Morsmordre :: Devon :: Okolice
Krzywy most
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Krzywy most
Słońce rzadko kiedy jest zdolne przebić się promieniami przez gęste gałęzie drzew wiszące nad mostem. Drewno podmiękło, przez lata wyginając konstrukcję pod różnymi kątami - i, co być może jest w tym wszystkim najdziwniejsze, nikomu do tej pory nie udało się mostu naprostować. Stanowi on główną drogę nad bagnami, które graniczą z pięknym, malowniczym jeziorem; w porównaniu do czystej wody i miłych plaż, tu człowiek musi cały czas trzymać się na baczności. Jeden nieuważny ruch może zwiastować załamaniem się belki pod butem, a gęsty las nie niesie echa krzyków o pomoc zbyt daleko.
Bezczelnie wlazł do samego siedliska szlamu, na tereny ogarnięte władaniem brudnych rebeliantów, w gąszcz samego niebezpieczeństwa. Od niecałego miesiąca trwał jednak rozejm, wygaszający chwilowo wrogość, pozwalający rozlanej już krwi tak po prostu skrzepnąć; twarze prominentów rozjaśnić się miały beztroską nadchodzącego Brón Trogain, na moment oddalając się nieco od walki prowadzonej w słusznej sprawie. Tak i on niemo zdawał się korzystać z przywileju zawieszenia broni, wstąpiwszy w dzicz lasu zwykle dlań niedostępnego. Na powrót odezwała się w nim natura podróżnika, niefortunnie ujarzmiona przez solidne mury angielskiej cywilizacji; wyrwanie się z matni mieszczańskich przyzwyczajeń kojąco przypominało duszy o jej prawdziwym charakterze, na bok odkładając fałszywość wyuczonych manier i nabytych tu przyzwyczajeń. Tak dobrze było czasami móc wyrwać się i zgubić pomiędzy drzewami; tak dobrze było czasami pooglądać prawdziwe, często pomijane uroki tego dżdżystego kraju. Okrutnie tęsknił za swoją drugą ojczyzną, za Norwegią, którą wychowała go przez lata i ukształtowała jako mężczyznę; tak okrutnie żądał tamtejszej srogiej pogody, górzystej rzeźby tereny, topniejących lodowców, skromnego życia. Degradującym okazał się zastały tu przepych, zarówno dla ciała, jak i temperamentu; degradującą okazała się również tutejsza dostępność absolutnie wszystkiego, odbierająca nawet porywom emocji jakiejkolwiek wyjątkowości. I tak wszystko stawało się miałkie, nijakie, trącające szarzyzną i żadną specjalnością; tak życie z wolna traciło w całym tym przesycie swój satysfakcjonujący smak. Ale tak już chyba miało być, przybył tu wszakże nie bez kozery, a na barkach ciążyły widniejące presją oczekiwania. Najchętniej wróciłby jednak do podstarzałego przestępcy, ukrywającego się daleko na Północy, gotów dalej chłonąć tamtejsze nauki i egzystencjalne, zupełnie prozaiczne niedogodności. Tam było mu najlepiej, tam spełniał z wolna swoje ambicje, tam nasycał się leciwym ogniem z piecyka i dziecięco cieszył na widok zielonkawej zorzy; tutaj ulegał zaś zupełnemu odczłowieczeniu, lawirując gdzieś pomiędzy salonami, gdzie mało kto przeklinał siarczyście i spijał ohydny bimber, ale w zamian za to rozpływano się bezwstydnie w grzechach deprawujących nadużyć. Obrzydzony całą tą kurtuazją skurwysyństwa w geście hipokryty sam przyodziewał rzeczoną maskę symulacji, bo właśnie tego od niego przecież wymagano. Ucieczka w samo epicentrum Zakonu Feniska, zażarcie czyhającego na podobnych jemu drani, była zapewne wyrazem wielkiego nierozsądku. Ale chwilowo przerwano ogień dla uczczenia żniw i miłości, a on, nad wyraz ciekaw tutejszych zakamarków tego zawilgotniałego lądu, bezwstydnie wkroczył na teren wroga. Stąd zapewne naturalnym stało się napięcie wszystkich zmysłów, jakby w imię ubicia bodaj zająca, albo karkołomnej obrony przed kimkolwiek, kto śledzić go mógł od dłuższej chwili. Spośród drzew wyłoniła się jednak płomiennie ruda głowa, jakby na haju, albo w innym szale podążająca za fruwającym stworzeniem. Boso stąpała po kiwających się drewienkach mostu, z nienormalnym uśmiechem witając się z nim manierze speszenia. Powsinoga wlazła do lasu i nie wiedziała jak wyjść. Rozczulające, chciałoby się ironicznie rzec w cwaniackim grymasie; żyjąc w dziczy sam nauczyć się musiał orientacji, toteż i jemu zdarzały się podobne wypadki. Ale nigdy by się pewnie do tego nie przyznał. Nie na głos, nie przed kimś, bo brak zaradności brzmiał w jego głowie jakoś żenująco.
― Ojej, zgubiłaś się? ― zaczął, jakby przyszło rozmawiać mu z kilkuletnim dzieckiem; w istocie była wcale nie tak wiele od niego młodsza. ― Nie wiem, czy mogę pomóc ― dodał niby rozczarowująco, choć doskonale wiedział, w którą stronę winna się skierować. Coś głupawo zabawnego było w jej nieporadności, a on chyba chciał się tym jeszcze chwilę cieszyć. Tak po prostu, złośliwie i irytująco, bo charakter miał raczej podły.
― Ojej, zgubiłaś się? ― zaczął, jakby przyszło rozmawiać mu z kilkuletnim dzieckiem; w istocie była wcale nie tak wiele od niego młodsza. ― Nie wiem, czy mogę pomóc ― dodał niby rozczarowująco, choć doskonale wiedział, w którą stronę winna się skierować. Coś głupawo zabawnego było w jej nieporadności, a on chyba chciał się tym jeszcze chwilę cieszyć. Tak po prostu, złośliwie i irytująco, bo charakter miał raczej podły.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Serce zabiło mi mocniej na widok obcego człowieka - nie znanego człowieka. Jedno pytanie zatańczyło w głowie - czy nadal byłam w Devon? Bo może nie byłam już dawno? Nie wiedziałam tylko przez chwilę co się działo, czy przez dłużej. Brwi zmarszczyły mi się w wyrazie niezrozumienia. Zerknęłam w górę, ale mocno zbite ze sobą korony drzew uniemożliwiały określenie chociaż na oko, która jest godzina. Natknięcie się na kogoś było trudnym do określenia zdarzeniem. Z jednej strony mogło być pomocne z drugiej całkowicie zgubne. Co prawda, wiedziałam, że nadal zawieszenie broni trwa - ale w tym lesie nikogo nie było wokół. Prawda? Rozejrzałam się wokół, zaciskając mocniej rękę na różdżce.
- Zgubiłam. - przyznałam, jeszcze zaskoczona, jeszcze wytrącona ze wszystkiego. Znów byłam boso, stopy miała brudne, jak długo tak szłam? Przerażona, ale bardziej niż nim samym, to tym, co działo się znowu. To była realność, czy jednak znów towarzyszył mi jej brak. Mówiłam z kimś kto istnieje, czy do jakiegoś majka niewiadomego pochodzenia. Który ze światów trwał i prawdą był powlekany a który tkany z tego, co było ze mną i we mnie teraz? Na żadne z pytań nie miałam dobrej i gotowej odpowiedzi. Nie teraz i nie prędko przecież - nie czytałam o niczym takim w książkach wcześniej. - Który to las? - zapytałam się, podciągając spojrzenie z własnych stóp na mężczyznę przede mną. - Oh. - mruknęłam cofając się o krok. Trochę ze współczuciem, trochę z zawodem. Furia w końcu postanowiła współpracować zlatując na dół, żeby usiąść na moim ramieniu, ale nie zerknęłam na nią, czując jak blednę lekko. - Jeśli pan też się zgubił, to możemy poszukać wyjścia razem. - oznajmiłam z propozycją, bo we dwójkę mogło pójść nam łatwiej. Jak nie wiedział czy pomóc może - to pewnie nie wiedział jak. W sensie, bo dlaczego w innym wypadku pomóc miałby nie móc. Tak mi się wydawało i zazwyczaj tak było. We dwójkę w ogóle było raźniej, bo to miejsce, strasznie ponure się zdawało. Rozejrzałam się wokół i drgnęłam, na jakiś dźwięk docierający z daleka. Wykrzywiłam lekko usta, połykając ślinę. A co jeśli to koniec właśnie. Zginę tutaj, nie osiągając w ogóle niczego? Nie zobaczywszy nikogo, nadal tęskniąc, nie mogąc spać po nocach?
Nie chciałam tego. Zmarszczyłam mocniej brwi.
- Może jeśli pójdziemy w stronę z której przyszłam, znajdziemy wyjście. - zastanowiłam się na głos, zerkając za siebie. Przecież jakoś do tego lasu musiałam wejść. Pytanie pozostawało o to, jak długo w nim byłam, ile razy skręciłam - ale właściwie idąc przed siebie albo za siebie w końcu powinniśmy opuścić las.
Nie mógł przecież ciągnąć się w nieskończoność, prawda?
- Zgubiłam. - przyznałam, jeszcze zaskoczona, jeszcze wytrącona ze wszystkiego. Znów byłam boso, stopy miała brudne, jak długo tak szłam? Przerażona, ale bardziej niż nim samym, to tym, co działo się znowu. To była realność, czy jednak znów towarzyszył mi jej brak. Mówiłam z kimś kto istnieje, czy do jakiegoś majka niewiadomego pochodzenia. Który ze światów trwał i prawdą był powlekany a który tkany z tego, co było ze mną i we mnie teraz? Na żadne z pytań nie miałam dobrej i gotowej odpowiedzi. Nie teraz i nie prędko przecież - nie czytałam o niczym takim w książkach wcześniej. - Który to las? - zapytałam się, podciągając spojrzenie z własnych stóp na mężczyznę przede mną. - Oh. - mruknęłam cofając się o krok. Trochę ze współczuciem, trochę z zawodem. Furia w końcu postanowiła współpracować zlatując na dół, żeby usiąść na moim ramieniu, ale nie zerknęłam na nią, czując jak blednę lekko. - Jeśli pan też się zgubił, to możemy poszukać wyjścia razem. - oznajmiłam z propozycją, bo we dwójkę mogło pójść nam łatwiej. Jak nie wiedział czy pomóc może - to pewnie nie wiedział jak. W sensie, bo dlaczego w innym wypadku pomóc miałby nie móc. Tak mi się wydawało i zazwyczaj tak było. We dwójkę w ogóle było raźniej, bo to miejsce, strasznie ponure się zdawało. Rozejrzałam się wokół i drgnęłam, na jakiś dźwięk docierający z daleka. Wykrzywiłam lekko usta, połykając ślinę. A co jeśli to koniec właśnie. Zginę tutaj, nie osiągając w ogóle niczego? Nie zobaczywszy nikogo, nadal tęskniąc, nie mogąc spać po nocach?
Nie chciałam tego. Zmarszczyłam mocniej brwi.
- Może jeśli pójdziemy w stronę z której przyszłam, znajdziemy wyjście. - zastanowiłam się na głos, zerkając za siebie. Przecież jakoś do tego lasu musiałam wejść. Pytanie pozostawało o to, jak długo w nim byłam, ile razy skręciłam - ale właściwie idąc przed siebie albo za siebie w końcu powinniśmy opuścić las.
Nie mógł przecież ciągnąć się w nieskończoność, prawda?
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Biedne, żałośnie zgubione pośrodku ponurego lasu dziewczę, motające się nieporadnie w rzeczywistości, którą przyjmowała jakoś abstrakcyjnie. Na twarzy lęk i konsternacja, w pogotowiu różdżka, jakby jej bezwiednym machnięciem uratować się miała od czyhającego pośród krzaków, zupełnie nieistniejącego niebezpieczeństwa. Na ramieniu jeszcze znajomy jaszczur, krzepiąco wbijający pazurki w miękkość ramienia, jakby iskrzący się ogonek mógł strawić swym potencjałem połacie całej tej gęstwiny. Musiała skrywać zawstydzającą tajemnicę, albo być nad wyraz naiwnym dzieciakiem, z zamroczonym nie wiadomo czym umysłem; musiała być szlamą, albo potomkinią rebelianckich buntowników, skoro wałęsała się bez celu po terenach Devon, z jawnym nastawieniem konieczności obrony. Przed kim, przed czym? Przecież w pełni rozbrzmiewało teraz zawieszenie broni, usypiające czujność chowającego się po kątach plugastwa. Przecież zupełnie normalnym było teraz zwiedzanie zwykle dlań niedostępnych skrawków kraju, w nienazwanej potrzebie wniknięcia w obcą, dżdżystą Anglię. Ta łypała nań osobliwym urokiem brzydoty, powszechnym zepsuciem, nienaturalną manierą niedokładnie opanowanej kindersztuby. Ta nijak przypominała ciepłą ojczyznę, pachnącą różami i słońcem, albo zimną Północ, smagającą policzki rześkim wiatrem. Nie był tu sobą, nie był już tym samym Igorem, który hasał żwawo pośród norweskiej dziczy, pędził bimber w szkolnej kanciapie na miotły, nadwyrężał dziecięce ciało na rzecz spełnienia ojcowskich planów. Nie był też tą zapowiadaną szumnie dumą, nie był wcale przyszłością rodu; istotnie, egzystował w zupełnej labilności, lawirując posłusznie między trumnami, tańcząc statycznie na nadętych salonach, sczeznąc dyskrecją w obliczu niemoralnych porywów. Przy tym był bodaj marionetką, swoistą kukiełką na posyłki matki, gotową też do bycia sterowanym wolą swojego namiestnika; mrzonka o wolności, przyjemny sen o niezależności, tak też zaszedł czernią nagle i niespodziewanie, niczym kadr filmu o niewiadomej formie metrażu. Wyspy, w całej swojej ambiwalentnej prostocie i jednoczesnym skomplikowaniu, jawiły się jako wyjątkowo przebrzydły obrazek nowej rzeczywistości, w której siłą rzeczy należało się odnaleźć. Nawet tutejszy zagajnik był szary i miałki, irytująco zawilgotniały; nawet stolica, owiana przeświadczeniem o cywilizacyjnej świetności, niezmiennie śmierdziała stęchlizną i trupią reminiscencją. Trudnym było wyobrazić sobie powlekanie w tym kraju nici osobistej przyszłości; trudnym było naiwnie zaufać, że odnajdzie tu jeszcze niegdyś własną, komfortową przestrzeń. Nawet tutejszy. urokliwy z definicji ostęp istniał jakoś nienormalnie ponuro; nawet skromny obwód zieleni obfitujący w przyrodę był jakoś dziwacznie upiornie toporny.
― Na przedmieściach Londynu ― skłamał niby niewinnie, z nieodpartym jednak uczuciem satysfakcji, oczekującym tylko na swoje spełnienie. Panika miała dopaść ją od razu, zgnieść swoim jarzmem, może wytrącić z pozornego spokoju, uderzając tylko lękliwym niebezpieczeństwem. Twarz miał przy tym nad wyraz obojętną, zupełnie jakby podjęta gra pozorów nie sprawiała żadnej wesołości; szare tęczówki nie zdradzały też iskier rozbawienia, wyglądając raczej widmem powściągliwości. ― Nie zgubiłem się ― dodawał już zaraz, gdy tylko zasłyszał rozczulającą chęć odnalezienia drogi do domu. Razem raźniej, chciała wierzyć i proponowała nierozsądnie wspólne spacerowanie po ściółce; on jednak wcale się przecież nie zaplątał w wirze kiepsko widocznych ścieżek, doskonale orientując się w powtarzalnym terenie. Przysłonięte koronami drzew słońce od razu sugerowałoby kierunki świata, bez niego wystarczyło jednak zawiesić wzrok na którymś ze świeżo ściętych zrębów. Wiedziała, jak należało interpretować wygląd słojów? Pewnie nie, dopowiedział niemo w zmierzających donikąd dywagacjach, które to skwitował tylko zgoła cwaniackim uśmiechem.
― Na pewno tak będzie ― potwierdził fałszywie wypowiadane na głos koncepcje, choć przecież pójście w stronę, z której przyszła wiązało się najpewniej ze zbędną i dłużącą się wędrówką. Przeciwna strona oferowała zaś niebawem kraniec tej puszczy, ale o tym nie chciał jej chyba mówić. Jeszcze nie, coby tylko nacieszyć się jeszcze trochę zastygłą w krótkiej rozmówce drwiną.
― Na przedmieściach Londynu ― skłamał niby niewinnie, z nieodpartym jednak uczuciem satysfakcji, oczekującym tylko na swoje spełnienie. Panika miała dopaść ją od razu, zgnieść swoim jarzmem, może wytrącić z pozornego spokoju, uderzając tylko lękliwym niebezpieczeństwem. Twarz miał przy tym nad wyraz obojętną, zupełnie jakby podjęta gra pozorów nie sprawiała żadnej wesołości; szare tęczówki nie zdradzały też iskier rozbawienia, wyglądając raczej widmem powściągliwości. ― Nie zgubiłem się ― dodawał już zaraz, gdy tylko zasłyszał rozczulającą chęć odnalezienia drogi do domu. Razem raźniej, chciała wierzyć i proponowała nierozsądnie wspólne spacerowanie po ściółce; on jednak wcale się przecież nie zaplątał w wirze kiepsko widocznych ścieżek, doskonale orientując się w powtarzalnym terenie. Przysłonięte koronami drzew słońce od razu sugerowałoby kierunki świata, bez niego wystarczyło jednak zawiesić wzrok na którymś ze świeżo ściętych zrębów. Wiedziała, jak należało interpretować wygląd słojów? Pewnie nie, dopowiedział niemo w zmierzających donikąd dywagacjach, które to skwitował tylko zgoła cwaniackim uśmiechem.
― Na pewno tak będzie ― potwierdził fałszywie wypowiadane na głos koncepcje, choć przecież pójście w stronę, z której przyszła wiązało się najpewniej ze zbędną i dłużącą się wędrówką. Przeciwna strona oferowała zaś niebawem kraniec tej puszczy, ale o tym nie chciał jej chyba mówić. Jeszcze nie, coby tylko nacieszyć się jeszcze trochę zastygłą w krótkiej rozmówce drwiną.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Gubiłam się. Od jakiegoś czasu nagminnie samą siebie gubiłam. I nie wiedziałam dlaczego ani co się dzieje. W jednej chwili gdzieś byłam - a zaraz w drugiej byłam gdzie indziej nie wiedząc kompletnie dlaczego ani jak. Wiedziałam tylko - po pozycji słońca - że czas minął. A ja błądziłam po miejscach i po myślach. Obawiając się nocy, bo noce skąpane był w ciemności a ciemność kojarzyła mi się z cieniami. Źle sypiałam bardzo, bo brakowało mi drugiego serca, które znaczyło przestrzeń pozornym bezpieczeństwem. Może nie pozornym - może prawdziwym. Bo naprawdę czułam się wtedy bezpieczna. Mimo że pośród nocy zła, lasu pełnego cieni wiedziałam, że razem damy radę. Ale nie mogłam o tym powiedzieć nikomu. Nie mogłam, przecież jeśli się do tego przyzna powiedzą, że jestem wariatką. A może… może, rzeczywiście nią jestem? Traciłam już pewność co do mojej poczytalności całkiem. Wariowałam. Byłam pewna, że to właśnie było. Że tak właśnie było. Bo nagle znów byłam gdzieś, gdzie być wcale nie planowałam. W lesie, którym? Trudno było powiedzieć - las jak las, każdy podobnie przecież wyglądał. To przez te drzewa. Ale może mogłam sobie coś przypomnieć, przecież te z domu znałam dobrze, wychowałam się tam, żyłam bawiłam. Na razie jednak obecność inną przed sobą miałam. To już drugi raz, kiedy tak na kogoś wpadałam. Furia poprawiła mi się na ramieniu, ja zaś przestąpiłam z nogi na nogę wydymając usta w niepewnej minie, niebieskie spojrzenie przesunęło się wokół ostatecznie na twarzy jegomościa kończąc. Zacisnęłam mocniej rękę na różdżce. Odpowiedź, którą dostałam wcale mnie nie usatysfakcjonowała. Wręcz przeciwnie objawiła się zimnym potem który pomknął mi po karku. Niedobrze. Niedobrze. NIEDOBRZE. Rozejrzałam się raz jeszcze, energicznie wokół marszcząc nos. Bardzo niedobrze. Ale czy to możliwe było w ogóle? Cofnęłam się o krok jeszcze. Myśl Neala, myśleć umiesz dobrze. Zadarłam głowę do góry mrużąc oczy, żeby przez konary drzew odnaleźć palące słońce. Kiedy widziałam je ostatnio w pełnej świadomości. W końcu opuściłam brodę w dół. Przeszłam na bok, spoglądając za gałęzie po prawej stronie, a potem przeszłam na lewo.
- Nie sądzę. - powiedziałam nagle, może żeby zakląć rzeczywistość, a może dlatego, że coś mi się nadal nie zgadzało w matematyce. Nie doszłabym na nogach z Devon do Londynu przecież. Nie istniała na to żadna opcja rozsądna. Zrobiłam kilka kroków następnych. Odważnie Neala. Do przodu, siłę masz mieć jak Brendan chciał i kazał i siłę odnajdziesz, jeśli zaczniesz działać zamiast poddawać się panice. - Nie? To wie pan w którą stronę jest wyjście? - zapytała wchodzą zza krzaki po lewej stronie. - Ha! - ucieszyłam się jakże rezolutnie. - To nie Londyn! - krzyknęłam zza krzaków, wróciłam się wychylając zza nich. Właściwie wystawiając tylko głowę. - Niemal pewna jestem. Jest pan pewien, że się pan nie zgubił? - zapytałam więc, bo za lewymi krzakami znalazłam coś, co było inne niż drzewa, które wszędzie mógł być jednakie. Kiedy pierwszy szok minął, działać wiedziałam że muszę. Bo jak na kolacji się nie zjawię, to tylko cioteczkę zmartwię. Wyszłam znów przed niego, otrzepując morelową spódnicę. Unosząc wargi w trochę zmuszonym uśmiechu. - Dobra, co dalej. - zastanowiłam się na głos, biorąc się pod boki, obracając w kółko. - Na ślepo, to jednak nie jest dobra opcja, nie sądzi pan? - zapytałam wykrzywiając plecy, bo akurat stałam tyłem do niego żeby spojrzeć. - Neala jestem, a pan? - przedstawiłam się odwracając znów do niego przodem. Bo Brendan mówił - a mi się przypomniało - żeby nie stawać plecami do kogoś, komu nie wiem czy ufać mogę. - Oh, oh, oh, brat mi mówił, że jest takie zaklęcie co kierunki wskazuje. Zaraz sobie przypomnę. Tak, na pewno zaraz sobie przypomnę. - orzekłam potakując głową. Jak określę gdzie północ, to już gdzie wschód wybrać łatwo będzie. Na wschód iść najbezpieczniej, bo Devon na wschodzie było przecież. Dobra. Myśl, Neala. Znasz je przecież.
- Nie sądzę. - powiedziałam nagle, może żeby zakląć rzeczywistość, a może dlatego, że coś mi się nadal nie zgadzało w matematyce. Nie doszłabym na nogach z Devon do Londynu przecież. Nie istniała na to żadna opcja rozsądna. Zrobiłam kilka kroków następnych. Odważnie Neala. Do przodu, siłę masz mieć jak Brendan chciał i kazał i siłę odnajdziesz, jeśli zaczniesz działać zamiast poddawać się panice. - Nie? To wie pan w którą stronę jest wyjście? - zapytała wchodzą zza krzaki po lewej stronie. - Ha! - ucieszyłam się jakże rezolutnie. - To nie Londyn! - krzyknęłam zza krzaków, wróciłam się wychylając zza nich. Właściwie wystawiając tylko głowę. - Niemal pewna jestem. Jest pan pewien, że się pan nie zgubił? - zapytałam więc, bo za lewymi krzakami znalazłam coś, co było inne niż drzewa, które wszędzie mógł być jednakie. Kiedy pierwszy szok minął, działać wiedziałam że muszę. Bo jak na kolacji się nie zjawię, to tylko cioteczkę zmartwię. Wyszłam znów przed niego, otrzepując morelową spódnicę. Unosząc wargi w trochę zmuszonym uśmiechu. - Dobra, co dalej. - zastanowiłam się na głos, biorąc się pod boki, obracając w kółko. - Na ślepo, to jednak nie jest dobra opcja, nie sądzi pan? - zapytałam wykrzywiając plecy, bo akurat stałam tyłem do niego żeby spojrzeć. - Neala jestem, a pan? - przedstawiłam się odwracając znów do niego przodem. Bo Brendan mówił - a mi się przypomniało - żeby nie stawać plecami do kogoś, komu nie wiem czy ufać mogę. - Oh, oh, oh, brat mi mówił, że jest takie zaklęcie co kierunki wskazuje. Zaraz sobie przypomnę. Tak, na pewno zaraz sobie przypomnę. - orzekłam potakując głową. Jak określę gdzie północ, to już gdzie wschód wybrać łatwo będzie. Na wschód iść najbezpieczniej, bo Devon na wschodzie było przecież. Dobra. Myśl, Neala. Znasz je przecież.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Rozciągnięty na twarzy uśmieszek zdradzać mógł nieczyste intencje, sugerować też powinien względną wstrzemięźliwość ufności i osądów, ale ona niezmiennie zdawała się widzieć w nim zagubionego chłopca. Najpewniej o szlachetnym sercu i równie anielskiej recepcji rzeczywistości; najpewniej szczerze łaknącego wspólnoty w działaniu, którego, tak samo jak ona, podjął się w młodzieńczej nierozwadze. Ścieżki zlały się jednorodnym torem, każde drzewo widniało jako bliźniak innego, nie wyróżniając się z tłumu żadną specjalną właściwością. Tereny te, istotnie, pozostawały mu obce, ale wytyczony pierwotnością kroków szlak majaczył w głowie zarysem nieskomplikowanej mapy. Już niegdyś, pośród norweskich zasp śniegu i hektarów bułgarskich pól, biegał niewinnie, tak jak ona po tutejszym zagajniku. I szukał, szukał w tym swojej wolności i oddechu, od narastającej w eterze presji, od obowiązku bycia skrojonym na wymarzony przez innych kształt, od wiecznego uczucia istnienia jako ktoś niewystarczający. Ale i w tych bladych próbach ucieczki podcinano mu nogi, ze skrupulatnością godną lepszej sprawy na powrót stawiając go do pionu, na powrót ciągnąc za fraki do obrysów rodzinnego dziedzictwa. Jego krępowały wciąż łańcuchy niemocy i spragnienia, za nią nie rozlegał się jednak w dusznym powietrzu krzyk wezwania. Ani tego zatroskanego, ani tego władczego. Tak też dziwaczną satysfakcją oglądać było motające się w niewiedzy dziewczę, głupio uciekające od bezpiecznego schronienia własnego domostwa; infantylność jej gestów przypominała dziecięcą, nie mógł jednak wiedzieć, że całość tej maniery okazać się mogła zwodniczym teatrem. Bo w obliczu wojennej prawdy z drobnego ciała wyrosnąć mogło przecież iście waleczne monstrum, gotowe ranić inkantacją i przed takowymi się bronić. Dzisiaj spotykali się na neutralnym gruncie rozejmu, na jej terenie, tych samych ziemiach, które jego poglądy i oddanie widziały w kolorach wrogości. Kto wie jednak, czy kiedyś nie przyjdzie im stawić czoła w innej rozgrywce, nijak już przypominającą zabawę miałkim kłamstwem i mimowolnym lękiem, które owo w niej zasiało. Kto wie.
― Wedle mojej świadomości jesteśmy właśnie na przedmieściach Londynu ― powtórzył stanowczo, dostrzegłszy w oczach iskrę trwogi, ale też logicznego rachunku. Ten drugi, po części przynajmniej, zaimponował mu swoją obecnością; a więc zdolna jesteś do jakiegokolwiek krytycyzmu, chciałby wyrzec w tonie zakrawającym o litość, ale zanadto spodobała mu się chyba podjęta tu gra manipulacji. Wyrazy werbalne ograniczał do suchych, względnie uprzejmych formuł, gesty zarysowywały się zaś łagodnością; niełatwym było zwęszyć w tej tendencji oznaki drażniącej fałszywości albo diabolicznego cynizmu. Najprędzej uznać go mogła za zidiociałego kretyna, a takim zwykło się przecież wierzyć z większą łatwością. Bo byli nieszkodliwi, niegroźni, zupełnie małostkowi, niekiedy tylko irytująco prymitywni. ― Czyżby? Och, co za niefortunność ― uznał po chwili, gdy tak pewnie konstatowała własne przypuszczenia. ― Okropna niefortunność ― dodał naprędce, imitując podobne jej zmartwienie. ― Istotnie, niedobra opcja ― przyznał wkrótce, gdy tak pałętała się w te i we w te, ze szczerym zaangażowaniem poszukując rozwiązań dla zastałego problemu. Kąciki warg drgnęły w pozowanym przejęciu, szaro trupie oczy nabrały jakiegoś ludzkiego pierwiastka; i tak westchnął przeciągle, wsłuchując się w potok wyrzucanych z jej ust pomysłów. ― Igor. Zaklęcia, na nasze nieszczęście, nie pamiętam ― tu przerwał na moment, rozejrzał się dookoła, zaraz przystanął przy pobliskim pniu i zaczął z premedytacją oszukiwać jak najęty: ― Ale i bez tego wiem, jak wskazać kierunki. Mech porasta zawsze południową stronę... Tam więc będzie północ, tam wschód, tam - zachód ― oznajmił pewnie, ręką wyznaczając nazywane strony świata. Zupełnie na odwrót, niż należałoby przypuszczać, ale może charyzmatycznie wygłoszona nieprawda zajaśnieje w jej umyśle blaskiem niepodważalnego autentyzmu.
― Wedle mojej świadomości jesteśmy właśnie na przedmieściach Londynu ― powtórzył stanowczo, dostrzegłszy w oczach iskrę trwogi, ale też logicznego rachunku. Ten drugi, po części przynajmniej, zaimponował mu swoją obecnością; a więc zdolna jesteś do jakiegokolwiek krytycyzmu, chciałby wyrzec w tonie zakrawającym o litość, ale zanadto spodobała mu się chyba podjęta tu gra manipulacji. Wyrazy werbalne ograniczał do suchych, względnie uprzejmych formuł, gesty zarysowywały się zaś łagodnością; niełatwym było zwęszyć w tej tendencji oznaki drażniącej fałszywości albo diabolicznego cynizmu. Najprędzej uznać go mogła za zidiociałego kretyna, a takim zwykło się przecież wierzyć z większą łatwością. Bo byli nieszkodliwi, niegroźni, zupełnie małostkowi, niekiedy tylko irytująco prymitywni. ― Czyżby? Och, co za niefortunność ― uznał po chwili, gdy tak pewnie konstatowała własne przypuszczenia. ― Okropna niefortunność ― dodał naprędce, imitując podobne jej zmartwienie. ― Istotnie, niedobra opcja ― przyznał wkrótce, gdy tak pałętała się w te i we w te, ze szczerym zaangażowaniem poszukując rozwiązań dla zastałego problemu. Kąciki warg drgnęły w pozowanym przejęciu, szaro trupie oczy nabrały jakiegoś ludzkiego pierwiastka; i tak westchnął przeciągle, wsłuchując się w potok wyrzucanych z jej ust pomysłów. ― Igor. Zaklęcia, na nasze nieszczęście, nie pamiętam ― tu przerwał na moment, rozejrzał się dookoła, zaraz przystanął przy pobliskim pniu i zaczął z premedytacją oszukiwać jak najęty: ― Ale i bez tego wiem, jak wskazać kierunki. Mech porasta zawsze południową stronę... Tam więc będzie północ, tam wschód, tam - zachód ― oznajmił pewnie, ręką wyznaczając nazywane strony świata. Zupełnie na odwrót, niż należałoby przypuszczać, ale może charyzmatycznie wygłoszona nieprawda zajaśnieje w jej umyśle blaskiem niepodważalnego autentyzmu.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Coś mi w nim nie do końca pasowało. W sensie, niby wszystko w porządku było a jednak to uczucie, niepokoju gdzieś z tyłu głowy ciągle ze mną było. Na samym początku sądziłam, że to dlatego, że znów mi się myśli zmieszały całkiem. Byłam gdzieś, a potem gdzieś indziej. Ale teraz zdawałam się wiedzieć już gdzie jestem. Przeczucie mi mówiło że nadal nie aż tak daleko domu. Bo choć miałam zaniki - co mnie niepokoiło - to w nich nigdy nie używałam teleportacji. Pokręciłam energicznie głową - rude włosy uniosły się i opadły. Brwi zmarszczyły. Nie byliśmy, byłam już pewna całkiem, kiedy je zobaczyłam, mieszkałam w Lodynie dostatecznie długo, by wiedzieć, że tam ich nie było. Gestem dłoni, zawołałam go do siebie. Furia ziewnęła na moim ramieniu, a ja odciągnęłam trochę krzaków, żeby wskazać niewielki strumyk, którego brzeg wypełniały kamienie. - To Szepczący Potok. - orzekłam bez cienie wątpliwości, choć nazwa była moją własną. Puszczając gałęzie, zaczynając wędrówkę, marszcząc brwi w skupieniu. Wzrok zawieszając na brudnych, bosych stopach mimowolnie z niezadowoleniem zastanawiając się, czemu zawsze - ale to zawsze - te nieprzytomne wędrówki musiały mi się zdarzać jak butów nie miałam na nogach. Westchnęłam nad tym lekko, stając na zewnętrznych bokach stóp by zaraz znów opaść na nie całkiem. - On nie płynie przez Londyn. Nie miał pan czkawki ostatnio? - zapytałam, wracając spojrzeniem do jegomościa obok. Czkawka mogła go teleportować z jednego miejsca na drugie. Potakując głową na padające z jego usta słowa. Bo to istotnie była niefortunność całkiem spora. I niedobra opcja. Założyłam ręce na piersi, jedną z dłoni układając pod brodą. Jeśli to faktycznie były potok, to jakbym pamiętała gdzie wypływał albo jak płynął mogłabym wiedzieć gdzie wyjdę - a co za tym idzie - i gdzie jestem. Ale nie zbadałam go nigdy tak wnikliwie. Od początku do końca, nigdy czasu na to dostatecznie dużo nie było. Oderwałam tęczówki od lustrowanej trawy, by podnieść wzrok na jegomościa gdy się przedstawił. Igor. No dobrze - potknęłam głową. A potem potknęłam raz jeszcze wzdychając lekko. Jakże szło to zaklęcie? Jestem pewna, że Brendan mówił mi o tym. Zatrzymałam się jednak, kiedy oznajmił, że wiedział jak wskazywać kierunki. Przez chwilę stałam tak ze zdziwieniem unosząc brwi do góry. A potem moje brwi uniosły się, jedna zwinęła w pięść i uderzyła w drugą. - Właśnie! - ucieszyłam się. - Mech. - zgodziłam się, ale tylko chwilowo. - Ale to kompletnie odwrotnie. - stwierdziłam z pewnością zielarstwa uczyłam się chętnie, choć poświęcałam mu mniej czasu niż atlasom anatomii. Podeszłam do drzew przy którym stał poszukując mchu, kucnęłam przy nim. - Widzisz, Igor, mech nie lubi słońca. - dorzuciłam jeszcze unosząc na niego głowę. Podniosłam się energicznie, uśmiech rozciągnął mi usta. Ale zszedł zaraz, kiedy zrozumiałam, że wyjście prowadzi przez krzywy most majaczący w oddali. Że też nie spostrzegłam go wcześniej. Przełknęłam gulę. Teraz pewność była już całkowita, w najgorszym z lasów Devon byłam. - Musimy przejść przez niego. - wskazałam brodą. Ale nie ruszyłam do przodu wstrzymywana własną niechęcią. Zafalowałam na nogach biorąc wdech w płuca. Opowieści słyszałam dostatecznie dużo. W końcu uniosłam dłonie, żeby uderzyć się nimi w policzki. - Dobra, to chodźmy. - zadecydowałam robiąc kilka kroków do przodu, obracając zaraz głowę. - Idziesz? - zapytałam przekrzywiając głowę. - Nie chciałabym mieć cię potem na sumieniu. - dodałam marszcząc lekko nos w zastanowieniu, trochę udając, że wcale, ale to wcale nie przeraża mnie wędrówka przez ten na pewno przeklęty most. Furia ziewnęła na moim ramieniu.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Tu i ówdzie, ale zewsząd jakby, to niewinne kłamstwo; zupełnie dziecięca maniera igrania sobie z postulowaną prawdą przetykała się w toku niedługiej konwersacji, wijąc się w wypowiadanych naprędce słowach, w nieskomplikowanym chyba badaniu granic tego drugiego. Powietrze zdawało się tętnić iskrą przeciwieństw; z niej emanowała niepodważalna energia poczciwego, szlachetnego serca, z niego zaś — jakieś podłe wrażenie obłudnego zepsucia, choć na pierwszy rzut oka tętniła w nich tożsama młodość. Czuła to samo? Te ścierające się w niemym odczuciu kontrasty? Ona żywa i dziewczęca, roznosząca na połaciach leśnej ściółki tę swobodną chaotyczność, tę urzekającą szczerość; on zaś zdawał się być ponuro skąpany w płaskość pogrzebowej czerni, z pozoru wyzbyty człowieczeństwa i pierwiastków świeżości, przy tym jakże dwulicowo poukładany. Dzieliło ich najpewniej kilka, co najwyżej, lat, w tym parę, co najwyżej, rozbieżnych doświadczeń, ale w zaistniałej okoliczności dałoby się przecież odnaleźć jakąś pokrzepiającą jedność. Z początku zerkał na nią spojrzeniem zgoła kpiącym, by później — w atmosferze iście kretyńskiej zabawy — badać granice jej ufności, gwoli własnych, cynicznych spostrzeżeń zaledwie. Nie odnalazłaby w tym jednak prostolinijnie parszywych intencji, godnych wielkiej sztuki manipulacji czy skrzętnej choćby perswazji; całkowicie nieszkodliwym było wszakże prowadzić rozgrywki w zgodzie z konwencjonalnym, ale z natury białym, kłamstewkiem, po to bodaj, by uśmiechnęła się — albo zatrwożyła — na brzmienie rzuconej przezeń uwagi:
— Imponująca spostrzegawczość. — Autentyczna pochwała, drwiąca ironia, wreszcie — byle jaka obojętność; zgodnie z preferencją wybrać sobie mogła przewodnią tonację tego krótkiego komentarza, bo z wolna już nudziła go naiwność toczącej się tu rozmówki. Odnosił zresztą wrażenie, że nie prowadziła ona do żadnych satysfakcjonujących konkretów, więc przyjęta dotąd taktyka, chwilowo przynajmniej, zmieniła swoje oblicze. Na bardziej serdeczne, otwarte, pogodniejsze w obyciu; na pstryk palców, iście po aktorsku, zdołał przybierać miana nowych person, byleby tylko zyskać więcej, byleby tylko ucieszyć towarzystwo, byleby tylko dokarmić własne, wiecznie spragnione więcej, ego. Co ona mogła mu zaoferować? Niewiele ponad krótki spacer i wartościową, być może, wymianę półsłówek o szwarcu, mydle i powidle; niewiele ponad nienormalną rześkość bytu, przez niektórych graniczącą z cudacznością, jakże niepodobną do widywanych na co dzień, swoiście woskowych, figur dystyngowanego towarzystwa, przy którym wypadało wyłącznie przemawiać z kurtuazją, kłaniać się nisko, doceniać kunszt drogich sukienek albo — co gorsza — widniejących na ścianach dzieł sztuki.
— Czy poważnie rozczaruje cię fakt, że jestem, i cały czas byłem, tego świadomy? — przemówił w końcu, na zasłyszane w potoku wyrazów zapewnienia, trochę nawet ze zdziwieniem przyjmując pewność jej sądów. Najsampierw wydawała mu się żałośnie łatwowierna, z tego więc wrażenia wysnuł tor osobistej obserwacji, do bólu wręcz nasycony nieprawidłowościami, które wbrew krzepkiemu usposobieniu zdołała bystrze wychwycić i krytycznie ocenić. Nie docenił jej? — Żartowałem, Neala. Znam drogę, odprowadzę cię — dodał wkrótce, na rysy przybierając łagodniejszą już postać skrywanego dotąd ja, nijak niepokojącego, nijak kojarzącego się też z męską surowością. — Tędy będzie najszybciej — wskazał skinieniem głowy, samemu czyniąc krok lub dwa ku sugerowanej ścieżce. Tym razem już tej wiarygodnej, skąd podążał przed kilkunastoma — kilkudziesięcioma może — minutami.
— Zaufaj mi, pokonywałem setki kilometrów w norweskich lasach i nigdy dotąd się nie zgubiłem — dopowiedział do razu, bez względu na to, czy wyrażała wobec tej propozycji zasłużony sceptycyzm. — Jak ty się tu właściwie znalazłaś, co? To strasznie nieodpowiedzialne, a drzewa skutecznie tłumią odgłosy. Nawet krzykiem nikogo byś... — jakby na zachętę zainicjował konwersację banalnym pytaniem, by na rzecz instynktownego ruchu w połowie urwać myśl; gwałtownym pociągnięciem za rękę odciągnął ją od granic, jak mu się zdawało, obrośniętych trzciną bagiennych mokradeł, bezwzględnie wsysających w swe czeluści każdego nieuważnego odwiedzającego.
I tak już szli dalej, wprost ku jawiącym się bezpieczeństwem, przerzedzającym się z wolna koronom drzew, w brzmieniu żywego dialogu, albo kojącego milczenia, w śladach żywicznego zapachu i odgłosach brzęczących gdzieniegdzie pszczół, by na końcu tej drogi ulec, nieoczekiwanej zupełnie, impresji, że wbrew jawnych dyferencji, w istocie nie różnili się od siebie aż tak bardzo. A może to była wyłącznie jego intuicja?
zt?
— Imponująca spostrzegawczość. — Autentyczna pochwała, drwiąca ironia, wreszcie — byle jaka obojętność; zgodnie z preferencją wybrać sobie mogła przewodnią tonację tego krótkiego komentarza, bo z wolna już nudziła go naiwność toczącej się tu rozmówki. Odnosił zresztą wrażenie, że nie prowadziła ona do żadnych satysfakcjonujących konkretów, więc przyjęta dotąd taktyka, chwilowo przynajmniej, zmieniła swoje oblicze. Na bardziej serdeczne, otwarte, pogodniejsze w obyciu; na pstryk palców, iście po aktorsku, zdołał przybierać miana nowych person, byleby tylko zyskać więcej, byleby tylko ucieszyć towarzystwo, byleby tylko dokarmić własne, wiecznie spragnione więcej, ego. Co ona mogła mu zaoferować? Niewiele ponad krótki spacer i wartościową, być może, wymianę półsłówek o szwarcu, mydle i powidle; niewiele ponad nienormalną rześkość bytu, przez niektórych graniczącą z cudacznością, jakże niepodobną do widywanych na co dzień, swoiście woskowych, figur dystyngowanego towarzystwa, przy którym wypadało wyłącznie przemawiać z kurtuazją, kłaniać się nisko, doceniać kunszt drogich sukienek albo — co gorsza — widniejących na ścianach dzieł sztuki.
— Czy poważnie rozczaruje cię fakt, że jestem, i cały czas byłem, tego świadomy? — przemówił w końcu, na zasłyszane w potoku wyrazów zapewnienia, trochę nawet ze zdziwieniem przyjmując pewność jej sądów. Najsampierw wydawała mu się żałośnie łatwowierna, z tego więc wrażenia wysnuł tor osobistej obserwacji, do bólu wręcz nasycony nieprawidłowościami, które wbrew krzepkiemu usposobieniu zdołała bystrze wychwycić i krytycznie ocenić. Nie docenił jej? — Żartowałem, Neala. Znam drogę, odprowadzę cię — dodał wkrótce, na rysy przybierając łagodniejszą już postać skrywanego dotąd ja, nijak niepokojącego, nijak kojarzącego się też z męską surowością. — Tędy będzie najszybciej — wskazał skinieniem głowy, samemu czyniąc krok lub dwa ku sugerowanej ścieżce. Tym razem już tej wiarygodnej, skąd podążał przed kilkunastoma — kilkudziesięcioma może — minutami.
— Zaufaj mi, pokonywałem setki kilometrów w norweskich lasach i nigdy dotąd się nie zgubiłem — dopowiedział do razu, bez względu na to, czy wyrażała wobec tej propozycji zasłużony sceptycyzm. — Jak ty się tu właściwie znalazłaś, co? To strasznie nieodpowiedzialne, a drzewa skutecznie tłumią odgłosy. Nawet krzykiem nikogo byś... — jakby na zachętę zainicjował konwersację banalnym pytaniem, by na rzecz instynktownego ruchu w połowie urwać myśl; gwałtownym pociągnięciem za rękę odciągnął ją od granic, jak mu się zdawało, obrośniętych trzciną bagiennych mokradeł, bezwzględnie wsysających w swe czeluści każdego nieuważnego odwiedzającego.
I tak już szli dalej, wprost ku jawiącym się bezpieczeństwem, przerzedzającym się z wolna koronom drzew, w brzmieniu żywego dialogu, albo kojącego milczenia, w śladach żywicznego zapachu i odgłosach brzęczących gdzieniegdzie pszczół, by na końcu tej drogi ulec, nieoczekiwanej zupełnie, impresji, że wbrew jawnych dyferencji, w istocie nie różnili się od siebie aż tak bardzo. A może to była wyłącznie jego intuicja?
zt?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Krzywy most
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice