesem, obwiesiliśmy całe cholerne miasto namalowanymi przez Eve plakatami. Cała trójka odpowiadała za to, że ona nie mogła wrócić od Londynu. A zachowują się, jakby robili jej pieprzoną łaskę i jeszcze opowiadają o tym tak beztrosko. Jakby to był problem! Ale wiesz co? To był ich obowiązek. Problem w tym, że nie interesuje ich nikt, oprócz nich samych. - A na pewno nie interesował ich on. - Jaki człowiek powiedziałby, że pomoc komuś, kto przeszedł tak wiele, jest problemem? To nie zabawa! Czy ludzki gest to naprawdę tak wiele? - rzucił z żalem, chyba już nie do niej, bo i o niej mówił, z niesmakiem i grymasem obrzydzenia tak zajadłym, jakby ktoś wepchnął mu do gardła wiadro szamba. - Chrzań się. - Obruszył się, ruszając przed siebie, wyminął ją szybkim krokiem. - Posprzątam po drugiej stronie - rzucił, nie oglądając się za siebie.
- To kto? - zapytał, ostrzej niż zamierzał, dopiero teraz przyśpieszając kroku, żeby zajść jej drogę. - Neala, kto? - Komu Aidan wygadywał te brednie? - Thomas? - Tylko on mógłby je tak bezrefleksyjnie powtarzać. Kto inny? - Nie wiem co - rzucił bezradnie, ale szczerze. Czuł, że zasłanianie się teraz zadaniem nie było wcale lepszym usprawiedliwieniem od alkoholu. I choć rzeczywiście miał wyrzuty sumienia, to jej dalsze słowa sprawiły, że i jego emocje puściły; kogo próbował z niego zrobić Aidan?
- Neala, niczego nie rozumiesz? Aidan kłamie. Nie robiłem nic... bez... pozwolenia - Merlinie, jak to brzmiało? - Sheila nie czuła się w żaden sposób zraniona. Sama ganiła Aidana. Poszła ze mną na spacer z rana. Dwa dni później przyszła mnie odwiedzić. Ona... nie sądzę, żeby czegokolwiek ode mnie oczekiwała. Jesteśmy przyjaciółmi, zawsze byliśmy. To był tylko kołnierzyk, poprawiłem go. Przecież jej nie... nie dotykałem. To siostra mojego przyjaciela, straciłaś rozum? Nigdy bym jej nie skrzywdził! - Czy oni wszyscy powariowali, oskarżając go o... o to? Znów zaczynał wątpić, czy wszystko z tamtego wieczora pamiętał. Kto mógł rozpowiadać takie okrutne plotki? - Za kogo ty mnie masz, Neala, że tak łatwo wierzysz bzdurnym plotkom? Naprawdę na takiego wyglądam? - zapytał bezradnie, jakby chciał spytać: naprawdę tym właśnie jestem? - Neala, co zrobił Leon? - Czy i o niego rozbiły się złe plotki, czy naprawdę zrobił coś złego? Był Longbottomem, musiał być honorowy. Niczego nie był już pewien.
- Przecież ja nie... - zaczął, kiedy nakrzyczała na niego, że nie byli na randce. Nie pomyślał, że to randka, dlaczego miałby? - Leon powiedział, że za nim latasz? - próbował odnaleźć się w jej potoku słów, ułożyć historię z rzucanych strzępów. Niewiele z nich potrafił zrozumieć.
- Co? - Lecz jeśli wcześniej miał w sobie dobrą wolę i chciał się wytłumaczyć, tak gdy poruszyła temat Celine i Leonie cała ta wola uleciała z niego w mig. Emocje kłębiły się w nim już od dłuższego czasu, Thomas, dziewczyny, James, jego przyjaciele, rodzina psia mać, zacisnął pięść, wyczuwając bliznę na dłoni. Nocleg, tak o tym mówili? - Posłuchaj mnie, panienko - oznajmił, znów zachodząc jej drogę - wyciągnął w je jej kierunku lewą dłoń, oskarżycielsko. Chłodne spojrzenie jasnych błękitnych tęczówek odnalazło jej, równie ostre co oschłe, gniewna iskra mogłaby wzniecić pożar. - Żyjesz sobie tu beztrosko, wielka pani na włościach, lady, niczego ci nie brakuje, pod czujnym okiem rodziny, która na każdym kroku pilnuje, czy jesteś bezpieczna. Ale nie każdy ma tyle szczęścia. Trwa pieprzona wojna. I ta wojna zbiera ofiary. Nie zawsze wygląda tak jak tutaj: zalane pole, na którym nie leży żadne ciało. To wielka szkoda, że trochę się nabrudziło, że ludzie stracili trochę plonów, ale kurwa żyją i nikt ich nie upokarza. Celine i Leonie mogły tego nie przeżyć, ale przeżyły. Zabrałem je, do jasnej pieprzonej cholery, do mojego najlepszego przyjaciela, bo mieszka w wielkim domu, który nawet nie należy do niego. Pomieściliśmy się tam wszyscy w Nowy Rok i nie było z tym żadnego problemu. Czy przenocowanie dwóch dziewczyn to taki, psidwacza mać, wielki problem, że musieli je wydać? Z Thomasem rozmawiałaś, mała żmijo - Zmarszczył brew, nikt inny nie przedstawiłby tego w taki sposób. - To było tylko parę dni. Potrzebowałem czasu, żeby zdobyć ich dokumenty. Celine nie mogła wrócić do pieprzonego Londynu, bo my wszyscy, łącznie z Thomasem i Jamesem, obwiesiliśmy całe cholerne miasto namalowanymi przez Eve plakatami. Cała trójka odpowiadała za to, że ona nie mogła wrócić od Londynu. A zachowują się, jakby robili jej pieprzoną łaskę i jeszcze opowiadają o tym tak beztrosko. Jakby to był problem! Ale wiesz co? To był ich obowiązek. Problem w tym, że nie interesuje ich nikt, oprócz nich samych. - A na pewno nie interesował ich on. - Jaki człowiek powiedziałby, że pomoc komuś, kto przeszedł tak wiele, jest problemem? To nie zabawa! Czy ludzki gest to naprawdę tak wiele? - rzucił z żalem, chyba już nie do niej, bo i o niej mówił, z niesmakiem i grymasem obrzydzenia tak zajadłym, jakby ktoś wepchnął mu do gardła wiadro szamba. - Chrzań się. - Obruszył się, ruszając przed siebie, wyminął ją szybkim krokiem. - Posprzątam po drugiej stronie - rzucił, nie oglądając się za siebie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zatrzymałam się kiedy znalazł się nagle przede mną. Uniosłam bojowe spojrzenie, ale zadrżałam pod ostrością padających słów. Zacisnęłam usta, wygięłam je, kiedy znów wspominał Thomasa a potem zapewniał że to Aidan kłamał. Milczałam zawzięcie z uporem słuchając padających słów. Coraz mniej z tego wszystkiego rozumiejąc. Znów to ja byłam ta głupia, prawda?
- Właśnie nie wyglądasz. - odezwałam się w końcu przerywając zmowę milczenia, w chwilowej zażenowaniu własną sobą odwracając wzrok. - Sheila powiedziała, że złapałeś ją za krawędź bluzki. I że kłóciłeś się o nią z Aidem. Powiedziała, że to pewnie dlatego, że za dużo wypiłeś i że ona akurat też była napita. To moja przyjaciółka Marcel, uznałam, że powinnam…. - to załatwić. Ale teraz już nie byłam pewna, czy powinnam w czymkolwiek kogokolwiek wyręczać. Kiedy próbowałam pomagać wszystko zdawało się walić jeszcze bardziej. Może naprawdę byłam przeklęta. Wtykałam ręce tam gdzie nie potrzeba, tylko dlatego, że czułam się tak żałośnie nieważna i pominięta. Kolejne pytanie sprawiło, że odwróciłam spojrzenie na bok przygryzając dolną wargę. - Powiedział mi, że jestem zmysłowa. - wypuściłam z ust prawie szeptem. - A potem kiedy byliśmy na dworze. Żebym szła się całować. A potem zaprosił mnie na herbatę i na tej herbacie przepraszał i gadał, że to nie było tylko gadanie dla gadania a jednak ostatecznie było i że o jakieś inne sensy mu chodziło i że jestem jego kuzynką a on jest stary i nie mogłam go słuchać więc wylałam mu tą herbatę na głowę. - całą historię wypowiedziałam tak szybko że nie byłam pewna, czy nie zgubiłam jakiś słów. Cała byłam czerwona. Cofnęłam się, żeby być dalej. Zaznaczając że to nie randka jest przecież. - Sheila powiedziała, że biegałam za… - zamarłam. Zastygłam z otwartymi ustami. Nie mogłam mu powiedzieć. Zwyczajnie po prostu nie mogłam. Nie chciałam. Już zostałam winna, podjęłam już odpowiednie kroki, żeby wszystko było dobrze. - …nieważne. Za nikim nie biegam. - zakończyłam koślawo. Wymijając go, żeby ruszyć dalej. Jak wiele człowiek mógł popełnić błędów? Czy ich limit się kiedyś kończył? Bo ta rozmowa, to spotkanie na pewno jednym z nich było. Kiedyś w końcu muszę wykorzystać je wszystkie i w końcu funkcjonować jakoś normalnie. Zatrzymałam się gwałtownie kiedy znów zaszedł mi drogę. Zadrżałam po raz kolejny pod naporem jego spojrzenia. Górował nade mną wzrostem i może to nie było osiągnięcie, ale chłód w jego głosie sprawił, że poczułam się jeszcze mniejsza niż byłam. I wiedziałam, że nie jest dobrze. Nic nie będzie dobrze. Że wszystko tak koncertowo popsułam, że nic nie naprawiłam. Każde wypowiadane słowo wbijał się we mnie. Uderzało, jakby fizycznie zadawał cios za ciosem. Początkowo na mojej twarzy malowało się zaskoczenie, które zaczynało się mieszać z winą i wstydem, walcząc ze złością która wykrzywiała mi usta i smutkiem, który zaczął niekontrolowane łzy wypuszczać. Drżałam chyba. Cofnęłam się i zatoczyłam, kiedy nazwał mnie żmiją, zaczynając płakać już całkiem, jeszcze o rozmowy z Thomasem obniżając kiedy nie miałam z nim nic wspólnego. To była najgorsza obelga, jak dostałam. Nie przez samo słowo, ale przez to jak brzmiało w jego ustach. Jak największa trucizna, zło. Próbowałam unosić brodę, ale ta leciała mi w dół co chwilę. Popsułam wszystko. Dosłownie wszystko. Teraz nie znienawidzi mnie tylko Sheila. Ale i James i Marcel. Nie będę mieć się już nawet do kogo odezwać. Pociągnęłam nosem. Musiałam to naprawić. Jeśli dało się złożyć coś co tak wybitnie właśnie roztrzaskałam swoim bzdurnym czynieniem dobra. Nie chciałam z nim dalej rozmawiać, chciałam żeby mnie zostawił. Czułam się winna, czułam się też upokorzona i niesprawiedliwie oceniona. A najbardziej znienawidziłam się w tej jednej sekundzie, jednej krótkiej chwili w której przez myśl mi przeszło, że mi wszystko jedno. W chwili której duma była ważniejsza. W której uraza brała górę, do tego jak na mnie patrzył z niesmakiem i grymasem jakbym tak obrzydliwym bytem byłam że okropniejszym już być się nie da. Ale kiedy mnie mijał, jakiś impuls, obrócił mnie a moja ręka wystrzeliła. - Zaczekaj. - powiedziałam czując jak krztuszę się łzami łapiąc oddech, dopiero uświadamiając sobie, że przez większość czasu wstrzymywałam go w obawie, jakby nawet jedno tchnienie mogło coś złego sprawić. Opuściłam głowę, ale palce zaciskałam. Opuściłam ją, bo nie chciałam patrzeć na nic. Też straciłam na tej wojnie, też mnie dotyczyła, teraz jeszcze do tego że byłam dziwna, dochodziło to, że byłam winna tego gdzie się urodziłam. Gdzie żyłam i jak. Zaczynałam nienawidzić siebie jeszcze bardziej że miałam cokolwiek. Może nic mieć nie powinnam. - Nie wiedziałam, że to w nim mieszkają. - w domu z sylwestra, myślałam że należał do jakiejś ciotki. Właściwie nie pytałam kogo był. Nie wiedziałam, że nie ich. Nikt mi tego nie powiedział. -P-Powiedziała mi tylko, że spała kiedy przyszedłeś i że je zostawiłeś pod ich opieką na trochę. Nie wiedziałam... - zaciągnęłam spazmatycznie powietrze. - Nie mówiła że to problem. - wszystko czego dotykały moje ręce kończyło zawsze w kawałkach. - To ja. To ja. To ja. Wszystko źle zrozumiałam. Jestem... - zapewniłam go, już i tak mnie nienawidził. Uniosłam dopiero teraz głowę i spojrzenie. To wszystko moja wina była. Byłam zła, robiłam złe i źle rzeczy. Byłam tego pewna. Żałość wykrzywiała mi usta. Byłam żmiją, ponurakiem, złym omenem. - Zastanawiała się nad sprzedaniem harfy. Mówiła że tylko ona i James pracują i że… - wzięłam wdech. - …że starcza im na jedzenie i najpotrzebniejsze rzeczy. Nie powiedziała mi że… Pomyślałam, że może… - nie byłam w stanie dokończyć żadnego ze zdań. - Nie rozmawiam z Thomasem. - dodałam na koniec nie wiedząc po co. Palce, o ile jej nie wyrwał nadal zaciskały się na jego ręce. Marcel tylko potwierdził to, czego zaczynałam się domyślać po słowach Sheili. Byłam katastrofą. Największym możliwym potworem. Znajomość ze mną była wyrokiem.
- Właśnie nie wyglądasz. - odezwałam się w końcu przerywając zmowę milczenia, w chwilowej zażenowaniu własną sobą odwracając wzrok. - Sheila powiedziała, że złapałeś ją za krawędź bluzki. I że kłóciłeś się o nią z Aidem. Powiedziała, że to pewnie dlatego, że za dużo wypiłeś i że ona akurat też była napita. To moja przyjaciółka Marcel, uznałam, że powinnam…. - to załatwić. Ale teraz już nie byłam pewna, czy powinnam w czymkolwiek kogokolwiek wyręczać. Kiedy próbowałam pomagać wszystko zdawało się walić jeszcze bardziej. Może naprawdę byłam przeklęta. Wtykałam ręce tam gdzie nie potrzeba, tylko dlatego, że czułam się tak żałośnie nieważna i pominięta. Kolejne pytanie sprawiło, że odwróciłam spojrzenie na bok przygryzając dolną wargę. - Powiedział mi, że jestem zmysłowa. - wypuściłam z ust prawie szeptem. - A potem kiedy byliśmy na dworze. Żebym szła się całować. A potem zaprosił mnie na herbatę i na tej herbacie przepraszał i gadał, że to nie było tylko gadanie dla gadania a jednak ostatecznie było i że o jakieś inne sensy mu chodziło i że jestem jego kuzynką a on jest stary i nie mogłam go słuchać więc wylałam mu tą herbatę na głowę. - całą historię wypowiedziałam tak szybko że nie byłam pewna, czy nie zgubiłam jakiś słów. Cała byłam czerwona. Cofnęłam się, żeby być dalej. Zaznaczając że to nie randka jest przecież. - Sheila powiedziała, że biegałam za… - zamarłam. Zastygłam z otwartymi ustami. Nie mogłam mu powiedzieć. Zwyczajnie po prostu nie mogłam. Nie chciałam. Już zostałam winna, podjęłam już odpowiednie kroki, żeby wszystko było dobrze. - …nieważne. Za nikim nie biegam. - zakończyłam koślawo. Wymijając go, żeby ruszyć dalej. Jak wiele człowiek mógł popełnić błędów? Czy ich limit się kiedyś kończył? Bo ta rozmowa, to spotkanie na pewno jednym z nich było. Kiedyś w końcu muszę wykorzystać je wszystkie i w końcu funkcjonować jakoś normalnie. Zatrzymałam się gwałtownie kiedy znów zaszedł mi drogę. Zadrżałam po raz kolejny pod naporem jego spojrzenia. Górował nade mną wzrostem i może to nie było osiągnięcie, ale chłód w jego głosie sprawił, że poczułam się jeszcze mniejsza niż byłam. I wiedziałam, że nie jest dobrze. Nic nie będzie dobrze. Że wszystko tak koncertowo popsułam, że nic nie naprawiłam. Każde wypowiadane słowo wbijał się we mnie. Uderzało, jakby fizycznie zadawał cios za ciosem. Początkowo na mojej twarzy malowało się zaskoczenie, które zaczynało się mieszać z winą i wstydem, walcząc ze złością która wykrzywiała mi usta i smutkiem, który zaczął niekontrolowane łzy wypuszczać. Drżałam chyba. Cofnęłam się i zatoczyłam, kiedy nazwał mnie żmiją, zaczynając płakać już całkiem, jeszcze o rozmowy z Thomasem obniżając kiedy nie miałam z nim nic wspólnego. To była najgorsza obelga, jak dostałam. Nie przez samo słowo, ale przez to jak brzmiało w jego ustach. Jak największa trucizna, zło. Próbowałam unosić brodę, ale ta leciała mi w dół co chwilę. Popsułam wszystko. Dosłownie wszystko. Teraz nie znienawidzi mnie tylko Sheila. Ale i James i Marcel. Nie będę mieć się już nawet do kogo odezwać. Pociągnęłam nosem. Musiałam to naprawić. Jeśli dało się złożyć coś co tak wybitnie właśnie roztrzaskałam swoim bzdurnym czynieniem dobra. Nie chciałam z nim dalej rozmawiać, chciałam żeby mnie zostawił. Czułam się winna, czułam się też upokorzona i niesprawiedliwie oceniona. A najbardziej znienawidziłam się w tej jednej sekundzie, jednej krótkiej chwili w której przez myśl mi przeszło, że mi wszystko jedno. W chwili której duma była ważniejsza. W której uraza brała górę, do tego jak na mnie patrzył z niesmakiem i grymasem jakbym tak obrzydliwym bytem byłam że okropniejszym już być się nie da. Ale kiedy mnie mijał, jakiś impuls, obrócił mnie a moja ręka wystrzeliła. - Zaczekaj. - powiedziałam czując jak krztuszę się łzami łapiąc oddech, dopiero uświadamiając sobie, że przez większość czasu wstrzymywałam go w obawie, jakby nawet jedno tchnienie mogło coś złego sprawić. Opuściłam głowę, ale palce zaciskałam. Opuściłam ją, bo nie chciałam patrzeć na nic. Też straciłam na tej wojnie, też mnie dotyczyła, teraz jeszcze do tego że byłam dziwna, dochodziło to, że byłam winna tego gdzie się urodziłam. Gdzie żyłam i jak. Zaczynałam nienawidzić siebie jeszcze bardziej że miałam cokolwiek. Może nic mieć nie powinnam. - Nie wiedziałam, że to w nim mieszkają. - w domu z sylwestra, myślałam że należał do jakiejś ciotki. Właściwie nie pytałam kogo był. Nie wiedziałam, że nie ich. Nikt mi tego nie powiedział. -P-Powiedziała mi tylko, że spała kiedy przyszedłeś i że je zostawiłeś pod ich opieką na trochę. Nie wiedziałam... - zaciągnęłam spazmatycznie powietrze. - Nie mówiła że to problem. - wszystko czego dotykały moje ręce kończyło zawsze w kawałkach. - To ja. To ja. To ja. Wszystko źle zrozumiałam. Jestem... - zapewniłam go, już i tak mnie nienawidził. Uniosłam dopiero teraz głowę i spojrzenie. To wszystko moja wina była. Byłam zła, robiłam złe i źle rzeczy. Byłam tego pewna. Żałość wykrzywiała mi usta. Byłam żmiją, ponurakiem, złym omenem. - Zastanawiała się nad sprzedaniem harfy. Mówiła że tylko ona i James pracują i że… - wzięłam wdech. - …że starcza im na jedzenie i najpotrzebniejsze rzeczy. Nie powiedziała mi że… Pomyślałam, że może… - nie byłam w stanie dokończyć żadnego ze zdań. - Nie rozmawiam z Thomasem. - dodałam na koniec nie wiedząc po co. Palce, o ile jej nie wyrwał nadal zaciskały się na jego ręce. Marcel tylko potwierdził to, czego zaczynałam się domyślać po słowach Sheili. Byłam katastrofą. Największym możliwym potworem. Znajomość ze mną była wyrokiem.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Coś na jego twarzy zmiękło, straciło na zadziorności, w oczach błysnęło szczere zaskoczenie zmieszane ze wstydem i niedowierzaniem, a na jego twarzy pojawiły się purpurowe wykwity, czy naprawdę tak to pamiętała? Że ją obłapiał, że bił się z Aidanem... Aidan musiał z nią rozmawiać po tym wszystkim. Ale dlaczego w takim razie przyszła do niej później? Pamiętał jej czułe objęcia, w których szukał pocieszenia, pamiętał pocałunek na swojej dłoni, kiedy zajrzała do niego po tym, co wydarzyło się w Tower. Czym to wszystko było, iluzją, snem, nieistniejącym wspomnieniem? Nie spojrzał na Nealę, przenosząc wzrok gdzieś w bok, tyle o nim myślała? Że zachował się niewłaściwie po alkoholu? Wydawało mu się, że... że co? Neala wspomniała o Anne, on nie był pewien własnych uczuć. Sheila była przy nim od zawsze, nie patrzył na nią nigdy w ten sposób. Patrzył? Co właściwie wydarzyło się tamtej nocy? Do czego ją zmusił? Dlaczego na porannym spacerze zachowywała się, jakby nic się nie stało? Moja przyjaciółka, mówiła, przecież była też jego przyjaciółką. To też mu się tylko przyśniło?
- Ale... - zaczął, bez przekonania, jakimi słowy mógł się wzbraniać przed takim wyznaniem? Od tamtego czasu minęły długie tygodnie. I właściwie to nie widział się z Sheilą od tamtego czasu. Zapowiedziała się z wizytą, ale nie przyszła. Ambiwalentne uczucia obnażyły się na jego twarzy w zakłopotanym zmieszaniu. - Zachowywała się, jakby... - Jakby nic się nie stało? Jakby jej to nie przeszkadzało? Czy to wstyd jej wzbraniał się do niego zwrócić ze szczerością? Była Cyganką, miała swoje zasady, była też siostrą Jamesa. Czy rzeczywiście przekroczył granicę, która naruszała jej cześć? Czy Aidan miał rację? Może powinien wyspowiadać się przed Jamesem i zebrać zasłużoną karę? Merlinie, to jego siostra, czy skrzywdził siostrę najlepszego przyjaciela? Obśmiał wtedy Moore'a, czy powinien przyjąć jego słowa z pokorą?
Czy tym był - podstępnym drapieżnikiem igrającym ze słabościami dziewcząt? Na litość, przecież nawet nie wiedział, jak się to robi. Ale płynęła w nim zła krew jego ojca, może nie rozumiał, że to, co robił, było złe? Jak upiorne ciążyło nad nim dziedzictwo? - To się nie powtórzy, Neala - obiecał, wycofując się rakiem z poprzednich słów. Było mu potwornie głupio. Nic z tego nie rozumiał. Nie chciał szukać sobie bzdurnych wymówek, przekonywał Aidana, że nic przy nim nie groziło Sheili, gdy sam okazał się dla niej zagrożeniem.
Rozchylił usta, chcąc coś odpowiedzieć na wiadomość o Leonie, ale mimo kłębiących się w nim skrajnych emocji dotarł do niego absurd sytuacji, który na ułamek sekundy złożył jego usta w rozbawiony uśmiech na wspomnienie wylanej na głowę herbaty. Pewnie i sam Leon zgadzał się z nią w tym, że na to zasługiwał, ale on w przeciwieństwie do Marcela nikogo nie skrzywdził samym gadaniem.
- Była zbrodnia i kara. Nie czas na przebaczenie? - zapytał, marszcząc brew w zastanowieniu, nie potrafiąc odnaleźć złości wciąż targającej dziewczęce serce. Nie wyglądał tamtej nocy na babiarza, musiał się zapomnieć, i tak samo ona nie wyglądała na dziewczynę, która łatwo przystaje na podobne propozycje. Tym bardziej zaskakujące wydawały mu się słowa Sheili, czy dziewczyny się nie przyjaźniły? - Za kim? Za Aidanem? - O kogo Sheila mogła być w takim razie zazdrosna? Przecież zauważyłby, gdyby Neala faktycznie uczepiła się kogokolwiek. Nie była taka, to głupie. Nie pohamowało to jednak wcale późniejszego potoku wściekłych i zajadłych słów.
Miał wrażenie, że od ocalenia Celine i Leonie walczył nie tylko z ludźmi, którzy bezprawnie przetrzymywali i upokarzali dziewczyny, ale z całym światem, z własnymi przyjaciółmi, którzy najwyraźniej woleliby, że zostały tam, gdzie były, nawet z sojusznikami słusznej sprawy. Miał wrażenie, że kompletnie nie znał ludzi, których znał i cenił od lat, że miał ich za kogoś innego. Że patrzył, jak ogarnia ich znieczulica i odrętwienie na cudzą krzywdę, jak zaczynają myśleć tylko o sobie, nikim więcej, nigdy o nim. Dałby, dał sobie zrobić dla nich tak wiele. A kim sam był dla nich? Nikim, pyłem na wietrze. A Neala niczym się od nich nie różniła. Lśniące w jej oczach łzy nie powstrzymały jego ostrych słów, obrócił się w jej stronę gwałtownie, z tym samym grymasem, gdy chwyciła go za rękaw - gniew nie gasnął wcale w jego oczach.
- Mieszkają - odparował, tym samym ostrym tonem. - W domu Bathildy Bagshot. Patronki Zakonu Feniksa. Pod jego skrzydłem znaleźli schronienie, którego żal im użyczyć tym, którzy potrzebują go naprawdę. - To nie tak, że Doe go nie potrzebowali. Ale tamtej nocy nikt nie potrzebował go bardziej od Celine i Leonie. Nie mogli być tak puści, żeby tego nie dostrzegać. - Przeganiali ja z kąta w kąt, bo nikt nie potrafił wykazać się odrobiną życzliwości wobec bestialstwa, którego padła ofiarą. - Przecież dostrzegał u Thalii napięcie, to dlatego nie został tam na noc: wierząc, że Yvette mimo wszystko obejmie ocaloną czułą opieką. Ale na jak długo? W jego spojrzeniu wciąż odbijał się wstręt - kierowany ku komu? ku niej? ku Thomasowi? Thalii? Może Sheili? - ton głosu nie tracił na zajadłości pomimo jej łez. - Spała - przytaknął, frustracja wylewała się z niego jak woda z rwącego po deszczu nurtu rzeki, miał już tego wszystkiego dość. Tłumaczenia się za wszystkich i ze wszystkiego. - Nie chciało jej się nawet wstać. I do teraz się nie odezwała. Co mówiła, no? Powiedz, co jeszcze mówiła? Pochwaliła się, że Thomas sprzedał Celine, kiedy była pod tą ich całą opieką? - Zapalczywe spojrzenie wbijało się wprost w jej źrenice, nieugięte i zawzięte. Nie był w stanie nosić na swoich barkach całego świata i znosić fochów wszystkich otaczających go ludzi. Nie potrzebował ich. Nikogo nie potrzebował. Sam stanął na nogi po tym wszystkim, co wydarzyło się w Tower, ale naiwnie wciąż do nich brnął. Jak bardzo był ślepy? Jak mógł być aż tak głupi? Nigdy nie był mądry, przecież wiedział. - Mówiła, jak bardzo wstyd jej za brata? - Nie, prawda? Nie mówiła. Gdyby było jej wstyd, napisałaby do niego list. To zemsta, za to co zrobił? Skrzywdził ją tak bardzo? Nie miała prawa odbijać sobie tego na Celine. Odsunął się pół kroku, kiedy Neala wspomniała o harfie. - Was wszystkich zdrowo popieprzyło - rzucił w przestrzeń, czując, że chciałby tu i teraz rozedrzeć samego siebie na strzępy, by nie musieć przechodzić przez kolejne przetaczające się przez niego emocje, nie chciał ich. Nie potrafił sobie już z nimi radzić. - Ostatnie miesiące chowali gigantycznego psa, który żarł więcej, niż cala ta rodzina, ale wizyta dwóch znajomych zmusiła ją do sprzedaży harfy? Nigdy nie zostawiłem ich bez pomocy, Neala. - Nigdy. Dobrze go karmiono go w cyrku, nie narzekał na głód, czasem wykradał z kuchni jedzenie, które zanosił Sheili. - To dlatego wydał Celine? Bo potrzebowali pieniędzy? - Obrzydliwe. Żałosne. Wstrętne i małostkowe. Zbędne też, ale naiwnie sądził, że jego prośba ma dla nich jakiekolwiek znaczenie. Że on miał znaczenie. Dlaczego właściwie miałby? Nikim się urodził, nikim umrze. Wściekłe spojrzenie nie drgnęło, a powieki zdały się nie mrugnąć ni razu przez cały ten czas. - Jak to ma wyglądać inaczej, kiedy w ludziach jest tyle znieczulicy?! Tyle podłości! Widziałem ludzi wyżynanych w Londynie w Bezksiężycową Noc. Widziałem Tamizę, w której woda płynęła czerwienią. Słyszałem krzyki. Błagania o litość. Widziałem gasnące spojrzenia wymęczonych i torturowanych ofiar szmalcowników. - Oczy jego matki, jego głos zadrżał słyszalnie. - Tak jest najprościej - powiedzieć: mam swoje problemy. Nie zjadłam dawno dżemu na kolację, a teraz muszę się z nim podzielić z jakąś siksą, z którą nie byłoby problemu, gdyby jednak umarła za rogiem. Ale kiedy nie stanie się w obronie słabszych od siebie, nie będzie już nikogo, by stanął w twojej obronie, kiedy nadejdzie czas. Pieniądze nigdy nie są ważniejsze od życia, choć komuś, komu niczego nigdy nie brakowało, może być trudno to zrozumieć - Grymas na twarzy nie został pozbawiony wstrętu. Jakże miał ich już wszystkich dość. Jak wielka wyzierała z nich obłuda, jaki straszny fałsz.
I jaki wielki zawód.
- Masz w domu dżem, Neala? - zapytał, już chyba tylko po to, żeby jej dopiec. Cierpiał: jego serce ściśnięte było żalem, nawet rozpaczą, ból przeszywał go na wskroś. I nie chciał cierpieć sam, zbyt wzburzony, by dostrzec jej łzy. Nie miało znaczenia, że wylane emocje nie do końca odpowiadały na jej słowa, że złość nie była nawet do końca kierowana na nią, że znalazła się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie, szarpiąc za najbardziej czulsze i zbyt nadwyrężone w ostatnim czasie struny.
- Ale... - zaczął, bez przekonania, jakimi słowy mógł się wzbraniać przed takim wyznaniem? Od tamtego czasu minęły długie tygodnie. I właściwie to nie widział się z Sheilą od tamtego czasu. Zapowiedziała się z wizytą, ale nie przyszła. Ambiwalentne uczucia obnażyły się na jego twarzy w zakłopotanym zmieszaniu. - Zachowywała się, jakby... - Jakby nic się nie stało? Jakby jej to nie przeszkadzało? Czy to wstyd jej wzbraniał się do niego zwrócić ze szczerością? Była Cyganką, miała swoje zasady, była też siostrą Jamesa. Czy rzeczywiście przekroczył granicę, która naruszała jej cześć? Czy Aidan miał rację? Może powinien wyspowiadać się przed Jamesem i zebrać zasłużoną karę? Merlinie, to jego siostra, czy skrzywdził siostrę najlepszego przyjaciela? Obśmiał wtedy Moore'a, czy powinien przyjąć jego słowa z pokorą?
Czy tym był - podstępnym drapieżnikiem igrającym ze słabościami dziewcząt? Na litość, przecież nawet nie wiedział, jak się to robi. Ale płynęła w nim zła krew jego ojca, może nie rozumiał, że to, co robił, było złe? Jak upiorne ciążyło nad nim dziedzictwo? - To się nie powtórzy, Neala - obiecał, wycofując się rakiem z poprzednich słów. Było mu potwornie głupio. Nic z tego nie rozumiał. Nie chciał szukać sobie bzdurnych wymówek, przekonywał Aidana, że nic przy nim nie groziło Sheili, gdy sam okazał się dla niej zagrożeniem.
Rozchylił usta, chcąc coś odpowiedzieć na wiadomość o Leonie, ale mimo kłębiących się w nim skrajnych emocji dotarł do niego absurd sytuacji, który na ułamek sekundy złożył jego usta w rozbawiony uśmiech na wspomnienie wylanej na głowę herbaty. Pewnie i sam Leon zgadzał się z nią w tym, że na to zasługiwał, ale on w przeciwieństwie do Marcela nikogo nie skrzywdził samym gadaniem.
- Była zbrodnia i kara. Nie czas na przebaczenie? - zapytał, marszcząc brew w zastanowieniu, nie potrafiąc odnaleźć złości wciąż targającej dziewczęce serce. Nie wyglądał tamtej nocy na babiarza, musiał się zapomnieć, i tak samo ona nie wyglądała na dziewczynę, która łatwo przystaje na podobne propozycje. Tym bardziej zaskakujące wydawały mu się słowa Sheili, czy dziewczyny się nie przyjaźniły? - Za kim? Za Aidanem? - O kogo Sheila mogła być w takim razie zazdrosna? Przecież zauważyłby, gdyby Neala faktycznie uczepiła się kogokolwiek. Nie była taka, to głupie. Nie pohamowało to jednak wcale późniejszego potoku wściekłych i zajadłych słów.
Miał wrażenie, że od ocalenia Celine i Leonie walczył nie tylko z ludźmi, którzy bezprawnie przetrzymywali i upokarzali dziewczyny, ale z całym światem, z własnymi przyjaciółmi, którzy najwyraźniej woleliby, że zostały tam, gdzie były, nawet z sojusznikami słusznej sprawy. Miał wrażenie, że kompletnie nie znał ludzi, których znał i cenił od lat, że miał ich za kogoś innego. Że patrzył, jak ogarnia ich znieczulica i odrętwienie na cudzą krzywdę, jak zaczynają myśleć tylko o sobie, nikim więcej, nigdy o nim. Dałby, dał sobie zrobić dla nich tak wiele. A kim sam był dla nich? Nikim, pyłem na wietrze. A Neala niczym się od nich nie różniła. Lśniące w jej oczach łzy nie powstrzymały jego ostrych słów, obrócił się w jej stronę gwałtownie, z tym samym grymasem, gdy chwyciła go za rękaw - gniew nie gasnął wcale w jego oczach.
- Mieszkają - odparował, tym samym ostrym tonem. - W domu Bathildy Bagshot. Patronki Zakonu Feniksa. Pod jego skrzydłem znaleźli schronienie, którego żal im użyczyć tym, którzy potrzebują go naprawdę. - To nie tak, że Doe go nie potrzebowali. Ale tamtej nocy nikt nie potrzebował go bardziej od Celine i Leonie. Nie mogli być tak puści, żeby tego nie dostrzegać. - Przeganiali ja z kąta w kąt, bo nikt nie potrafił wykazać się odrobiną życzliwości wobec bestialstwa, którego padła ofiarą. - Przecież dostrzegał u Thalii napięcie, to dlatego nie został tam na noc: wierząc, że Yvette mimo wszystko obejmie ocaloną czułą opieką. Ale na jak długo? W jego spojrzeniu wciąż odbijał się wstręt - kierowany ku komu? ku niej? ku Thomasowi? Thalii? Może Sheili? - ton głosu nie tracił na zajadłości pomimo jej łez. - Spała - przytaknął, frustracja wylewała się z niego jak woda z rwącego po deszczu nurtu rzeki, miał już tego wszystkiego dość. Tłumaczenia się za wszystkich i ze wszystkiego. - Nie chciało jej się nawet wstać. I do teraz się nie odezwała. Co mówiła, no? Powiedz, co jeszcze mówiła? Pochwaliła się, że Thomas sprzedał Celine, kiedy była pod tą ich całą opieką? - Zapalczywe spojrzenie wbijało się wprost w jej źrenice, nieugięte i zawzięte. Nie był w stanie nosić na swoich barkach całego świata i znosić fochów wszystkich otaczających go ludzi. Nie potrzebował ich. Nikogo nie potrzebował. Sam stanął na nogi po tym wszystkim, co wydarzyło się w Tower, ale naiwnie wciąż do nich brnął. Jak bardzo był ślepy? Jak mógł być aż tak głupi? Nigdy nie był mądry, przecież wiedział. - Mówiła, jak bardzo wstyd jej za brata? - Nie, prawda? Nie mówiła. Gdyby było jej wstyd, napisałaby do niego list. To zemsta, za to co zrobił? Skrzywdził ją tak bardzo? Nie miała prawa odbijać sobie tego na Celine. Odsunął się pół kroku, kiedy Neala wspomniała o harfie. - Was wszystkich zdrowo popieprzyło - rzucił w przestrzeń, czując, że chciałby tu i teraz rozedrzeć samego siebie na strzępy, by nie musieć przechodzić przez kolejne przetaczające się przez niego emocje, nie chciał ich. Nie potrafił sobie już z nimi radzić. - Ostatnie miesiące chowali gigantycznego psa, który żarł więcej, niż cala ta rodzina, ale wizyta dwóch znajomych zmusiła ją do sprzedaży harfy? Nigdy nie zostawiłem ich bez pomocy, Neala. - Nigdy. Dobrze go karmiono go w cyrku, nie narzekał na głód, czasem wykradał z kuchni jedzenie, które zanosił Sheili. - To dlatego wydał Celine? Bo potrzebowali pieniędzy? - Obrzydliwe. Żałosne. Wstrętne i małostkowe. Zbędne też, ale naiwnie sądził, że jego prośba ma dla nich jakiekolwiek znaczenie. Że on miał znaczenie. Dlaczego właściwie miałby? Nikim się urodził, nikim umrze. Wściekłe spojrzenie nie drgnęło, a powieki zdały się nie mrugnąć ni razu przez cały ten czas. - Jak to ma wyglądać inaczej, kiedy w ludziach jest tyle znieczulicy?! Tyle podłości! Widziałem ludzi wyżynanych w Londynie w Bezksiężycową Noc. Widziałem Tamizę, w której woda płynęła czerwienią. Słyszałem krzyki. Błagania o litość. Widziałem gasnące spojrzenia wymęczonych i torturowanych ofiar szmalcowników. - Oczy jego matki, jego głos zadrżał słyszalnie. - Tak jest najprościej - powiedzieć: mam swoje problemy. Nie zjadłam dawno dżemu na kolację, a teraz muszę się z nim podzielić z jakąś siksą, z którą nie byłoby problemu, gdyby jednak umarła za rogiem. Ale kiedy nie stanie się w obronie słabszych od siebie, nie będzie już nikogo, by stanął w twojej obronie, kiedy nadejdzie czas. Pieniądze nigdy nie są ważniejsze od życia, choć komuś, komu niczego nigdy nie brakowało, może być trudno to zrozumieć - Grymas na twarzy nie został pozbawiony wstrętu. Jakże miał ich już wszystkich dość. Jak wielka wyzierała z nich obłuda, jaki straszny fałsz.
I jaki wielki zawód.
- Masz w domu dżem, Neala? - zapytał, już chyba tylko po to, żeby jej dopiec. Cierpiał: jego serce ściśnięte było żalem, nawet rozpaczą, ból przeszywał go na wskroś. I nie chciał cierpieć sam, zbyt wzburzony, by dostrzec jej łzy. Nie miało znaczenia, że wylane emocje nie do końca odpowiadały na jej słowa, że złość nie była nawet do końca kierowana na nią, że znalazła się w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie, szarpiąc za najbardziej czulsze i zbyt nadwyrężone w ostatnim czasie struny.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Mówiłam, próbując wyjaśnić to wszystko jak najrzetelniej mogłam. Sheila powiedziała, że złapał ją za bluzkę. Że kłócili się z Aidanem. Nie miałam pojęcia o spacerach i wszystkich innym co się działo. Zmarszczyłam brwi, ale zostałam przy podjętym zdaniu. Znaczy, zdanie było na pewno właściwie o tym byłam przekonana. Ale z tego kto tak naprawdę zawinił i co się wtedy stało nie wycofywałam się całkowicie, chyba przez własną upiorną dumę, która nigdy nie odpuszczała. Nie miałam pojęcia o wszystkim innym mając tylko strzępek informacji. Widziałam zaskoczenie i wstyd. Widziałam, ale ten potwór we mnie wielki i okropny kazał stać na swoim i nie ruszać się o metr. Brew mi drgnęła na padające ale ale ale nie miało ciągu dalszego. Uniosła się na kolejne słowa, te też nie doczekały się żadnego końca. Milczałam, nie mówiąc już nic więcej. Nie w tej kwestii, trochę dlatego, że więcej do powiedzenia nie miałam, trochę że sama zaczynałam wątpić czy dobre kroki w ogóle podjęłam. Z początku się zdziwiłam lekko. Mierzyłam go milcząco spojrzeniem, jakby ważąc, czy naprawdę mówił co myślał. W końcu przytaknęłam krótko głową.
- Dobrze. - powiedziałam tylko, bo co więcej w sumie miałam na to powiedzieć? O to mi właśnie chodziło, że się nie powtarzało. Nawet nie że z Sheilą. Tylko w ogóle nie powinno. Opowiedziałam więc o Leonie. To znałam z pierwszej ręki, od siebie samej. Tu nie mogło zajść nieporozumienie. Kiedy poczęstował mnie podsumowaniem i pozostawił pytanie westchnęłam ciężko.
- W porządku już jest. Tylko nie rozumiem nic z tego. - wykrzywiłam usta w niezadowoleniu. Nie lubiłam nie wiedzieć, a jeszcze bardziej niż nie wiedzieć nie lubiłam wiedzieć i nie rozumieć. A tego nie rozumiałam całkowicie i dogłębnie. A potem to latanie nieszczęsne mi się wzięło i z ust wymknęło i z każdą chwilą zmierzało niebezpiecznie do miejsca, którego nie chciała wyciągać na światło dzienne. Zacisnęłam usta i pokręciłam głową przecząco. Nie, nie za Aidanem. Przygryzłam dolną wargę uciekając wzrokiem. Bijąc się z myślami, powiedzieć czy nie. - Za Jamesem. - przyznałam w końcu. Nieważne, mógł wiedzieć. Nie biegałam za nim i postanowienie miałam już też. Mimowolnie brwi mi się zmarszczyły, prezentując na mojej twarzy, że sama niewiele rozumiałam z tego.
Ale tego, że moja propozycja - rozwiązanie, żeby ściągnąć z ramion troski Sheilii i pomóc Marcelowi gdyby potrzebował - doprowadzi do tego wszystkiego nie spodziewałam się wcale. Szybko przestałam próbować powstrzymywać łzy. Właściwie nie próbowałam nawet jednej zatrzymać. Trzęsłam się szlochając okropnie kiedy on mówił dalej. I mówił i mówił o wszystkim tym, o czym ja nic nie wiedziałam. Opuściłam głowę próbując go zatrzymać kiedy kazał mi się chrzanić. Natłok informacji mnie zalał, przytłoczył tak bardzo, że mogłam jedynie stać i próbować łapać kolejne oddechy. Byłam ja i był obok świat. Próbowałam się jakoś wytłumaczyć. To jakoś naprostować. Nie byłam żmiją. Chyba. Może. A jeśli? W domu Bathildy Bagshot. W domu PTRONKI ZAKONU FENIKSA?! Prawdziwe, bezbrzeżne zdziwienie wykwitło na mojej twarzy hamując potok łez. Zamknęłam się - w końcu. Może milczeć trzeba było od początku? Najpierw chciałam go zapewnić, że u mnie, u mnie by się to nie stało. Ale bałam się, że tylko rozwścieczyłoby go tym bardziej. Odwróciłam na bok spojrzenie, przyjmując winę za to na siebie. Bo tak się czułam - winna, że nie było mnie gdy ktoś był w potrzebie. Uginałam się pod jego gniewem niepewna, czy ten grad przetrwam. Nie podobał mi się jego wzrok. Próbowałam to wytłumaczyć, żeby niedomówień nie zrobiło się więcej, ale nawet tego dobrze zrobić nie mogłam. Łzy odpuściły mi na chwilę, łapałam kolejne oddechy, patrząc jak z frustracją wyrzuca słowa. Otworzyłam usta, ale mówił dalej. Nie zauważyłam, że nadal zaciskam dłoń na jego ręce. Otworzyłam usta, ale głos odmawiał mi posłuszeństwa. Thomas kogoś wydał? Zmarszczyłam brwi kompletnie zagubiona. Pokręciłam głową w zaprzeczeniu, ale przecież nie miałam pojęcia. Gubiłam się w przedstawianej historii, nie znałam dziewczyny o której opowiadał. Nie wierzyłam że coś takiego… Próbowałam się zebrać, poukładać myśli, żeby powiedzieć coś, naprawić to co roztrzaskałam tak strasznie już nie tylko dla Sheilii ale i dla Jamesa. James by zrobił dla niego chciał. Ale on bezlitośnie mówił dalej. Kiedy mówił o śmierci łzy znów potoczyły mi się po policzkach. Ja nie widziałam, Brendan wysłał mnie do cioci zanim przyszła ta noc. Widziałam rannych, widziałam głodnych, widziałam tylko niewielki skrawek rzeczywistości. Spazmatycznie nabrałam powietrza próbując udawać, że się trzymam, ale nie trzymałam się ani trochę. Ale ostatnie zdanie uderzyło we mnie bardziej, obudziło złość, która wcześniej skryła się pod płaszczem strachu i winy. Też już miałam dość. Tych oskarżeń. A gdy na końcu zadał to jedno, jedno pytanie, poczułam jak zalewa mnie fala. - Mam! - odkrzyknęłam mu czując jak znowu łzy wzbierają się, zaczynając płynąć. - PRZEPRASZAM ŻE MAM! - dodałam popychając go rękami z niewielką siłą. Cofnęłam się chaotycznie biorąc wdech. Unosząc ręce i po jednej przytykając do oczu. Weź wdech. Weź wdech. Weź wdech. Opuściłam je z gniewną manierą.
- Chciałam tylko pomóc. Dać możliwością nową. - powiedziałam do niego, ale głos mi drżał. - Nie wiedziałam. - prawie wyszeptałam. Unosząc i opuszczając klatkę. - Zapytałam o ciebie. Chciałam sprawdzić czy nie skarżysz się na rękę. Przepraszam, przepraszam. PRZEPRASZAM! - wypadło pełne złości z moich słów. Na nieczułość całą, którą wykazałam się wtedy. - I wtedy powiedziała, że pisała do ciebie w sprawie harfy a ostatnio byłeś kiedy przyszedłeś z dziewczynami. Powiedziała mi tylko że to przespała bo wypiła wtedy eliksir. Że je przyprowadziłeś bo nie mogły zostać u ciebie, bo mieszkasz w cyrku. Nic nie mówiła, że Thomas… To się pomieszało, ja to pomieszałam. - czułam jak mi wargi drżą. - To dwa oddzielne tematy. - próbowałam się chaotycznie tłumaczyć. - Nie wiedziałam. Nie wiedziałam, że to było coś tak istotnego. Ważnego. Nie pomyślałam. - urywałam zdania nie potrafiąc ich dobrze skończyć. - Pomyślałam, że mogłabym pomóc. - znów w oczach nazbierały mi się łzy. Powtarzałam się, gubiłam w tym co już powiedziałam a co jeszcze nie. Po raz pierwszy od dawna, słowa nie chciały współpracować ze mną. - Mówiła że jest ciężko, ale nie przez nie. Tylko ogólnie. Po prostu. A mnie starcza, ja mam. Ja to po-pomieszałam. - pociągnęłam nosem. Wątpiąc, że w czymkolwiek się odnajdzie z tych słów. - Nie jestem taka. NIE JESTEM. - nie byłam już pewna, czy zapewniam jego czy siebie. Czy przekrzykuje los. - Rozumiem to. - zapewniałam, już sama nie wiedząc, czy rozumiałam. Objęłam się ramionami odwracając wzrok. - U mnie jest miejsce. Wuja był aurorem. Nie odmówiłby pomocy komuś kto jej potrzebuje. - pokręciłam głową biorąc do ust powietrze. Spojrzałam na niego w całkowitej bezradności. Nie rozumiałam tak wiele. Tak wiele pokręciłam. - Thomas… - zaczęłam jeszcze, ale znów urwałam nie wiedząc, czy nie mógłby zrobić czegoś takiego. James by nie zdradził Marcela przecież. - Nie wiem, co mam powiedzieć. - przyznałam skruszona, złamana, pokonana. Objęłam się ramionami mocniej. Czując że znów będę po prostu płakać.
- Dobrze. - powiedziałam tylko, bo co więcej w sumie miałam na to powiedzieć? O to mi właśnie chodziło, że się nie powtarzało. Nawet nie że z Sheilą. Tylko w ogóle nie powinno. Opowiedziałam więc o Leonie. To znałam z pierwszej ręki, od siebie samej. Tu nie mogło zajść nieporozumienie. Kiedy poczęstował mnie podsumowaniem i pozostawił pytanie westchnęłam ciężko.
- W porządku już jest. Tylko nie rozumiem nic z tego. - wykrzywiłam usta w niezadowoleniu. Nie lubiłam nie wiedzieć, a jeszcze bardziej niż nie wiedzieć nie lubiłam wiedzieć i nie rozumieć. A tego nie rozumiałam całkowicie i dogłębnie. A potem to latanie nieszczęsne mi się wzięło i z ust wymknęło i z każdą chwilą zmierzało niebezpiecznie do miejsca, którego nie chciała wyciągać na światło dzienne. Zacisnęłam usta i pokręciłam głową przecząco. Nie, nie za Aidanem. Przygryzłam dolną wargę uciekając wzrokiem. Bijąc się z myślami, powiedzieć czy nie. - Za Jamesem. - przyznałam w końcu. Nieważne, mógł wiedzieć. Nie biegałam za nim i postanowienie miałam już też. Mimowolnie brwi mi się zmarszczyły, prezentując na mojej twarzy, że sama niewiele rozumiałam z tego.
Ale tego, że moja propozycja - rozwiązanie, żeby ściągnąć z ramion troski Sheilii i pomóc Marcelowi gdyby potrzebował - doprowadzi do tego wszystkiego nie spodziewałam się wcale. Szybko przestałam próbować powstrzymywać łzy. Właściwie nie próbowałam nawet jednej zatrzymać. Trzęsłam się szlochając okropnie kiedy on mówił dalej. I mówił i mówił o wszystkim tym, o czym ja nic nie wiedziałam. Opuściłam głowę próbując go zatrzymać kiedy kazał mi się chrzanić. Natłok informacji mnie zalał, przytłoczył tak bardzo, że mogłam jedynie stać i próbować łapać kolejne oddechy. Byłam ja i był obok świat. Próbowałam się jakoś wytłumaczyć. To jakoś naprostować. Nie byłam żmiją. Chyba. Może. A jeśli? W domu Bathildy Bagshot. W domu PTRONKI ZAKONU FENIKSA?! Prawdziwe, bezbrzeżne zdziwienie wykwitło na mojej twarzy hamując potok łez. Zamknęłam się - w końcu. Może milczeć trzeba było od początku? Najpierw chciałam go zapewnić, że u mnie, u mnie by się to nie stało. Ale bałam się, że tylko rozwścieczyłoby go tym bardziej. Odwróciłam na bok spojrzenie, przyjmując winę za to na siebie. Bo tak się czułam - winna, że nie było mnie gdy ktoś był w potrzebie. Uginałam się pod jego gniewem niepewna, czy ten grad przetrwam. Nie podobał mi się jego wzrok. Próbowałam to wytłumaczyć, żeby niedomówień nie zrobiło się więcej, ale nawet tego dobrze zrobić nie mogłam. Łzy odpuściły mi na chwilę, łapałam kolejne oddechy, patrząc jak z frustracją wyrzuca słowa. Otworzyłam usta, ale mówił dalej. Nie zauważyłam, że nadal zaciskam dłoń na jego ręce. Otworzyłam usta, ale głos odmawiał mi posłuszeństwa. Thomas kogoś wydał? Zmarszczyłam brwi kompletnie zagubiona. Pokręciłam głową w zaprzeczeniu, ale przecież nie miałam pojęcia. Gubiłam się w przedstawianej historii, nie znałam dziewczyny o której opowiadał. Nie wierzyłam że coś takiego… Próbowałam się zebrać, poukładać myśli, żeby powiedzieć coś, naprawić to co roztrzaskałam tak strasznie już nie tylko dla Sheilii ale i dla Jamesa. James by zrobił dla niego chciał. Ale on bezlitośnie mówił dalej. Kiedy mówił o śmierci łzy znów potoczyły mi się po policzkach. Ja nie widziałam, Brendan wysłał mnie do cioci zanim przyszła ta noc. Widziałam rannych, widziałam głodnych, widziałam tylko niewielki skrawek rzeczywistości. Spazmatycznie nabrałam powietrza próbując udawać, że się trzymam, ale nie trzymałam się ani trochę. Ale ostatnie zdanie uderzyło we mnie bardziej, obudziło złość, która wcześniej skryła się pod płaszczem strachu i winy. Też już miałam dość. Tych oskarżeń. A gdy na końcu zadał to jedno, jedno pytanie, poczułam jak zalewa mnie fala. - Mam! - odkrzyknęłam mu czując jak znowu łzy wzbierają się, zaczynając płynąć. - PRZEPRASZAM ŻE MAM! - dodałam popychając go rękami z niewielką siłą. Cofnęłam się chaotycznie biorąc wdech. Unosząc ręce i po jednej przytykając do oczu. Weź wdech. Weź wdech. Weź wdech. Opuściłam je z gniewną manierą.
- Chciałam tylko pomóc. Dać możliwością nową. - powiedziałam do niego, ale głos mi drżał. - Nie wiedziałam. - prawie wyszeptałam. Unosząc i opuszczając klatkę. - Zapytałam o ciebie. Chciałam sprawdzić czy nie skarżysz się na rękę. Przepraszam, przepraszam. PRZEPRASZAM! - wypadło pełne złości z moich słów. Na nieczułość całą, którą wykazałam się wtedy. - I wtedy powiedziała, że pisała do ciebie w sprawie harfy a ostatnio byłeś kiedy przyszedłeś z dziewczynami. Powiedziała mi tylko że to przespała bo wypiła wtedy eliksir. Że je przyprowadziłeś bo nie mogły zostać u ciebie, bo mieszkasz w cyrku. Nic nie mówiła, że Thomas… To się pomieszało, ja to pomieszałam. - czułam jak mi wargi drżą. - To dwa oddzielne tematy. - próbowałam się chaotycznie tłumaczyć. - Nie wiedziałam. Nie wiedziałam, że to było coś tak istotnego. Ważnego. Nie pomyślałam. - urywałam zdania nie potrafiąc ich dobrze skończyć. - Pomyślałam, że mogłabym pomóc. - znów w oczach nazbierały mi się łzy. Powtarzałam się, gubiłam w tym co już powiedziałam a co jeszcze nie. Po raz pierwszy od dawna, słowa nie chciały współpracować ze mną. - Mówiła że jest ciężko, ale nie przez nie. Tylko ogólnie. Po prostu. A mnie starcza, ja mam. Ja to po-pomieszałam. - pociągnęłam nosem. Wątpiąc, że w czymkolwiek się odnajdzie z tych słów. - Nie jestem taka. NIE JESTEM. - nie byłam już pewna, czy zapewniam jego czy siebie. Czy przekrzykuje los. - Rozumiem to. - zapewniałam, już sama nie wiedząc, czy rozumiałam. Objęłam się ramionami odwracając wzrok. - U mnie jest miejsce. Wuja był aurorem. Nie odmówiłby pomocy komuś kto jej potrzebuje. - pokręciłam głową biorąc do ust powietrze. Spojrzałam na niego w całkowitej bezradności. Nie rozumiałam tak wiele. Tak wiele pokręciłam. - Thomas… - zaczęłam jeszcze, ale znów urwałam nie wiedząc, czy nie mógłby zrobić czegoś takiego. James by nie zdradził Marcela przecież. - Nie wiem, co mam powiedzieć. - przyznałam skruszona, złamana, pokonana. Objęłam się ramionami mocniej. Czując że znów będę po prostu płakać.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dobrze Neali zapadło jak wyrok, szczęśliwie łagodny, sam jednak pokutować będzie jeszcze długo; przez myśl mu nie przeszło, że rzeczywiście mógł zrobić tamtego dnia coś złego, lecz inaczej było słyszeć podobne słowa z ust naiwnego Aidana, a inaczej od przyjaciółki samej Sheili. Pośrednio - od Sheili. Jeśli tak uważała, jeśli w ten sposób się poczuła... nie rozumiał tego, ale nie zamierzał się też tłumaczyć ani znajdować sobie usprawiedliwień. Za dużo wypił. Być może. Części wieczoru nie pamiętał, czy mogło stać się wtedy coś więcej? Coś, czego nikt mu nie powiedział? Coś, o czym wstyd było mówić samej Sheili? Zamknął oczy, na krótko, zbierając myśli. Chrzanił wszystko, za co się brał, nie potrafił nawet być dobrym przyjacielem. Może mieli powody traktować go z dystansem. Może popełnił więcej niż jeden błąd. Może tak naprawdę był wstrętnym człowiekiem. Stanowcze dobrze sprawiło, że poczuł obrzydzenie do siebie samego.
- Może na trzeźwo zrozumiał, że są sprawy ważniejsze od chwili przyjemności - podpowiedział, zastanawiając się nad tymi słowy. Czy tak myślał o Sheili? Nie, nie myślał wtedy wcale. Gest wydawał mu się pozbawiony większego znaczenia, zdawało się, że tak samo traktowała go Sheila. Źle mu się wydawało. - Co? - rzucił, kiedy wspomniała kolejne rewelacje. Ona, latała za Jamesem? Byli razem na potańcówce, bawili się razem w sylwestra. Obserwował ich wtedy z okna, kiedy pomagała uspokoić się Jamesowi. Pamiętał to. Jako jedyna dała mu to, czego wtedy potrzebował. Pomimo narzucającego się im Aidana. - Dlaczego tak powiedziała? - Przecież to nieprawda. Nie była taką dziewczyną. I nigdy nie narzucała się Jamesowi. Niezrozumienie na twarzy Neali wydawało mu się oczywiste - a na jego pojawiło się podobne. - Pokłóciłyście się? - Mogła to powiedzieć w złości. W złości ludzie mówią różne rzeczy, choć nigdy jeszcze nie widział zezłoszczonej Sheili i po prawdzie nie bardzo potrafił to sobie wyobrazić.
Potrafił za to wyobrazić sobie zezłoszczoną Nealę, nawet jeśli teraz, kiedy stał nad nią zapłakaną, nie potrafi przejrzeć na oczy. Nie patrzyła już na niego, uciekając gdzieś wzrokiem, a jego gniew, choć wciąż palił serce, nie był tak naprawdę gniewem na nią: trudno jednak było połapać się we własnych emocjach, gdy ich ciężar przygniatał tak bardzo. Czuł, że tonął, coś ciągnęło go na dno: lecz nie wiedział, czym była ta mętna breja, którą łykał, ani co trzymało go za nogę. Spojrzał na jej dłoń, którą wciąż go trzymała i poczuł się bezradnie: lecz i ten przebłysk skruchy zniknął w mig, gdy odepchnęła go do tyłu; cofnął się pół kroku, zepchnięty jej ciosem - zaskoczenie pozwoliło jej go wytrącić z równowagi.
- Nie potrzebuję tego, świetnie sobie radzę sam! - odwarknął na jej słowa, gdy po raz kolejny zaoferowała pomoc; coś jednak w jego głowie załamało się w pół słowa. Łzy na jej twarzy lśniły w blasku popołudniowego słońca, gdy stała przed nim równie bezradna, co on. Tego chciał? Wyżyć się na niej? Sam odwrócił spojrzenie, kiedy przeprosiła, bezradnie rozkładając ręce. Chciał zniknąć. Zniknąć i nigdy nie istnieć. Nigdy się nie pojawić. Cofnąć czas, naprawić popełnione błędy. Ale tak się nie dało. Musiał iść do przodu, niosąc ciężar własnych pomyłek. Czy w końcu czegoś się kiedyś nauczy? - To nieprawda - przyznał nagle, po chwili, choć początkowo trudno było stwierdzić, czy odnosi się do własnych, czy do jej słów. - Wcale sobie nie radzę. Chrzanię wszystko, Neala. Wszystko, czego dotknę. To ja naraziłem dziewczyny. Przecież wiedziałem, że Thomas to dupek. Myślałem, że... - Że jesteśmy przyjaciółmi. Że wciąż nimi byli. Ale przecież jego drogi z Thomasem rozeszły się dawno temu, ale przecież Sheila nie potrafiła być z nim szczera. Ale przecież Eve zawsze traktowała go z dystansem. Naprawdę liczył na ich bezinteresowną pomoc? Był aż tak naiwny? - że mogę liczyć na moich przyjaciół - przyznał, choć tak trudno było wypowiedzieć te słowa na głos. Brzmiały gorzko i boleśnie, ale zarazem dziwnie oczyszczająco. Wierzył, że nie pozwolą zrobić Thomasowi nic tak lekkomyślnego. Trudno było otrzepać się z kłamstwa, jakim mamił się całe życie. Ale tak naprawdę poza Jamesem miał niewielu, którym na nim zależało. Którzy nigdy by go nie opuścili. Nawet Celine w swojej głupocie wybrała wtedy dostatnie życie u boku podłej wiedźmy. Chciała zapytać o jego rękę, bezgłośnie wypuścił z płuc powietrze. Nie chciał o tym rozmawiać. Sheila niepotrzebnie o tym rozpowiadała. To było upokarzające. - Przepraszam - dodał, nie patrząc jej w oczy. Chciał powiedzieć coś jeszcze - poprosić, żeby przestała płakać, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Nie po tym, co już powiedział. - Nie mówiła, że chodziło o harfę. Myślałem, że... - Że o coś innego. Ale to przecież bez znaczenia. - Zresztą byłem u nich jeszcze potem - Zabrał Leonie. - Musiałem załatwić dokumenty dziewczyn. Miał je... ktoś inny. Chciałem też... upewnić się, że w Londynie nie ma już tych głupich plakatów. Ale tego zrobić nie zdążyłem. Mogli mi powiedzieć. Wiesz, że to problem albo że brakuje im pieniędzy. - Znalazłby sposób. Ale powiedzieli mu, że dziewczyny mogą zostać. - Zamiast... - zamiast ją wydawać. Nie wiedział, że Sheila wypiła wtedy eliksir, ale ze słów Neali wynikało, że kompletnie nie przejmowała się zachowaniem brata. Trochę bolało, a trochę zaczynał rozumieć, że nie chciała go już znać. To wszystko było kompletnie pochrzanione. Niepewnie uniósł spojrzenie, przygryzając wargi, kiedy miał ją przed sobą taką: zapłakaną, jak nie ona skruszoną, obejmującą samą siebie. Trudno było to przyznać, ale czuł się trochę, jakby patrzył teraz we własne odbicie w lustrze.
- Dziękuję - dodał po chwili, wciąż niepewnie, jego spojrzenie szybko uciekło, jakby wstydził się tych słów. Bo wstydził, czy po wszystkim, co jej powiedział, czy wciąż ostawała przy tej propozycji? Czy ją też od siebie odrzuci? Nie był przecież bez winy, kiedy myślał o tym, jak potraktował go Thomas. Sheilę też zranił. Pewnie Eve też, choć sam nie wiedział, jak. - Nie sądziłem, że... że zaufałby komuś takiemu jak ja. Wiesz, ty i ja... - Spojrzał na nią niepewnie. Ty i ja to dwa różne światy, Neala. Nie mam rodziny. Nawet jeśli te twoje tytuły to pic na wodę, tacy jak twoja rodzina gardzą takimi jak ja. Aurorzy udowadniali mu to na każdym kroku. W większości. To przez Thomasa musiał się tłumaczyć przed Skamanderem. - Potrzebowałem kogoś, kto uwierzy, że wiem, co robię. Wydawało mi się, że wiem, kto mi ufa. - Ale to nie była prawda. Ale to był tylko sen, kolejne złudzenie. Każde kolejne powtórzenie tej prawdy na głos wydawało się łatwiejsze, jakby w końcu zaczął akceptować rzeczywistość taką, jaką była. Czy to już nie czas, żeby przestać oszukiwać samego siebie? - Ale to chyba też nie była prawda - zakończył głucho, znów nie patrząc na nią - przenosząc spojrzenie na rwącą rzekę. Podobno nie dało się wejść dwa razy do tego samego nurtu, bo rzeka ciągle płynęła i woda w niej nigdy nie była taka sama. A jednak on cały czas brodził po pas w tym samym gównie.
- Może na trzeźwo zrozumiał, że są sprawy ważniejsze od chwili przyjemności - podpowiedział, zastanawiając się nad tymi słowy. Czy tak myślał o Sheili? Nie, nie myślał wtedy wcale. Gest wydawał mu się pozbawiony większego znaczenia, zdawało się, że tak samo traktowała go Sheila. Źle mu się wydawało. - Co? - rzucił, kiedy wspomniała kolejne rewelacje. Ona, latała za Jamesem? Byli razem na potańcówce, bawili się razem w sylwestra. Obserwował ich wtedy z okna, kiedy pomagała uspokoić się Jamesowi. Pamiętał to. Jako jedyna dała mu to, czego wtedy potrzebował. Pomimo narzucającego się im Aidana. - Dlaczego tak powiedziała? - Przecież to nieprawda. Nie była taką dziewczyną. I nigdy nie narzucała się Jamesowi. Niezrozumienie na twarzy Neali wydawało mu się oczywiste - a na jego pojawiło się podobne. - Pokłóciłyście się? - Mogła to powiedzieć w złości. W złości ludzie mówią różne rzeczy, choć nigdy jeszcze nie widział zezłoszczonej Sheili i po prawdzie nie bardzo potrafił to sobie wyobrazić.
Potrafił za to wyobrazić sobie zezłoszczoną Nealę, nawet jeśli teraz, kiedy stał nad nią zapłakaną, nie potrafi przejrzeć na oczy. Nie patrzyła już na niego, uciekając gdzieś wzrokiem, a jego gniew, choć wciąż palił serce, nie był tak naprawdę gniewem na nią: trudno jednak było połapać się we własnych emocjach, gdy ich ciężar przygniatał tak bardzo. Czuł, że tonął, coś ciągnęło go na dno: lecz nie wiedział, czym była ta mętna breja, którą łykał, ani co trzymało go za nogę. Spojrzał na jej dłoń, którą wciąż go trzymała i poczuł się bezradnie: lecz i ten przebłysk skruchy zniknął w mig, gdy odepchnęła go do tyłu; cofnął się pół kroku, zepchnięty jej ciosem - zaskoczenie pozwoliło jej go wytrącić z równowagi.
- Nie potrzebuję tego, świetnie sobie radzę sam! - odwarknął na jej słowa, gdy po raz kolejny zaoferowała pomoc; coś jednak w jego głowie załamało się w pół słowa. Łzy na jej twarzy lśniły w blasku popołudniowego słońca, gdy stała przed nim równie bezradna, co on. Tego chciał? Wyżyć się na niej? Sam odwrócił spojrzenie, kiedy przeprosiła, bezradnie rozkładając ręce. Chciał zniknąć. Zniknąć i nigdy nie istnieć. Nigdy się nie pojawić. Cofnąć czas, naprawić popełnione błędy. Ale tak się nie dało. Musiał iść do przodu, niosąc ciężar własnych pomyłek. Czy w końcu czegoś się kiedyś nauczy? - To nieprawda - przyznał nagle, po chwili, choć początkowo trudno było stwierdzić, czy odnosi się do własnych, czy do jej słów. - Wcale sobie nie radzę. Chrzanię wszystko, Neala. Wszystko, czego dotknę. To ja naraziłem dziewczyny. Przecież wiedziałem, że Thomas to dupek. Myślałem, że... - Że jesteśmy przyjaciółmi. Że wciąż nimi byli. Ale przecież jego drogi z Thomasem rozeszły się dawno temu, ale przecież Sheila nie potrafiła być z nim szczera. Ale przecież Eve zawsze traktowała go z dystansem. Naprawdę liczył na ich bezinteresowną pomoc? Był aż tak naiwny? - że mogę liczyć na moich przyjaciół - przyznał, choć tak trudno było wypowiedzieć te słowa na głos. Brzmiały gorzko i boleśnie, ale zarazem dziwnie oczyszczająco. Wierzył, że nie pozwolą zrobić Thomasowi nic tak lekkomyślnego. Trudno było otrzepać się z kłamstwa, jakim mamił się całe życie. Ale tak naprawdę poza Jamesem miał niewielu, którym na nim zależało. Którzy nigdy by go nie opuścili. Nawet Celine w swojej głupocie wybrała wtedy dostatnie życie u boku podłej wiedźmy. Chciała zapytać o jego rękę, bezgłośnie wypuścił z płuc powietrze. Nie chciał o tym rozmawiać. Sheila niepotrzebnie o tym rozpowiadała. To było upokarzające. - Przepraszam - dodał, nie patrząc jej w oczy. Chciał powiedzieć coś jeszcze - poprosić, żeby przestała płakać, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Nie po tym, co już powiedział. - Nie mówiła, że chodziło o harfę. Myślałem, że... - Że o coś innego. Ale to przecież bez znaczenia. - Zresztą byłem u nich jeszcze potem - Zabrał Leonie. - Musiałem załatwić dokumenty dziewczyn. Miał je... ktoś inny. Chciałem też... upewnić się, że w Londynie nie ma już tych głupich plakatów. Ale tego zrobić nie zdążyłem. Mogli mi powiedzieć. Wiesz, że to problem albo że brakuje im pieniędzy. - Znalazłby sposób. Ale powiedzieli mu, że dziewczyny mogą zostać. - Zamiast... - zamiast ją wydawać. Nie wiedział, że Sheila wypiła wtedy eliksir, ale ze słów Neali wynikało, że kompletnie nie przejmowała się zachowaniem brata. Trochę bolało, a trochę zaczynał rozumieć, że nie chciała go już znać. To wszystko było kompletnie pochrzanione. Niepewnie uniósł spojrzenie, przygryzając wargi, kiedy miał ją przed sobą taką: zapłakaną, jak nie ona skruszoną, obejmującą samą siebie. Trudno było to przyznać, ale czuł się trochę, jakby patrzył teraz we własne odbicie w lustrze.
- Dziękuję - dodał po chwili, wciąż niepewnie, jego spojrzenie szybko uciekło, jakby wstydził się tych słów. Bo wstydził, czy po wszystkim, co jej powiedział, czy wciąż ostawała przy tej propozycji? Czy ją też od siebie odrzuci? Nie był przecież bez winy, kiedy myślał o tym, jak potraktował go Thomas. Sheilę też zranił. Pewnie Eve też, choć sam nie wiedział, jak. - Nie sądziłem, że... że zaufałby komuś takiemu jak ja. Wiesz, ty i ja... - Spojrzał na nią niepewnie. Ty i ja to dwa różne światy, Neala. Nie mam rodziny. Nawet jeśli te twoje tytuły to pic na wodę, tacy jak twoja rodzina gardzą takimi jak ja. Aurorzy udowadniali mu to na każdym kroku. W większości. To przez Thomasa musiał się tłumaczyć przed Skamanderem. - Potrzebowałem kogoś, kto uwierzy, że wiem, co robię. Wydawało mi się, że wiem, kto mi ufa. - Ale to nie była prawda. Ale to był tylko sen, kolejne złudzenie. Każde kolejne powtórzenie tej prawdy na głos wydawało się łatwiejsze, jakby w końcu zaczął akceptować rzeczywistość taką, jaką była. Czy to już nie czas, żeby przestać oszukiwać samego siebie? - Ale to chyba też nie była prawda - zakończył głucho, znów nie patrząc na nią - przenosząc spojrzenie na rwącą rzekę. Podobno nie dało się wejść dwa razy do tego samego nurtu, bo rzeka ciągle płynęła i woda w niej nigdy nie była taka sama. A jednak on cały czas brodził po pas w tym samym gównie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wzruszyłam niepewnie ramionami kiedy Marcel o tym zrozumieniu zaczął mówić marszcząc trochę brwi. Może zrozumiał, ja nic nie rozumiałam dalej, ale tym zamierzałam zająć się trochę później. Znaczy wziąć i porozmyślać nad tym dokładniej. Może na coś miałam wpaść na co nie wpadałam jeszcze wcześniej. Trochę miałam czasem wyrzuty sumienia, że mu tą herbatę na głowę wylałam, ale jednak jak mnie złość już brała, kiedy wybuchałam nigdy nie patrzyłam na konsekwencje. Mówiłam, co myślałam i to było chyba najbardziej niebezpieczne. Zdziwienie po tym krótkim wyznaniu sprawiło, że zerknęłam na niego. Potaknęłam powoli głową, wydymając lekko usta, marszcząc brwi w niezrozumieniu całej sytuacji. Kiedy padło pytanie uniosłam rękę i podrapałam się po policzku, a potem pokręciłam lekko głową. Zmarszczyłam mocniej brwi. - Chyba mamy różne poglądy na tą samą sytuacje? - stwierdziłam z pewnym zapytaniem w głosie biorąc wdech w usta. - W sensie… - zastanowiłam się chwilę marszcząc brwi. - opowiadałam o Leonie i no o tym, że nie poszłam - i tak bym nie poszła, nie chciałam przecież - się z nim całować, bo wtedy próbowałam trafić Jamesa. A ona o tym nie wiedziała... To był żart... chyba. Wtedy. - widocznie byłam trochę zagubiona. - Ale jak mnie zawołał, to po prostu poszłam. Przecież wiedziałam, że mi nic nie zrobi. - wzruszyłam ramionami. - Chyba wychodzi, że to nie jest dobrze widziane, żeby… hm… bić się z kimś kiedy kłóci się z żoną? Bo nie jest mu to potrzebne… - i jest dziwne - ale te słowa zostawiłam dla siebie. Zbierałam te informacje ze sobą, chociaż sama nie do końca jeszcze je ułożyłam w głowie. - A ja w sumie, nawet nie wiedziałam… - że się pokłócili, że to nie jest dobrze widziane, że tego nikomu nie trzeba a wtedy to w sumie chwilę wcześniej w ogóle dowiedziałam się, że jakąś żonę ktokolwiek ma.
Ale kolejnej lawiny gorzkich słów, ale nie tylko gorzkich, też smutnych, okrutnych i prawdziwych nie przewidziałam w ogóle. Lawina słów i oskarżeń spadała na mnie, a ja gięłam się pod ich ciężarem nie będąc w stanie zapanować nad lecącymi łzami i spazmatycznym szlochem od którego bolało mnie w klatce piersiowej. Okropnie bojąc się tego, że ma rację. Że jestem żmiją, ponurakiem, że wszystko na co mój cień padnie zmienia się w najgorsze w co tylko może. Ale ten dżem przechylił szalę, wlał we mnie złość. Na każdą jedną rzecz po kolei i na wszystko razem. Dlatego nie zapanowałam nad dłońmi odpychając go od siebie. Zaraz próbując się uspokoić, wytłumaczyć, zebrać jeszcze raz, chociaż przez jedną, krótką chwilę przez moją głowę przeszła myśl, za którą znienawidziłam siebie samej trochę. Oddychałam ciężko kiedy kiedy warknął mnie za pomoc, którą chciałam mu dać. Broda mi się zatrząsła, łzy dopiero co wytarte znów poleciały. Ale łamiący się głosem próbowałam tłumaczyć dalej. W końcu się zamknęłam, a może zwyczajnie potwierdziłam, że moje myśli plączą się tak mocno, że trudno odnaleźć w nich porządek i uformować jakiekolwiek słowa. Nie patrzyłam na niego. Nie chciałam, nie mogłam. Obejmowałam się, zaciskając dłoń na ramieniu. Śladu nie było po mojej dumie, teraz, kiedy trochę by mi się jej przydało. Żmija mimo wszystko nadal odbijała się w głowie. Zmarłam, kiedy z początku sądziłam, że zarzuca mi nieprawdę. Wzięłam kolejny wdech, czując jak zaciskam zęby, ale zanim się odezwał mówił dalej. Kolejne wyznanie sprawiło, że rozluźniłam szczękę. A potem brwi w zaskoczeniu uniosły się do góry. Wargi rozchyliły się trochę. Milczałam. Łapiąc powietrze, jakbym za chwilę miała nie dostać go więcej. Policzki mnie piekły. Musiałam wyglądać naprawdę okropnie. Uniosłam znów dłonie, końcówką wnętrza dłoni wycierając oczy. Przytrzymała je tak chwilę biorąc kolejny wdech. Największy huragan zdawał się odchodzić, choć pozostawił po sobie sporo strat.
- To chyba możemy podać sobie dłonie, bo fatum za mną łazi okropne. - stwierdziłam cicho, spoglądając gdzieś w bok. - Na Jamesa możesz. - powiedziałam od razu, nie zgadzając się z nim. Nie znała Thomasa i Eve, ani innych jego przyjaciół więc trudno mi było powiedzieć jak było z resztą - ale tego jednego byłam pewna. Oddech powoli zaczynał znajdować odpowiedni rytm. Powietrze nie wpadło spazmatycznie w płuca. Ale padające przepraszam zaskoczyło mnie chyba bardziej. Spojrzałam znów na niego, mrużąc odrobinę oczy, jakby próbując ocenić, czy naprawdę ma to na myśli. - Głupek Thomas, Shiela która nie chce nikomu sprawić przykrości i James, który bierze wszystko na swoje barki? - zapytałam unosząc odrobinę brew. - Thomas to głupek. - stwierdziłam nagle, powtarzając to co powiedziałam wcześniej, odwracając wzrok. Bo nim był. Splotłam dłonie na ramionach, biorąc kolejny wdech. - Nie ufam mu, nie znam właściwie, nie wierzę w nawet jedno słowo które gada. Nie mam zielonego pojęcia jaki jest, bo całego siebie zagaduje. Rozumiesz? - zapytałam spoglądając na niego. - Nie bronię go, żeby była jasność, a ty go znasz o wiele dłużej, ale… Rozmawiałeś z nim? - zapytałam, unosząc na niego jasne tęczówki. - Wyjaśnił...? - zmarszczyłam lekko brwi. Czy był aż tak… okropny, żeby wydać kogoś dla własnego dobra? Nie wiedziałam. Praktycznie go nie znałam. Odwróciłam wzrok marszcząc brwi. Zastanawiając się nad tym wszystkim, bo wszystko nagle było bardziej skomplikowane. Ale kiedy mi podziękował mój wzrok wrócił do niego szybko a zaskoczenie znów zakwitło na twarzy. Nie złapałam jego spojrzenia, to odsunęło się na bok. A kiedy dodał kolejne słowa westchnęłam ciężko.
-... co, różnimy się? - wcięłam się tylko na chwilę biorąc kolejny wdech. - Posłuchaj, Marcel. Ja to wiem, okej? - pytanie wypadło z moich słów, choć bez dalszego ciągu trudno było powiedzieć do czego się odnoszę. Dlatego po krótkim, jednak jeszcze trochę drżącym oddechu kontynuowałam. - Wiem, że miałam dużo szczęścia. - w oczach jednak znów mi się zaświeciły łzy, a myślałam, że więcej już ich nie mam. - Że mam dom, mam rodzinę która mnie wzięła, mam jedzenie, ubrania, suchy kąt. Powiem ci to samo, co powiedziałam Jamesowi wcześniej. W tym wszystkim dobre jest to, że znajdziesz mnie zawsze w tym samym miejscu. - prawie to samo. Klatki musiałabym jeszcze tłumaczyć. - Naprawdę myślisz, że mój wuja patrzyłby na to, że masz... nie wiem... nie taką koszulę jeśli byłby ktoś komu trzeba pomóc? - zapytałam rozkładając na boki dłonie. Chyba płakałam, trochę z tego, że miałam dobrze, trochę przez to że sądził, że nie pomogliśmy komuś, przez coś co w takiej chwili nie liczyło się ani trochę. Uniosłam znów dłonie teraz trochę już zła na te moje oczy. Przytaknęłam dłonie biorąc kolejny wdech, nakazując sobie spokój. - Ale właśnie o to chodzi, koniec końców. Że to mam. Że przez to, kim jestem znam różnych ludzi. Mogę ich poprosić o pomoc. Ty mógłbyś ich zapytać o radę. Znam szlachciców, specjalistów… - zacięłam się, ale tylko na chwilę-....tych co podążają za feniksem. Wiem, że sama nie mogę wiele. Że nadaję się tylko do tego, żeby posprzątać brzeg rzeki, albo zaleczyć parę siniaków… Ale to nie znaczy że nie chce pomóc. Nawet jeśli oznacza to tylko tyle, że otworzę drzwi. Bezsilność, to najgorsze uczucie, chciałabym móc więcej.- uniosłam rękę przecierając oczy, odwracając na chwilę spojrzenie. - Jestem tutaj, a o wszystkim dowiaduje się miesiące później. Mam wrażenie, jakby wszystko działo się obok, zanim zareaguje. I nie mówię, o tym co powiedziałeś. Ale ja nie wiedziałam nawet... - pokręciłam głową tylko ucinając temat. Wzięłam wdech w płuca. - Nie dociekam na siłę, bo mama zawsze mówiła, że prawda potrzebuje przestrzeni, poganiana zamyka się w sobie. Co nie znaczy, że to łatwe. - dłonie zwisały mi po bokach. Oczy znów były mokre. - James ci ufa. - powtórzyłam raz jeszcze, uparta przy tym jednym zdaniu. Tego jednego byłam pewna. - bezgranicznie, wiem to po tym jak o tobie mówi. - w jego głosie nie było nigdy cienia wątpliwości. Nawet najmniejszego kiedy szło o Marcela. - Właściwie, to jesteście całkiem podobni. - mruknęłam marszcząc trochę nos.
- Odwołaj ją. - zażądałam jeszcze zaraz bo bez tego to nie było mowy żeby w ogóle iść gdzieś dalej. Przeszłam parę kroków żeby zebrać jakiś śmieć. - I spróbuj to wyciągnąć. - wskazałam brodą na to, z czym siłowałam się wcześniej.
Ale kolejnej lawiny gorzkich słów, ale nie tylko gorzkich, też smutnych, okrutnych i prawdziwych nie przewidziałam w ogóle. Lawina słów i oskarżeń spadała na mnie, a ja gięłam się pod ich ciężarem nie będąc w stanie zapanować nad lecącymi łzami i spazmatycznym szlochem od którego bolało mnie w klatce piersiowej. Okropnie bojąc się tego, że ma rację. Że jestem żmiją, ponurakiem, że wszystko na co mój cień padnie zmienia się w najgorsze w co tylko może. Ale ten dżem przechylił szalę, wlał we mnie złość. Na każdą jedną rzecz po kolei i na wszystko razem. Dlatego nie zapanowałam nad dłońmi odpychając go od siebie. Zaraz próbując się uspokoić, wytłumaczyć, zebrać jeszcze raz, chociaż przez jedną, krótką chwilę przez moją głowę przeszła myśl, za którą znienawidziłam siebie samej trochę. Oddychałam ciężko kiedy kiedy warknął mnie za pomoc, którą chciałam mu dać. Broda mi się zatrząsła, łzy dopiero co wytarte znów poleciały. Ale łamiący się głosem próbowałam tłumaczyć dalej. W końcu się zamknęłam, a może zwyczajnie potwierdziłam, że moje myśli plączą się tak mocno, że trudno odnaleźć w nich porządek i uformować jakiekolwiek słowa. Nie patrzyłam na niego. Nie chciałam, nie mogłam. Obejmowałam się, zaciskając dłoń na ramieniu. Śladu nie było po mojej dumie, teraz, kiedy trochę by mi się jej przydało. Żmija mimo wszystko nadal odbijała się w głowie. Zmarłam, kiedy z początku sądziłam, że zarzuca mi nieprawdę. Wzięłam kolejny wdech, czując jak zaciskam zęby, ale zanim się odezwał mówił dalej. Kolejne wyznanie sprawiło, że rozluźniłam szczękę. A potem brwi w zaskoczeniu uniosły się do góry. Wargi rozchyliły się trochę. Milczałam. Łapiąc powietrze, jakbym za chwilę miała nie dostać go więcej. Policzki mnie piekły. Musiałam wyglądać naprawdę okropnie. Uniosłam znów dłonie, końcówką wnętrza dłoni wycierając oczy. Przytrzymała je tak chwilę biorąc kolejny wdech. Największy huragan zdawał się odchodzić, choć pozostawił po sobie sporo strat.
- To chyba możemy podać sobie dłonie, bo fatum za mną łazi okropne. - stwierdziłam cicho, spoglądając gdzieś w bok. - Na Jamesa możesz. - powiedziałam od razu, nie zgadzając się z nim. Nie znała Thomasa i Eve, ani innych jego przyjaciół więc trudno mi było powiedzieć jak było z resztą - ale tego jednego byłam pewna. Oddech powoli zaczynał znajdować odpowiedni rytm. Powietrze nie wpadło spazmatycznie w płuca. Ale padające przepraszam zaskoczyło mnie chyba bardziej. Spojrzałam znów na niego, mrużąc odrobinę oczy, jakby próbując ocenić, czy naprawdę ma to na myśli. - Głupek Thomas, Shiela która nie chce nikomu sprawić przykrości i James, który bierze wszystko na swoje barki? - zapytałam unosząc odrobinę brew. - Thomas to głupek. - stwierdziłam nagle, powtarzając to co powiedziałam wcześniej, odwracając wzrok. Bo nim był. Splotłam dłonie na ramionach, biorąc kolejny wdech. - Nie ufam mu, nie znam właściwie, nie wierzę w nawet jedno słowo które gada. Nie mam zielonego pojęcia jaki jest, bo całego siebie zagaduje. Rozumiesz? - zapytałam spoglądając na niego. - Nie bronię go, żeby była jasność, a ty go znasz o wiele dłużej, ale… Rozmawiałeś z nim? - zapytałam, unosząc na niego jasne tęczówki. - Wyjaśnił...? - zmarszczyłam lekko brwi. Czy był aż tak… okropny, żeby wydać kogoś dla własnego dobra? Nie wiedziałam. Praktycznie go nie znałam. Odwróciłam wzrok marszcząc brwi. Zastanawiając się nad tym wszystkim, bo wszystko nagle było bardziej skomplikowane. Ale kiedy mi podziękował mój wzrok wrócił do niego szybko a zaskoczenie znów zakwitło na twarzy. Nie złapałam jego spojrzenia, to odsunęło się na bok. A kiedy dodał kolejne słowa westchnęłam ciężko.
-... co, różnimy się? - wcięłam się tylko na chwilę biorąc kolejny wdech. - Posłuchaj, Marcel. Ja to wiem, okej? - pytanie wypadło z moich słów, choć bez dalszego ciągu trudno było powiedzieć do czego się odnoszę. Dlatego po krótkim, jednak jeszcze trochę drżącym oddechu kontynuowałam. - Wiem, że miałam dużo szczęścia. - w oczach jednak znów mi się zaświeciły łzy, a myślałam, że więcej już ich nie mam. - Że mam dom, mam rodzinę która mnie wzięła, mam jedzenie, ubrania, suchy kąt. Powiem ci to samo, co powiedziałam Jamesowi wcześniej. W tym wszystkim dobre jest to, że znajdziesz mnie zawsze w tym samym miejscu. - prawie to samo. Klatki musiałabym jeszcze tłumaczyć. - Naprawdę myślisz, że mój wuja patrzyłby na to, że masz... nie wiem... nie taką koszulę jeśli byłby ktoś komu trzeba pomóc? - zapytałam rozkładając na boki dłonie. Chyba płakałam, trochę z tego, że miałam dobrze, trochę przez to że sądził, że nie pomogliśmy komuś, przez coś co w takiej chwili nie liczyło się ani trochę. Uniosłam znów dłonie teraz trochę już zła na te moje oczy. Przytaknęłam dłonie biorąc kolejny wdech, nakazując sobie spokój. - Ale właśnie o to chodzi, koniec końców. Że to mam. Że przez to, kim jestem znam różnych ludzi. Mogę ich poprosić o pomoc. Ty mógłbyś ich zapytać o radę. Znam szlachciców, specjalistów… - zacięłam się, ale tylko na chwilę-....tych co podążają za feniksem. Wiem, że sama nie mogę wiele. Że nadaję się tylko do tego, żeby posprzątać brzeg rzeki, albo zaleczyć parę siniaków… Ale to nie znaczy że nie chce pomóc. Nawet jeśli oznacza to tylko tyle, że otworzę drzwi. Bezsilność, to najgorsze uczucie, chciałabym móc więcej.- uniosłam rękę przecierając oczy, odwracając na chwilę spojrzenie. - Jestem tutaj, a o wszystkim dowiaduje się miesiące później. Mam wrażenie, jakby wszystko działo się obok, zanim zareaguje. I nie mówię, o tym co powiedziałeś. Ale ja nie wiedziałam nawet... - pokręciłam głową tylko ucinając temat. Wzięłam wdech w płuca. - Nie dociekam na siłę, bo mama zawsze mówiła, że prawda potrzebuje przestrzeni, poganiana zamyka się w sobie. Co nie znaczy, że to łatwe. - dłonie zwisały mi po bokach. Oczy znów były mokre. - James ci ufa. - powtórzyłam raz jeszcze, uparta przy tym jednym zdaniu. Tego jednego byłam pewna. - bezgranicznie, wiem to po tym jak o tobie mówi. - w jego głosie nie było nigdy cienia wątpliwości. Nawet najmniejszego kiedy szło o Marcela. - Właściwie, to jesteście całkiem podobni. - mruknęłam marszcząc trochę nos.
- Odwołaj ją. - zażądałam jeszcze zaraz bo bez tego to nie było mowy żeby w ogóle iść gdzieś dalej. Przeszłam parę kroków żeby zebrać jakiś śmieć. - I spróbuj to wyciągnąć. - wskazałam brodą na to, z czym siłowałam się wcześniej.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Nie wiedziała, że próbujesz trafić Jamesa - powtórzył za nią, bez zrozumienia, próbując ułożyć jej myśli we własnych. To nie miało żadnego sensu. Była zazdrosna? O kogo, o Nealę? Sheila bywała wycofana, na przyjęciu mogła poczuć się osamotniona. Może była zła, że przyjaciółka poświęcała jej za mało czasu? - Co? - zapytał ze ściągniętą brwią, gdy wspomniała o niewłaściwości bicia się w trakcie kłótni, co miało jedno wspólnego z drugim? Och, trochę miało: James musiał się uspokoić, ale nie piorąc Nealę. Nieważne, spędzili razem czas na świeżym powietrzu i wszystko dobrze się skończyło. Przecież widział wszystko, obserwował ich wtedy z okna, tak samo jak Neala wiedząc, że panika Aidana była wtedy bezpodstawna. - To jakieś brednie - stwierdził, z nijakim grymasem, nie wiedząc właściwie, jak powinien się do nich odnieść. - Od kiedy Sheila tyle wie o małżeńskim życiu? - zapytał, z rozbawieniem. Jej słowa musiały być podszyte czymś innym, pewnie rzeczywiście zazdrością o przyjaciółkę. Niewiele wiedział o tym, jak powinno się traktować żonę, zwłaszcza cygańską, ale szczerze wątpił, by cygańskie zasady mówiły cokolwiek o zachowaniu wobec ukochanej na wypadek bójki lub jej braku. A może to znowu jakieś babskie sekrety, te same, które uczyniły go oprawcą Sheili? Może sam już nie wiedział, sam nie rozumiał. Mieszkał w cyrku, normalni ludzie żyli inaczej niż on. Może to wcale nie było zabawne, uśmiech zniknął z jego twarzy równie szybko, jak szybko się na niej pojawił.
A otrzeźwienie nadchodziło coraz silniej: szloch Neali, łzy na jej policzkach, odbijające promienie popołudniowego słońca, twarz czerwieńsza niż zwykle, czy taki był z niego bohater? Czy doprowadzenie jej do tego stanu sprawiło mu satysfakcję, ukłuło dumą? Czy mógł być z siebie zadowolony, gdy za własne niepowodzenia odbił sobie emocje na niej? Nic o niej nie wiedział, próbowała pomóc. Jakie miał prawo zwracać się do niej w taki sposób, oceniać ją tak łatwo? Zamierzał potraktować ją w ten sposób przez głupi dżem? Nie było w życiu nic ważniejszego? Czy miał prawo czuć się lepszym od tych, do których miał w sobie tak dużo żalu? Kiedy stała tak, obejmując swoje ramiona, nie przypominała w ogóle dumnej siebie. Zawsze wydawała się inna, szukająca dobra we wszystkim, co ich otaczało. Jeśli ona była żmiją, jak nazwać kogoś, kto krzywdził ją słowem tak łatwo? Musiał się wygadać, wyrzucić z siebie to wszystko - a gdy słowa wreszcie padły, każdy kolejnym ciskanym w nią kamieniem, poczuł się, jakby wypluł właśnie bolesny jad, zatruwający ciało i umysł. Otrzeźwiony dostrzegał nonsens własnego zachowania. Otrzeźwionemu było mu wstyd.
Patrzył na nią, gdy tłumaczyła się przed nim z tego, kim była i kim się urodziła. Czy tak właśnie czuł się szmalcownik stojący nad mugolem, który tak samo nie był winien swojej krwi, który miał pecha, nie szczęście? Czy tym chciał być? Opuścił wzrok, ludzie często ocenili go po tym, kim był i ile miał pieniędzy, ale nie robili tego przecież dobrzy ludzie. Jej wuj potraktował go dobrze, kiedy po nią przyszedł. Nie zatrzymał jej, nie zakazał jej z nią pójść. Była bezsilna jak on, z sercem jak jego płonącym ciepłym ogniem współczucia i empatii. Przecież to znał: bezradne stanie pośrodku szalejącej zawieruchy, gdy docierały do niego krzyki bitych i mordowanych, własną niemoc, gdy nikt wokół nie brał go poważnie, zagubienie, rozpaczliwie poszukiwanie kontaktu z Zakonem Feniksa. Może i pokonywali różne szlaki, lecz podążali tym samym górskim pasmem, a dopiero jej szczerość pozwoliła mu to zrozumieć. Szczerość, którą wymusił. Czuł się z tym źle.
- Wiem - odparł, niemy wobec jej monologu, wtrącając się dopiero, kiedy wspomniała Jamesa. Był niesprawiedliwy, kierując tę złość wszędzie i wobec wszystkich. James zawsze był przy nim, ramię w ramię. Stał obok, niezależnie od tego, co się działo. Był jego bratem, połączyły ich więzy krwi. Więzy, przez które i Thomas się nim stał. On też ufał Jamesowi. Czy bezgranicznie? Chciałby, ale zaufał mu tamtego dnia, i... Przecież James tego nie chciał. Przecież o tym wiedział. Przecież nie pozwoliłby, gdyby wiedział. - Co masz na myśli? - Zawsze wydawało mu się, że byli całkiem różni. Czasem chciałby być jak James, bardziej zdecydowany i sięgający po to, czego chciał. Odważniejszy.
- Co? - zapytał, bez zrozumienia, kiedy kazała mu odwołać ją. Kogo? Jaką ją? - Jasne - Z westchnieniem pochylił się, żeby oburącz wyrwać spomiędzy kamieni wystający pręt. Obrócił go między dłońmi, zastanawiając się nad jej słowami.
- Po prostu nie wiedziałem. W porządku? Nie wiedziałem, że mogę cię poprosić o pomoc. Nie znam twojej rodziny, Neala, ale... dziękuję, że to mówisz. Teraz zapamiętam. - Nadawała się tylko do sprzątania rzek, twierdziła, komu pomogą w ten sposób? Spędzą tu trochę czasu, pracując charytatywnie, krajobraz będzie piękniejszy, póki nie zaścielą go trupy. Nie porządek był teraz ważny.
- Wiesz, ja... chyba to znam. Kiedy możesz tylko stać i patrzeć na to całe zło. - Jemu nie miał kto wskazać drogi. Ją trzymali pod bezpiecznym kloszem. Czym jedno różniło się od drugiego? - Kiedy ściska cię bezradność i jedyne, co zostaje, to krzyk... albo płacz - Ona płakała. Zbyt mocno. - Kiedy nikt nie traktuje cię poważnie, a to sprawia, że czujesz jeszcze większą niemoc, bo trudno po prostu patrzeć, kiedy nawarstwiają się kolejne tragedie, kiedy ludzie cierpią, kiedy tracą przyjaciół, rodziny, kiedy giną sami... - rzucił, oglądając się przez ramię na brzeg podlany rzeką. - Wiesz co? Chrzanić to, nikomu nie pomożemy, sprzątając ten głupi brzeg. Z twoją pomocą możemy zrobić znacznie więcej. - Wyrzucił pręt na stos śmieci, robota była niekończąca się i monotonna. Nie był w takiej dobry i już nie mógł na nią patrzeć, choć w zasadzie jeszcze pracować nie zaczął, szybkim krokiem odszedł w kierunku pozostawionych mioteł. - Wskakuj na swoją! Do mnie! - zawołał, inkantacją podrywając w powietrze miotłę, przechwycił jej trzon, by bez czekania na jej zgodę wskoczyć na jej grzbiet. Wuj Neali kazał mu na nią uważać, czy robił właśnie cos okrutnie głupiego? Może, ale oboje tracili tutaj czas. - Umiesz pływać, Neala? Dobrze znasz okolicę? Wiesz, kto tu mieszka? - Korzystając z tego, co potrafiła i z tego, co wiedziała: mogli zrobić znacznie więcej, niż tylko sprzątnąć parę śmieci.
A otrzeźwienie nadchodziło coraz silniej: szloch Neali, łzy na jej policzkach, odbijające promienie popołudniowego słońca, twarz czerwieńsza niż zwykle, czy taki był z niego bohater? Czy doprowadzenie jej do tego stanu sprawiło mu satysfakcję, ukłuło dumą? Czy mógł być z siebie zadowolony, gdy za własne niepowodzenia odbił sobie emocje na niej? Nic o niej nie wiedział, próbowała pomóc. Jakie miał prawo zwracać się do niej w taki sposób, oceniać ją tak łatwo? Zamierzał potraktować ją w ten sposób przez głupi dżem? Nie było w życiu nic ważniejszego? Czy miał prawo czuć się lepszym od tych, do których miał w sobie tak dużo żalu? Kiedy stała tak, obejmując swoje ramiona, nie przypominała w ogóle dumnej siebie. Zawsze wydawała się inna, szukająca dobra we wszystkim, co ich otaczało. Jeśli ona była żmiją, jak nazwać kogoś, kto krzywdził ją słowem tak łatwo? Musiał się wygadać, wyrzucić z siebie to wszystko - a gdy słowa wreszcie padły, każdy kolejnym ciskanym w nią kamieniem, poczuł się, jakby wypluł właśnie bolesny jad, zatruwający ciało i umysł. Otrzeźwiony dostrzegał nonsens własnego zachowania. Otrzeźwionemu było mu wstyd.
Patrzył na nią, gdy tłumaczyła się przed nim z tego, kim była i kim się urodziła. Czy tak właśnie czuł się szmalcownik stojący nad mugolem, który tak samo nie był winien swojej krwi, który miał pecha, nie szczęście? Czy tym chciał być? Opuścił wzrok, ludzie często ocenili go po tym, kim był i ile miał pieniędzy, ale nie robili tego przecież dobrzy ludzie. Jej wuj potraktował go dobrze, kiedy po nią przyszedł. Nie zatrzymał jej, nie zakazał jej z nią pójść. Była bezsilna jak on, z sercem jak jego płonącym ciepłym ogniem współczucia i empatii. Przecież to znał: bezradne stanie pośrodku szalejącej zawieruchy, gdy docierały do niego krzyki bitych i mordowanych, własną niemoc, gdy nikt wokół nie brał go poważnie, zagubienie, rozpaczliwie poszukiwanie kontaktu z Zakonem Feniksa. Może i pokonywali różne szlaki, lecz podążali tym samym górskim pasmem, a dopiero jej szczerość pozwoliła mu to zrozumieć. Szczerość, którą wymusił. Czuł się z tym źle.
- Wiem - odparł, niemy wobec jej monologu, wtrącając się dopiero, kiedy wspomniała Jamesa. Był niesprawiedliwy, kierując tę złość wszędzie i wobec wszystkich. James zawsze był przy nim, ramię w ramię. Stał obok, niezależnie od tego, co się działo. Był jego bratem, połączyły ich więzy krwi. Więzy, przez które i Thomas się nim stał. On też ufał Jamesowi. Czy bezgranicznie? Chciałby, ale zaufał mu tamtego dnia, i... Przecież James tego nie chciał. Przecież o tym wiedział. Przecież nie pozwoliłby, gdyby wiedział. - Co masz na myśli? - Zawsze wydawało mu się, że byli całkiem różni. Czasem chciałby być jak James, bardziej zdecydowany i sięgający po to, czego chciał. Odważniejszy.
- Co? - zapytał, bez zrozumienia, kiedy kazała mu odwołać ją. Kogo? Jaką ją? - Jasne - Z westchnieniem pochylił się, żeby oburącz wyrwać spomiędzy kamieni wystający pręt. Obrócił go między dłońmi, zastanawiając się nad jej słowami.
- Po prostu nie wiedziałem. W porządku? Nie wiedziałem, że mogę cię poprosić o pomoc. Nie znam twojej rodziny, Neala, ale... dziękuję, że to mówisz. Teraz zapamiętam. - Nadawała się tylko do sprzątania rzek, twierdziła, komu pomogą w ten sposób? Spędzą tu trochę czasu, pracując charytatywnie, krajobraz będzie piękniejszy, póki nie zaścielą go trupy. Nie porządek był teraz ważny.
- Wiesz, ja... chyba to znam. Kiedy możesz tylko stać i patrzeć na to całe zło. - Jemu nie miał kto wskazać drogi. Ją trzymali pod bezpiecznym kloszem. Czym jedno różniło się od drugiego? - Kiedy ściska cię bezradność i jedyne, co zostaje, to krzyk... albo płacz - Ona płakała. Zbyt mocno. - Kiedy nikt nie traktuje cię poważnie, a to sprawia, że czujesz jeszcze większą niemoc, bo trudno po prostu patrzeć, kiedy nawarstwiają się kolejne tragedie, kiedy ludzie cierpią, kiedy tracą przyjaciół, rodziny, kiedy giną sami... - rzucił, oglądając się przez ramię na brzeg podlany rzeką. - Wiesz co? Chrzanić to, nikomu nie pomożemy, sprzątając ten głupi brzeg. Z twoją pomocą możemy zrobić znacznie więcej. - Wyrzucił pręt na stos śmieci, robota była niekończąca się i monotonna. Nie był w takiej dobry i już nie mógł na nią patrzeć, choć w zasadzie jeszcze pracować nie zaczął, szybkim krokiem odszedł w kierunku pozostawionych mioteł. - Wskakuj na swoją! Do mnie! - zawołał, inkantacją podrywając w powietrze miotłę, przechwycił jej trzon, by bez czekania na jej zgodę wskoczyć na jej grzbiet. Wuj Neali kazał mu na nią uważać, czy robił właśnie cos okrutnie głupiego? Może, ale oboje tracili tutaj czas. - Umiesz pływać, Neala? Dobrze znasz okolicę? Wiesz, kto tu mieszka? - Korzystając z tego, co potrafiła i z tego, co wiedziała: mogli zrobić znacznie więcej, niż tylko sprzątnąć parę śmieci.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Rozłożyłam dłonie na boki już nie do końca pewna, czy to dobrze że dalej w tym temacie tkwiliśmy, czy nie bardzo. W sensie, no nie biegałam za nim, ale też dziwnie było to rozpatrywać w obecności jego najlepszego przyjaciela. Też niewiele z tego rozumiałam. Wydawało mi się, że dobrze zrobiłam wszystko. No może to nie było często widziane, żeby dziewczyna robiła coś takiego. No ale już wiedziałam, że jestem dziwna. Wzruszyłam jeszcze raz ramionami kiedy wziął i stwierdził że to brednie były. Uśmiechnęłam się krzywo odwracając spojrzenie na bok. Bo, czy były na pewno? Znaczy jedno wiedziałam na pewno i powiedziałam to Sheilii, że wzięłabym i poszła za każdym, gdybym uznała że przydałoby mu się towarzystwo, nawet, jeśli to tylko moje było. Na kolejne spojrzenie podniosłam wzrok na Marcela, uśmiechając się półgębkiem ale uśmiech zszedł mi szybko. Westchnęłam, wywracając oczami.
- Oh, nieważne. - podsumowałam na sam koniec. - I tak nie zamierzam się babrać w zakochiwanie i to latanie całe. Mam inne rzeczy do roboty. - mruknęłam marszcząc na chwilę nos. Bo taka była prawda, ale wolałam jasno zaznaczyć wcześniej, że no nie latałam za nim żeby potem nie było.
Nie spodziewałam się, że jedno zdanie ubranie zupełnie nieopatrznie sprowadzi taką katastrofę. Im mocniej próbowałam wytłumaczyć wszystko, tym było jeszcze gorzej. Rozpadało mi się to tak tragicznie, że przestałam widzieć brzeg jakikolwiek do którego mogłabym w tej rozmowie dotrzeć. Byłam winna, bycia sobą głównie. I kiedy już myślałam, że to będzie koniec, że jednak pójdzie sobie, że wszystko zostanie takie okropnie nieodpowiednie a ta żmija po wsze czasy zostanie mi w głowie wtedy coś drgnęło, ruszyło w drugą stronę. Kłótnie nie zawsze były złe - właśnie tak powiedziałam Jamesowi jakiś czas temu. Dwa zdania, dwie osoby które w swoją prawdę wierzą równie mocno. Ale on też miał racji dużo. Słowa mimo wszystko zapadały w pamięć, nawet jeśli dało się po nich ruszyć dalej. Miałam sama decydować czym będą dla mnie. Czy chciałam żeby to był koniec? Przez chwilę chyba nawet bardzo. Zranił mnie nie mogłam udawać inaczej, kiedy stojąc przed nim bezradnie obejmowałam się ramionami nie wiedząc nawet co mogłabym powiedzieć. Ale czy nie zasłużył na to, by spróbować chociaż ruszyć dalej? Mimo każdego ostrego słowa, które dobrał specjalnie dla mnie. Więc podjęłam walkę, chyba dlatego że w jakiś sposób pod kilkoma względami przypominał mi Jamesa. Był zły na mnie, ale nie tylko. Zdawał się jak on brać na siebie samego wszystko, dźwigając ciężar cięższy niż - możliwe - był w stanie udźwignąć. A może nie był w stanie się nim podzielić, bo - tak jak James - dla swoich bliskich chciał być niezłomną siłą. Ja byłam tylko obcą dziewczyną, która znalazła się obok. Znaczy nie tylko, byłam winną, ta myśl nie rozgrzeszał żadnej z moich poczynań. Ciocia miała rację, kiedy przestrzegała mnie przed moim własnym gadaniem. Chciałam dobrze, a jednak wychodziło… marnie. Ale problem był taki, że mówiłam. Zawsze mówiłam, mimo że czasem czułam że więcej nie powinnam, że najlepiej bym zrobiła jakbym wzięła i zamknęła się całkiem. Policzki piekły mnie strasznie. Ale każde słowo które wypluwał uderzało we mnie i choć mogłam być dla niego żmiją, James zawsze był jego bratem. Skinęłam krótko głową, kiedy potwierdził że miał tego świadomość. Dobrze. Wzięłam wdech, jeszcze drżący trochę w pierś kiedy zapytał o te podobieństwa całe. Uniosłam rękę zakładając kosmyki za ucho. Spojrzałam na rzekę.
- Macie coś takiego, że zaufać wam przychodzi naturalnie. - mruknęłam wzruszając ramionami lekko. - Na Merlina, irytujący bywacie strasznie - chociażby wtedy w Lynmouth kiedy tak bawiło was strasznie to, co dla mnie nowe było. A mimo to, mimo to poszłam za wami dalej. - wzięłam wdech oplatając się na powrót ramionami. - Sądzę że wartość większą macie, niż tą, która we własnym rozrachunku na siebie nakładacie. - w końcu przesunęłam znów na niego spojrzenie. - A najważniejsze i najbzdurniejsze zarazem że i twoje i jego oczy sekrety niosą własne. Czasem z siebie zrzucić coś trzeba Marcel, bo inaczej odkłada się ciężarem i jest balastem. - zamilkłam na chwilę nawołując do odwołania.
- Żmiję. Odwołaj ją. Nie jestem nią. Przez gadanie pogmatwam czasem strasznie, ale nie jestem żmiją. - domagałam się opuszczając ręce, marszcząc trochę brwi i unosząc ku górze brodę. - Możesz drzeć się na mnie ile dusza zapragnie, ale ją odwołaj. - zaznaczyłam domagając się w tej chwili już tego, patrząc jak wyciąga z łatwością pręt z którym ja tak strasznie się męczyłam.
- W porządku. - zgodziłam się w końcu wypuszczając powietrze z płuc. Moją winą też było, że tak niefortunnie zdania wzięłam i ułożyłam. Nie jego, że nie pomyślał o mnie. - Pamiętaj. - dodałam jeszcze nie mając w tym względzie do powiedzenia nic więcej. Ważne że teraz już wiedział. Na przyszłość. Ruszyłam się, żeby podejść do kolejnego śmiecia. Nachyliłam się po niego, ale zatrzymałam kiedy odezwał się ponownie. Wyprostowałam się powoli zwracając na niego wzrok. Słuchając mimowolnie rozwarłam lekko usta. Bo właśnie dokładnie tak się czułam. Nie traktowana poważnie przeważnie, czująca rozlewającą się niemoc i mury, których nie byłam w stanie pokonać. Rozchyliłam usta, chcąc coś powiedzieć kiedy zapytał mnie czy wiem co. No nie wiedziałam właśnie. Uniosłam brwi na kolejno padające słowa. Przez chwilę patrzyłam na niego w niezrozumieniu kiedy odchodził. A kiedy nakazałam mi wskakiwanie na swoją mimowolnie podskoczyłam w miejscu zanim ruszyłam w ślad za nim. - Do mnie! - zawołałam miotłę trochę za nim, wzbijając się w powietrze i ruszając jego śladem. Kompletnie jeszcze pogubiona i nie bardzo rozumiejąca co się właściwie działo. Pochyliłam się miotle, żeby nadrobić dystans i wyprostowałam się dopiero kiedy znalazłam się obok spoglądając na niego z niezrozumieniem marszcząc trochę brwi. - Umiem. - odpowiedziałam więc kiedy padło pierwsze pytanie. - Dość dobrze. - przyznałam wzruszając lekko ramionami. W Exeter byłam nie raz, odwiedzaliśmy je w zeszłym roku, czasem bywałam tutaj załatwić coś dla cioci, albo dla siebie samej. Na kolejne pytanie wydęłam lekko usta odwracając spojrzenie i spoglądając w niebo. - W większości. - odrzekłam po krótkim zastanowieniu. - Jest trochę rotacji. Ale ostatnio wuja nie wspominał o nikim nowym w tej okolicy. Można dopytać pana Steela albo panią Lande. - zawyrokowałam opuszczając wzrok jednak nadal marszcząc brwi nie bardzo rozumiejąc co jedno ma z drugim i trzecim wspólnego. - Em… Marcel… - zaczęłam niepewnie, poprawiając uchwyt na miotle. - …co robimy? - zapytałam, spoglądając do tyłu na miejsce w którym jeszcze chwilę wcześniej byliśmy.
- Oh, nieważne. - podsumowałam na sam koniec. - I tak nie zamierzam się babrać w zakochiwanie i to latanie całe. Mam inne rzeczy do roboty. - mruknęłam marszcząc na chwilę nos. Bo taka była prawda, ale wolałam jasno zaznaczyć wcześniej, że no nie latałam za nim żeby potem nie było.
Nie spodziewałam się, że jedno zdanie ubranie zupełnie nieopatrznie sprowadzi taką katastrofę. Im mocniej próbowałam wytłumaczyć wszystko, tym było jeszcze gorzej. Rozpadało mi się to tak tragicznie, że przestałam widzieć brzeg jakikolwiek do którego mogłabym w tej rozmowie dotrzeć. Byłam winna, bycia sobą głównie. I kiedy już myślałam, że to będzie koniec, że jednak pójdzie sobie, że wszystko zostanie takie okropnie nieodpowiednie a ta żmija po wsze czasy zostanie mi w głowie wtedy coś drgnęło, ruszyło w drugą stronę. Kłótnie nie zawsze były złe - właśnie tak powiedziałam Jamesowi jakiś czas temu. Dwa zdania, dwie osoby które w swoją prawdę wierzą równie mocno. Ale on też miał racji dużo. Słowa mimo wszystko zapadały w pamięć, nawet jeśli dało się po nich ruszyć dalej. Miałam sama decydować czym będą dla mnie. Czy chciałam żeby to był koniec? Przez chwilę chyba nawet bardzo. Zranił mnie nie mogłam udawać inaczej, kiedy stojąc przed nim bezradnie obejmowałam się ramionami nie wiedząc nawet co mogłabym powiedzieć. Ale czy nie zasłużył na to, by spróbować chociaż ruszyć dalej? Mimo każdego ostrego słowa, które dobrał specjalnie dla mnie. Więc podjęłam walkę, chyba dlatego że w jakiś sposób pod kilkoma względami przypominał mi Jamesa. Był zły na mnie, ale nie tylko. Zdawał się jak on brać na siebie samego wszystko, dźwigając ciężar cięższy niż - możliwe - był w stanie udźwignąć. A może nie był w stanie się nim podzielić, bo - tak jak James - dla swoich bliskich chciał być niezłomną siłą. Ja byłam tylko obcą dziewczyną, która znalazła się obok. Znaczy nie tylko, byłam winną, ta myśl nie rozgrzeszał żadnej z moich poczynań. Ciocia miała rację, kiedy przestrzegała mnie przed moim własnym gadaniem. Chciałam dobrze, a jednak wychodziło… marnie. Ale problem był taki, że mówiłam. Zawsze mówiłam, mimo że czasem czułam że więcej nie powinnam, że najlepiej bym zrobiła jakbym wzięła i zamknęła się całkiem. Policzki piekły mnie strasznie. Ale każde słowo które wypluwał uderzało we mnie i choć mogłam być dla niego żmiją, James zawsze był jego bratem. Skinęłam krótko głową, kiedy potwierdził że miał tego świadomość. Dobrze. Wzięłam wdech, jeszcze drżący trochę w pierś kiedy zapytał o te podobieństwa całe. Uniosłam rękę zakładając kosmyki za ucho. Spojrzałam na rzekę.
- Macie coś takiego, że zaufać wam przychodzi naturalnie. - mruknęłam wzruszając ramionami lekko. - Na Merlina, irytujący bywacie strasznie - chociażby wtedy w Lynmouth kiedy tak bawiło was strasznie to, co dla mnie nowe było. A mimo to, mimo to poszłam za wami dalej. - wzięłam wdech oplatając się na powrót ramionami. - Sądzę że wartość większą macie, niż tą, która we własnym rozrachunku na siebie nakładacie. - w końcu przesunęłam znów na niego spojrzenie. - A najważniejsze i najbzdurniejsze zarazem że i twoje i jego oczy sekrety niosą własne. Czasem z siebie zrzucić coś trzeba Marcel, bo inaczej odkłada się ciężarem i jest balastem. - zamilkłam na chwilę nawołując do odwołania.
- Żmiję. Odwołaj ją. Nie jestem nią. Przez gadanie pogmatwam czasem strasznie, ale nie jestem żmiją. - domagałam się opuszczając ręce, marszcząc trochę brwi i unosząc ku górze brodę. - Możesz drzeć się na mnie ile dusza zapragnie, ale ją odwołaj. - zaznaczyłam domagając się w tej chwili już tego, patrząc jak wyciąga z łatwością pręt z którym ja tak strasznie się męczyłam.
- W porządku. - zgodziłam się w końcu wypuszczając powietrze z płuc. Moją winą też było, że tak niefortunnie zdania wzięłam i ułożyłam. Nie jego, że nie pomyślał o mnie. - Pamiętaj. - dodałam jeszcze nie mając w tym względzie do powiedzenia nic więcej. Ważne że teraz już wiedział. Na przyszłość. Ruszyłam się, żeby podejść do kolejnego śmiecia. Nachyliłam się po niego, ale zatrzymałam kiedy odezwał się ponownie. Wyprostowałam się powoli zwracając na niego wzrok. Słuchając mimowolnie rozwarłam lekko usta. Bo właśnie dokładnie tak się czułam. Nie traktowana poważnie przeważnie, czująca rozlewającą się niemoc i mury, których nie byłam w stanie pokonać. Rozchyliłam usta, chcąc coś powiedzieć kiedy zapytał mnie czy wiem co. No nie wiedziałam właśnie. Uniosłam brwi na kolejno padające słowa. Przez chwilę patrzyłam na niego w niezrozumieniu kiedy odchodził. A kiedy nakazałam mi wskakiwanie na swoją mimowolnie podskoczyłam w miejscu zanim ruszyłam w ślad za nim. - Do mnie! - zawołałam miotłę trochę za nim, wzbijając się w powietrze i ruszając jego śladem. Kompletnie jeszcze pogubiona i nie bardzo rozumiejąca co się właściwie działo. Pochyliłam się miotle, żeby nadrobić dystans i wyprostowałam się dopiero kiedy znalazłam się obok spoglądając na niego z niezrozumieniem marszcząc trochę brwi. - Umiem. - odpowiedziałam więc kiedy padło pierwsze pytanie. - Dość dobrze. - przyznałam wzruszając lekko ramionami. W Exeter byłam nie raz, odwiedzaliśmy je w zeszłym roku, czasem bywałam tutaj załatwić coś dla cioci, albo dla siebie samej. Na kolejne pytanie wydęłam lekko usta odwracając spojrzenie i spoglądając w niebo. - W większości. - odrzekłam po krótkim zastanowieniu. - Jest trochę rotacji. Ale ostatnio wuja nie wspominał o nikim nowym w tej okolicy. Można dopytać pana Steela albo panią Lande. - zawyrokowałam opuszczając wzrok jednak nadal marszcząc brwi nie bardzo rozumiejąc co jedno ma z drugim i trzecim wspólnego. - Em… Marcel… - zaczęłam niepewnie, poprawiając uchwyt na miotle. - …co robimy? - zapytałam, spoglądając do tyłu na miejsce w którym jeszcze chwilę wcześniej byliśmy.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spojrzał na nią - z zaskoczeniem, którego na twarzy nie potrafił ukryć. Ani on ani James nie słyszeli tego często, takim jak oni nie ufano: oceniano ich przez pryzmat uprzedzeń, tego, ile dziur mieli w ubraniach, jak niewiele knutów, że nie mieli nawet domów. Czy naprawdę uważała, że zaufanie do nich przychodziło łatwo? Naturalnie? Miło było to słyszeć, ale chyba nie powinna tak mówić. Ani tak uważać. Tacy jak oni byli oceniani tak, nie inaczej, nie bez powodu - dobrze o tym wiedział. Na trop Celine nie wpadł bez powodu, pracował dla tych ludzi. Znalazł ich na ulicy. Był zdecydowany stanąć po ich stronie. Uśmiechnął się, samym kącikiem ust, kiedy przypomniała, że jej zagubienie ich bawiło. Po prostu dobrze się wtedy bawili, nigdy z niej nie kpili. Nie byli tacy. Ale rozszyfrowała ich od razu, dobrze wiedząc, widząc, co kryły ich spojrzenia. Jej diagnoza była bezbłędna, tliło się w nich wiele. I niewiele o tym mówili, ale tak być musiało, chłopaki nie płaczą. Powinien chyba podziękować za te słowa, ale coś w ich brzmieniu zwyczajnie go wzruszyło - na tyle, że ani nie potrafił odnaleźć odpowiednich słów podziękowania ani nie wiedział, jak to zrobić, ale poczuł do niej sympatię większą, niż wcześniej. Rozłożył bezradnie ręce na jej dalsze słowa.
- Dobra. Nie jesteś. Odwołuję - skapitulował, chyba przesadził. Chyba. Wiedział, że przesadził, widział to w jej łzach i słyszał w jej płaczu. Ale słyszał też w późniejszych słowach, przepełnionych bezbrzeżną i urzekającą szczerością. Nie znał wielu szczerych ludzi. Czasem zastanawiał się, czy w ogóle jakichś szczerych ludzi znał. Nie potrafił zrozumieć zachowania najbliższych przyjaciół. - Nie chciałem się... drzeć - Darł się? - Przepraszam. Po prostu... - Po prostu zaczynało go to przerastać. Natężenie kwasów i pretensji, o to, że ocalił życie dwóm niewinnym dziewczynom. Czy naprawdę ten świat był przepełniony tak okrutną znieczulicą? Neala taka nie była. Oberwała tylko dlatego, że coś się w nim przelało. Przecież to nawet nie były jej słowa, jej osąd. - Mam trudny okres. Przepraszam, to żadne wytłumaczenie - Ale było prawdziwe. Popełnił błąd, nie pierwszy i pewnie też nie ostatni. Kiwnął głową, sensem jej słów było tylko tyle, że chciała pomóc. Gdyby powiedziała mu to wcześniej, nic z tych rzeczy nigdy by się nie wydarzyło. Nikt nie skrzywdziłby później Celine. - Dziękuję - powtórzył, unosząc ku niej spojrzenie. Czy dalej płakała? - Serio. - Wbrew jego emocjom - te słowa wiele przecież znaczyły. Mógł udawać, że nie potrzebował pomocy, lecz czy uwierzyłby mu ktokolwiek? Wielce wątpliwe, prawda zawsze znajdzie drogę.
Ruszyła za nim, jej słowa brzmiały zupełnie jak on - jak on w Londynie, nim zdołał trafić na kontakt z Zakonem Feniksa. Szukał ich, trochę to trwało. A później - musiał im udowodnić, że będzie przydatny. Czy ktokolwiek w to wierzył? Wciąż w niego powątpiewali, Skamander nie wierzył, że zapewni Celine bezpieczeństwo. W zasadzie słusznie, nie zrobił tego. Nie miał żadnego doświadczenia, niewiele potrafił i jeszcze mniej mógł. Ale zawsze wiedział, czego chce i na co się nie zgadza. A nie zgadzał się na otaczającą go rzeczywistość.
Znalazłszy się już na miotle, nie nabierał tempa, pozwalając się dogonić; nie oglądał się za siebie, słysząc świst powietrza - i spojrzał na nią kątem oka dopiero, gdy znalazła się już obok. Wtedy, kiedy wciąż poszukiwał: najbardziej chciał, żeby ktoś mu pokazał, jak może pomóc i co może zrobić, żeby pomóc. Te głupie śmieci mogły poczekać, mogli się zająć czymś ważniejszym. Wylecieli nad wodę, która podlała brzeg, lecąc wzdłuż jego nurtu. Kiwał głową, przyjmując jej słowa.
- Kim są pan Steel i pani Lande? - zapytał, nieco sceptycznie. Rodzina Neali potrafiła być wyrozumiała lub wierzyła jej osądowi, lecz nie był pewien, czy ta wyrozumiałość rozciągała się na wszystkich tutejszych. Obawiał się, że może niekoniecznie. Nie chciał zostać posądzonym o złodziejstwo. Znowu. Wiatr tańczył we włosach, a brzeg oddalał się coraz mocniej.
- To niedaleko - wyjaśnił, najwyżej pół godziny szybkim lotem. Dla niego to blisko - nie myślał o tym, na ile Neala oddalała się sama od domu. Nie myślał o tym, że była nieletnia i pochodziła z rodziny, za nazwisko której wielu szmalcowników zaryzykowałoby czymś więcej niż życiem. - Wiesz, kto mieszkał nad rzeką? - zapytał, nieznacznie przyśpieszając, by pokonać tę odległość szybciej - i zniżając lot nad wodę, na tyle, by jego stopy znajdowały się nieznacznie powyżej linii wody; skręcił gwałtownie, gdy nurt rzeki skręcił w las. - Widziałem to miejsce, kiedy do ciebie leciałem. Gdzieś tutaj.... Tutaj! Już widać! - zawołał, gdy przed nimi zamajaczyły zalane bagna, woda - jak wszędzie indziej - wylała i tutaj, wskazywały na to wynurzające się z wody pnie starych drzew. I chata, skryta gdzieś między nimi. Marcel skierował miotłę prosto w jej stronę, ostatecznie dokonując mało subtelnego wodowania tuż przed frontowymi drzwiami. Zajrzał do środka przez jedno z okien. - Wygląda na zamieszkałą, ale ucieczka z tego miejsca musiała być trudna. Ktoś zostawił tu mnóstwo rzeczy. Chodź, zajrzymy do środka. - Włamywałaś się kiedyś do czyjegoś domu, Neala? - Upewnimy się, czy w środku nie zostało nic ważnego, póki nie zostanie rozkradzione, a potem poszukamy właściciela - oznajmił, unosząc się na miotle znów wyżej, obok dachowego okna strychu. Wyciągnął dłoń, sięgając zewnętrznej framugi - oceniając ją złodziejskim okiem, rama była uszkodzona, nie otworzą jej. - Odsuń się - polecił. - Bombarda - wypowiedział, z pewnej odległości, wybijając okienną szybę. Kiedy posypało się szkło, sięgnął dłonią przez okienną ramę i pchnął wewnętrzną klamkę, otwierając przejście - gestem zapraszając do środka Nealę. - Dama przodem - oznajmił, chowając różdżkę.
kostka
- Dobra. Nie jesteś. Odwołuję - skapitulował, chyba przesadził. Chyba. Wiedział, że przesadził, widział to w jej łzach i słyszał w jej płaczu. Ale słyszał też w późniejszych słowach, przepełnionych bezbrzeżną i urzekającą szczerością. Nie znał wielu szczerych ludzi. Czasem zastanawiał się, czy w ogóle jakichś szczerych ludzi znał. Nie potrafił zrozumieć zachowania najbliższych przyjaciół. - Nie chciałem się... drzeć - Darł się? - Przepraszam. Po prostu... - Po prostu zaczynało go to przerastać. Natężenie kwasów i pretensji, o to, że ocalił życie dwóm niewinnym dziewczynom. Czy naprawdę ten świat był przepełniony tak okrutną znieczulicą? Neala taka nie była. Oberwała tylko dlatego, że coś się w nim przelało. Przecież to nawet nie były jej słowa, jej osąd. - Mam trudny okres. Przepraszam, to żadne wytłumaczenie - Ale było prawdziwe. Popełnił błąd, nie pierwszy i pewnie też nie ostatni. Kiwnął głową, sensem jej słów było tylko tyle, że chciała pomóc. Gdyby powiedziała mu to wcześniej, nic z tych rzeczy nigdy by się nie wydarzyło. Nikt nie skrzywdziłby później Celine. - Dziękuję - powtórzył, unosząc ku niej spojrzenie. Czy dalej płakała? - Serio. - Wbrew jego emocjom - te słowa wiele przecież znaczyły. Mógł udawać, że nie potrzebował pomocy, lecz czy uwierzyłby mu ktokolwiek? Wielce wątpliwe, prawda zawsze znajdzie drogę.
Ruszyła za nim, jej słowa brzmiały zupełnie jak on - jak on w Londynie, nim zdołał trafić na kontakt z Zakonem Feniksa. Szukał ich, trochę to trwało. A później - musiał im udowodnić, że będzie przydatny. Czy ktokolwiek w to wierzył? Wciąż w niego powątpiewali, Skamander nie wierzył, że zapewni Celine bezpieczeństwo. W zasadzie słusznie, nie zrobił tego. Nie miał żadnego doświadczenia, niewiele potrafił i jeszcze mniej mógł. Ale zawsze wiedział, czego chce i na co się nie zgadza. A nie zgadzał się na otaczającą go rzeczywistość.
Znalazłszy się już na miotle, nie nabierał tempa, pozwalając się dogonić; nie oglądał się za siebie, słysząc świst powietrza - i spojrzał na nią kątem oka dopiero, gdy znalazła się już obok. Wtedy, kiedy wciąż poszukiwał: najbardziej chciał, żeby ktoś mu pokazał, jak może pomóc i co może zrobić, żeby pomóc. Te głupie śmieci mogły poczekać, mogli się zająć czymś ważniejszym. Wylecieli nad wodę, która podlała brzeg, lecąc wzdłuż jego nurtu. Kiwał głową, przyjmując jej słowa.
- Kim są pan Steel i pani Lande? - zapytał, nieco sceptycznie. Rodzina Neali potrafiła być wyrozumiała lub wierzyła jej osądowi, lecz nie był pewien, czy ta wyrozumiałość rozciągała się na wszystkich tutejszych. Obawiał się, że może niekoniecznie. Nie chciał zostać posądzonym o złodziejstwo. Znowu. Wiatr tańczył we włosach, a brzeg oddalał się coraz mocniej.
- To niedaleko - wyjaśnił, najwyżej pół godziny szybkim lotem. Dla niego to blisko - nie myślał o tym, na ile Neala oddalała się sama od domu. Nie myślał o tym, że była nieletnia i pochodziła z rodziny, za nazwisko której wielu szmalcowników zaryzykowałoby czymś więcej niż życiem. - Wiesz, kto mieszkał nad rzeką? - zapytał, nieznacznie przyśpieszając, by pokonać tę odległość szybciej - i zniżając lot nad wodę, na tyle, by jego stopy znajdowały się nieznacznie powyżej linii wody; skręcił gwałtownie, gdy nurt rzeki skręcił w las. - Widziałem to miejsce, kiedy do ciebie leciałem. Gdzieś tutaj.... Tutaj! Już widać! - zawołał, gdy przed nimi zamajaczyły zalane bagna, woda - jak wszędzie indziej - wylała i tutaj, wskazywały na to wynurzające się z wody pnie starych drzew. I chata, skryta gdzieś między nimi. Marcel skierował miotłę prosto w jej stronę, ostatecznie dokonując mało subtelnego wodowania tuż przed frontowymi drzwiami. Zajrzał do środka przez jedno z okien. - Wygląda na zamieszkałą, ale ucieczka z tego miejsca musiała być trudna. Ktoś zostawił tu mnóstwo rzeczy. Chodź, zajrzymy do środka. - Włamywałaś się kiedyś do czyjegoś domu, Neala? - Upewnimy się, czy w środku nie zostało nic ważnego, póki nie zostanie rozkradzione, a potem poszukamy właściciela - oznajmił, unosząc się na miotle znów wyżej, obok dachowego okna strychu. Wyciągnął dłoń, sięgając zewnętrznej framugi - oceniając ją złodziejskim okiem, rama była uszkodzona, nie otworzą jej. - Odsuń się - polecił. - Bombarda - wypowiedział, z pewnej odległości, wybijając okienną szybę. Kiedy posypało się szkło, sięgnął dłonią przez okienną ramę i pchnął wewnętrzną klamkę, otwierając przejście - gestem zapraszając do środka Nealę. - Dama przodem - oznajmił, chowając różdżkę.
kostka
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Zapomniana wioska
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice