Morsmordre :: Devon :: Okolice
Krzywy most
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Krzywy most
Słońce rzadko kiedy jest zdolne przebić się promieniami przez gęste gałęzie drzew wiszące nad mostem. Drewno podmiękło, przez lata wyginając konstrukcję pod różnymi kątami - i, co być może jest w tym wszystkim najdziwniejsze, nikomu do tej pory nie udało się mostu naprostować. Stanowi on główną drogę nad bagnami, które graniczą z pięknym, malowniczym jeziorem; w porównaniu do czystej wody i miłych plaż, tu człowiek musi cały czas trzymać się na baczności. Jeden nieuważny ruch może zwiastować załamaniem się belki pod butem, a gęsty las nie niesie echa krzyków o pomoc zbyt daleko.
17 stycznia 1958
HEP! Czy ten dzień mógł być gorszy?
Cóż, owszem, mógł. Trixie spod jednego deszczu zdawała się wpadać pod drugą rynnę, coraz bardziej rozeźlona czkawką mącącą proces teleportacji. Dlaczego? Przecież to powinno być jasne, proste i klarowne, wystarczyła odrobina skupienia i chęć przeniesienia się do konkretnego miejsca, tymczasem nią miotało po całym świecie, zamiast pozwolić po prostu cieszyć się przyjemnym dniem. I gdy tylko po raz kolejny oderwała nogi od podłoża, a z gardła wydarło się znajome czknięcie, miała ochotę walić pięściami we własną głowę. Całe szczęście - nie zrobiła tego; dobrze, Trixie, oszczędzaj siły, będziesz ich za chwilę potrzebować...
Kto by się spodziewał, że miała w sobie na tyle werwy, by z podobnym impetem uderzyć o ziemię stopami schowanymi w ciepłych, zimowych butach? Wyglądała na wątłe stworzenie, to, czego brakowało w fizyczności nadrabiała płomieniem charakteru, lecz gdy tylko podeszwy pacnęły o podłoże, zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie ma w sobie czegoś z olbrzyma. Może tego samego, który ostatnio pacnął w głowę jej ojca. Merlinie, właśnie! Co ona powie tatkowi, jak to wszystko wytłumaczy - że dlaczego była tak poobijana, poszarpana, zakurzona i wściekła?
Tak czy inaczej: moment kulminacyjny jej objawienia się w tym specyficznym miejscu nadszedł wraz z pękającą pod nią deską podgniłego pomostu. I chyba nie powinno jej już to dziwić: część butów aż po kostkę ugrzęzła w bagnie, a Trixie zawisła jedynie podparta na łokciach, tym samym unikając jeszcze pełnoprawnego spotkania z mokradłem. Może w lecie było przyjemnym jeziorem, ale nie teraz. Tafla nie zamarzła na zimę, zamiast tego zdawała się zachęcać, by czarownica wsiąkła w nią jeszcze bardziej, jakby domagając się ofiary.
- Ja piórkuję - warknęła znajdująca się na granicy swojej wytrzymałości Beckett. - Powinno wyjść inaczej... - stwierdziła, próbując wygrzebać się z dziury poczynionej w drewnie. Jej zimowy płaszcz nosił na sobie ślady wcześniejszych przygód, włosy miała rozwiane, a twarz czerwoną nie tyle z chłodu, co chyba po prostu z emocji: z wściekłości, żądzy wgryzienia się w gardło samej magii, by zadośćuczynić swoje dzisiejsze krzywdy.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To nie był pierwszy raz, gdy Castor zjawił się w tym miejscu.
Był razem drugim, bo udało mu się przez niego przebrnąć kilka godzin wcześniej, gdy wezwany został do załatwienia pewnych niecierpiących zwłoki sprawunków. Dalej trzymał wypisaną starannie na czymś, co stanowić mogło odpadek z papeterii rodu Macmillan listę mocnym uścisku dłoni. Spisanie jej zajęło mu zdecydowanie więcej czasu niż zazwyczaj, obiecał bowiem Belli, jeszcze na początku grudnia, że zabierze się solidniej za pracę nad własnym pismem, by nie bazgrolić jak kura pazurem. Lista nie była co prawda długa, zawierała sześć pozycji, obok których widniał starannie kreślony kwadrat opatrzony odhaczeniem.
I już prawie wsadzał sobie ów listę do wewnętrznej kieszeni zimowego płaszcza, gdy zamarł nagle w bezruchu, absolutnie zaskoczony nagłym tąpnięciem i dźwiękiem pękającej deski.
Zdążył wejść już na jedną z nich, więc w pierwszym, może mądrym, a może zupełnie głupim odruchu spojrzał po prostu w dół, spodziewając się, że wyrwa będzie ostatnią rzeczą, którą przyjdzie mu oglądać dzisiejszego dnia, a może nawet w życiu. Jednakże jego spojrzenie nie napotkało nic podobnego, deska wydawała się — biorąc pod uwagę ogólny stan techniczny mostu — całkiem stabilna, więc podniósł wreszcie oczy dalej, w tej samej chwili słysząc głos znajomy, a jednocześnie na tyle nieprzystający do okazji i miejsca, że zdolny był pomyśleć, że jego myśli w panice uciekły ku Warsztatowi i przywołały obraz Trixie.
— Na goblińskie srebro, Beatrix! — zakrzyknął, gdy tylko doszło do niego wreszcie, co właściwie miało miejsce, albo raczej to co się działo. Czkawki nie słyszał, nie mógł więc wiedzieć, że to wszystko sprawka magicznych aberracji. Wiedział tylko tyle, że jakieś dwadzieścia desek dalej z dziury wystaje rozczochrana głowa przyjaciółki z dzieciństwa, którą bagno pokochało chyba za mocno i trzeba ją jak najszybciej uratować. — Trzymaj się, już idę!
Jak coś jej się stanie, to mnie zabije... , mruknął do siebie w myślach, nie wiedząc do końca, czy tajemniczym ktosiem był bardziej wujek, czy może Volans. Gdyby miał trochę więcej czasu na przemyślenia, uznałby pewnie, że miał na myśli ich oboje i nie do końca był przekonany, którego powinien bać się bardziej. Gdy dla asekuracji oparł dłoń na jednej z drewnianych barierek, przypomniał sobie jeszcze o panu Rinehearcie, z którym mieli przyjemność spożyć kolację w trakcie wigilii Wigilii, a który wydawał się być blisko z wujkiem, więc na pewno użyczyłby swej siły, by pokazać mu, jak kończą ci, którzy stoją bezradnie w obliczu krzywdy panny Beckett.
Już chyba wolałby sam wskoczyć do tego bagna.
Mimo to szedł — powoli, ostrożnie, ciężar ciała opierając na najbardziej zbliżonej do poręczy części desek, aż wreszcie dotarł także do damy w opałach. Choć pytań miał sporo, odłożył ich zadanie na dogodniejszy moment. Zamiast tego chwycił się asekuracyjnie barierki prawą ręką, obniżył się do kucek, by następnie wyciągnąć w jej stronę rękę prawą.
— Łap się. Najpierw jedną, potem drugą ręką i na "trzy" szarpiemy. — nie był pewien, czy dałby radę sam wykrzesać z siebie tyle siły, by wyciągnąć Trixie na powierzchnię, dlatego dla pewności poprosił o kooperację. Póki co nie myślał jeszcze o planie "B", mając nadzieję, że uda im się pokonać chwilową przeszkodę i da radę doprowadzić przyjaciółkę do porządku.
Merlinie, miej tych dwoje w swej opiece!
Był razem drugim, bo udało mu się przez niego przebrnąć kilka godzin wcześniej, gdy wezwany został do załatwienia pewnych niecierpiących zwłoki sprawunków. Dalej trzymał wypisaną starannie na czymś, co stanowić mogło odpadek z papeterii rodu Macmillan listę mocnym uścisku dłoni. Spisanie jej zajęło mu zdecydowanie więcej czasu niż zazwyczaj, obiecał bowiem Belli, jeszcze na początku grudnia, że zabierze się solidniej za pracę nad własnym pismem, by nie bazgrolić jak kura pazurem. Lista nie była co prawda długa, zawierała sześć pozycji, obok których widniał starannie kreślony kwadrat opatrzony odhaczeniem.
I już prawie wsadzał sobie ów listę do wewnętrznej kieszeni zimowego płaszcza, gdy zamarł nagle w bezruchu, absolutnie zaskoczony nagłym tąpnięciem i dźwiękiem pękającej deski.
Zdążył wejść już na jedną z nich, więc w pierwszym, może mądrym, a może zupełnie głupim odruchu spojrzał po prostu w dół, spodziewając się, że wyrwa będzie ostatnią rzeczą, którą przyjdzie mu oglądać dzisiejszego dnia, a może nawet w życiu. Jednakże jego spojrzenie nie napotkało nic podobnego, deska wydawała się — biorąc pod uwagę ogólny stan techniczny mostu — całkiem stabilna, więc podniósł wreszcie oczy dalej, w tej samej chwili słysząc głos znajomy, a jednocześnie na tyle nieprzystający do okazji i miejsca, że zdolny był pomyśleć, że jego myśli w panice uciekły ku Warsztatowi i przywołały obraz Trixie.
— Na goblińskie srebro, Beatrix! — zakrzyknął, gdy tylko doszło do niego wreszcie, co właściwie miało miejsce, albo raczej to co się działo. Czkawki nie słyszał, nie mógł więc wiedzieć, że to wszystko sprawka magicznych aberracji. Wiedział tylko tyle, że jakieś dwadzieścia desek dalej z dziury wystaje rozczochrana głowa przyjaciółki z dzieciństwa, którą bagno pokochało chyba za mocno i trzeba ją jak najszybciej uratować. — Trzymaj się, już idę!
Jak coś jej się stanie, to mnie zabije... , mruknął do siebie w myślach, nie wiedząc do końca, czy tajemniczym ktosiem był bardziej wujek, czy może Volans. Gdyby miał trochę więcej czasu na przemyślenia, uznałby pewnie, że miał na myśli ich oboje i nie do końca był przekonany, którego powinien bać się bardziej. Gdy dla asekuracji oparł dłoń na jednej z drewnianych barierek, przypomniał sobie jeszcze o panu Rinehearcie, z którym mieli przyjemność spożyć kolację w trakcie wigilii Wigilii, a który wydawał się być blisko z wujkiem, więc na pewno użyczyłby swej siły, by pokazać mu, jak kończą ci, którzy stoją bezradnie w obliczu krzywdy panny Beckett.
Już chyba wolałby sam wskoczyć do tego bagna.
Mimo to szedł — powoli, ostrożnie, ciężar ciała opierając na najbardziej zbliżonej do poręczy części desek, aż wreszcie dotarł także do damy w opałach. Choć pytań miał sporo, odłożył ich zadanie na dogodniejszy moment. Zamiast tego chwycił się asekuracyjnie barierki prawą ręką, obniżył się do kucek, by następnie wyciągnąć w jej stronę rękę prawą.
— Łap się. Najpierw jedną, potem drugą ręką i na "trzy" szarpiemy. — nie był pewien, czy dałby radę sam wykrzesać z siebie tyle siły, by wyciągnąć Trixie na powierzchnię, dlatego dla pewności poprosił o kooperację. Póki co nie myślał jeszcze o planie "B", mając nadzieję, że uda im się pokonać chwilową przeszkodę i da radę doprowadzić przyjaciółkę do porządku.
Merlinie, miej tych dwoje w swej opiece!
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie spodziewała się na tych posępnych moczarach usłyszeć znajomego głosu. Ba, przez moment miała nawet nieodparte wrażenie, że to wyobraźnia płata jej figle, podsycając osiedlającą się w głowie panikę; czkawka wydawała się absolutnie umocniona w postanowieniu rzucania jej na pożarcie coraz gorszym okolicznościom, nie pozwoliwszy Trixie wrócić w spokoju do domu, gdzie mogłaby obrazić się na cały świat i zapewnić ojca, że nigdy więcej nie zamierza już wyjść spod ciepłego koca. Tymczasem... Podczas gdy buty mokły w bajorze, nad którym wisiała niczym zastygły w powietrzu tłuczek, do uszu dotarł zbawienny dźwięk zaprzyjaźnionej obecności i ciałem czarownicy przetoczył się potężny dreszcz ekscytacji. Czy to możliwe, że na samym końcu świata odnalazła miłą duszę? Kogoś, kto wciągnie ją na te zgniłe deski i uratuje od perspektywy robienia zbyt długiego prania?
- Castor? - zawołała pełna nadziei w odpowiedzi. O ile głowę naszło pragnienie, o tyle nie mogła swobodnie rozejrzeć się dookoła by go odnaleźć - z której strony nadchodził? Na bagnach wszystko mieszało się w kakofonię nieskładnej jedności, nie była w stanie ocenić jego położenia, tym bardziej, że bardziej przejęta była swoim własnym. Szkoda, że wszystkie uprawiane aktywności nie przyczyniły się do wzmocnienia jej kondycji; zbyt dużo czasu poświęcała na pracę w swoim warsztacie, szczególnie teraz, zimą, zamiast zadbać o zdrowie i pozwolić sobie następnym razem samodzielnie uchronić się od podobnych tarapatów. - Matko jedyna, nie wchodź na ten most, przecież ty tak się najadłeś na Wigilii, że to pęknie... - jęknęła ni to żartobliwie, ni całkiem serio, by potem odetchnąć, gdy objawił się na pobliskim horyzoncie w całkiem znośnej sylwetce. Raczej nie powinni utopić się w bagnie. Kiedy zdążył zrzucić nadprogramowe kilogramy pozyskane przy beckettowskim stole? Trzymaj się, och, jakby zamierzała się puścić i zanurkować. Właściwie to nawet otwierała usta, by zapewnić młodzieńca, że to ostatnie, na co miała ochotę, ale wtedy zsunęła się niebezpiecznie o kilka cali, a zimowy płaszcz zahaczony o rozłamane elementy deski rozdarł miejscami aż do środkowego wypełnienia. - Nie ruszaj się! - pisnęła do czarodzieja, zupełnie jakby to była jego wina. Czy w bagnie można było się utopić? A co jeśli tam żyły jakieś paskudne, agresywne gumochłony? Nigdy o takich nie słyszała, jednak po wszystkich przygodach tego dnia naprawdę nie byłaby zdziwiona z odkrycia nowego gatunku. Chwilkę zajęło jej ponowne uspokojenie oddechu, otwarcie oczu - i odnalazła nimi Sprouta, kiwając lekko głową. - Dobra... Ruszaj się - poleciła niespokojnie, niepewna czy poczucie kołyszącego się mostu tkwiło wyłącznie w jej wyobraźni i zaburzonym od teleportacji błędniku, czy rzeczywiście tak się działo.
Na szczęście Castor pojawił się u jej boku dość szybko, kucnął nieopodal i wyciągnął rękę, którą złapała z głuchym sapnięciem budującego się w ciele zmęczenia. Oddychając głęboko Trixie kiwnęła i spróbowała wykaraskać się z dziury, używając do tego całej niezbyt imponującej tężyzny, jaką posiadała...
jak nam idzie?
0-30 nie idzie wcale, wciąż tkwię w dziurę i zapadam się głębiej
31-60 prawie! jedną nogę udało mi się już oprzeć o powierzchnię mostu
61-90 idę jak burza, nasza kooperacja to poezja i szczęśliwie ląduję na moście
91-100 trochę zbyt żwawo próbujemy swoich sił, przez co castor wypada przez barierkę, której się trzyma
- Castor? - zawołała pełna nadziei w odpowiedzi. O ile głowę naszło pragnienie, o tyle nie mogła swobodnie rozejrzeć się dookoła by go odnaleźć - z której strony nadchodził? Na bagnach wszystko mieszało się w kakofonię nieskładnej jedności, nie była w stanie ocenić jego położenia, tym bardziej, że bardziej przejęta była swoim własnym. Szkoda, że wszystkie uprawiane aktywności nie przyczyniły się do wzmocnienia jej kondycji; zbyt dużo czasu poświęcała na pracę w swoim warsztacie, szczególnie teraz, zimą, zamiast zadbać o zdrowie i pozwolić sobie następnym razem samodzielnie uchronić się od podobnych tarapatów. - Matko jedyna, nie wchodź na ten most, przecież ty tak się najadłeś na Wigilii, że to pęknie... - jęknęła ni to żartobliwie, ni całkiem serio, by potem odetchnąć, gdy objawił się na pobliskim horyzoncie w całkiem znośnej sylwetce. Raczej nie powinni utopić się w bagnie. Kiedy zdążył zrzucić nadprogramowe kilogramy pozyskane przy beckettowskim stole? Trzymaj się, och, jakby zamierzała się puścić i zanurkować. Właściwie to nawet otwierała usta, by zapewnić młodzieńca, że to ostatnie, na co miała ochotę, ale wtedy zsunęła się niebezpiecznie o kilka cali, a zimowy płaszcz zahaczony o rozłamane elementy deski rozdarł miejscami aż do środkowego wypełnienia. - Nie ruszaj się! - pisnęła do czarodzieja, zupełnie jakby to była jego wina. Czy w bagnie można było się utopić? A co jeśli tam żyły jakieś paskudne, agresywne gumochłony? Nigdy o takich nie słyszała, jednak po wszystkich przygodach tego dnia naprawdę nie byłaby zdziwiona z odkrycia nowego gatunku. Chwilkę zajęło jej ponowne uspokojenie oddechu, otwarcie oczu - i odnalazła nimi Sprouta, kiwając lekko głową. - Dobra... Ruszaj się - poleciła niespokojnie, niepewna czy poczucie kołyszącego się mostu tkwiło wyłącznie w jej wyobraźni i zaburzonym od teleportacji błędniku, czy rzeczywiście tak się działo.
Na szczęście Castor pojawił się u jej boku dość szybko, kucnął nieopodal i wyciągnął rękę, którą złapała z głuchym sapnięciem budującego się w ciele zmęczenia. Oddychając głęboko Trixie kiwnęła i spróbowała wykaraskać się z dziury, używając do tego całej niezbyt imponującej tężyzny, jaką posiadała...
jak nam idzie?
0-30 nie idzie wcale, wciąż tkwię w dziurę i zapadam się głębiej
31-60 prawie! jedną nogę udało mi się już oprzeć o powierzchnię mostu
61-90 idę jak burza, nasza kooperacja to poezja i szczęśliwie ląduję na moście
91-100 trochę zbyt żwawo próbujemy swoich sił, przez co castor wypada przez barierkę, której się trzyma
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Trixie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 90
'k100' : 90
Castor, a kto inny?, chciałby rzec, ale słowa jakoś nie chcą wybrzmieć wśród tego dziwnego ekosystemu, który wytworzył się wokół mostu. Gdy przechodził przez niego po raz pierwszy, zadarł chętnie głowę do góry, obserwując nagie niestety konary drzew powywijane w różne, nawet najbardziej wymyślne wzorki. Teraz nie miał odwagi podjąć się ponownej obserwacji, nie wtedy, gdy Trixie wisiała nad bagnem i oczekiwała jego pomocy. Nie mógłby przecież zostawić jej tak samopas, na wieczne zapomnienie i pożarcie bagnom. Musiał skupić się przede wszystkim (jak powtarzali mu często uzdrowiciele, z którymi miewał przecież czasem do czynienia) na bezpieczeństwie własnym tak, by zapewnić bezpieczeństwo również Trixie. Przeklęty dzień, przeklęta godzina, nie godził się na bycie bohaterem dnia, ale ktoś najwyraźniej musiał wypełnić lukę!
Zatrzymał się na moment, słysząc uwagę o wigilijnym obżarstwie. Czubki uszu i policzki zapiekły nagłym wstydem, a on sam, jakby pchany nagłą koniecznością spojrzał w dół, na swój brzuch. Nie wystawał, wręcz przeciwnie, mógłby chyba dołożyć sobie jeszcze jednej dziurki w pasku, bo owszem, na wigilii u Beckettów najadł się za trzech, szczególnie ciast i galaretki, ale...
— Jakbyś wiedziała, ile jem w ciągu dnia, to byś mi robiła wigilię w każdy dzień nieparzysty! — zakrzyknął, zanim właściwie dotarło do niego, że właśnie przyznał się do tego, co było tak naprawdę tajemnicą poliszynela, tylko taką skrzętnie chowaną pod zbyt dużymi swetrami czy kilkoma warstwami podkoszulek, koszul i płaszczy. Sprout sumiennie niedojadał, wbrew rozumowi i logice, bo był w lepszej sytuacji finansowej niż spora część jego znajomych. Wbrew zapewnieniom składanym na ręce zmartwionego przyjaciela, który truł mu głowę o lepsze odżywianie od ponad dwóch miesięcy. Likantropia też robiła swoje, a zapadnięte policzki i podkrążone oczy były tylko częścią z przykładów świadczących o tym, że zdrowiem Castora należało się odpowiednio zająć.
Ale to problem na kiedy indziej; ruszył bowiem blondyn dalej, choć bał się niesamowicie, ze zaraz i on podzieli los przyjaciółki, a znalezienie jeszcze trzeciego spacerowicza, który mógłby pomóc im w wydostaniu się z potrzasku, byłoby chyba historią tak przesadzoną, że ciężko byłoby znaleźć jej uzasadnienie nawet w opowieściach dla dzieci.
Wtem, chyba usłyszał dźwięk drącej się tkaniny, ale znów nie był pewny. Nerwy nigdy nie były dobrym doradcą, ale już zdesperowany pisk — jak najbardziej. Stanął więc jak wryty, choć w pozycji bocianiej, z jedną nogą w górze, starając się utrzymać względny balast, co stanowiło zadanie ułatwione, chociażby przez barierkę, ale... Warto było pamiętać, że nie należał do ludzi szczególnie wysportowanych czy nawet takich, którzy dbali o siebie w jakiś znaczący sposób. Ostatecznie najlepiej wyćwiczone miał dłonie i to dlatego, że musiał. Nic nowego.
Skinął głową na rozkaz ruszenia, nie czekając na dodatkowe, specjalne zaproszenia. Dwadzieścia desek zostało pokonane może nie w tempie imponującym, ale z kipiącą z każdego kroku ostrożnością, którą zamierzał przekuć w czyn. Zacisnął mocno szczękę, zmarszczył nos i zmrużył oczy, koncentrując całą, niewielką, bo niewielką, ale jednak siłę w lewej ręce tak, by przy odpowiednim ruchu ze strony Trixie wydostać ją wreszcie na zewnątrz i zupełnie odruchowo przyciągnąć do barierki, a tym samym do siebie.
— Żyjesz? — wychrypiał wreszcie, próbując uspokoić skołatane nerwy. Pierwsza część planu za nimi, teraz trzeba było jeszcze zejść z tego przeklętego mostu...
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zatrzymał się na moment, słysząc uwagę o wigilijnym obżarstwie. Czubki uszu i policzki zapiekły nagłym wstydem, a on sam, jakby pchany nagłą koniecznością spojrzał w dół, na swój brzuch. Nie wystawał, wręcz przeciwnie, mógłby chyba dołożyć sobie jeszcze jednej dziurki w pasku, bo owszem, na wigilii u Beckettów najadł się za trzech, szczególnie ciast i galaretki, ale...
— Jakbyś wiedziała, ile jem w ciągu dnia, to byś mi robiła wigilię w każdy dzień nieparzysty! — zakrzyknął, zanim właściwie dotarło do niego, że właśnie przyznał się do tego, co było tak naprawdę tajemnicą poliszynela, tylko taką skrzętnie chowaną pod zbyt dużymi swetrami czy kilkoma warstwami podkoszulek, koszul i płaszczy. Sprout sumiennie niedojadał, wbrew rozumowi i logice, bo był w lepszej sytuacji finansowej niż spora część jego znajomych. Wbrew zapewnieniom składanym na ręce zmartwionego przyjaciela, który truł mu głowę o lepsze odżywianie od ponad dwóch miesięcy. Likantropia też robiła swoje, a zapadnięte policzki i podkrążone oczy były tylko częścią z przykładów świadczących o tym, że zdrowiem Castora należało się odpowiednio zająć.
Ale to problem na kiedy indziej; ruszył bowiem blondyn dalej, choć bał się niesamowicie, ze zaraz i on podzieli los przyjaciółki, a znalezienie jeszcze trzeciego spacerowicza, który mógłby pomóc im w wydostaniu się z potrzasku, byłoby chyba historią tak przesadzoną, że ciężko byłoby znaleźć jej uzasadnienie nawet w opowieściach dla dzieci.
Wtem, chyba usłyszał dźwięk drącej się tkaniny, ale znów nie był pewny. Nerwy nigdy nie były dobrym doradcą, ale już zdesperowany pisk — jak najbardziej. Stanął więc jak wryty, choć w pozycji bocianiej, z jedną nogą w górze, starając się utrzymać względny balast, co stanowiło zadanie ułatwione, chociażby przez barierkę, ale... Warto było pamiętać, że nie należał do ludzi szczególnie wysportowanych czy nawet takich, którzy dbali o siebie w jakiś znaczący sposób. Ostatecznie najlepiej wyćwiczone miał dłonie i to dlatego, że musiał. Nic nowego.
Skinął głową na rozkaz ruszenia, nie czekając na dodatkowe, specjalne zaproszenia. Dwadzieścia desek zostało pokonane może nie w tempie imponującym, ale z kipiącą z każdego kroku ostrożnością, którą zamierzał przekuć w czyn. Zacisnął mocno szczękę, zmarszczył nos i zmrużył oczy, koncentrując całą, niewielką, bo niewielką, ale jednak siłę w lewej ręce tak, by przy odpowiednim ruchu ze strony Trixie wydostać ją wreszcie na zewnątrz i zupełnie odruchowo przyciągnąć do barierki, a tym samym do siebie.
— Żyjesz? — wychrypiał wreszcie, próbując uspokoić skołatane nerwy. Pierwsza część planu za nimi, teraz trzeba było jeszcze zejść z tego przeklętego mostu...
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 17.08.21 22:31, w całości zmieniany 2 razy
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Powiadają, że do tanga trzeba dwojga - i nawet w niedowadze odnajdywali się w tym przedziwnym życiowym tańcu, oboje zbyt chudzi i chowający się pod warstwami ciepłych ubrań. Zima była przez to wyjątkowo trudna do przeżycia. Nie dość, że z każdego kąta docierało do nich zimno, to jeszcze wojna uszczupliła żywnościowe zapasy i o ile w zeszłym miesiącu Beckettowie byli w stanie zorganizować skromną Wigilię, o tyle w tym... Zwyczajnie by tego nie przeżyli. Stevie na szczęście wrócił do Warsztatu z całkiem konkretnymi zakupami, ale Trixie dostała na targu praktycznie jedno wielkie nic, załamana nad nadchodzącym wielkimi krokami losem. Dobrze, że przynajmniej na koniec grudnia mogli wszyscy się najeść.
- Cz-czemu tylko nieparzyste? - wypaliła bez zastanowienia, z coraz większym trudem skupiając się na słowach. Nie było to łatwe, kiedy wisiała nad przepaścią bagnistej nicości skorej pochłonąć ją jednym niedożywionym haustem. Stałaby się przez to duchem uwięzionym na zawsze na tych przeklętych, podmokłych terenach? I zawodziłaby, że Castor nie zdołał jej uratować? Wizja była w żałosny sposób nawet zabawna, ale oszczędziła Sproutowi dzielenia się jej szczegółami, żeby nie zniszczyć jego buzującego morale. - Jak mnie stąd wyciągniesz, to... ech, zrobiłabym ci kanapkę, ale nie mam z czego, więc musi ci wy-wystarczyć moja dozgonna wdzięczność. Nawet nie wiesz ile dzi-iś przeżyłam! - pożaliła się zirytowana, poprawiwszy się w swoim małym, ciasnym więzieniu. Och, zdecydowanie będzie musiała poprosić wujka Kierana o jakiś trening sprawnościowy, gdy tylko zrobi się cieplej. Przecież nie mogło być tak, by jak lebiega nie potrafiła utrzymać swojej i tak mizernej wagi w powietrzu, majtając nogami jak wstążkami rwanymi przez wiatr.
Szczęśliwie udało im się odnaleźć ścieżkę prowadzącą ku błogiej światłości i już niebawem Trixie wygramoliła się z powrotem na pomost, oddychając jeszcze ciężej niż kilkanaście, kilkadziesiąt sekund wcześniej. Jakiż to był wysiłek! Zaległa tam w bezruchu, siedząca po turecku tuż obok dziury, którą wykonała swoją nieprecyzyjną teleportacją, przez chwilę chowając twarz w dłoniach; dopiero teraz poczuła jak bardzo zalewały ją zimne poty - i jak bardzo nie chciała wpaść do tego okropnego bagna.
- Dzięki - wymamrotała do Castora trochę bez życia, bezsilnie, spoglądając na niego przez rozsunięte na boki palce. Spomiędzy grubego materiału rękawiczek było widać ciemnoczekoladowe oczy i czerwone z wysiłku policzki. - Żyję, ale co to za życie? - westchnęła ciężko, narzekała jak stara pani Cattermole w ostatnich latach swojego życia. - Miota mną dzisiaj po takich zakątkach, najpierw prawie spadłam z klifu, potem z drugiego, potem trafiłam do jaskini... Mówię ci, to jakiś koszmar. A ty? Żyjesz? - zapytała, zreflektowawszy się, że dla niego to przecież też był nie lada wysiłek. Nie wstała jednak jeszcze z ziemi. Musiała się uspokoić, pozwolić sobie chwilę odetchnąć, nienawistnie patrząc na wyrwę w pomoście, z której bohatersko wyciągnął ją czarodziej. I dlaczego miała nieodparte wrażenie, że coś obok nich tak strasznie bzyczy?
no i co to bzyczy?
k1 - żądlibąk, ale nie robi nam krzywdy
k2 - żądlibąk, który kąsa trixie
k3 - żądlibąk, który kąsa castora
- Cz-czemu tylko nieparzyste? - wypaliła bez zastanowienia, z coraz większym trudem skupiając się na słowach. Nie było to łatwe, kiedy wisiała nad przepaścią bagnistej nicości skorej pochłonąć ją jednym niedożywionym haustem. Stałaby się przez to duchem uwięzionym na zawsze na tych przeklętych, podmokłych terenach? I zawodziłaby, że Castor nie zdołał jej uratować? Wizja była w żałosny sposób nawet zabawna, ale oszczędziła Sproutowi dzielenia się jej szczegółami, żeby nie zniszczyć jego buzującego morale. - Jak mnie stąd wyciągniesz, to... ech, zrobiłabym ci kanapkę, ale nie mam z czego, więc musi ci wy-wystarczyć moja dozgonna wdzięczność. Nawet nie wiesz ile dzi-iś przeżyłam! - pożaliła się zirytowana, poprawiwszy się w swoim małym, ciasnym więzieniu. Och, zdecydowanie będzie musiała poprosić wujka Kierana o jakiś trening sprawnościowy, gdy tylko zrobi się cieplej. Przecież nie mogło być tak, by jak lebiega nie potrafiła utrzymać swojej i tak mizernej wagi w powietrzu, majtając nogami jak wstążkami rwanymi przez wiatr.
Szczęśliwie udało im się odnaleźć ścieżkę prowadzącą ku błogiej światłości i już niebawem Trixie wygramoliła się z powrotem na pomost, oddychając jeszcze ciężej niż kilkanaście, kilkadziesiąt sekund wcześniej. Jakiż to był wysiłek! Zaległa tam w bezruchu, siedząca po turecku tuż obok dziury, którą wykonała swoją nieprecyzyjną teleportacją, przez chwilę chowając twarz w dłoniach; dopiero teraz poczuła jak bardzo zalewały ją zimne poty - i jak bardzo nie chciała wpaść do tego okropnego bagna.
- Dzięki - wymamrotała do Castora trochę bez życia, bezsilnie, spoglądając na niego przez rozsunięte na boki palce. Spomiędzy grubego materiału rękawiczek było widać ciemnoczekoladowe oczy i czerwone z wysiłku policzki. - Żyję, ale co to za życie? - westchnęła ciężko, narzekała jak stara pani Cattermole w ostatnich latach swojego życia. - Miota mną dzisiaj po takich zakątkach, najpierw prawie spadłam z klifu, potem z drugiego, potem trafiłam do jaskini... Mówię ci, to jakiś koszmar. A ty? Żyjesz? - zapytała, zreflektowawszy się, że dla niego to przecież też był nie lada wysiłek. Nie wstała jednak jeszcze z ziemi. Musiała się uspokoić, pozwolić sobie chwilę odetchnąć, nienawistnie patrząc na wyrwę w pomoście, z której bohatersko wyciągnął ją czarodziej. I dlaczego miała nieodparte wrażenie, że coś obok nich tak strasznie bzyczy?
no i co to bzyczy?
k1 - żądlibąk, ale nie robi nam krzywdy
k2 - żądlibąk, który kąsa trixie
k3 - żądlibąk, który kąsa castora
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Trixie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
W chwilach takie jak te, wdzięczny był ojcu, który od małego wkładał mu do głowy, że pewny fach w ręce to także pewna miska z jedzeniem. Wobec coraz bardziej pogarszającej się sytuacji zaopatrzeniowo—żywieniowej musiał sobie jakoś radzić, a z pomocą przyszły mu znajomości, które zawiązywał przy okazji starania się o kolejne surowce do produkcji talizmanów. Rzemiosło, którym zaczął się parać, nie było szczególnie proste; nie odnajdywały się w nim osoby niecierpliwe oraz takie, które wszystko chciały brać na skróty. Nieskończone ilości nieudanych talizmanów uczyły pokory. Względem siebie, własnych umiejętności i otaczającego świata. Będzie musiał pamiętać, żeby przed przeprowadzką zostawić Trixie listę znajomych kupców, którzy zatrzymywali się często w okolicach Doliny Godryka. Na pewno jej się przyda.
— Jest ich więcej w tygodniu! — odpalił równie intuicyjnie, choć przez głoski wykrzykiwane w nagłym przestrachu przebijały się metaliczne tony niepewności. Czy na pewno nieparzystych było więcej? Niby miał świadomość podstaw numerologii, jednak nawet najprostsze, luźno powiązane z ów dziedziną rzeczy wylatywały mu z głowy, gdy nie poświęcał wystarczająco dużo uwagi na skupienie się.
Jakże tu myśleć o dniach tygodnia, gdy Trixie jest w potrzebie!
— E tam, lepiej sama zjedz jakąś kanapkę, jak będziesz mieć okazję, bo ciężko mi powiedzieć, kiedy następnym razem będę tędy przechodził — skąd mógł bowiem wiedzieć, że to tylko czkawka teleportacyjna stała za... nietypowo niewygodnym położeniem jego przyjaciółki z dzieciństwa? Tyle dziwnych i niedających się objąć rozumem rzeczy widział w swoim życiu, że nawet perspektywa Trixie grającej w klasy na wątpliwej jakości moście nie wydawała mu się dziś szczególnie dziwna.
Przystanął jednak obok niej, obserwując, co właściwie zamierza zrobić. Gdy brunetka schowała twarz w dłoniach, Castor sapnął nieco niezręcznie, bowiem... nie do końca wiedział też, co dalej. Dobrze, udało mu się wydostać ją z dziury i uchronić przed niechybnym pożarciem przez bagno, ale jednak powinien zrobić coś jeszcze, a na pewno pod żadnym pozorem jej nie zostawiać! Kucnął więc obok, a w pierwszym odruchu poprawił na jej włosach przekrzywioną od Merlin—jeden—wie—czego czapkę. Jednakże nic nie było w stanie przygotować go na to, co dopiero nadejdzie.
Zamrugał bowiem intensywnie, starając się ułożyć sobie w myślach wszystko to, o czym mówiła Trixie. Upadek z klifu. Klifów, dwóch. Jaskinia. Dziura w moście.
I jeszcze coś bzyczy. A takie bzyczące bzykanie, jak powszechnie wiadomo, nie bzyka bez powodu.
— Ale to tak w ramach rozry— — przerwał pytanie, bowiem bzyczące bzykanie postanowiło przeistoczyć się w bzykanie żądlące. I wygiął się Sprout nagle w kształt, który przy sporej wyobraźni podobny był do paragrafu. Wygiął oczywiście pod wpływem nagłego bólu w dolnej części uda, bo to tam postanowił zatopić swe żądło jadowe żądlibąk. To, cóż takiego go ugryzło, przestało być tajemnicą, gdy bez wysiłku uniósł się ponad zmurszałe deski, starając się nie wierzgać szczególnie nogami w powietrzu.
Jedno spojrzenie na zaczerwienione z emocji poliki, przeniesienie je na rozwarte w strachu szarobłękitne oczy i wszystko było jasne.
— To żądlibąk, Trix! Na gacie Merlina, łap go, wiesz, co można zrobić z żądłem tego hultaja? — może sam by złapał, gdyby nie fakt, że nie czuł się w powietrzu szczególnie dobrze. Ale złapać takiego żądlibąka to zupełnie tak, jakby znaleźć super patyk, a to z kolei jest jak wygrać z... wiadomo czym.
— Jest ich więcej w tygodniu! — odpalił równie intuicyjnie, choć przez głoski wykrzykiwane w nagłym przestrachu przebijały się metaliczne tony niepewności. Czy na pewno nieparzystych było więcej? Niby miał świadomość podstaw numerologii, jednak nawet najprostsze, luźno powiązane z ów dziedziną rzeczy wylatywały mu z głowy, gdy nie poświęcał wystarczająco dużo uwagi na skupienie się.
Jakże tu myśleć o dniach tygodnia, gdy Trixie jest w potrzebie!
— E tam, lepiej sama zjedz jakąś kanapkę, jak będziesz mieć okazję, bo ciężko mi powiedzieć, kiedy następnym razem będę tędy przechodził — skąd mógł bowiem wiedzieć, że to tylko czkawka teleportacyjna stała za... nietypowo niewygodnym położeniem jego przyjaciółki z dzieciństwa? Tyle dziwnych i niedających się objąć rozumem rzeczy widział w swoim życiu, że nawet perspektywa Trixie grającej w klasy na wątpliwej jakości moście nie wydawała mu się dziś szczególnie dziwna.
Przystanął jednak obok niej, obserwując, co właściwie zamierza zrobić. Gdy brunetka schowała twarz w dłoniach, Castor sapnął nieco niezręcznie, bowiem... nie do końca wiedział też, co dalej. Dobrze, udało mu się wydostać ją z dziury i uchronić przed niechybnym pożarciem przez bagno, ale jednak powinien zrobić coś jeszcze, a na pewno pod żadnym pozorem jej nie zostawiać! Kucnął więc obok, a w pierwszym odruchu poprawił na jej włosach przekrzywioną od Merlin—jeden—wie—czego czapkę. Jednakże nic nie było w stanie przygotować go na to, co dopiero nadejdzie.
Zamrugał bowiem intensywnie, starając się ułożyć sobie w myślach wszystko to, o czym mówiła Trixie. Upadek z klifu. Klifów, dwóch. Jaskinia. Dziura w moście.
I jeszcze coś bzyczy. A takie bzyczące bzykanie, jak powszechnie wiadomo, nie bzyka bez powodu.
— Ale to tak w ramach rozry— — przerwał pytanie, bowiem bzyczące bzykanie postanowiło przeistoczyć się w bzykanie żądlące. I wygiął się Sprout nagle w kształt, który przy sporej wyobraźni podobny był do paragrafu. Wygiął oczywiście pod wpływem nagłego bólu w dolnej części uda, bo to tam postanowił zatopić swe żądło jadowe żądlibąk. To, cóż takiego go ugryzło, przestało być tajemnicą, gdy bez wysiłku uniósł się ponad zmurszałe deski, starając się nie wierzgać szczególnie nogami w powietrzu.
Jedno spojrzenie na zaczerwienione z emocji poliki, przeniesienie je na rozwarte w strachu szarobłękitne oczy i wszystko było jasne.
— To żądlibąk, Trix! Na gacie Merlina, łap go, wiesz, co można zrobić z żądłem tego hultaja? — może sam by złapał, gdyby nie fakt, że nie czuł się w powietrzu szczególnie dobrze. Ale złapać takiego żądlibąka to zupełnie tak, jakby znaleźć super patyk, a to z kolei jest jak wygrać z... wiadomo czym.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
To fakt, było ich więcej, ale gdyby tak miała kilka razy w tygodniu urządzać mu wigilijną strawę, chyba padłaby z przemęczenia! Pamiętała przecież ile Castor pochłonął tamtego wieczora i o ile stał się wówczas w jej oczach prawdziwym zwycięzcą, smakoszem jej kulinarnych wyżyn, jednym i jedynym tak chłonnym gościem - to nie zniosłaby tego cztery razy w tygodniu, niestety. Dlatego tylko przewróciła teatralnie oczyma, wydając z siebie przy tym ciche parsknięcie.
Rzeczywiście: w ostatnim czasie ledwo starczało pożywienia dla dwójki zamieszkujących razem Beckettów, co dopiero dla dodatkowych gości? Czasem odwiedzał ich Kieran i również jego musieli nakarmić, ale sytuacja gospodarcza sprawiała, że Trixie nie była nawet pewna, czy tego dnia będzie miała z czego zrobić kanapkę dla samej siebie.
- Jakim cudem ty w ogóle tędy przechodzisz? - wykrztusiła z siebie, z trudem utrzymując równowagę, ale niezdolna jednocześnie powstrzymać swojej ciekawości. To nie wyglądało na często uczęszczaną okolicę, mówiły o tym spróchniałe deski i zalegające na nich warstwy śniegu, po którym nikt ostatnio nie stąpał. Nawet zwierzęta. Żadnych śladów stóp - tylko te należące do Castora, bo nawet nie do niej, do niej, która spadła tutaj z nieba i od razu zdemolowała kładkę. - Czego tu szukasz? W zimie? Sam? - spytała ni to troskliwie, ni z wyrzutem, zupełnie jakby czuła podświadomie, że pakował się w jakieś kłopoty. Albo dopiero mógł to zrobić.
Szczęśliwie już niebawem znalazła się na stabilnym podłożu - lub chociaż stabilniejszym niż wcześniej, wciągnięta na przyprószone bielą deski dzięki zaoferowanym dłoniom Sprouta, który wsparł ją w ów dzikiej akrobacji. Dobrze było znów poczuć pod sobą coś stałego. Tyle miała dziś przygód, tyle okazji do głośniej dudniącego w przerażeniu serca, kiedy to mogło się wreszcie skończyć? Czy w ogóle miało? A co jeśli nie wróci do domu i zostanie na zawsze utknięta w wirze teleportacyjnym przez coś tak błahego jak zwykła czkawka? Nie, nawet nie chciała sobie tego wyobrażać. Dlatego kiedy obcierała twarz z pyłu, kurzu, wspomnień jaskiń i ostrych kamieni, naprawdę było jej z tym wszystkim ciężko, nawet jeśli nie mówiła o tym głośno. Bo rzadko kiedy pozwalała sobie na prawdę. Na bezwzględną otwartość swoich emocji, wylewanie je na innych; zbyt długo obserwowała milczącego ojca, by nawyki ucieczki nie wpełzły i w nią. Wyprostowała się tylko nieznacznie gdy Castor poprawił czapkę na jej głowie, spojrzała na niego, uśmiechnęła blado - zmęczona, ale i szczęśliwa, że znowu miała okazję go zobaczyć. Chociażby w takich okolicznościach.
Nie zdążyła odpowiedzieć gdy młodzieniec poderwał się nagle i wydał z siebie zduszony dźwięk; Trixie również podskoczyła na równe nogi, patrząc na niego z niezrozumieniem.
- Co ty bredzisz, Cas? Jaki żądlibąk, w takim zimnie? - odparowała, ale za moment istotnie dostrzegła niebieskie ciałko poruszające się wokół nich z zawrotną prędkością. - Jak niby mam go złapać?! - chyba odebrało mu rozum, ale tak samo odebrano go i jej: bo już po chwili Trix podskoczyła, próbując dosięgnąć błękitnego hultaja, tyle że... Było ślisko. Naprawdę ślisko. Zamiast pochwycić go w sprawne dłonie, czarownica wyrżnęła orła i upadła na te przeklęte deski, a po żądlibąku pozostało jedynie pasmo zmąconego śniegu, który padał na bagna. - No dzięki - sapnęła do Castora, zupełnie jakby to była jego wina. Sam jej kazał! Z niezadowoleniem rozmasowała bolące kolano i starła lepki śnieg z płaszcza, mrużąc oczy, gdy spojrzała na niego znowu. - To znaczy, że teraz odlecisz? Dobra, nie panikuj. Daj mi rękę - poleciła i zaoferowała Sproutowi dłoń. Cóż za nieoczekiwana zamiana ról. - To będzie co najwyżej krótka lewitacja, nic ci się nie stanie. Użądlił cię raz? - upewniła się jeszcze, po czym parsknęła nagle śmiechem. Szczerym, głośnym, wesołym - bo wszystko to było tak bardzo komiczne! Wręcz absurdalnie. Szkoda tylko, że żądlibąk wracał właśnie w ich kierunku, chyba niesyty jeszcze sprawiedliwości...
Rzeczywiście: w ostatnim czasie ledwo starczało pożywienia dla dwójki zamieszkujących razem Beckettów, co dopiero dla dodatkowych gości? Czasem odwiedzał ich Kieran i również jego musieli nakarmić, ale sytuacja gospodarcza sprawiała, że Trixie nie była nawet pewna, czy tego dnia będzie miała z czego zrobić kanapkę dla samej siebie.
- Jakim cudem ty w ogóle tędy przechodzisz? - wykrztusiła z siebie, z trudem utrzymując równowagę, ale niezdolna jednocześnie powstrzymać swojej ciekawości. To nie wyglądało na często uczęszczaną okolicę, mówiły o tym spróchniałe deski i zalegające na nich warstwy śniegu, po którym nikt ostatnio nie stąpał. Nawet zwierzęta. Żadnych śladów stóp - tylko te należące do Castora, bo nawet nie do niej, do niej, która spadła tutaj z nieba i od razu zdemolowała kładkę. - Czego tu szukasz? W zimie? Sam? - spytała ni to troskliwie, ni z wyrzutem, zupełnie jakby czuła podświadomie, że pakował się w jakieś kłopoty. Albo dopiero mógł to zrobić.
Szczęśliwie już niebawem znalazła się na stabilnym podłożu - lub chociaż stabilniejszym niż wcześniej, wciągnięta na przyprószone bielą deski dzięki zaoferowanym dłoniom Sprouta, który wsparł ją w ów dzikiej akrobacji. Dobrze było znów poczuć pod sobą coś stałego. Tyle miała dziś przygód, tyle okazji do głośniej dudniącego w przerażeniu serca, kiedy to mogło się wreszcie skończyć? Czy w ogóle miało? A co jeśli nie wróci do domu i zostanie na zawsze utknięta w wirze teleportacyjnym przez coś tak błahego jak zwykła czkawka? Nie, nawet nie chciała sobie tego wyobrażać. Dlatego kiedy obcierała twarz z pyłu, kurzu, wspomnień jaskiń i ostrych kamieni, naprawdę było jej z tym wszystkim ciężko, nawet jeśli nie mówiła o tym głośno. Bo rzadko kiedy pozwalała sobie na prawdę. Na bezwzględną otwartość swoich emocji, wylewanie je na innych; zbyt długo obserwowała milczącego ojca, by nawyki ucieczki nie wpełzły i w nią. Wyprostowała się tylko nieznacznie gdy Castor poprawił czapkę na jej głowie, spojrzała na niego, uśmiechnęła blado - zmęczona, ale i szczęśliwa, że znowu miała okazję go zobaczyć. Chociażby w takich okolicznościach.
Nie zdążyła odpowiedzieć gdy młodzieniec poderwał się nagle i wydał z siebie zduszony dźwięk; Trixie również podskoczyła na równe nogi, patrząc na niego z niezrozumieniem.
- Co ty bredzisz, Cas? Jaki żądlibąk, w takim zimnie? - odparowała, ale za moment istotnie dostrzegła niebieskie ciałko poruszające się wokół nich z zawrotną prędkością. - Jak niby mam go złapać?! - chyba odebrało mu rozum, ale tak samo odebrano go i jej: bo już po chwili Trix podskoczyła, próbując dosięgnąć błękitnego hultaja, tyle że... Było ślisko. Naprawdę ślisko. Zamiast pochwycić go w sprawne dłonie, czarownica wyrżnęła orła i upadła na te przeklęte deski, a po żądlibąku pozostało jedynie pasmo zmąconego śniegu, który padał na bagna. - No dzięki - sapnęła do Castora, zupełnie jakby to była jego wina. Sam jej kazał! Z niezadowoleniem rozmasowała bolące kolano i starła lepki śnieg z płaszcza, mrużąc oczy, gdy spojrzała na niego znowu. - To znaczy, że teraz odlecisz? Dobra, nie panikuj. Daj mi rękę - poleciła i zaoferowała Sproutowi dłoń. Cóż za nieoczekiwana zamiana ról. - To będzie co najwyżej krótka lewitacja, nic ci się nie stanie. Użądlił cię raz? - upewniła się jeszcze, po czym parsknęła nagle śmiechem. Szczerym, głośnym, wesołym - bo wszystko to było tak bardzo komiczne! Wręcz absurdalnie. Szkoda tylko, że żądlibąk wracał właśnie w ich kierunku, chyba niesyty jeszcze sprawiedliwości...
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Odsunięcie uwagi od kwestii topniejących w zaskakującym tempie i odwrotnie proporcjonalnie do tendencji przejawianej przez śnieg zasobów okazało się bardzo dobrym wyjściem. Nawet dla osoby takiej jak Castor, która nie jadła nie dlatego, że nie mogła — mógł przecież urządzać sobie posiłki skromne, ale sycące, gdyby tylko tego chciał — lecz dlatego, że umyślnie ich odmawiała, zbyt długie skupienie na jedzeniu powodowało przebudzenie się spychanego skrzętnie na granice świadomości głodu. Pytanie Trixie zostało więc zadane w idealnym czasie, akurat gdy był wciąż jeszcze tak mocno zanurzony w szoku tegoż spotkania, że nie miał nawet czasu pomyśleć o ułożeniu sobie jakiejś wymówki.
— Lord Macmillan mnie wysłał — powiedział od razu, jakby należało to do wiadomości absolutnie oczywistych i wiadomych także dzieciom. Odwrócił się przy tym przez ramię, w kierunku, z którego nadszedł — Tam o, za mostem i za jeziorem jest browar. Współpracują z tym naszym, więc przyszedłem sprawdzić, czy wszystko w porządku i czy nie potrzebują naszej pomocy.
Na sam koniec wzruszył ramionami, bo tak naprawdę nie miał nic więcej do powiedzenia. Może Trixie spodziewała się jakiejś zapierającej dech w piersiach opowieści o tym, jak to Castor przeciskał się pomiędzy leśną gęstwiną w poszukiwaniu przygody albo przynajmniej jakiegoś szmalcownika, którego powaliłby prawidłowo wymierzonym ciosem w dół szczęki? Och, chętnie by jej taką opowiedział, ale miał wrażenie, że jeszcze trochę czasu minie, zanim będzie miał o czym mówić.
Uśmiech, blady, ale nadal uśmiech Trixie prędko poradził sobie z odgonieniem trwóg, które przylgnęły do Sprouta w tym samym momencie, w którym dojrzał ją taką wiszącą nad dziurą, biedną, trzymającą się resztkami sił. Nie chciał na nią naciskać, wypytywać o rzeczy, którymi mogła najzwyczajniej w świecie nie chcieć się dzielić. Zamiast tego objął ją ostrożnie ramieniem, może nawet przesunąłby jej głowę tak, by oparła się o jego bark albo sam oparłby swoją o jej czapkę i po prostu pooddychał chwilę, spokojny, ucieszony, że może po prostu sobie tak posiedzieć z Trixie, choć okoliczności pozostawiały trochę do życzenia. Ale żyli. To już coś.
Zrobiłby to wszystko z pewnością, z olbrzymią radością, gdyby nie te intensywne bzyczenie. Poderwał się jak oparzony, choć cały czas na przedzie własnych myśli miał to, by Trixie była bezpieczna. Ale jak miałby się tym zająć, gdy sam zaczynał lewitować!
— No żądlibąk, Trix! Co innego żądli i zmusza do latania?! — nie pamiętał w sumie, jak rozległą wiedzę z dziedziny opieki nad magicznymi zwierzętami posiadała jego przyjaciółka, ale czy to było teraz ważne? Ciekawie było obserwować tak, jak w obliczu zagrożenia zmieniają się priorytety, a rozsądek ucieka hen, daleko, za krzywy most, za całe Devon prawdopodobnie... Gdzie się zatrzyma? Tego nie mogli wiedzieć. Castor myślał tylko o tym, by te jego wymachiwanie nogami nie przeniosło go nad dziurę, z której dopiero co wydostał Trixie.
Gdyby zamienili się miejscami, chyba mieliby mniejsze szanse na uratowanie.
— Nie marudź, dasz radę! Zdolna dziewczyna jest... — już miał jej kibicować z wysokości, gdy zauważył teatralnie wręcz pięknego orła. Zaciśnięta szczęka, obnażone zęby... Nie potrafił zapanować nad własną mimiką, nie potrafił nawet dopłynąć w powietrzu do przyjaciółki i pomóc jej wstać. — ...eś. Boli cię coś?
To nawet urocze jak w obliczu własnego nieszczęścia i żądlącego bólu w udzie przejmował się tylko i wyłącznie dobrobytem rozłożonego na lodzie dziewczęcia.
— Nie wiem, czy odlecę, ale wolałbym nie! — zakrzyknął raz jeszcze, starając się w jakiś dziwny sposób przesunąć ciężar ciała tak, sięgnąć dłońmi do Trixie. W efekcie tego jego ułożenie przypominało nieco podkowę — nogi miał zgięte w kolanach, plecy wygięte w pałąk, a ręce wysunięte do przyjaciółki. — Raz tylko... Ale ja się boję wysokości, Trix!
I czy znowu mózg mu płatał figle, czy naprawdę...
Znowu...
Słyszał to przeklęte brzęczenie?
— Lord Macmillan mnie wysłał — powiedział od razu, jakby należało to do wiadomości absolutnie oczywistych i wiadomych także dzieciom. Odwrócił się przy tym przez ramię, w kierunku, z którego nadszedł — Tam o, za mostem i za jeziorem jest browar. Współpracują z tym naszym, więc przyszedłem sprawdzić, czy wszystko w porządku i czy nie potrzebują naszej pomocy.
Na sam koniec wzruszył ramionami, bo tak naprawdę nie miał nic więcej do powiedzenia. Może Trixie spodziewała się jakiejś zapierającej dech w piersiach opowieści o tym, jak to Castor przeciskał się pomiędzy leśną gęstwiną w poszukiwaniu przygody albo przynajmniej jakiegoś szmalcownika, którego powaliłby prawidłowo wymierzonym ciosem w dół szczęki? Och, chętnie by jej taką opowiedział, ale miał wrażenie, że jeszcze trochę czasu minie, zanim będzie miał o czym mówić.
Uśmiech, blady, ale nadal uśmiech Trixie prędko poradził sobie z odgonieniem trwóg, które przylgnęły do Sprouta w tym samym momencie, w którym dojrzał ją taką wiszącą nad dziurą, biedną, trzymającą się resztkami sił. Nie chciał na nią naciskać, wypytywać o rzeczy, którymi mogła najzwyczajniej w świecie nie chcieć się dzielić. Zamiast tego objął ją ostrożnie ramieniem, może nawet przesunąłby jej głowę tak, by oparła się o jego bark albo sam oparłby swoją o jej czapkę i po prostu pooddychał chwilę, spokojny, ucieszony, że może po prostu sobie tak posiedzieć z Trixie, choć okoliczności pozostawiały trochę do życzenia. Ale żyli. To już coś.
Zrobiłby to wszystko z pewnością, z olbrzymią radością, gdyby nie te intensywne bzyczenie. Poderwał się jak oparzony, choć cały czas na przedzie własnych myśli miał to, by Trixie była bezpieczna. Ale jak miałby się tym zająć, gdy sam zaczynał lewitować!
— No żądlibąk, Trix! Co innego żądli i zmusza do latania?! — nie pamiętał w sumie, jak rozległą wiedzę z dziedziny opieki nad magicznymi zwierzętami posiadała jego przyjaciółka, ale czy to było teraz ważne? Ciekawie było obserwować tak, jak w obliczu zagrożenia zmieniają się priorytety, a rozsądek ucieka hen, daleko, za krzywy most, za całe Devon prawdopodobnie... Gdzie się zatrzyma? Tego nie mogli wiedzieć. Castor myślał tylko o tym, by te jego wymachiwanie nogami nie przeniosło go nad dziurę, z której dopiero co wydostał Trixie.
Gdyby zamienili się miejscami, chyba mieliby mniejsze szanse na uratowanie.
— Nie marudź, dasz radę! Zdolna dziewczyna jest... — już miał jej kibicować z wysokości, gdy zauważył teatralnie wręcz pięknego orła. Zaciśnięta szczęka, obnażone zęby... Nie potrafił zapanować nad własną mimiką, nie potrafił nawet dopłynąć w powietrzu do przyjaciółki i pomóc jej wstać. — ...eś. Boli cię coś?
To nawet urocze jak w obliczu własnego nieszczęścia i żądlącego bólu w udzie przejmował się tylko i wyłącznie dobrobytem rozłożonego na lodzie dziewczęcia.
— Nie wiem, czy odlecę, ale wolałbym nie! — zakrzyknął raz jeszcze, starając się w jakiś dziwny sposób przesunąć ciężar ciała tak, sięgnąć dłońmi do Trixie. W efekcie tego jego ułożenie przypominało nieco podkowę — nogi miał zgięte w kolanach, plecy wygięte w pałąk, a ręce wysunięte do przyjaciółki. — Raz tylko... Ale ja się boję wysokości, Trix!
I czy znowu mózg mu płatał figle, czy naprawdę...
Znowu...
Słyszał to przeklęte brzęczenie?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Och, czyżby dostał nową pracę? Robił teraz dla lorda znanego ze swojego zamiłowania do rodzinnego wytwórstwa trunków? Przy okazji pewnie rozgrzewając się samemu od środka kilkoma łykami wykradzionymi z beczek. Trixie zmarszczyła lekko nos, zmarszczyła też brwi, przyglądając się mężczyźnie uważnie; przecież planował na szerszą skalę zajmować się talizmanami, kiedy więc znalazł czas na zabawę w chłopca na posyłki znajomego arystokraty? Czy to nie kolidowało z jego rozwojem? Ambicje Castora musiały być większe niż... Niż czymkolwiek zajmował się w imieniu lorda Anthony'ego!
- Czemu się nie pochwaliłeś? - zapytała teatralno-oskarżycielskim tonem. Co to znaczy, Castorze, nagle przestajemy mówić sobie prawdę? To wszystko błyszczało w jej spojrzeniu, choć w gruncie rzeczy wcale nie była ni zła, ni rozczarowana; nadarzyła się kolejna okazja do zagrania mu na nosie i sprowadzenia rumieńców wstydu na policzki, w które niegdyś rzucała pomidorami do celu. - Że teraz pracujesz u lorda? Od kiedy? Nie wiem, Cas, ty mi już nic nie mówisz... - fuknęła niby to obrażona. W melodii głosu wyczuwalną jednak była tinta rozbawienia, znajomej żartobliwości, która odpowiadała na potrzeby zakorzenionego w niej dramatyzmu tylko po to, by wokół siebie tworzyć grecki dramat. Najlepiej z chórem.
Opiekuńcze ramię roztoczone wokół niej spadło jak z nieba, niosło ulgę, poczucie, że może wcale nie będzie już tak źle. Że było to znakiem udanego powrotu do domu, pokrętną symboliką całej Doliny zapraszającej ją w swoje objęcia, by mogła wreszcie odpocząć po eskapadach rozsianych po całym kraju. Miała nawet udać się do zamku tuż po tym, jak oczy nacieszyłaby przeróżnymi gatunkami w zoo, ale i z tego nic nie wyszło, bo czkawka wyrwała ją z ogrodu i cisnęła aż tutaj, na niezamrożone bagna i pokryte śniegiem deski powykręcanych mostów. To ona więc oparła głowę o Castora, nawet jeśli mogła to zrobić tylko na chwilę - bo nawiedził ich żądny krwi żądlibąk, prędko rozdzielając swoim jadem niesplecione krwią rodzeństwo. Jak tak można? I dlaczego w ogóle pokazywał się w zimie, kąsając tych, którzy wcale nie zasłużyli na podłe traktowanie? Z tego co widziała czarownica, Sprout w żaden sposób nie ubliżył stworzeniu. Nie sprowokował go. A mimo to stał się ofiarą zamaskowanego ataku, piszcząc, krzywiąc się, narzekając i marudząc. Jeszcze jakby tego wszystkiego było mało - pociągnął ją za sobą.
- Ciebie zaraz zaboli - prychnęła z wciąż udawaną obrazą majestatu, podnosząc się z ziemi. Szczęśliwie tym razem nie złamała w pomoście żadnej deski i wciąż mogła stać na w miarę bezpiecznej powierzchni, utrzymując Castora w powietrzu obiema już dłońmi. Nie lewitował tak imponująco jak się zarzekał. - Jakiej wysokości? Przecież to tylko kilka cali, Cas! - zauważyła i wsunęła swoją stopę pomiędzy przestrzeń między podeszwą jego buta a drewnem tworzącym konstrukcję, nad którą unosił się delikatnie, jak niepełnie nadmuchany balon. - Gdyby było ich tu więcej, nie wiem, nawet dziesięć, wtedy miałbyś problem, ale skoro użądlił cię tylko raz to nie histeryzuj. Zaraz przejdzie. A jak ni--... - nie zdążyła dokończyć. Nie zdążyła też ściągnąć go w pełni na ziemię, kiedy nagle w okolicy rozległo się donośne czknięcie i dziewczyna zniknęła w okowach wznieconego ku górze śniegu, porwana teleportacją, która tym razem poniosła ją wprost do Doliny Godryka. Tyle dobrego. Ale co ze Sproutem?! HEP!
zt
- Czemu się nie pochwaliłeś? - zapytała teatralno-oskarżycielskim tonem. Co to znaczy, Castorze, nagle przestajemy mówić sobie prawdę? To wszystko błyszczało w jej spojrzeniu, choć w gruncie rzeczy wcale nie była ni zła, ni rozczarowana; nadarzyła się kolejna okazja do zagrania mu na nosie i sprowadzenia rumieńców wstydu na policzki, w które niegdyś rzucała pomidorami do celu. - Że teraz pracujesz u lorda? Od kiedy? Nie wiem, Cas, ty mi już nic nie mówisz... - fuknęła niby to obrażona. W melodii głosu wyczuwalną jednak była tinta rozbawienia, znajomej żartobliwości, która odpowiadała na potrzeby zakorzenionego w niej dramatyzmu tylko po to, by wokół siebie tworzyć grecki dramat. Najlepiej z chórem.
Opiekuńcze ramię roztoczone wokół niej spadło jak z nieba, niosło ulgę, poczucie, że może wcale nie będzie już tak źle. Że było to znakiem udanego powrotu do domu, pokrętną symboliką całej Doliny zapraszającej ją w swoje objęcia, by mogła wreszcie odpocząć po eskapadach rozsianych po całym kraju. Miała nawet udać się do zamku tuż po tym, jak oczy nacieszyłaby przeróżnymi gatunkami w zoo, ale i z tego nic nie wyszło, bo czkawka wyrwała ją z ogrodu i cisnęła aż tutaj, na niezamrożone bagna i pokryte śniegiem deski powykręcanych mostów. To ona więc oparła głowę o Castora, nawet jeśli mogła to zrobić tylko na chwilę - bo nawiedził ich żądny krwi żądlibąk, prędko rozdzielając swoim jadem niesplecione krwią rodzeństwo. Jak tak można? I dlaczego w ogóle pokazywał się w zimie, kąsając tych, którzy wcale nie zasłużyli na podłe traktowanie? Z tego co widziała czarownica, Sprout w żaden sposób nie ubliżył stworzeniu. Nie sprowokował go. A mimo to stał się ofiarą zamaskowanego ataku, piszcząc, krzywiąc się, narzekając i marudząc. Jeszcze jakby tego wszystkiego było mało - pociągnął ją za sobą.
- Ciebie zaraz zaboli - prychnęła z wciąż udawaną obrazą majestatu, podnosząc się z ziemi. Szczęśliwie tym razem nie złamała w pomoście żadnej deski i wciąż mogła stać na w miarę bezpiecznej powierzchni, utrzymując Castora w powietrzu obiema już dłońmi. Nie lewitował tak imponująco jak się zarzekał. - Jakiej wysokości? Przecież to tylko kilka cali, Cas! - zauważyła i wsunęła swoją stopę pomiędzy przestrzeń między podeszwą jego buta a drewnem tworzącym konstrukcję, nad którą unosił się delikatnie, jak niepełnie nadmuchany balon. - Gdyby było ich tu więcej, nie wiem, nawet dziesięć, wtedy miałbyś problem, ale skoro użądlił cię tylko raz to nie histeryzuj. Zaraz przejdzie. A jak ni--... - nie zdążyła dokończyć. Nie zdążyła też ściągnąć go w pełni na ziemię, kiedy nagle w okolicy rozległo się donośne czknięcie i dziewczyna zniknęła w okowach wznieconego ku górze śniegu, porwana teleportacją, która tym razem poniosła ją wprost do Doliny Godryka. Tyle dobrego. Ale co ze Sproutem?! HEP!
zt
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pytanie, niemal oskarżycielskie w swej naturze, czemu się nie pochwaliłeś?, uderzyło w Castora realizacją, że faktycznie mógł się nie pochwalić. Wydawało mu się, że zdążył już wspomnieć Trixie o nowej pracy w liście, że szepnął to i owo o lordzie Macmillan umożliwiającym mu spożytkowanie części wolnego czasu na rzecz nauczania dzieci, ale... Ale może faktycznie nie powiedział? Zmarszczył więc brwi w zamyśleniu na niezwykle krótką chwilę, bowiem miał tylko jedną możliwość wyjaśnienia tegoż przeoczenia.
— Nie wiem — odparł zupełnie szczerze, chociaż mógłby chyba podrążyć temat i wyszłoby na to, że to Trixie nie słuchała jego. Nie byłoby to zresztą znowu takie dziwne — dziewczyna gnała przez życie z wiatrem łopoczącym jej warkoczami i zrywającym ciepłą czapkę czy inną beretkę z głowy. Pewnie wywiał jej i tę informację z głowy, Castor nie należał do osób szczególnie pamiętliwych, więc nie miał jej tego za złe. — Od początku stycznia, jestem jego prywatnym asystentem, wiesz?
I choć w jego głosie pobrzękiwały niskie tony dumy, bowiem nie każdy mógł się pochwalić podobną posadą, wydawało się, że woda sodowa jeszcze nie strzeliła mu do głowy. Bo jakże by miała, skoro dopiero co uniknęli poważnych kłopotów w formie niemal—utonięcia w bagnie, przypłacając to co prawda (tak mu się tylko wydawało) podarciem jakiegoś materiału. Ale żyli, chyba w jednym kawałku, głowa Trixie spoczywała przez moment na jego ramieniu, byli tak dziwnie bezpieczni, jak bezpieczni mogą być tylko ludzie, którzy przed chwilą niemal stracili wszystko.
Jednakże biada temu kto myśli, że na krzywym moście w Devon może spotkać go wyłącznie jeden rodzaj kłopotów. Krwiożerczy żądlibąk, którego żądło zatopiło się w udzie Castora, prędko rozwiał ewentualne wątpliwości co do słuszności popadnięcia w poczucie bezpieczeństwa.
— Wyobraź sobie, że już mnie zabolało! — zakrzyknął z tym samym stężeniem dramatyzmu w głosie, który jeszcze kilka minut wcześniej prezentowała sama Trixie. No i co z tego, że to tylko kilka cali? Gdy jest się okropnym panikarzem w stylu młodego Sprouta nawet kilka cali urastało do rangi kilku mil. Jednakże wydawało się, że sama możliwość bycia "przytwierdzonym" poniekąd do gruntu dzięki wysiłkowi panny Beckett uspokoiła go na tyle, by wreszcie, z wielkim trudem opuścił głowę w dół i zobaczył, że faktycznie nie było tak źle, jakby mogło się wydawać.
I mógłby słuchać jej jeszcze, powracać na spokojnie do stabilnego gruntu realizmu, gdyby czkawka teleportacyjna, okropny chochlik rzucający Trixie to tu, to tam, nie zabrała mu przyjaciółki. Trixie zniknęła nagle sprzed jego oczu, a on sam, jakby rażony zaklęciem finite, upadł wprost na barierkę i tylko wcześniej przybrana pozycja, ręce wyciągnięte przed twarz, pozwoliły mu uniknąć poważniejszych obrażeń, a pozbawione możliwości lewitacji nogi zaczepiły się o szczeble znajdujące się bezpośrednio pod belką.
Nie zamierzał zostawać w tym miejscu ani sekundy dłużej. Wystarczająco dużo przygód jak na jeden dzień. Chyba będzie musiał wspomnieć lordowi Macmillan, by kiedyś zaczepił krewnych swej żony o konieczność odnowienia tegoż mostu...
| z/t
— Nie wiem — odparł zupełnie szczerze, chociaż mógłby chyba podrążyć temat i wyszłoby na to, że to Trixie nie słuchała jego. Nie byłoby to zresztą znowu takie dziwne — dziewczyna gnała przez życie z wiatrem łopoczącym jej warkoczami i zrywającym ciepłą czapkę czy inną beretkę z głowy. Pewnie wywiał jej i tę informację z głowy, Castor nie należał do osób szczególnie pamiętliwych, więc nie miał jej tego za złe. — Od początku stycznia, jestem jego prywatnym asystentem, wiesz?
I choć w jego głosie pobrzękiwały niskie tony dumy, bowiem nie każdy mógł się pochwalić podobną posadą, wydawało się, że woda sodowa jeszcze nie strzeliła mu do głowy. Bo jakże by miała, skoro dopiero co uniknęli poważnych kłopotów w formie niemal—utonięcia w bagnie, przypłacając to co prawda (tak mu się tylko wydawało) podarciem jakiegoś materiału. Ale żyli, chyba w jednym kawałku, głowa Trixie spoczywała przez moment na jego ramieniu, byli tak dziwnie bezpieczni, jak bezpieczni mogą być tylko ludzie, którzy przed chwilą niemal stracili wszystko.
Jednakże biada temu kto myśli, że na krzywym moście w Devon może spotkać go wyłącznie jeden rodzaj kłopotów. Krwiożerczy żądlibąk, którego żądło zatopiło się w udzie Castora, prędko rozwiał ewentualne wątpliwości co do słuszności popadnięcia w poczucie bezpieczeństwa.
— Wyobraź sobie, że już mnie zabolało! — zakrzyknął z tym samym stężeniem dramatyzmu w głosie, który jeszcze kilka minut wcześniej prezentowała sama Trixie. No i co z tego, że to tylko kilka cali? Gdy jest się okropnym panikarzem w stylu młodego Sprouta nawet kilka cali urastało do rangi kilku mil. Jednakże wydawało się, że sama możliwość bycia "przytwierdzonym" poniekąd do gruntu dzięki wysiłkowi panny Beckett uspokoiła go na tyle, by wreszcie, z wielkim trudem opuścił głowę w dół i zobaczył, że faktycznie nie było tak źle, jakby mogło się wydawać.
I mógłby słuchać jej jeszcze, powracać na spokojnie do stabilnego gruntu realizmu, gdyby czkawka teleportacyjna, okropny chochlik rzucający Trixie to tu, to tam, nie zabrała mu przyjaciółki. Trixie zniknęła nagle sprzed jego oczu, a on sam, jakby rażony zaklęciem finite, upadł wprost na barierkę i tylko wcześniej przybrana pozycja, ręce wyciągnięte przed twarz, pozwoliły mu uniknąć poważniejszych obrażeń, a pozbawione możliwości lewitacji nogi zaczepiły się o szczeble znajdujące się bezpośrednio pod belką.
Nie zamierzał zostawać w tym miejscu ani sekundy dłużej. Wystarczająco dużo przygód jak na jeden dzień. Chyba będzie musiał wspomnieć lordowi Macmillan, by kiedyś zaczepił krewnych swej żony o konieczność odnowienia tegoż mostu...
| z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
| 24 lipca
Konsekwentnie, i z pełnym namysłem, uciekał z gąszcza betonowej, londyńskiej dżungli, przytłaczającej umysł nadmiarem cywilizacji. Szczerze tęsknił za ostrymi graniami fiordów, za mroźnym przedpieklem dzikiej północy, za tamtejszą swobodą ruchów i czynów, nieskrępowanych ciasną, elegancką szatą i fałszywym uśmiechem kurtuazji. Angielska rutyna zabawiania potencjalnych kandydatek na żonę przy zastawionym hojnie stoliczku jawiła się irytującym znudzeniem; ciągłe czuwanie nad zimnymi trupkami w równie chłodnym lochu pogrzebowego domu matki spoglądało nań nienormalną powszedniością. Wszystko tutaj stawało się z wolna takie nijakie, pozbawione emocji, mechaniczne; tracił cząstki dawnej tożsamości na rzecz nowego wizerunku i szkockiego rodowodu, ale przy okazji wyzbywał się też atomów własnej osobowości. Dobrze było, przynajmniej niekiedy, wyrwać się ze strzelistych murów gotyckiej Warowni; dobrze było odpocząć, choćby chwilowo, od mdłej szarzyzny mieszczańskiego stłoczenia. Parująca letnim upałem stolica poczęła intensywniej jeszcze śmierdzieć stadem słusznie umarłych; jaśniejąca na niebie kometa zdradzała niepokojące losy nadchodzącej przyszłości. W powietrzu zdawała się wisieć jeszcze wzdymająca się napięciem, polityczna kraksa, gotowa chyba wybuchnąć, gdy wszystkie nieostrożne szlamy powychodzą naiwnie z dawnych kryjówek. Wyczekiwał cierpliwie końca mamiącego umysły rozejmu; tu i ówdzie tkwiły wszakże niedokończone sprawy wojny. Niema cisza przed burzą zapowiadała rychły koniec beztroski; dopóki ta jednak trwała, warto było korzystać z uroków życia. Poszlajać się gdzieniegdzie po kraju, po zakamarkach brytyjskiej ziemi; zabawić się dyskrecją wspólnych westchnień w alkowie, dopóki serdecznego palca nie spętała wymowna obrączka; wreszcie, dumnie i samodzielnie decydować o czającej się na ścieżce istnienia predestynacji. Wyrwanie się do zakątków zdziczałej kniei, coby nacieszyć nozdrza dręczącą na wyspach wilgocią, a oczy mglistym cieniem leśnej gęstwiny. Chwilowo zszedł pewnym krokiem ze starej kładki na zielony dywan z mchu; prostym omamem widniało wspomnienie dawnych, młodzieńczych czasów, gdy dzień w dzień hulał po skandynawskim pustkowiu, szukając w ogromie nietopniejącego śniegu byle świadectwa jakiegokolwiek istnienia. Byle licha roślinka, albo nieduże truchło zająca, cieszyły wówczas spragnione strawy żołądki; wszystko czynił jednak w imieniu poświęcenia nauce, pchany naprzód pędem ambicji, nie z racji czystego entuzjazmu. Satysfakcjonującym echem wybrzmiewała myśl o zaradności i ona chyba nostalgicznie prowadziła go w głąb podobnych temu zagajników. Żadne z tych miejsc nie zdradzało jednak statury szalonego druida, który chętnie dzieliłby się doświadczeniem w nieoczywistej sprawie pasjonujących klątw. Ale mógł znaleźć tu chociaż trochę rozbrykanego mięsa, a potem podrzucić je matce, coby sporządziła z niego nie lada gulasz. Nie umiała gotować, ale może miał to być sposób na zachęcenie ją do rządzenia przy garnkach. Przynajmniej na razie, dopóki finanse nie pozwalały im na najęcie jakiegoś leciwego charłaka, albo osobistego skrzata.
― Homenum revelio ― powiedział cicho, czyniąc różdżką stosowny ruch; wystrzeliło z niej parę żałosnych iskier, ale żaden ślad udanej inkantacji. Wypadało polegać zatem wyłącznie na zawodnych zmysłach i równie zmyślnej znajomości inkantacji. Coś zaszeleściło jednak sugestywnie za plecami. Może nie będzie musiał się zanadto wysilać.
| rzut na zaklęcie
Konsekwentnie, i z pełnym namysłem, uciekał z gąszcza betonowej, londyńskiej dżungli, przytłaczającej umysł nadmiarem cywilizacji. Szczerze tęsknił za ostrymi graniami fiordów, za mroźnym przedpieklem dzikiej północy, za tamtejszą swobodą ruchów i czynów, nieskrępowanych ciasną, elegancką szatą i fałszywym uśmiechem kurtuazji. Angielska rutyna zabawiania potencjalnych kandydatek na żonę przy zastawionym hojnie stoliczku jawiła się irytującym znudzeniem; ciągłe czuwanie nad zimnymi trupkami w równie chłodnym lochu pogrzebowego domu matki spoglądało nań nienormalną powszedniością. Wszystko tutaj stawało się z wolna takie nijakie, pozbawione emocji, mechaniczne; tracił cząstki dawnej tożsamości na rzecz nowego wizerunku i szkockiego rodowodu, ale przy okazji wyzbywał się też atomów własnej osobowości. Dobrze było, przynajmniej niekiedy, wyrwać się ze strzelistych murów gotyckiej Warowni; dobrze było odpocząć, choćby chwilowo, od mdłej szarzyzny mieszczańskiego stłoczenia. Parująca letnim upałem stolica poczęła intensywniej jeszcze śmierdzieć stadem słusznie umarłych; jaśniejąca na niebie kometa zdradzała niepokojące losy nadchodzącej przyszłości. W powietrzu zdawała się wisieć jeszcze wzdymająca się napięciem, polityczna kraksa, gotowa chyba wybuchnąć, gdy wszystkie nieostrożne szlamy powychodzą naiwnie z dawnych kryjówek. Wyczekiwał cierpliwie końca mamiącego umysły rozejmu; tu i ówdzie tkwiły wszakże niedokończone sprawy wojny. Niema cisza przed burzą zapowiadała rychły koniec beztroski; dopóki ta jednak trwała, warto było korzystać z uroków życia. Poszlajać się gdzieniegdzie po kraju, po zakamarkach brytyjskiej ziemi; zabawić się dyskrecją wspólnych westchnień w alkowie, dopóki serdecznego palca nie spętała wymowna obrączka; wreszcie, dumnie i samodzielnie decydować o czającej się na ścieżce istnienia predestynacji. Wyrwanie się do zakątków zdziczałej kniei, coby nacieszyć nozdrza dręczącą na wyspach wilgocią, a oczy mglistym cieniem leśnej gęstwiny. Chwilowo zszedł pewnym krokiem ze starej kładki na zielony dywan z mchu; prostym omamem widniało wspomnienie dawnych, młodzieńczych czasów, gdy dzień w dzień hulał po skandynawskim pustkowiu, szukając w ogromie nietopniejącego śniegu byle świadectwa jakiegokolwiek istnienia. Byle licha roślinka, albo nieduże truchło zająca, cieszyły wówczas spragnione strawy żołądki; wszystko czynił jednak w imieniu poświęcenia nauce, pchany naprzód pędem ambicji, nie z racji czystego entuzjazmu. Satysfakcjonującym echem wybrzmiewała myśl o zaradności i ona chyba nostalgicznie prowadziła go w głąb podobnych temu zagajników. Żadne z tych miejsc nie zdradzało jednak statury szalonego druida, który chętnie dzieliłby się doświadczeniem w nieoczywistej sprawie pasjonujących klątw. Ale mógł znaleźć tu chociaż trochę rozbrykanego mięsa, a potem podrzucić je matce, coby sporządziła z niego nie lada gulasz. Nie umiała gotować, ale może miał to być sposób na zachęcenie ją do rządzenia przy garnkach. Przynajmniej na razie, dopóki finanse nie pozwalały im na najęcie jakiegoś leciwego charłaka, albo osobistego skrzata.
― Homenum revelio ― powiedział cicho, czyniąc różdżką stosowny ruch; wystrzeliło z niej parę żałosnych iskier, ale żaden ślad udanej inkantacji. Wypadało polegać zatem wyłącznie na zawodnych zmysłach i równie zmyślnej znajomości inkantacji. Coś zaszeleściło jednak sugestywnie za plecami. Może nie będzie musiał się zanadto wysilać.
| rzut na zaklęcie
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dokądś szłam. To jedno przeczucie było we mnie wyraźnie. Nie nie dokądś - konkretnie do nich. Czekali tam na mnie. Wiedziałam, że tak, kwestia była tylko taka, że musiałam wziąć i tam dojść najpierw. Ale droga była jasna. Niezmącona niczym w mojej głowie i prawdziwa całkiem. Do samego lasu dojechałam na Montygonie to nie było daleko od domu. A chyba nawet było po drodze. Bo byłam wcześniej gdzieś. W Playmouth chyba załatwić dla cioci parę spraw. Mówiłam cioci, że jest dobrze, po przecież było. Tak jak teraz. Tak jak dzisiaj, kiedy czułam w środku, że to dzień ten był, kiedy miałam z nimi stanąć twarzą w twarz. Tylko musiałam wejść głębiej, głębiej w las. Nawet nie zauważyłam, że nie mam butów. Więc może to nie Playmouth byłam, a z domu wyszłam właśnie tak? Ale czy znaczenie to miało jakieś konkretne w tej chwili? Nawet na nie nie patrzyłam - na stopy własne. Po prostu szłam, prowadzona tęsknotom. Widokiem uśmiechniętych twarzy ludzi, których znałam i za którymi tęskniłam co dnia.
A drzewa gęstniały, jedno za drugim i drugie za pierwszym. Dlatego Montygon został za mną. Poczeka, poczeka na mnie. Zerknęłam w bok, dostrzegając na ramieniu Furię. Wzięłam ją za sobą? Zmarszczyłam brwi lekko. Chyba wzięłam, może tak, żeby też poznała resztę kiedy w końcu znajdę się w domu. Uśmiechnęłam się lekko do niej, wędrując przed siebie. Ścieżka nie była zła. A może nie wydawała mi się taką, kiedy umysł skryty był pod pragnieniem duszy tak głęboki że za nic miał i miejsce i czas.
Nie mi nie było przecież. Nie wariowałam.
Nie było o czym mówić. Wszystko było w porządku, dlatego nie mówiłam nikomu, że czasem gubię czas, czy znajduję się w miejscach w których zamiaru być nie miałam. Ale teraz, zamiar ten jasno tlił mi się w głowie. Wystarczy że przejdę przez bagna. Tylko tyle, nic więcej. Przygryzłam mimowolnie wargę. Biorąc wdech. Szkoda, że nie pomyślałam, że pójść razem z Jamesem.
Wyszłam zza kilku drzew i kilku krzaków, rozglądając się na boki - w którą stronę właściwie dalej. Może nie wyszłam, wypadłam, otrzepując rude włosy. Jedna z gałęzi zahaczyła o rękę rozcinając ją i…
nagle oprzytomniałam. Czego właściwie tu szukałam?
- Furia! - zawołałam za smoczognikiem, bo podleciał w tym czasie do góry. Chciałam, żeby wrócił bo musieliśmy iść dalej. I nagle zamarłam. Nie byłam sama. Mrugnęłam raz, potem drugi, trzeci, moje serce zaczęło mocniej wygrywać rytm znajomej sprzed chwili tęsknoty. Ale już wiedziałam, że znów zgubiłam się w rzeczywistości. Zmarszczyłam lekko nos. Oddech mi przyśpieszył.
- Emm… Dzień Dobry. - oznajmiłam z lekko zrzedła miną, patrząc na mężczyznę marszcząc też do kompletu rude brwi. Próbując mało umiejętnie kłamliwie się uśmiechnąć. Oszalałam, coraz więcej nabierałam co do tego pewności. Zerknęłam w dół, na brudne, bose stopy. - Wie pan może jak stąd wyjść? - oprzytomniałam po chwili. Dłoń powędrowała do kieszeni, a noga mimowolnie cofnęła mnie w tył. Bo lepiej było pytać, ale i być gotowym. Fakt niezrozumienia własnej sytuacji strasznie mnie znów przytłoczył. Rozejrzałam się wokół i po plecach przebiegł mnie dreszcz.
A drzewa gęstniały, jedno za drugim i drugie za pierwszym. Dlatego Montygon został za mną. Poczeka, poczeka na mnie. Zerknęłam w bok, dostrzegając na ramieniu Furię. Wzięłam ją za sobą? Zmarszczyłam brwi lekko. Chyba wzięłam, może tak, żeby też poznała resztę kiedy w końcu znajdę się w domu. Uśmiechnęłam się lekko do niej, wędrując przed siebie. Ścieżka nie była zła. A może nie wydawała mi się taką, kiedy umysł skryty był pod pragnieniem duszy tak głęboki że za nic miał i miejsce i czas.
Nie mi nie było przecież. Nie wariowałam.
Nie było o czym mówić. Wszystko było w porządku, dlatego nie mówiłam nikomu, że czasem gubię czas, czy znajduję się w miejscach w których zamiaru być nie miałam. Ale teraz, zamiar ten jasno tlił mi się w głowie. Wystarczy że przejdę przez bagna. Tylko tyle, nic więcej. Przygryzłam mimowolnie wargę. Biorąc wdech. Szkoda, że nie pomyślałam, że pójść razem z Jamesem.
Wyszłam zza kilku drzew i kilku krzaków, rozglądając się na boki - w którą stronę właściwie dalej. Może nie wyszłam, wypadłam, otrzepując rude włosy. Jedna z gałęzi zahaczyła o rękę rozcinając ją i…
nagle oprzytomniałam. Czego właściwie tu szukałam?
- Furia! - zawołałam za smoczognikiem, bo podleciał w tym czasie do góry. Chciałam, żeby wrócił bo musieliśmy iść dalej. I nagle zamarłam. Nie byłam sama. Mrugnęłam raz, potem drugi, trzeci, moje serce zaczęło mocniej wygrywać rytm znajomej sprzed chwili tęsknoty. Ale już wiedziałam, że znów zgubiłam się w rzeczywistości. Zmarszczyłam lekko nos. Oddech mi przyśpieszył.
- Emm… Dzień Dobry. - oznajmiłam z lekko zrzedła miną, patrząc na mężczyznę marszcząc też do kompletu rude brwi. Próbując mało umiejętnie kłamliwie się uśmiechnąć. Oszalałam, coraz więcej nabierałam co do tego pewności. Zerknęłam w dół, na brudne, bose stopy. - Wie pan może jak stąd wyjść? - oprzytomniałam po chwili. Dłoń powędrowała do kieszeni, a noga mimowolnie cofnęła mnie w tył. Bo lepiej było pytać, ale i być gotowym. Fakt niezrozumienia własnej sytuacji strasznie mnie znów przytłoczył. Rozejrzałam się wokół i po plecach przebiegł mnie dreszcz.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Krzywy most
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice