Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Miasto Lancaster
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Miasto Lancaster
Historyczna stolica hrabstwa Lancashire położona nad rzeką Lune, nad którą pieczę sprawuje także rodowa siedziba Ollivanderów, zamek Lancaster Castle. Dziś Lancaster słynie głównie z przemysłu bazującego na tekstyliach, chemikaliach, zwierzętach gospodarczych i produktach ich pochodzenia, maszynach rolniczych i wytwórstwie papieru, w tym także pergaminu w głównej mierze przeznaczonego na użytek czarodziejów. Pomiędzy uliczkami i urzekającymi parkami chowa się wiele imponujących architektonicznie konstrukcji, jak Klasztor Lancaster (który w tajemnicy w czasie wojny czarodziejów przeciw mugolom oferuje schronienie niemagicznym uchodźcom), Katedra Lancaster i Ashton Memorial, czyli ekstrawagancka konstrukcja wzniesioną przez bogacza w dowodzie miłości dla jego żony.
1.12
-Lancaster powinno być bezpieczne, ale pamiętaj, że jestem na patrolu. W pracy. Jeśli zrobi się gorąco, bierz moją miotłę i uciekaj. Do wylecenia poza miasto nie musisz być wirtuozem latania. - tłumaczył autorytarnym tonem Michael Tonks, gdy tylko zsiedli z miotły. Może mógł odczekać jeszcze chwilę, Castorowi pewnie jeszcze kręciło się w głowie od lotu z Somerset, ale właśnie wlecieli na potencjalnie niebezpieczne ziemie. Michael nie zamierzał zwlekać z ostrzeżeniami i ryzykować, że Sprout stanie się nadmiernie wyrywny. I tak nie był pewien, czy powinien go gdziekolwiek zabierać. Niedługo minie miesiąc od rozmowy w szopie, a Tonks uparcie milczał przy przyjacielu o sprawach Zakonu Feniksa. Tak, Castor zadeklarował pomoc, ale...
...ale co, jeśli znowu go to przytłoczy? Jeśli coś mu się stanie? Teraz jest jeszcze bardziej niebezpiecznie, niż kilka miesięcy temu. Myśli niegodne mentora, a właściwe dla przyjaciela. Chyba zatracił gdzieś granicę w tej relacji, choć nie wiedział, kiedy. Wtedy, gdy poprosił młodzieńca o pierwszy talizman, ze wstydem przyznając się tym samym do likantropii? Wtedy, gdy przybył do londyńskiej z kawalerki Castora po jednej z pełni i zasnął w fotelu, choć nigdy nie pokazywał się po pełniach, nikomu? Wtedy, gdy zabił człowieka, który widział jak eskortowali uciekinierów z Londynu - lękając się o towarzysza równie mocno, co o samych eskortowanych? A może dopiero niedawno, gdy połączyła ich wspólna tragedia i gdy widok wychudzonego i zrozpaczonego Castora wstrząsnął Michaelem jeszcze mocniej, niż można by się spodziewać?
Żadnego ryzyka - myślał twardo przez te kilka tygodni, ale okazja sama się nadarzyła.
Biuro Aurorów wysłało Michaela do Lancaster, aby fachowo zabezpieczył kryjówkę dla niemagicznych uciekinierów w tutejszym klasztorze. Robota dla jednego aurora, wystarczyło nałożyć bardziej zaawansowane pułapki niż te, którymi dysponowali już Ollivanderowie. Tyle, że przy okazji trzeba było skoordynować wysiłki ewakuacyjne i zebrać informacje o uciekinierach. Kogo trzeba wydostać z klasztoru w pierwszej kolejności? Kto powinien zostać jeszcze trochę w Lancashire, a kto trafić do Somerset lub Oazy - gdzie, zgodnie z poleceniem Ministra Longbottoma, nie odsyłano już wszystkich? Przy okazji zabezpieczania budynku, Michael miał rzucić na uciekinierów okiem i dostarczyć szefostwu oraz Zakonowi informacje. Tyle, że - o ile mógł powiedzieć, ile jest tam rodzin z dziećmi i kto najbardziej płacze - nie znał się przecież na chorobach. Podstawy anatomii nie wystarczą, by określić, kto natychmiast potrzebuje uzdrowiciela, a kto może jeszcze poczekać w klasztornej piwnicy.
Dlatego, po dłuższym wahaniu, poprosił o pomoc Castora. Lancashire było nieco bezpieczniejsze niż hrabstwa opanowane przez konserwatywne rodziny, mógł wziąć tutaj Sprouta z nieco czystszym sumieniem niż dokąd indziej. Poza tym - odkąd kradzież tojadu się powiodła - miał wyśmienity humor.
Nie zdążył jeszcze zgolić brody, którą zapuszczał jako kamuflaż do niedawnego włamania. Nawet mu się podobała, choć - myśląc o tym, dotknął odruchowo rękawa nad lewym przegubie - może jednak powinien się niedługo ogolić.
O świcie poczęstował Castora kawą, czeka ich długi dzień. Niedługo potem byli już w Lancaster, zmierzając w stronę klasztoru po pustych ulicach. Michael rozglądał się czujnie, uważnie - to w końcu aurorski patrol, wkoło szalała wojna, a lord Ollivander prosił na spotkaniu Zakonu o pomoc.
Podchwycił spojrzenie Castora i wzruszył lekko ramionami. Wiedział, że nie powinien go zachęcać do lotów na miotle, ale czasem nie było rady.
-Fasolkę? - zaproponował na pocieszenie, wyjmując z kieszeni opakowanie. Rozgryzł jedną i uniósł lekko brwi. -No proszę, tytoń. - uśmiechnął się blado. Nie palił, ale to lepsze niż smak wymiocin.
-Homenum Revelio. - mruknął, chwilowo ignorując dreptającego za nim Castora.
miotła, szata a w niej fałszoskop i magiczny kompas, eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 5), - wywar wzmacniający (1 porcja), fasolki Bertiego Botta.
-Lancaster powinno być bezpieczne, ale pamiętaj, że jestem na patrolu. W pracy. Jeśli zrobi się gorąco, bierz moją miotłę i uciekaj. Do wylecenia poza miasto nie musisz być wirtuozem latania. - tłumaczył autorytarnym tonem Michael Tonks, gdy tylko zsiedli z miotły. Może mógł odczekać jeszcze chwilę, Castorowi pewnie jeszcze kręciło się w głowie od lotu z Somerset, ale właśnie wlecieli na potencjalnie niebezpieczne ziemie. Michael nie zamierzał zwlekać z ostrzeżeniami i ryzykować, że Sprout stanie się nadmiernie wyrywny. I tak nie był pewien, czy powinien go gdziekolwiek zabierać. Niedługo minie miesiąc od rozmowy w szopie, a Tonks uparcie milczał przy przyjacielu o sprawach Zakonu Feniksa. Tak, Castor zadeklarował pomoc, ale...
...ale co, jeśli znowu go to przytłoczy? Jeśli coś mu się stanie? Teraz jest jeszcze bardziej niebezpiecznie, niż kilka miesięcy temu. Myśli niegodne mentora, a właściwe dla przyjaciela. Chyba zatracił gdzieś granicę w tej relacji, choć nie wiedział, kiedy. Wtedy, gdy poprosił młodzieńca o pierwszy talizman, ze wstydem przyznając się tym samym do likantropii? Wtedy, gdy przybył do londyńskiej z kawalerki Castora po jednej z pełni i zasnął w fotelu, choć nigdy nie pokazywał się po pełniach, nikomu? Wtedy, gdy zabił człowieka, który widział jak eskortowali uciekinierów z Londynu - lękając się o towarzysza równie mocno, co o samych eskortowanych? A może dopiero niedawno, gdy połączyła ich wspólna tragedia i gdy widok wychudzonego i zrozpaczonego Castora wstrząsnął Michaelem jeszcze mocniej, niż można by się spodziewać?
Żadnego ryzyka - myślał twardo przez te kilka tygodni, ale okazja sama się nadarzyła.
Biuro Aurorów wysłało Michaela do Lancaster, aby fachowo zabezpieczył kryjówkę dla niemagicznych uciekinierów w tutejszym klasztorze. Robota dla jednego aurora, wystarczyło nałożyć bardziej zaawansowane pułapki niż te, którymi dysponowali już Ollivanderowie. Tyle, że przy okazji trzeba było skoordynować wysiłki ewakuacyjne i zebrać informacje o uciekinierach. Kogo trzeba wydostać z klasztoru w pierwszej kolejności? Kto powinien zostać jeszcze trochę w Lancashire, a kto trafić do Somerset lub Oazy - gdzie, zgodnie z poleceniem Ministra Longbottoma, nie odsyłano już wszystkich? Przy okazji zabezpieczania budynku, Michael miał rzucić na uciekinierów okiem i dostarczyć szefostwu oraz Zakonowi informacje. Tyle, że - o ile mógł powiedzieć, ile jest tam rodzin z dziećmi i kto najbardziej płacze - nie znał się przecież na chorobach. Podstawy anatomii nie wystarczą, by określić, kto natychmiast potrzebuje uzdrowiciela, a kto może jeszcze poczekać w klasztornej piwnicy.
Dlatego, po dłuższym wahaniu, poprosił o pomoc Castora. Lancashire było nieco bezpieczniejsze niż hrabstwa opanowane przez konserwatywne rodziny, mógł wziąć tutaj Sprouta z nieco czystszym sumieniem niż dokąd indziej. Poza tym - odkąd kradzież tojadu się powiodła - miał wyśmienity humor.
Nie zdążył jeszcze zgolić brody, którą zapuszczał jako kamuflaż do niedawnego włamania. Nawet mu się podobała, choć - myśląc o tym, dotknął odruchowo rękawa nad lewym przegubie - może jednak powinien się niedługo ogolić.
O świcie poczęstował Castora kawą, czeka ich długi dzień. Niedługo potem byli już w Lancaster, zmierzając w stronę klasztoru po pustych ulicach. Michael rozglądał się czujnie, uważnie - to w końcu aurorski patrol, wkoło szalała wojna, a lord Ollivander prosił na spotkaniu Zakonu o pomoc.
Podchwycił spojrzenie Castora i wzruszył lekko ramionami. Wiedział, że nie powinien go zachęcać do lotów na miotle, ale czasem nie było rady.
-Fasolkę? - zaproponował na pocieszenie, wyjmując z kieszeni opakowanie. Rozgryzł jedną i uniósł lekko brwi. -No proszę, tytoń. - uśmiechnął się blado. Nie palił, ale to lepsze niż smak wymiocin.
-Homenum Revelio. - mruknął, chwilowo ignorując dreptającego za nim Castora.
miotła, szata a w niej fałszoskop i magiczny kompas, eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 5), - wywar wzmacniający (1 porcja), fasolki Bertiego Botta.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 06.07.21 6:56, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
— Mike, ty naprawdę we mnie nie wierzysz.
Oskarżycielski ton nie pasował zupełnie ani do okazji, ani do niepokojącej lekkości, którą Castor czuł w swojej głowie. Jednak skupił się, starając zepchnąć zawroty głowy gdzieś na dalszy tor, by wbić swe spojrzenie (cholera, ostatnimi czasy naprawdę stawało się coraz to bardziej szare, jakby naśladowały pochmurne, późnozimowe niebo) w postać przyjaciela.
Bladoróżowe usta niemal odruchowo zacisnęły się w wąską kreskę, jak robiły to niemal zawsze, gdy czuł ostrzegawcze mrowienie irytacji w czubkach swych palców. Tonks znał tę minę, w dodatku całkiem dobrze — towarzyszyła Castorowi za każdym razem, gdy uczył się czegoś nowego, a materia nie chciała poddać się zrozumieniu. Wpływała na lineaturę twarzy wtedy, gdy Sprout powstrzymywał się od umoralniających uwag, gdy starał się nie naruszać autorytetu bądź co bądź mentora, ale jednocześnie fundamentalnie nie zgadzał się z jego zdaniem.
Odlecieć? Uciec jak tchórz? Może jeszcze z podwiniętym ogonem...?
Dzieła dopełniło wymowne wywrócenie oczami, choć odbyło się ono za aurorskimi plecami, zaś swoją ekspresyjną naturę przypłacił blondyn ostrzegawczym uniesieniem się treści żołądkowej. Teoretycznie podróż z zamkniętymi oczami, w policzkiem ściśle przylegającym do szerokich pleców Tonksa była bardziej komfortowa od samotnej wyprawy na miotle, lecz często bywał dokładnie taki. Odetchnął z ulgą dopiero wtedy, gdy udało mu się przełknąć ślinę i tymczasowo zwyciężyć z nadwrażliwym na podróże żołądkiem. Dopiero wtedy postanowił poświęcić chwilę na rozejrzenie się po okolicy.
Mieli pomagać, choć słowo to mówiło zarówno wszystko, jak i nic. Mike wspominał o Biurze Aurorów, o patrolu i uciekinierach przebywających w klasztorze. Albo katedrze? Castor nigdy nie był zbyt uważnym uczniem, gdy przychodziło do kwestii religijnych, chociaż swoje w kwestii jego duchowości uczynił Halbert, przekazując mu przynajmniej ziarno wiedzy o tym, że istnieje ktoś taki jak papież i jest czymś w rodzaju mugolskiego lorda, który ubiera się tylko na biało.
Zawsze coś.
Poranną kawę wypił do serwowanych codziennie wyrzutów sumienia, że znowu żywi się na czyjś koszt, trochę jak pasożyt. Próbował nawet protestować, jednak kilka spojrzeń podobnych gromom wystosowanych przez Michaela starczyło, by zamknął wreszcie jadaczkę i przepuścił przez gardło cały kubek kawy. Skąd on ją właściwie miał? Musi kiedyś dopytać, może sam tam pojedzie i zrobi prezent rodzicom?
— Nigdzie nie będę leciał. Są tu ludzie, którzy potrzebują naszej pomocy, im też załatwisz po miotle do ewakuacji? — burknął wreszcie, by następnie dmuchnąć w jeden, zbłąkany lok na własnym czole. I z tym podmuchem, poruszającym pukiel włosów uleciała z niego momentalnie cała złość. Rozluźnił się wyraźnie, uniesione nieco bojowo w górę ramiona opadły do swobodnej wysokości, a on sam poprawił raz jeszcze okulary, przypatrując się opakowaniu w dłoniach Michaela.
— Chętnie — Mama Sprout mawiała, że słodycze to nie jedzenie, więc tą samą logiką pokierował się Castor. Złapał w dwa palce jedną z fasolek, której połowę ostrożnie odgryzł, resztę zostawiając na nieokreślone potem. Chwilę zastanawiał się nad smakiem, próbując dopasować go do czegokolwiek, co wcześniej próbował, lecz z marnym skutkiem. — Chcesz spróbować? Nie jest obrzydliwe, obiecuję.
Pytanie zawisło między nimi, podobnie jak wyciągnięta dłoń z połówką fasolki. Dał przyjacielowi czas do namysłu, który sam poświęcił na przyjrzenie się jego... anturażowi. Uśmiechnął się nawet, bardziej do swych myśli, niż do przyjaciela, choć niedługo później uśmiech odlepił się od jego warg w sposób, jaki oddziela się od ściany słabo przyklejony plakat.
— Do twarzy ci w zaroście. Ale to — prędki ruch brodą wskazał na szalik, którego istnienia nie mógł ignorować. Barwy Ravenclawu były same w sobie zbyt... oczywiste. — Lepiej ci w ciepłych kolorach.
Kolejny raz zabrzmiał tak, jakby żywił do niego urazę. Ale o co? Przecież nie o szalik, który mógł należeć równie dobrze do jego siostry, gdyby nie jeden, niewielki szczegół.
W domu Tonksów nie pachniało walerianą. A i Lancaster nie słynęło z jej uprawy.
Oskarżycielski ton nie pasował zupełnie ani do okazji, ani do niepokojącej lekkości, którą Castor czuł w swojej głowie. Jednak skupił się, starając zepchnąć zawroty głowy gdzieś na dalszy tor, by wbić swe spojrzenie (cholera, ostatnimi czasy naprawdę stawało się coraz to bardziej szare, jakby naśladowały pochmurne, późnozimowe niebo) w postać przyjaciela.
Bladoróżowe usta niemal odruchowo zacisnęły się w wąską kreskę, jak robiły to niemal zawsze, gdy czuł ostrzegawcze mrowienie irytacji w czubkach swych palców. Tonks znał tę minę, w dodatku całkiem dobrze — towarzyszyła Castorowi za każdym razem, gdy uczył się czegoś nowego, a materia nie chciała poddać się zrozumieniu. Wpływała na lineaturę twarzy wtedy, gdy Sprout powstrzymywał się od umoralniających uwag, gdy starał się nie naruszać autorytetu bądź co bądź mentora, ale jednocześnie fundamentalnie nie zgadzał się z jego zdaniem.
Odlecieć? Uciec jak tchórz? Może jeszcze z podwiniętym ogonem...?
Dzieła dopełniło wymowne wywrócenie oczami, choć odbyło się ono za aurorskimi plecami, zaś swoją ekspresyjną naturę przypłacił blondyn ostrzegawczym uniesieniem się treści żołądkowej. Teoretycznie podróż z zamkniętymi oczami, w policzkiem ściśle przylegającym do szerokich pleców Tonksa była bardziej komfortowa od samotnej wyprawy na miotle, lecz często bywał dokładnie taki. Odetchnął z ulgą dopiero wtedy, gdy udało mu się przełknąć ślinę i tymczasowo zwyciężyć z nadwrażliwym na podróże żołądkiem. Dopiero wtedy postanowił poświęcić chwilę na rozejrzenie się po okolicy.
Mieli pomagać, choć słowo to mówiło zarówno wszystko, jak i nic. Mike wspominał o Biurze Aurorów, o patrolu i uciekinierach przebywających w klasztorze. Albo katedrze? Castor nigdy nie był zbyt uważnym uczniem, gdy przychodziło do kwestii religijnych, chociaż swoje w kwestii jego duchowości uczynił Halbert, przekazując mu przynajmniej ziarno wiedzy o tym, że istnieje ktoś taki jak papież i jest czymś w rodzaju mugolskiego lorda, który ubiera się tylko na biało.
Zawsze coś.
Poranną kawę wypił do serwowanych codziennie wyrzutów sumienia, że znowu żywi się na czyjś koszt, trochę jak pasożyt. Próbował nawet protestować, jednak kilka spojrzeń podobnych gromom wystosowanych przez Michaela starczyło, by zamknął wreszcie jadaczkę i przepuścił przez gardło cały kubek kawy. Skąd on ją właściwie miał? Musi kiedyś dopytać, może sam tam pojedzie i zrobi prezent rodzicom?
— Nigdzie nie będę leciał. Są tu ludzie, którzy potrzebują naszej pomocy, im też załatwisz po miotle do ewakuacji? — burknął wreszcie, by następnie dmuchnąć w jeden, zbłąkany lok na własnym czole. I z tym podmuchem, poruszającym pukiel włosów uleciała z niego momentalnie cała złość. Rozluźnił się wyraźnie, uniesione nieco bojowo w górę ramiona opadły do swobodnej wysokości, a on sam poprawił raz jeszcze okulary, przypatrując się opakowaniu w dłoniach Michaela.
— Chętnie — Mama Sprout mawiała, że słodycze to nie jedzenie, więc tą samą logiką pokierował się Castor. Złapał w dwa palce jedną z fasolek, której połowę ostrożnie odgryzł, resztę zostawiając na nieokreślone potem. Chwilę zastanawiał się nad smakiem, próbując dopasować go do czegokolwiek, co wcześniej próbował, lecz z marnym skutkiem. — Chcesz spróbować? Nie jest obrzydliwe, obiecuję.
Pytanie zawisło między nimi, podobnie jak wyciągnięta dłoń z połówką fasolki. Dał przyjacielowi czas do namysłu, który sam poświęcił na przyjrzenie się jego... anturażowi. Uśmiechnął się nawet, bardziej do swych myśli, niż do przyjaciela, choć niedługo później uśmiech odlepił się od jego warg w sposób, jaki oddziela się od ściany słabo przyklejony plakat.
— Do twarzy ci w zaroście. Ale to — prędki ruch brodą wskazał na szalik, którego istnienia nie mógł ignorować. Barwy Ravenclawu były same w sobie zbyt... oczywiste. — Lepiej ci w ciepłych kolorach.
Kolejny raz zabrzmiał tak, jakby żywił do niego urazę. Ale o co? Przecież nie o szalik, który mógł należeć równie dobrze do jego siostry, gdyby nie jeden, niewielki szczegół.
W domu Tonksów nie pachniało walerianą. A i Lancaster nie słynęło z jej uprawy.
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Obejrzał się przez ramię, akurat gdy Castor przewracał oczami. Spiorunował Sprouta wzrokiem.
-Jesteś twórcą talizmanów, a nie żołnierzem, to nie kwestia wiary, ani niewiary. - warknął odrobinę zbyt ostro, bowiem ta nieproporcjonalna do okazji stanowczość była lepsza niż inne obrazy, które pchały się przed oczy. Castor w wirze walki, Castor ugodzony czarnomagicznym zaklęciem, Castor cierpi (cierpiał już raz na miesiąc, a to i tak zbyt często), Castor...
Zamrugał, nie dopuszczając do świadomości tego ostatniego obrazu. Przychodził czasem w koszmarnych snach, pewnie pokazałby się jako jeden z elementów Michaelowego bogina.
"Ja mogłem umrzeć, Mike, wiesz?" Wiedział, już wiedział. A czy Castor wiedział, że rzucone spontanicznie słowa zakorzeniły się w sercu i umyśle jego przyjaciela, że ewoluowały w obraz - zakrwawionego młodzieńca z rozszarpanym bokiem, wykrwawiającego się zbyt szybko na leśnej ściółce? Czy wiedział, że niektóre czarnomagiczne zaklęcia zadają podobne obrażenia i że równie szybko można wykrwawić się na brudnym bruku? Michaelowi śniła się niegdyś własna śmierć - odchodził zbyt prędko, na zimnym chodniku i spoglądając na gwiazdy. Tak jak wtedy, w Norwegii, gdy leżał na śniegu pod ciemnym niebem. Było w tym coś przedziwnie spokojnego, ale tylko we własnym końcu. Odejście bliskich, rodziny, przyjaciół, budziło tylko lęk, niemalże zwierzęcy w swojej intensywności.
-Inni ludzie nie są tobą. - burknął pod nosem, zbyt zirytowany, aby rozważyć upiorny sens własnych słów. Odwrócił wzrok, złość uleciała z niego dopiero, gdy Castor wyjął z jego dłoni pudełko fasolek - i całkowicie niespodziewanie zaproponował gryza.
-Tylko ty dzielisz fasolki na pół. No dobrze, chcę. - szorstkim dowcipem chciał zamaskować pewne wzruszenie, bo chyba tylko Castor, na całym świecie, zdolny był do dzielenia się z kimś fasolką. Skosztował i uniósł brwi, nagle przetransportowany smakiem do innego świata, do innych i lepszych czasów. Do mugolskiego świata.
-Popcorn. - uśmiechnął się. -Pamiętasz...? - częstowałem cię tym w kinie samochodowym.
Ponad rok temu, gdy wszystko było jeszcze normalne.
-Potrzebowałem kamuflażu, myślałem, żeby się ogolić? - uniósł lekko brew, z wdzięcznością przyjmując niewinny komentarz. Od początku listopada faktycznie zdążył zapuścić brodę, nic dziwnego, że Castor zauważył...
...dopiero te słowa o szaliku zabrzmiały jakoś dziwnie.
Przecież to nie tak, ze Castor nie lubił Krukonów.
-To po siostrze, swojego ze szkoły już nie mam. - skłamał Michael gładko, zbyt gładko, z pewnością i prędkością, która zaskoczyła aż jego samego. Uśmiechnął się przepraszająco, ale ten uśmiech był jakiś inny - bo i Mike przez mgnienie sekundy był jakiś inny, trochę zamyślony, trochę pogrążony w znajomym zapachu i sobie tylko znanych wspomnieniach.
Obejrzał się przez ramię, gdy dźwięk z jego wspomnień wdarł się nagle do rzeczywistości.
-A niech mnie. Cas, chodź! To brzmi i śmierdzi jak samochód. Zepsuty, sądząc po zapachu. - wyrwało mu się, gdy zapach spalin gwałtownie wdarł się do nozdrzy. Skinął na przyjaciela ręką i zaprowadził go za zakręt, gdzie oczom młodszego blondyna mogło się ukazać żelazne coś i smutny mężczyzna, siedzący za okrągłym czymś w środku dziwacznej kabiny.
-Jesteś twórcą talizmanów, a nie żołnierzem, to nie kwestia wiary, ani niewiary. - warknął odrobinę zbyt ostro, bowiem ta nieproporcjonalna do okazji stanowczość była lepsza niż inne obrazy, które pchały się przed oczy. Castor w wirze walki, Castor ugodzony czarnomagicznym zaklęciem, Castor cierpi (cierpiał już raz na miesiąc, a to i tak zbyt często), Castor...
Zamrugał, nie dopuszczając do świadomości tego ostatniego obrazu. Przychodził czasem w koszmarnych snach, pewnie pokazałby się jako jeden z elementów Michaelowego bogina.
"Ja mogłem umrzeć, Mike, wiesz?" Wiedział, już wiedział. A czy Castor wiedział, że rzucone spontanicznie słowa zakorzeniły się w sercu i umyśle jego przyjaciela, że ewoluowały w obraz - zakrwawionego młodzieńca z rozszarpanym bokiem, wykrwawiającego się zbyt szybko na leśnej ściółce? Czy wiedział, że niektóre czarnomagiczne zaklęcia zadają podobne obrażenia i że równie szybko można wykrwawić się na brudnym bruku? Michaelowi śniła się niegdyś własna śmierć - odchodził zbyt prędko, na zimnym chodniku i spoglądając na gwiazdy. Tak jak wtedy, w Norwegii, gdy leżał na śniegu pod ciemnym niebem. Było w tym coś przedziwnie spokojnego, ale tylko we własnym końcu. Odejście bliskich, rodziny, przyjaciół, budziło tylko lęk, niemalże zwierzęcy w swojej intensywności.
-Inni ludzie nie są tobą. - burknął pod nosem, zbyt zirytowany, aby rozważyć upiorny sens własnych słów. Odwrócił wzrok, złość uleciała z niego dopiero, gdy Castor wyjął z jego dłoni pudełko fasolek - i całkowicie niespodziewanie zaproponował gryza.
-Tylko ty dzielisz fasolki na pół. No dobrze, chcę. - szorstkim dowcipem chciał zamaskować pewne wzruszenie, bo chyba tylko Castor, na całym świecie, zdolny był do dzielenia się z kimś fasolką. Skosztował i uniósł brwi, nagle przetransportowany smakiem do innego świata, do innych i lepszych czasów. Do mugolskiego świata.
-Popcorn. - uśmiechnął się. -Pamiętasz...? - częstowałem cię tym w kinie samochodowym.
Ponad rok temu, gdy wszystko było jeszcze normalne.
-Potrzebowałem kamuflażu, myślałem, żeby się ogolić? - uniósł lekko brew, z wdzięcznością przyjmując niewinny komentarz. Od początku listopada faktycznie zdążył zapuścić brodę, nic dziwnego, że Castor zauważył...
...dopiero te słowa o szaliku zabrzmiały jakoś dziwnie.
Przecież to nie tak, ze Castor nie lubił Krukonów.
-To po siostrze, swojego ze szkoły już nie mam. - skłamał Michael gładko, zbyt gładko, z pewnością i prędkością, która zaskoczyła aż jego samego. Uśmiechnął się przepraszająco, ale ten uśmiech był jakiś inny - bo i Mike przez mgnienie sekundy był jakiś inny, trochę zamyślony, trochę pogrążony w znajomym zapachu i sobie tylko znanych wspomnieniach.
Obejrzał się przez ramię, gdy dźwięk z jego wspomnień wdarł się nagle do rzeczywistości.
-A niech mnie. Cas, chodź! To brzmi i śmierdzi jak samochód. Zepsuty, sądząc po zapachu. - wyrwało mu się, gdy zapach spalin gwałtownie wdarł się do nozdrzy. Skinął na przyjaciela ręką i zaprowadził go za zakręt, gdzie oczom młodszego blondyna mogło się ukazać żelazne coś i smutny mężczyzna, siedzący za okrągłym czymś w środku dziwacznej kabiny.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zamarł w półkroku, gdy poczuł na sobie spojrzenie Tonksa. Jeżeli była na świecie jakaś rzecz, która irytowała go szczególnie, był nią z pewnością protekcjonizm. Zawsze wydawało mu się, że żył pod kloszem — martwiła się mama, martwił się tata, Aurora zawsze poprawiała mu szalik, gdy wychodził biegać po błoniach, Halbert i Herbert chyba wciąż nie akceptowali informacji, że Castor jest już pełnoletni i wciąż byliby w stanie podarować mu jakąś mugolską zabawkę, na przykład drewniany model do składania, których świat zapełnił mu całe wakacje między drugim a trzecim rokiem nauki w Hogwarcie. Nie potrzebował dodatkowej dawki troski, nie od Michaela. Nie teraz gdy były przecież rzeczy ważniejsze od nakazu ucieczki, gdy zrobi się "gorąco".
— A ty jesteś moim mentorem, Tonks. Albo nauczysz mnie radzić sobie z zagrożeniem jak mężczyzna, albo sprowadzisz niebezpieczeństwo nie tylko na mnie, ale i na siebie — zmrużone oczy w zestawieniu z szorstkim brzmieniem nazwiska świadczyły o tym, że nie zamierzał się łatwo poddawać. Pewnie gdyby nie bliskość pełni cofnąłby się w swej argumentacji, przeprosił Michaela za wtrącanie się w aurorskie sprawy i raczej szczeniackie zachowanie. Dziś jednak zacisnął dłoń w pięść, gotów do użycia argumentu siłowego, choć wiedział dobrze, że takowy był z góry skazany na porażkę. — I dobrze, że nie są. Współczułbym im, że muszą z Tobą wytrzymywać.
Dopiero gdy to z siebie wyrzucił, przystanął wreszcie w jednym miejscu. Dłoń zaciśnięta w pięść rozprostowała się natychmiast, zaś chwilę później palce masowały grzbiet Castorowego nosa. Ten, wciąż jeszcze zirytowany, wypuścił z ust chyba niezbyt ciche westchnienie, pozwalając tym samym na ucieczkę negatywnych emocji wraz z wydychanym powietrzem.
— Tylko ja? — wyraźne zaskoczenie stanowiło miłą odmianę względem wcześniejszej złości. Jasne brwi wyskoczyły niemal w górę, a szeroko otwarte oczy na moment przybrały barwę jakoś bardziej błękitną, choć mogła być to też wina wyjścia z cienia.
Poczekał jednak cierpliwie, a gdy Mike wydał wyrok oraz — co może ważniejsze — uśmiechnął się, Castor zastanowił się przez moment. Pamiętał, jak Mike zabrał go kiedyś w miejsce, które było okropnie głośne. Tłum ludzi siedział w stalowych pudełkach i oglądał wyjątkowo płaskich mugoli zaklętych na wielkim płótnie. I jedli wtedy, faktycznie coś, co smakowało podobnie, a Castor przez resztę wieczoru nie mógł pozbyć się jednego ziarenka spomiędzy zębów.
Nieświadomie odtworzył uśmiech Michaela, przypominając sobie tamto zdarzenie. Chętnie wybrałby się na taki seans jeszcze raz, ale wtedy może bez stalowych pudeł? Ślicznie byłoby urządzić sobie na przykład piknik. Usiąść na kocu czy miękkiej trawie, z koszykiem pełnym łakoci. Mogliby nawet nie oglądać tych mugoli i ich przygód, a pobyć po prostu chwilę, bezpieczni, gdzieś daleko od zgiełku...
Choć zgiełk, hałas i smród zdawały się mieć na nich inne plany.
Nieprzyjemny zapach uderzył w nozdrza Castora z podwójną siłą, tym samym zamykając drogę do dalszych dyskusji na temat zarostu czy nie swoich szalików. Zanotował sobie w głowie, by poruszyć ten temat raz jeszcze, na spokojnie, może wtedy, gdy Mike stwierdzi, że warto byłoby się z nim spotykać częściej niż raz na miesiąc i to w dodatku w pełnię. Kamuflarz kamuflarzem, misja misją, ale...
Nie. To nie tak, że potrzebował jego uwagi. Prawda?
— Samo...chód? — powtórzył nazwę, dziwnie znajomą, w końcu byli w tym nieszczęsnym kinie kilkukrotnie i za każdym razem Castor musiał wypytywać, czemu samochód nazywa się tak, a nie inaczej, skoro co do zasady nawet nie chodzi.
Dzisiejszy potwór faktycznie nie chodził, o czym Castor dowie się może całkiem niedługo, bowiem bez większego wahania ruszył za Michaelem. Właściwie w pewnym momencie uprzedził go, przybierając jednocześnie jedną z min z katalogu odważnych. Musiał mu przecież udowodnić, że niczego się nie boi i można mu zaufać.
— Dzień dobry panu, możemy z kolegą pomóc? — powiedział nieco głośniej, mając nadzieję, że smutny mężczyzna go usłyszy. I zrobi coś z tym cholernym zapachem. Nie minęło jednak dużo czasu, gdy nałożył poprawkę na swe własne myśli.
Niech jednak nie robi. Przynajmniej nie czuję tej waleriany.
— A ty jesteś moim mentorem, Tonks. Albo nauczysz mnie radzić sobie z zagrożeniem jak mężczyzna, albo sprowadzisz niebezpieczeństwo nie tylko na mnie, ale i na siebie — zmrużone oczy w zestawieniu z szorstkim brzmieniem nazwiska świadczyły o tym, że nie zamierzał się łatwo poddawać. Pewnie gdyby nie bliskość pełni cofnąłby się w swej argumentacji, przeprosił Michaela za wtrącanie się w aurorskie sprawy i raczej szczeniackie zachowanie. Dziś jednak zacisnął dłoń w pięść, gotów do użycia argumentu siłowego, choć wiedział dobrze, że takowy był z góry skazany na porażkę. — I dobrze, że nie są. Współczułbym im, że muszą z Tobą wytrzymywać.
Dopiero gdy to z siebie wyrzucił, przystanął wreszcie w jednym miejscu. Dłoń zaciśnięta w pięść rozprostowała się natychmiast, zaś chwilę później palce masowały grzbiet Castorowego nosa. Ten, wciąż jeszcze zirytowany, wypuścił z ust chyba niezbyt ciche westchnienie, pozwalając tym samym na ucieczkę negatywnych emocji wraz z wydychanym powietrzem.
— Tylko ja? — wyraźne zaskoczenie stanowiło miłą odmianę względem wcześniejszej złości. Jasne brwi wyskoczyły niemal w górę, a szeroko otwarte oczy na moment przybrały barwę jakoś bardziej błękitną, choć mogła być to też wina wyjścia z cienia.
Poczekał jednak cierpliwie, a gdy Mike wydał wyrok oraz — co może ważniejsze — uśmiechnął się, Castor zastanowił się przez moment. Pamiętał, jak Mike zabrał go kiedyś w miejsce, które było okropnie głośne. Tłum ludzi siedział w stalowych pudełkach i oglądał wyjątkowo płaskich mugoli zaklętych na wielkim płótnie. I jedli wtedy, faktycznie coś, co smakowało podobnie, a Castor przez resztę wieczoru nie mógł pozbyć się jednego ziarenka spomiędzy zębów.
Nieświadomie odtworzył uśmiech Michaela, przypominając sobie tamto zdarzenie. Chętnie wybrałby się na taki seans jeszcze raz, ale wtedy może bez stalowych pudeł? Ślicznie byłoby urządzić sobie na przykład piknik. Usiąść na kocu czy miękkiej trawie, z koszykiem pełnym łakoci. Mogliby nawet nie oglądać tych mugoli i ich przygód, a pobyć po prostu chwilę, bezpieczni, gdzieś daleko od zgiełku...
Choć zgiełk, hałas i smród zdawały się mieć na nich inne plany.
Nieprzyjemny zapach uderzył w nozdrza Castora z podwójną siłą, tym samym zamykając drogę do dalszych dyskusji na temat zarostu czy nie swoich szalików. Zanotował sobie w głowie, by poruszyć ten temat raz jeszcze, na spokojnie, może wtedy, gdy Mike stwierdzi, że warto byłoby się z nim spotykać częściej niż raz na miesiąc i to w dodatku w pełnię. Kamuflarz kamuflarzem, misja misją, ale...
Nie. To nie tak, że potrzebował jego uwagi. Prawda?
— Samo...chód? — powtórzył nazwę, dziwnie znajomą, w końcu byli w tym nieszczęsnym kinie kilkukrotnie i za każdym razem Castor musiał wypytywać, czemu samochód nazywa się tak, a nie inaczej, skoro co do zasady nawet nie chodzi.
Dzisiejszy potwór faktycznie nie chodził, o czym Castor dowie się może całkiem niedługo, bowiem bez większego wahania ruszył za Michaelem. Właściwie w pewnym momencie uprzedził go, przybierając jednocześnie jedną z min z katalogu odważnych. Musiał mu przecież udowodnić, że niczego się nie boi i można mu zaufać.
— Dzień dobry panu, możemy z kolegą pomóc? — powiedział nieco głośniej, mając nadzieję, że smutny mężczyzna go usłyszy. I zrobi coś z tym cholernym zapachem. Nie minęło jednak dużo czasu, gdy nałożył poprawkę na swe własne myśli.
Niech jednak nie robi. Przynajmniej nie czuję tej waleriany.
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Drgnął, gdy Castor tak zdecydowanie przypomniał mu o ramach ich relacji.
Mentorem.
Mentorem, który nie nauczył cię najwyraźniej, by nie chodzić do lasu w pełnię bez odpowiedniego przygotowania. A najlepiej wcale.
Cierń wyrzutów sumienia odezwał się kłująco w okolicach serca.
Mike doskonale wiedział, że ten ból nigdy nie zniknie, tej winy nic nie zmaże.
Zawiódł jako mentor, ale skoro Castor nalegał to proszę bardzo.
Mogą porozmawiać jak mentor z uczniem, a nie jak przyjaciel z przyjacielem.
-Jak sobie życzysz. Nie-pierwsza już lekcja: czas na naukę jest w bezpieczniejszych okolicznościach, a nie w sytuacji bezpośredniego zagrożenia. Albo przyłożysz się do nauki defensywy i pokory, albo na kolejną akcję poszukam innego uzdrowiciela. Zjedz jutro syty obiad, idziemy na sparing. - odparował lodowatym tonem Kierana Rinehearta, tyle że warkliwym. Wziął głęboki wdech aby się uspokoić i przez głowę przemknęło mu, że obydwoje warczą na siebie bardziej niż zwykle. Odpędził natarczywe myśli o pełni, nie miał dziś czasu na strach. Piorunował Sprouta chłodnym wzrokiem, jasno dając do zrozumienia kto tutaj dominuje, aż…
…szybko spuścił wzrok, nerwowo poprawił szalik. Po poważnej twarzy przemknął cień przygnębienia, doskonale znany już Castorowi.
-Nie musisz przecież ze mną wytrzymywać. - wymamrotał pod nosem. Starał się zachować powagę i spokój, ale mięsień na policzku drżał nerwowo. Nie musiałbyś już nigdy ze mną wytrzymywać, gdyby…
Nie, nie, próbował przecież o tym nie myśleć. Uwierzyć w szczere tłumaczenia Castora w szopie, zostawić t a m t o za sobą, uwierzyć, że zerwanie znajomości było tylko kłamstwem.
… ale co, jeśli nie było? Zawsze był przy Sproucie sobą, a teraz chciał by było tak jak dawniej, ale kilka letnich miesięcy pozwoliło wątpliwościom zakorzenić się w sercu zbyt mocno. Wracały niespodziewanie, tak jak teraz, a Tonks czuł się, jakby zamiast po stabilnej i miękkiej glebie stąpał po cienkim, twardym lodzie. Jeden fałszywy krok, jedno nieroztropne słowo, jeszcze jeden raz pokaże swoje prawdziwe oblicze, a Castor faktycznie tego nie wytrzyma, tak jak w czerwcu, ale do tego czasu nauczy się już być wilkołakiem, więc tym razem już na dobre…
Co zastanawiające, zawsze, zarówno wtedy jak i teraz, miał żal do siebie.
Nigdy do Castora.
To on sam zepsuł coś w końcu w ramach tej relacji, choć nie potrafił nazwać, co? Kategorie jakoś mu umykały, pod czaszką czuł tylko głuchy łomot ilekroć próbował o tym myśleć. Może po prostu nie potrafił być dobrym mentorem, a może chodziło o coś innego.
Zamrugał. Omal się nie poślizgnął, ale chyba wspólnie znaleźli bezpieczny grunt.
-Tylko ty. Przecież one są za małe, żeby się nimi dzielić… - spróbował zażartować, nieudolnie zamaskować dowcipem mieszankę wzruszenia i uznania. Tylko ty na całym świecie potrafisz być tak hojny. Choć panował mróz, na moment zrobiło się nieco cieplej. Jak w kinie samochodowym w letnią noc.
-Samochód, niemagiczny środek transportu. Tłumaczyłem ci jak działają, pamiętasz? - odpowiedział, uśmiechając się mimowolnie. Zawsze lubił opowiadać Castorowi o niemagicznym świecie. Samochodów nie musieli się bać, więc pozwolił Sproutowi się wyprzedzić, samemu omiatając pojazd uważnym spojrzeniem.
-To ciężarówka, większy samochód do przewozu towarów. - wtrącił zza pleców Castora, domyślając się, że wielkość żelaznego pudła może go zdziwić.
Mugol siedzący za szybą drgnął nieufnie na widok dwójki czarodziejów. Mówili mu, że w Lancashire jest bezpiecznie, że ma tylko dowieźć ubrania do klasztoru i innych okolicznych miejsc, ale i tak bał się takich ludzi. Szczera i niewinna twarz Castora skłoniła kierowcę do uchylenia okna, ale nadal spoglądał na mężczyzn z lękiem.
-N…nie, ja zaraz stąd ruszę, tylko… - tylko nie mógł stąd ruszyć, ale czy powinien zdradzać to nieznajomym?
-Spokojnie. - dodał Mike, wychylając się zza pleców Castora. -To awaria silnika? Coś poważniejszego?
-Pan zna się na tych rzeczach?- mężczyzna uniósł wysoko brwi, a wyraz jego twarzy trochę złagodniał. Co prawda, gdyby nieznajomy naprawdę się na tym znał, nie przeceniłby powagi awarii, ale i tak wiedział więcej od tych... czarodziejów. -Benzyna. Zabrakło mi paliwa. - przyznał z bladym uśmiechem. To w końcu lepsze niż awaria silnika.
-Skąd brał pan benzynę do tej pory? - zdziwił się Mike, niepewny, czy stacje benzynowe gdzieś jeszcze działają. Mężczyzna umknął wzrokiem.
-Jestem kimś w rodzaju niemagicznego policjanta, pomogę panu. Mój ojciec miał samochód, znam się trochę na tym. -gorzej od Gabriela. -Mój kolega to - aptekarz? Zielarz? Twórca talizmanów? Bardzo początkujący uzdrowiciel? Przyjaciel o najpromienniejszym uśmiechu? -student medycyny. - no, ktoś w tym rodzaju! -Proszę się nas nie bać.
-Dziesięć mil stąd, mój kuzyn prowadził stację benzynową, ma zapas benzyny w swoim domu. To niedaleko, myślałem, że zdążę tam dojechać na pustym baku… Rozwożę ubrania po hrabstwie, na zimę. Miałem jechać do jakiegoś klasztoru…? Myśli pan, że bezpiecznie iść te dziesięć mil pieszo?
-Też zmierzaliśmy do klasztoru, pomożemy panu się tam dostać. Dziesięć mil to sporo dla pieszego, ale nie dla miotły. Poczeka pan tutaj? W ukryciu? Wrócilibyśmy z tą benzyną.- odwrócił się do Castora. Wolisz poczekać z nim, czy lecieć ze mną?
Mentorem.
Mentorem, który nie nauczył cię najwyraźniej, by nie chodzić do lasu w pełnię bez odpowiedniego przygotowania. A najlepiej wcale.
Cierń wyrzutów sumienia odezwał się kłująco w okolicach serca.
Mike doskonale wiedział, że ten ból nigdy nie zniknie, tej winy nic nie zmaże.
Zawiódł jako mentor, ale skoro Castor nalegał to proszę bardzo.
Mogą porozmawiać jak mentor z uczniem, a nie jak przyjaciel z przyjacielem.
-Jak sobie życzysz. Nie-pierwsza już lekcja: czas na naukę jest w bezpieczniejszych okolicznościach, a nie w sytuacji bezpośredniego zagrożenia. Albo przyłożysz się do nauki defensywy i pokory, albo na kolejną akcję poszukam innego uzdrowiciela. Zjedz jutro syty obiad, idziemy na sparing. - odparował lodowatym tonem Kierana Rinehearta, tyle że warkliwym. Wziął głęboki wdech aby się uspokoić i przez głowę przemknęło mu, że obydwoje warczą na siebie bardziej niż zwykle. Odpędził natarczywe myśli o pełni, nie miał dziś czasu na strach. Piorunował Sprouta chłodnym wzrokiem, jasno dając do zrozumienia kto tutaj dominuje, aż…
…szybko spuścił wzrok, nerwowo poprawił szalik. Po poważnej twarzy przemknął cień przygnębienia, doskonale znany już Castorowi.
-Nie musisz przecież ze mną wytrzymywać. - wymamrotał pod nosem. Starał się zachować powagę i spokój, ale mięsień na policzku drżał nerwowo. Nie musiałbyś już nigdy ze mną wytrzymywać, gdyby…
Nie, nie, próbował przecież o tym nie myśleć. Uwierzyć w szczere tłumaczenia Castora w szopie, zostawić t a m t o za sobą, uwierzyć, że zerwanie znajomości było tylko kłamstwem.
… ale co, jeśli nie było? Zawsze był przy Sproucie sobą, a teraz chciał by było tak jak dawniej, ale kilka letnich miesięcy pozwoliło wątpliwościom zakorzenić się w sercu zbyt mocno. Wracały niespodziewanie, tak jak teraz, a Tonks czuł się, jakby zamiast po stabilnej i miękkiej glebie stąpał po cienkim, twardym lodzie. Jeden fałszywy krok, jedno nieroztropne słowo, jeszcze jeden raz pokaże swoje prawdziwe oblicze, a Castor faktycznie tego nie wytrzyma, tak jak w czerwcu, ale do tego czasu nauczy się już być wilkołakiem, więc tym razem już na dobre…
Co zastanawiające, zawsze, zarówno wtedy jak i teraz, miał żal do siebie.
Nigdy do Castora.
To on sam zepsuł coś w końcu w ramach tej relacji, choć nie potrafił nazwać, co? Kategorie jakoś mu umykały, pod czaszką czuł tylko głuchy łomot ilekroć próbował o tym myśleć. Może po prostu nie potrafił być dobrym mentorem, a może chodziło o coś innego.
Zamrugał. Omal się nie poślizgnął, ale chyba wspólnie znaleźli bezpieczny grunt.
-Tylko ty. Przecież one są za małe, żeby się nimi dzielić… - spróbował zażartować, nieudolnie zamaskować dowcipem mieszankę wzruszenia i uznania. Tylko ty na całym świecie potrafisz być tak hojny. Choć panował mróz, na moment zrobiło się nieco cieplej. Jak w kinie samochodowym w letnią noc.
-Samochód, niemagiczny środek transportu. Tłumaczyłem ci jak działają, pamiętasz? - odpowiedział, uśmiechając się mimowolnie. Zawsze lubił opowiadać Castorowi o niemagicznym świecie. Samochodów nie musieli się bać, więc pozwolił Sproutowi się wyprzedzić, samemu omiatając pojazd uważnym spojrzeniem.
-To ciężarówka, większy samochód do przewozu towarów. - wtrącił zza pleców Castora, domyślając się, że wielkość żelaznego pudła może go zdziwić.
Mugol siedzący za szybą drgnął nieufnie na widok dwójki czarodziejów. Mówili mu, że w Lancashire jest bezpiecznie, że ma tylko dowieźć ubrania do klasztoru i innych okolicznych miejsc, ale i tak bał się takich ludzi. Szczera i niewinna twarz Castora skłoniła kierowcę do uchylenia okna, ale nadal spoglądał na mężczyzn z lękiem.
-N…nie, ja zaraz stąd ruszę, tylko… - tylko nie mógł stąd ruszyć, ale czy powinien zdradzać to nieznajomym?
-Spokojnie. - dodał Mike, wychylając się zza pleców Castora. -To awaria silnika? Coś poważniejszego?
-Pan zna się na tych rzeczach?- mężczyzna uniósł wysoko brwi, a wyraz jego twarzy trochę złagodniał. Co prawda, gdyby nieznajomy naprawdę się na tym znał, nie przeceniłby powagi awarii, ale i tak wiedział więcej od tych... czarodziejów. -Benzyna. Zabrakło mi paliwa. - przyznał z bladym uśmiechem. To w końcu lepsze niż awaria silnika.
-Skąd brał pan benzynę do tej pory? - zdziwił się Mike, niepewny, czy stacje benzynowe gdzieś jeszcze działają. Mężczyzna umknął wzrokiem.
-Jestem kimś w rodzaju niemagicznego policjanta, pomogę panu. Mój ojciec miał samochód, znam się trochę na tym. -gorzej od Gabriela. -Mój kolega to - aptekarz? Zielarz? Twórca talizmanów? Bardzo początkujący uzdrowiciel? Przyjaciel o najpromienniejszym uśmiechu? -student medycyny. - no, ktoś w tym rodzaju! -Proszę się nas nie bać.
-Dziesięć mil stąd, mój kuzyn prowadził stację benzynową, ma zapas benzyny w swoim domu. To niedaleko, myślałem, że zdążę tam dojechać na pustym baku… Rozwożę ubrania po hrabstwie, na zimę. Miałem jechać do jakiegoś klasztoru…? Myśli pan, że bezpiecznie iść te dziesięć mil pieszo?
-Też zmierzaliśmy do klasztoru, pomożemy panu się tam dostać. Dziesięć mil to sporo dla pieszego, ale nie dla miotły. Poczeka pan tutaj? W ukryciu? Wrócilibyśmy z tą benzyną.- odwrócił się do Castora. Wolisz poczekać z nim, czy lecieć ze mną?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zacięcie nie ustępowało z łagodnych zazwyczaj linii wyznaczających lineaturę twarzy Sprouta. Dziś wszystko było nieco inaczej, na opak można by rzec, choć Sprout nie mógł dokładnie wskazać, co było tym obcym elementem. Zapomniał nawet na moment o zbliżającej się pełni. Dni umykały, leciały przez palce niczym ziarenka piasku, których nie mogli utrzymać w tej samej ilości. Kiedyś ziarenka się skończą, znów staną twarzą w twarz z księżycem—ojcem, ale teraz nie chciał o tym myśleć.
Teraz zwycięstwo wcale nie smakowało słodko, wręcz przeciwnie. Było gorzkie, jak przejrzały owoc, jakieś mdłe, inne niż je zapamiętał. Ale nastąpiło. Michael wreszcie spojrzał na niego poważniej, wreszcie zobaczył w jego oczach cień chłodnej złości. Ale to na jego ustach wciąż pozostawał uśmiech. Uśmiech triumfu, pyrrusowego zwycięstwa, które bolało gdzieś w trzewiach, nie był do końca pewien, gdzie dokładnie, ale wciąż... Wyszło na jego.
— Wreszcie mówisz z sensem — powiedział wreszcie, choć na próżno było szukać w nim wcześniejszej wesołości. Wizja sparingu pozostawiła po sobie ślad w skrzących z ekscytacji, nieco zszarzałych oczach. Był gotów pokazać mu, że nie jest wcale taki słaby, że nie potrzebował ochrony. Nie aż takiej, jaką próbował w swej wspaniałomyślności i trosce — była to przecież zwykła troska! Nic co miało uwłaczać charakterowi Sprouta, czy być umyślną nieprzyjemnością! — zapewnić mu Tonks.
Nie chciał dusić się w gęstej mieszance strachu, a już zwłaszcza strachu współdzielonego z człowiekiem, który był mu chyba najbliższy ze wszystkich czarodziei.
Nie spuszczał z niego wzroku, odpowiadając na piorunujące spojrzenie prawie tym samym. Jego wejrzenia zawsze były jednak nieuchwytnie łagodniejsze, nawet gdy marszczył gniewnie brwi, gdy zaciskał szczękę ze złości i rozprostowywał kości palców. Ale przez własny, głupi upór zauważył to, czego nigdy więcej nie chciał dojrzeć. Do czego — obiecywał sobie gorąco przez ostatnie miesiące, codziennie przed zamknięciem oczu i złożeniem głowy do snu — nie chciał nigdy doprowadzić.
A jednak. Cień przygnębienia może tylko przemknął po twarzy Tonksa, jednak wgryzł się w serce Castora z zaskakującą mocą. Młody mężczyzna przystanął nawet na moment, sam odwrócił wzrok i wydawało się, jakby przed chwilą został mocno uderzony w przeponę. Jakby nagle z jego płuc uleciało całe powietrze i nie mógł nabrać go z powrotem.
— Nie, nie, nie — zaczął prędko, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nie miał już tyle odwagi, by raz jeszcze zerknąć w górę, prosto w twarz przyjaciela. Bał się, naprawdę się bał, że tamten smutek wciąż tam się czai, że nie przykryła go aurorska powściągliwość czy poprawianie płaszcza. Ale odruchy zadziałały same. Lewa dłoń wystrzeliła przed siebie, łapiąc na moment, kilka reasekurujących chwil ciepłą dłoń Michaela.
— Przepraszam. Denerwuję się i gadam głupoty jak przekupka na targu. Chcę z tobą wytrzymywać. Dlatego tu jestem. Po... tym wszystkim — przez chwilę walczył ze sobą w myślach, czy powinien spleść ich palce razem. Już nieraz tak robili, ale dziś, przy dziwnym powietrzu Lancaster wszystko było inne. Wydało mu się to więc niestosowne, nie chciał wpędzać Michaela w dalsze rozterki, czy dokładać trosk. Puścił więc jego rękę, resztę spaceru poświęcając na cierpliwe słuchanie. Pamiętał bowiem samochody, te dziwne stworzenia, które nie były żywe, ale trzeba było je poić.
— Pamiętam, ale nie rozumiem... — przyznał wreszcie, lekko zmieszany brakiem umiejętności objęcia rozumem działania byle mugolskiego wynalazku. Chociaż patrząc po własnych doświadczeniach z miotłą, był w stanie przychylić się do myśli, że taki samochód faktycznie mógłby się kiedyś przydać...
Faktycznie. Rozmiary ciężarówki były... imponujące, a przy tym nieco przytłaczające. Castor postanowił jednak utrzymywać dobrą minę do złej gry, twierdząc zasadnie, że gdyby tylko dał Michaelowi powód do myślenia, że się przestraszył, ten natychmiast zarządziłby, że to ostatnie ich takie wspólne wyjście, przynajmniej na jakiś nieokreślony czas. Tego nie chciał. Dopiero co niemal nie pożarli się o głupie nastawienie.
— Pachnie poważnie — wtrącił się w rozmowę mężczyzn, choć jego wiedza o samochodach była tak znikoma, że dalsze ciągnięcie przez niego tematu mogłoby skończyć się spektakularną porażką. Ale wydawało mu się, że tym razem nie przestrzelił, że faktycznie takie dziwne kopcenie nie było czymś normalnym nawet dla żelaznych bestii.
Na wspomnienie klasztoru uśmiechnął się zadowolony. Przynajmniej mieli pierwszy wspólny punkt! Informacje dotyczące stacji benzynowej przeleciały nad jego głową niczym ptaki zajęte swymi ptasimi sprawami. Co mu do samochodowego wodopoju...
— Nie, nie, pieszo i to samotnie to prosi się pan tylko o kłopoty. Zresztą, dziesięć mil, zakładam, jest tylko w jedną stronę. A poza tym nie ma komu pilnować... — zakręcił się nieco wokół własnej argumentacji, aż wreszcie wskazał po prostu otwartą dłonią na ciężarówkę — Tego. Da się pan radę obronić, kiedy nas nie będzie?
Niemal czułe pytanie zawisło na moment wśród obrzydliwości oparów, zaś Castor poświęcił ten czas na dokładne studiowanie mimiki i postawy kierowcy.
— Właśnie, jakby miał pan jakiś problem, coś bolało... Proszę dać znać. Nic się nie stanie, jak nie ruszymy od razu, a i panu będzie wygodniej.
Teraz zwycięstwo wcale nie smakowało słodko, wręcz przeciwnie. Było gorzkie, jak przejrzały owoc, jakieś mdłe, inne niż je zapamiętał. Ale nastąpiło. Michael wreszcie spojrzał na niego poważniej, wreszcie zobaczył w jego oczach cień chłodnej złości. Ale to na jego ustach wciąż pozostawał uśmiech. Uśmiech triumfu, pyrrusowego zwycięstwa, które bolało gdzieś w trzewiach, nie był do końca pewien, gdzie dokładnie, ale wciąż... Wyszło na jego.
— Wreszcie mówisz z sensem — powiedział wreszcie, choć na próżno było szukać w nim wcześniejszej wesołości. Wizja sparingu pozostawiła po sobie ślad w skrzących z ekscytacji, nieco zszarzałych oczach. Był gotów pokazać mu, że nie jest wcale taki słaby, że nie potrzebował ochrony. Nie aż takiej, jaką próbował w swej wspaniałomyślności i trosce — była to przecież zwykła troska! Nic co miało uwłaczać charakterowi Sprouta, czy być umyślną nieprzyjemnością! — zapewnić mu Tonks.
Nie chciał dusić się w gęstej mieszance strachu, a już zwłaszcza strachu współdzielonego z człowiekiem, który był mu chyba najbliższy ze wszystkich czarodziei.
Nie spuszczał z niego wzroku, odpowiadając na piorunujące spojrzenie prawie tym samym. Jego wejrzenia zawsze były jednak nieuchwytnie łagodniejsze, nawet gdy marszczył gniewnie brwi, gdy zaciskał szczękę ze złości i rozprostowywał kości palców. Ale przez własny, głupi upór zauważył to, czego nigdy więcej nie chciał dojrzeć. Do czego — obiecywał sobie gorąco przez ostatnie miesiące, codziennie przed zamknięciem oczu i złożeniem głowy do snu — nie chciał nigdy doprowadzić.
A jednak. Cień przygnębienia może tylko przemknął po twarzy Tonksa, jednak wgryzł się w serce Castora z zaskakującą mocą. Młody mężczyzna przystanął nawet na moment, sam odwrócił wzrok i wydawało się, jakby przed chwilą został mocno uderzony w przeponę. Jakby nagle z jego płuc uleciało całe powietrze i nie mógł nabrać go z powrotem.
— Nie, nie, nie — zaczął prędko, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nie miał już tyle odwagi, by raz jeszcze zerknąć w górę, prosto w twarz przyjaciela. Bał się, naprawdę się bał, że tamten smutek wciąż tam się czai, że nie przykryła go aurorska powściągliwość czy poprawianie płaszcza. Ale odruchy zadziałały same. Lewa dłoń wystrzeliła przed siebie, łapiąc na moment, kilka reasekurujących chwil ciepłą dłoń Michaela.
— Przepraszam. Denerwuję się i gadam głupoty jak przekupka na targu. Chcę z tobą wytrzymywać. Dlatego tu jestem. Po... tym wszystkim — przez chwilę walczył ze sobą w myślach, czy powinien spleść ich palce razem. Już nieraz tak robili, ale dziś, przy dziwnym powietrzu Lancaster wszystko było inne. Wydało mu się to więc niestosowne, nie chciał wpędzać Michaela w dalsze rozterki, czy dokładać trosk. Puścił więc jego rękę, resztę spaceru poświęcając na cierpliwe słuchanie. Pamiętał bowiem samochody, te dziwne stworzenia, które nie były żywe, ale trzeba było je poić.
— Pamiętam, ale nie rozumiem... — przyznał wreszcie, lekko zmieszany brakiem umiejętności objęcia rozumem działania byle mugolskiego wynalazku. Chociaż patrząc po własnych doświadczeniach z miotłą, był w stanie przychylić się do myśli, że taki samochód faktycznie mógłby się kiedyś przydać...
Faktycznie. Rozmiary ciężarówki były... imponujące, a przy tym nieco przytłaczające. Castor postanowił jednak utrzymywać dobrą minę do złej gry, twierdząc zasadnie, że gdyby tylko dał Michaelowi powód do myślenia, że się przestraszył, ten natychmiast zarządziłby, że to ostatnie ich takie wspólne wyjście, przynajmniej na jakiś nieokreślony czas. Tego nie chciał. Dopiero co niemal nie pożarli się o głupie nastawienie.
— Pachnie poważnie — wtrącił się w rozmowę mężczyzn, choć jego wiedza o samochodach była tak znikoma, że dalsze ciągnięcie przez niego tematu mogłoby skończyć się spektakularną porażką. Ale wydawało mu się, że tym razem nie przestrzelił, że faktycznie takie dziwne kopcenie nie było czymś normalnym nawet dla żelaznych bestii.
Na wspomnienie klasztoru uśmiechnął się zadowolony. Przynajmniej mieli pierwszy wspólny punkt! Informacje dotyczące stacji benzynowej przeleciały nad jego głową niczym ptaki zajęte swymi ptasimi sprawami. Co mu do samochodowego wodopoju...
— Nie, nie, pieszo i to samotnie to prosi się pan tylko o kłopoty. Zresztą, dziesięć mil, zakładam, jest tylko w jedną stronę. A poza tym nie ma komu pilnować... — zakręcił się nieco wokół własnej argumentacji, aż wreszcie wskazał po prostu otwartą dłonią na ciężarówkę — Tego. Da się pan radę obronić, kiedy nas nie będzie?
Niemal czułe pytanie zawisło na moment wśród obrzydliwości oparów, zaś Castor poświęcił ten czas na dokładne studiowanie mimiki i postawy kierowcy.
— Właśnie, jakby miał pan jakiś problem, coś bolało... Proszę dać znać. Nic się nie stanie, jak nie ruszymy od razu, a i panu będzie wygodniej.
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie był już w stanie spoglądać w płomienne oczy Castora, patrzył gdzieś ponad niego, mimowolnie wracając myślami do odleglejszych wspomnień.
-To nie moja wojna.
-Rozumiem. Bezpieczniej i sensowniej będzie zatem pewnie... urwać kontakt. O to chciałeś mnie prosić?
Tak, Castor miał rację. Michael czasem mówił z sensem, nawet gdy nie chciał. Nawet, gdy pragnął powstrzymać własne słowa, albo łudził się, że rozmówca odpowie coś mniej rozsądnego.
Kątem oka zarejestrował raptowne przystanięcie, szybki wdech i zbolałą minę, ale wolał o nich nie myśleć, wolał się nawet nie dziwić. Ot, wyprowadził kogoś z równowagi, w dodatku młodego wilkołaka. Zasmucił. Rozczarował. Ot, codzienność, chwila tak prozaiczna, że powinien się przyzwyczaić, że nie powinien się już dziwić.
Niszczył w końcu każdego, do kogo się zbliżył.
Każdego, oprócz takich szaleńców jak my.
Przez krótką chwilę był gdzieś daleko, aż dotyk sprowadził go na ziemię. Spojrzał na Castora nieco nieobecnie i drgnął dopiero, gdy usłyszał dźwięk przeprosin.
-Nie, nie ma za co przepraszać. Ja... też się denerwuję, tak czasem bywa. Tak zawsze bywa tuż przed pełnią. - zapewnił szybko, zbyt szybko, zastanawiając się, czy biedny Castor o tym wiedział. To przecież nie jego wina. Powinien mu powiedzieć wcześniej.
Chłopak wydawał się tak smutny, że Michael musiał uśmiechnąć się blado, pokrzepiająco.
-Podobno kobiety też czują się tak co miesiąc, wiesz? Nie ma się czym martwić. - spróbował rozładować atmosferę żartem, jak zawsze.
Ale ten żart nie brzmiał jak te sprzed kilku miesięcy. Oczy pozostały dziwnie puste, barki przygarbione, a Mike ostrożnie cofnął dłoń i wepchnął ręce mocno do kieszeni. Szedł dalej z pochyloną głową - jak człowiek, który ze wszelkich sił stara nie rozpaść się na kawałki.
To pewnie tylko ta głupia pełnia wytrąciła go tak z równowagi, Castor nie dał mu przecież prawdziwego powodu, to tylko melancholijny wpływ księżyca - myślał sobie, próbując odsunąć od siebie prawdziwy powód niepokoju.
Gorzką świadomość, że nie wie, ile jeszcze będzie w stanie udawać przed Sproutem, że wszystko jest w porządku. Że wcale nie roztrzaskał się już dawno temu, pomiędzy ich czerwcowym i listopadowym spotkaniem. Że dawny Michael istniał nadal, a nie był jedynie pustą i popękaną skorupą, posklejaną z determinacji i poczucia obowiązku. Czuł się podobnie już wtedy, gdy poznał Castora, niedługo po ugryzieniu. Wtedy posklejała go ich trochę ich przyjaźń, ale teraz było przecież gorzej.
Bo, gdzieś po drodze, stał się przecież człowiekiem, którego Sprout nie chciałby znać.
I musiał to bardzo dobrze ukrywać.
Samochody były dobrym rozkojarzeniem.
-Działa bez magii, dzięki paliwu i mechanizmom w silniku. Mugolskie wynalazki są mądre i skomplikowane, trochę jak numerologia, ale w działaniu samochodów nie ma ani czarów ani wielkiej filozofii. - zaczął ochrypłym głosem, nieco pogodniejąc. Zawsze dobrze się powymądrzać.
Potem skupił się na kierowcy, choć kątem oka zerkał na Castora - który podchodził do całej sprawy z zaskakującą dawką umiejętności teatralnych (pachnie poważnie?! Mike uśmiechnął się ze szczerym rozbawieniem), pogodą ducha i... autorytetem? Brzmiał naprawdę przekonująco i dla Michaela i dla tego kierowcy, a Mike nagle poczuł się dumny.
-Ja... mam to. - zapytany o samoobronę, kierowca przełknął ślinę i odchylił połę płaszcza. Mike rozpoznał prosty rewolwer, a Castor - dziwny przedmiot z dziwnych mugolskich filmów.
-Czarodzieje potrafią zahamować kule, proszę nie używać tego bez potrzeby. Zawsze pomoże, ale lepiej się ukryć. Właśnie patrolujemy Lancashire, jest tu bezpiecznie, nie będzie nas tylko chwilę, ale... Salvio Hexia. - zatoczył różdżką poziomą linię pomiędzy sobą, a kierowcą, a mugol zniknął im z oczu. -Nie ukryję ciężarówki, ale chociaż pan będzie niewidoczny. - zaproponował. -Zaraz wrócimy. - zdjął z pleców miotłę i spojrzał kontrolnie na Castora. Mimowolnie zatrzymał spojrzenie na jego nagiej grdyce (zagryzę jeśli nie stulisz uszu, odezwało się echem dawne wspomnienie, ale Mike wolał pomyśleć o czymś innym).
-Przepraszam, czy... skoro wiezie pan ubrania na zimę, to może pożyczyłby pan - najlepiej bezzwrotnie -mojemu koledze szalik? Na miotle jest trochę zimno. - Mike uśmiechnął się przepraszająco i tak ujmująco, że mugol skinął głową (a po chwili, przypominając sobie o tej dziwnej niewidzialności, potwierdził jeszcze werbalnie) i poprosił aby wybrali sobie coś z tyłu.
Nie czekając na protesty Castora, Mike ruszył do ładunku i omiótł ubrania uważnym wzrokiem, aż jego uwagę przykuł skrawek jasnobłękitnej mugolskiej wełny. Triumfalnie sięgnął po znalezisko, w dwóch krokach znalazł się przy Sproucie i owinął mu szalik dookoła szyi.
-Tobie dobrze w chłodniejszych kolorach. - stwierdził z przekąsem, a następnie dał młodemu żartobliwego pstryczka w nos i uśmiechnął się ciepło. Miał nadzieję, że z własnym szalikiem Castor przestanie tak marudzić.
Mógłby mu pożyczyć swój, ale jakoś nie chciał się z nim rozstawać.
-Lećmy. - otrzymali klarowne instrukcje, a nie było czasu do stracenia. Upewnił się, że Castor stabilnie siadł za nim na miotle, a potem - celowo zwiększając szybkość, chyba odrobinę ponad tolerancję Sprouta - z rozwianym włosem pomknął w stronę domostw opisanych przez kierowcę.
Wylądowali na podwórzu z impetem. Pozostawało im poprosić o benzynę (co kilkakrotnie podkreślił Mike w locie, by Castor zapamiętał) i wracać.
-To nie moja wojna.
-Rozumiem. Bezpieczniej i sensowniej będzie zatem pewnie... urwać kontakt. O to chciałeś mnie prosić?
Tak, Castor miał rację. Michael czasem mówił z sensem, nawet gdy nie chciał. Nawet, gdy pragnął powstrzymać własne słowa, albo łudził się, że rozmówca odpowie coś mniej rozsądnego.
Kątem oka zarejestrował raptowne przystanięcie, szybki wdech i zbolałą minę, ale wolał o nich nie myśleć, wolał się nawet nie dziwić. Ot, wyprowadził kogoś z równowagi, w dodatku młodego wilkołaka. Zasmucił. Rozczarował. Ot, codzienność, chwila tak prozaiczna, że powinien się przyzwyczaić, że nie powinien się już dziwić.
Niszczył w końcu każdego, do kogo się zbliżył.
Każdego, oprócz takich szaleńców jak my.
Przez krótką chwilę był gdzieś daleko, aż dotyk sprowadził go na ziemię. Spojrzał na Castora nieco nieobecnie i drgnął dopiero, gdy usłyszał dźwięk przeprosin.
-Nie, nie ma za co przepraszać. Ja... też się denerwuję, tak czasem bywa. Tak zawsze bywa tuż przed pełnią. - zapewnił szybko, zbyt szybko, zastanawiając się, czy biedny Castor o tym wiedział. To przecież nie jego wina. Powinien mu powiedzieć wcześniej.
Chłopak wydawał się tak smutny, że Michael musiał uśmiechnąć się blado, pokrzepiająco.
-Podobno kobiety też czują się tak co miesiąc, wiesz? Nie ma się czym martwić. - spróbował rozładować atmosferę żartem, jak zawsze.
Ale ten żart nie brzmiał jak te sprzed kilku miesięcy. Oczy pozostały dziwnie puste, barki przygarbione, a Mike ostrożnie cofnął dłoń i wepchnął ręce mocno do kieszeni. Szedł dalej z pochyloną głową - jak człowiek, który ze wszelkich sił stara nie rozpaść się na kawałki.
To pewnie tylko ta głupia pełnia wytrąciła go tak z równowagi, Castor nie dał mu przecież prawdziwego powodu, to tylko melancholijny wpływ księżyca - myślał sobie, próbując odsunąć od siebie prawdziwy powód niepokoju.
Gorzką świadomość, że nie wie, ile jeszcze będzie w stanie udawać przed Sproutem, że wszystko jest w porządku. Że wcale nie roztrzaskał się już dawno temu, pomiędzy ich czerwcowym i listopadowym spotkaniem. Że dawny Michael istniał nadal, a nie był jedynie pustą i popękaną skorupą, posklejaną z determinacji i poczucia obowiązku. Czuł się podobnie już wtedy, gdy poznał Castora, niedługo po ugryzieniu. Wtedy posklejała go ich trochę ich przyjaźń, ale teraz było przecież gorzej.
Bo, gdzieś po drodze, stał się przecież człowiekiem, którego Sprout nie chciałby znać.
I musiał to bardzo dobrze ukrywać.
Samochody były dobrym rozkojarzeniem.
-Działa bez magii, dzięki paliwu i mechanizmom w silniku. Mugolskie wynalazki są mądre i skomplikowane, trochę jak numerologia, ale w działaniu samochodów nie ma ani czarów ani wielkiej filozofii. - zaczął ochrypłym głosem, nieco pogodniejąc. Zawsze dobrze się powymądrzać.
Potem skupił się na kierowcy, choć kątem oka zerkał na Castora - który podchodził do całej sprawy z zaskakującą dawką umiejętności teatralnych (pachnie poważnie?! Mike uśmiechnął się ze szczerym rozbawieniem), pogodą ducha i... autorytetem? Brzmiał naprawdę przekonująco i dla Michaela i dla tego kierowcy, a Mike nagle poczuł się dumny.
-Ja... mam to. - zapytany o samoobronę, kierowca przełknął ślinę i odchylił połę płaszcza. Mike rozpoznał prosty rewolwer, a Castor - dziwny przedmiot z dziwnych mugolskich filmów.
-Czarodzieje potrafią zahamować kule, proszę nie używać tego bez potrzeby. Zawsze pomoże, ale lepiej się ukryć. Właśnie patrolujemy Lancashire, jest tu bezpiecznie, nie będzie nas tylko chwilę, ale... Salvio Hexia. - zatoczył różdżką poziomą linię pomiędzy sobą, a kierowcą, a mugol zniknął im z oczu. -Nie ukryję ciężarówki, ale chociaż pan będzie niewidoczny. - zaproponował. -Zaraz wrócimy. - zdjął z pleców miotłę i spojrzał kontrolnie na Castora. Mimowolnie zatrzymał spojrzenie na jego nagiej grdyce (zagryzę jeśli nie stulisz uszu, odezwało się echem dawne wspomnienie, ale Mike wolał pomyśleć o czymś innym).
-Przepraszam, czy... skoro wiezie pan ubrania na zimę, to może pożyczyłby pan - najlepiej bezzwrotnie -mojemu koledze szalik? Na miotle jest trochę zimno. - Mike uśmiechnął się przepraszająco i tak ujmująco, że mugol skinął głową (a po chwili, przypominając sobie o tej dziwnej niewidzialności, potwierdził jeszcze werbalnie) i poprosił aby wybrali sobie coś z tyłu.
Nie czekając na protesty Castora, Mike ruszył do ładunku i omiótł ubrania uważnym wzrokiem, aż jego uwagę przykuł skrawek jasnobłękitnej mugolskiej wełny. Triumfalnie sięgnął po znalezisko, w dwóch krokach znalazł się przy Sproucie i owinął mu szalik dookoła szyi.
-Tobie dobrze w chłodniejszych kolorach. - stwierdził z przekąsem, a następnie dał młodemu żartobliwego pstryczka w nos i uśmiechnął się ciepło. Miał nadzieję, że z własnym szalikiem Castor przestanie tak marudzić.
Mógłby mu pożyczyć swój, ale jakoś nie chciał się z nim rozstawać.
-Lećmy. - otrzymali klarowne instrukcje, a nie było czasu do stracenia. Upewnił się, że Castor stabilnie siadł za nim na miotle, a potem - celowo zwiększając szybkość, chyba odrobinę ponad tolerancję Sprouta - z rozwianym włosem pomknął w stronę domostw opisanych przez kierowcę.
Wylądowali na podwórzu z impetem. Pozostawało im poprosić o benzynę (co kilkakrotnie podkreślił Mike w locie, by Castor zapamiętał) i wracać.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Choć ciężko było mu przebić się przez własne rozdygotanie emocjonalne, Castor zauważył*, że nie absorbuje już większości uwagi Michaela. Fakt ten postawił go pod metaforyczną ścianą, pod którą nie lubił stawać, nie chciał się tam znaleźć. Gdyby tylko zadarł głowę ku szaremu niebu, dostrzegłby bowiem tylko je. Odległe, chłodne, zachmurzone. Żadnego rozwiązania, żadnego znaku od losu, wskazówki, cóż powinien zrobić, by spełnić jedno marzenie.
Marzenie, które — miał wrażenie — dzielili ze sobą.
Żeby było normalnie.
Nigdy już tak nie będzie, mówiły gwiazdy, mówiły ze swego bezpiecznego schronienia za puchatymi obłokami, a Castor słuchał ich uważnie i przyznawał im rację. Cofnął się nawet myślami o niemal dwa miesiące w tył, gdy świat wyglądał już inaczej, ale jeszcze nie był przekonany, czy na pewno tak paskudnie, jak mu się wydawało. Jak opowiadał lady Abbott o tym, że gwiazdy nigdy nie znikają z nieboskłonu, że są najbardziej uważnymi świadkami każdego zdarzenia, naturalnego biegu rzeczy. Nie mógł powstrzymać się przed zanurzeniem w kolejnej kąpieli z własnych myśli. Co gwiazdy miały do powiedzenia na jego temat? Czy był dobrym przyjacielem? Czy zasłużył na wieczną pogardę? Może dlatego właśnie Michael zachowywał się tak, jak to robił?
— Jest za co. Pełnia czy nie, to żadne usprawiedliwienie — słowa z trudem przechodziły przez zaciśnięte z bólu gardło. Zdaje się, że nawet na moment jego oczy zaiskrzyły. Nie zrobiły tego jednak radośnie; było to zaskrzenie się ostrzegawcze, zbolałe od smutku i opanowane w jednym z ostatnich momentów, nim kryształki łez zdążyły zadomowić się pod piekącymi powiekami.
Nie pamiętał, by jeszcze kilka lat temu był aż taką płaksą. Teraz wydawało się, że nie mógł spędzić nawet jednego pełnego dnia z Michaelem bez uronienia przynajmniej jednej łzy. Może Mike też to czuł? Uważał, że go wystarczająco unieszczęśliwia i przez to stał się tak nadopiekuńczy? A może była to inna taktyka? Próba złapania go w sidła, osaczenia do momentu, aż znów nie zdecyduje się odejść Merlin wie na ile?
Dobrze wiedział, że Michael nie lubił pożegnań... Pamiętał minę, którą żegnał go w czerwcu. Minę, której odbicie widział na jego twarzy jeszcze przed chwilą.
Blada ręka, śmiesznie krucha jak na rękę dorosłego mężczyzny, ścisnęła rękę drugą. Pewniejszą, noszącą ślady, pamiątki po latach wyściełanych trudnościami. Trudnościami, które Michael przecież przezwyciężył, nieważne jak surowo by na siebie nie spoglądał.
Castor chciał, by choć raz dane było starszemu z blondynów spojrzeć na siebie z jego perspektywy. Niemal eterycznie łagodnie, zupełnie jak teraz, gdy słuchał jego żartu. Żartu, który gdyby nie wykształcenie Castora, uznany zostałby za zupełnie nie na miejscu, a teraz — wyłącznie nieobyczajny. W odpowiedzi na niego kąciki jasnoróżowych warg Sprouta drgnęły niemrawo, zmuszając się do grymasu gdzieś pomiędzy oburzeniem a rozbawieniem. Gdzieś na czubku języka zapiekła złośliwa uwaga, lecz kwaśna z jakiegoś powodu ślina zmyła również i to wrażenie, gdy pomknęła w dół odsłoniętego przed wiatrem gardła.
Aż nagle grymas zirytowania znów ściągnął jasne brwi do środka twarzy. Tak mocno, że pomiędzy nimi powstała niewielka, pionowa zmarszczka.
— Jeżeli samochody mają cokolwiek wspólnego z numerologią, to nawet się nie kłopocz... — numerologia działała na niego niczym płachta na byka. Wciąż odczuwał te irytujące ukłucie w żołądku, gorzki tym razem smak porażki na języku, bo przecież to nie tak, że był głupi i nie rozumiał. Wręcz przeciwnie! Był całkiem rozumnym młodym człowiekiem, miał okazję spędzić trochę czasu na terminie u znawcy tematu, a jednak nic z tego nie wyniósł. I ta edukacyjna porażka zdawała się wciąż wywierać niesamowicie mocny wpływ na dumę Sprouta, który obrażał się na tę dziedzinę wiedzy zupełnie tak, jakby zrobiła mu kiedyś krzywdę. — A czy właściwie to nie jest tak, że Gabriel też zna się na tych... samo...chodach? Od kogo się nauczyliście? Mieliście taki, jak byliście mali?
Zapytał wreszcie, po części z własnej, naturalnej ciekawości, po części po to, by odsunąć od siebie myśli o pechowej dziedzinie wiedzy. Posłuchałby nawet więcej, gdyby nie to, że zapytany przez niego mugol pokazał im... coś.
Mugolska pukawka?
Brwi Castora uniosły się w górę, on sam wydawał się być zaskoczony tym widokiem, lecz nie na długo. Z filmów rozumiał już, że była to rzecz służąca przede wszystkim do obrony (bo kto normalny chciałby jej używać dla zabawy lub wyrządzania intencjonalnej krzywdy?), toteż prędko zmusił się do przynajmniej udawanej relaksacji. Mugol był już wystarczająco przerażony stanem spraw, nie musiał jeszcze oglądać wyjątkowo ekspresyjnej twarzy studenta medycyny.
— Kolega ma rację. Jesteśmy tu już jakiś czas, nie napotkaliśmy jeszcze żywej duszy. Ale jakby zjawił się tutaj ktokolwiek, kto nie będzie nami... Nawet jeżeli zabrałby coś... Niech ma pan na uwadze przede wszystkim własne bezpieczeństwo, dobrze? Lepiej udawać, że się nie istnieje. Ewentualnych złodziejaszków może pan zostawić nam, prawda? — szturchnięcie Michaela łokciem na sam koniec tej dziwnie entuzjastycznej przemowy przyszło samo, podobnie jak uśmiech, który zmusił oczy Castora do skrycia się za woalem długich, jasnych rzęs i półprzymkniętych powiek. Dopiero potem powłóczył wzrokiem za Tonksem, jego miotłą (nieznośna lekkość w nogach), zastanawiając się, co on u licha robi.
Nim idea aurorskiego podstępu dotarła do jego umysłu było już za późno. Jasnoniebieski szalik oplótł szczelnie jego szyję, zapewnił niespodziewane uczucie komfortu, lecz zmusił szaro—błękitne tęczówki do ponownego skupienia się na szaliku przyjaciela.
A olśnienie przyszło samo.
— Pan jeszcze poczeka — zaświergotał radośnie, podobny do pierwszego wiosennego ptaka, gdy szczupłe palce sięgnęły do wiązania szalika na szyi Tonksa. Poradziły sobie z nim prędko, po chwili i bez zważania na ewentualne protesty ze strony aurora szalik znalazł się w jego dłoniach. Chwilę później zakończył swą wędrówkę, odłożony na samym szczycie tekstylnego transportu, a wyraźnie zadowolony z siebie Castor (czy on... prawie podskakiwał zamiast iść...?) stanął przy miejscu, w którym jego zdaniem znajdował się mugol i z szerokim uśmiechem oraz pewnością rezonującą z każdego słowa oznajmił. — Pan to potraktuje jak zastaw. Wrócimy z benzyną, oddamy ten szalik, weźmiemy tamten.
Zastaw. Jakie mądre słowo. I pomyśleć, że wykłady Steffena o Gringottcie wreszcie się do czegoś przydały!
— Teraz możemy lecieć — znów jakaś dziwna przekora pojawiła się w jego głosie, zaś wisienką na torcie okazało się odwzajemnienie pstryczka w nos. Co ciekawe, Castor był w tym momencie tak z siebie dumny, że na miotłę wszedł zupełnie ochoczo, jakby zapomniał już o własnych dolegliwościach i niechęci do tegoż środka magicznego transportu.
Podróż spędził — jak zawsze — wtulony w plecy Michaela, z zamkniętymi dla własnego komfortu psychicznego oczami, aż do momentu, w którym wylądowali i to w jakim stylu!
— Na rany Morgany, Mike... Już ja lepiej ląduję, a nie robię tego często... — wymsknęło mu się, gdy złaził wreszcie z miotły. Rozejrzał się po miejscu, do którego trafili, po czym raz jeszcze zwrócił się do przyjaciela, tym razem znacznie łagodniej. — Benzyna, tak? Tym się poi żelazne bestie? Znaczy samochody? Tam, w tej budce... — broda Castora wskazała wyraźnie na jedną z budek, w której paliło się światło. — Tam ktoś jest. Myślisz, że nam pomoże?
Marzenie, które — miał wrażenie — dzielili ze sobą.
Żeby było normalnie.
Nigdy już tak nie będzie, mówiły gwiazdy, mówiły ze swego bezpiecznego schronienia za puchatymi obłokami, a Castor słuchał ich uważnie i przyznawał im rację. Cofnął się nawet myślami o niemal dwa miesiące w tył, gdy świat wyglądał już inaczej, ale jeszcze nie był przekonany, czy na pewno tak paskudnie, jak mu się wydawało. Jak opowiadał lady Abbott o tym, że gwiazdy nigdy nie znikają z nieboskłonu, że są najbardziej uważnymi świadkami każdego zdarzenia, naturalnego biegu rzeczy. Nie mógł powstrzymać się przed zanurzeniem w kolejnej kąpieli z własnych myśli. Co gwiazdy miały do powiedzenia na jego temat? Czy był dobrym przyjacielem? Czy zasłużył na wieczną pogardę? Może dlatego właśnie Michael zachowywał się tak, jak to robił?
— Jest za co. Pełnia czy nie, to żadne usprawiedliwienie — słowa z trudem przechodziły przez zaciśnięte z bólu gardło. Zdaje się, że nawet na moment jego oczy zaiskrzyły. Nie zrobiły tego jednak radośnie; było to zaskrzenie się ostrzegawcze, zbolałe od smutku i opanowane w jednym z ostatnich momentów, nim kryształki łez zdążyły zadomowić się pod piekącymi powiekami.
Nie pamiętał, by jeszcze kilka lat temu był aż taką płaksą. Teraz wydawało się, że nie mógł spędzić nawet jednego pełnego dnia z Michaelem bez uronienia przynajmniej jednej łzy. Może Mike też to czuł? Uważał, że go wystarczająco unieszczęśliwia i przez to stał się tak nadopiekuńczy? A może była to inna taktyka? Próba złapania go w sidła, osaczenia do momentu, aż znów nie zdecyduje się odejść Merlin wie na ile?
Dobrze wiedział, że Michael nie lubił pożegnań... Pamiętał minę, którą żegnał go w czerwcu. Minę, której odbicie widział na jego twarzy jeszcze przed chwilą.
Blada ręka, śmiesznie krucha jak na rękę dorosłego mężczyzny, ścisnęła rękę drugą. Pewniejszą, noszącą ślady, pamiątki po latach wyściełanych trudnościami. Trudnościami, które Michael przecież przezwyciężył, nieważne jak surowo by na siebie nie spoglądał.
Castor chciał, by choć raz dane było starszemu z blondynów spojrzeć na siebie z jego perspektywy. Niemal eterycznie łagodnie, zupełnie jak teraz, gdy słuchał jego żartu. Żartu, który gdyby nie wykształcenie Castora, uznany zostałby za zupełnie nie na miejscu, a teraz — wyłącznie nieobyczajny. W odpowiedzi na niego kąciki jasnoróżowych warg Sprouta drgnęły niemrawo, zmuszając się do grymasu gdzieś pomiędzy oburzeniem a rozbawieniem. Gdzieś na czubku języka zapiekła złośliwa uwaga, lecz kwaśna z jakiegoś powodu ślina zmyła również i to wrażenie, gdy pomknęła w dół odsłoniętego przed wiatrem gardła.
Aż nagle grymas zirytowania znów ściągnął jasne brwi do środka twarzy. Tak mocno, że pomiędzy nimi powstała niewielka, pionowa zmarszczka.
— Jeżeli samochody mają cokolwiek wspólnego z numerologią, to nawet się nie kłopocz... — numerologia działała na niego niczym płachta na byka. Wciąż odczuwał te irytujące ukłucie w żołądku, gorzki tym razem smak porażki na języku, bo przecież to nie tak, że był głupi i nie rozumiał. Wręcz przeciwnie! Był całkiem rozumnym młodym człowiekiem, miał okazję spędzić trochę czasu na terminie u znawcy tematu, a jednak nic z tego nie wyniósł. I ta edukacyjna porażka zdawała się wciąż wywierać niesamowicie mocny wpływ na dumę Sprouta, który obrażał się na tę dziedzinę wiedzy zupełnie tak, jakby zrobiła mu kiedyś krzywdę. — A czy właściwie to nie jest tak, że Gabriel też zna się na tych... samo...chodach? Od kogo się nauczyliście? Mieliście taki, jak byliście mali?
Zapytał wreszcie, po części z własnej, naturalnej ciekawości, po części po to, by odsunąć od siebie myśli o pechowej dziedzinie wiedzy. Posłuchałby nawet więcej, gdyby nie to, że zapytany przez niego mugol pokazał im... coś.
Mugolska pukawka?
Brwi Castora uniosły się w górę, on sam wydawał się być zaskoczony tym widokiem, lecz nie na długo. Z filmów rozumiał już, że była to rzecz służąca przede wszystkim do obrony (bo kto normalny chciałby jej używać dla zabawy lub wyrządzania intencjonalnej krzywdy?), toteż prędko zmusił się do przynajmniej udawanej relaksacji. Mugol był już wystarczająco przerażony stanem spraw, nie musiał jeszcze oglądać wyjątkowo ekspresyjnej twarzy studenta medycyny.
— Kolega ma rację. Jesteśmy tu już jakiś czas, nie napotkaliśmy jeszcze żywej duszy. Ale jakby zjawił się tutaj ktokolwiek, kto nie będzie nami... Nawet jeżeli zabrałby coś... Niech ma pan na uwadze przede wszystkim własne bezpieczeństwo, dobrze? Lepiej udawać, że się nie istnieje. Ewentualnych złodziejaszków może pan zostawić nam, prawda? — szturchnięcie Michaela łokciem na sam koniec tej dziwnie entuzjastycznej przemowy przyszło samo, podobnie jak uśmiech, który zmusił oczy Castora do skrycia się za woalem długich, jasnych rzęs i półprzymkniętych powiek. Dopiero potem powłóczył wzrokiem za Tonksem, jego miotłą (nieznośna lekkość w nogach), zastanawiając się, co on u licha robi.
Nim idea aurorskiego podstępu dotarła do jego umysłu było już za późno. Jasnoniebieski szalik oplótł szczelnie jego szyję, zapewnił niespodziewane uczucie komfortu, lecz zmusił szaro—błękitne tęczówki do ponownego skupienia się na szaliku przyjaciela.
A olśnienie przyszło samo.
— Pan jeszcze poczeka — zaświergotał radośnie, podobny do pierwszego wiosennego ptaka, gdy szczupłe palce sięgnęły do wiązania szalika na szyi Tonksa. Poradziły sobie z nim prędko, po chwili i bez zważania na ewentualne protesty ze strony aurora szalik znalazł się w jego dłoniach. Chwilę później zakończył swą wędrówkę, odłożony na samym szczycie tekstylnego transportu, a wyraźnie zadowolony z siebie Castor (czy on... prawie podskakiwał zamiast iść...?) stanął przy miejscu, w którym jego zdaniem znajdował się mugol i z szerokim uśmiechem oraz pewnością rezonującą z każdego słowa oznajmił. — Pan to potraktuje jak zastaw. Wrócimy z benzyną, oddamy ten szalik, weźmiemy tamten.
Zastaw. Jakie mądre słowo. I pomyśleć, że wykłady Steffena o Gringottcie wreszcie się do czegoś przydały!
— Teraz możemy lecieć — znów jakaś dziwna przekora pojawiła się w jego głosie, zaś wisienką na torcie okazało się odwzajemnienie pstryczka w nos. Co ciekawe, Castor był w tym momencie tak z siebie dumny, że na miotłę wszedł zupełnie ochoczo, jakby zapomniał już o własnych dolegliwościach i niechęci do tegoż środka magicznego transportu.
Podróż spędził — jak zawsze — wtulony w plecy Michaela, z zamkniętymi dla własnego komfortu psychicznego oczami, aż do momentu, w którym wylądowali i to w jakim stylu!
— Na rany Morgany, Mike... Już ja lepiej ląduję, a nie robię tego często... — wymsknęło mu się, gdy złaził wreszcie z miotły. Rozejrzał się po miejscu, do którego trafili, po czym raz jeszcze zwrócił się do przyjaciela, tym razem znacznie łagodniej. — Benzyna, tak? Tym się poi żelazne bestie? Znaczy samochody? Tam, w tej budce... — broda Castora wskazała wyraźnie na jedną z budek, w której paliło się światło. — Tam ktoś jest. Myślisz, że nam pomoże?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
-Pełnia to nie usprawiedliwienie, to fakt. - zaprotestował prędko, choć i jemu słowa z trudem przechodziły przez gardło. Przecież najchętniej nie rozmawiałby o tym wcale. Ileż by dał za to, by nie musieć mówić Castorowi - w dodatku spoglądając mu prosto w zbolałe oczy! - o ponurej rzeczywistości, od której uciec nie mogli, o tym, że stali się teraz marionetkami faz księżyca. Przełknął z trudem ślinę, bowiem przynajmniej jeden z nich musiał pozostać teraz silny, silny dla nich dwojga. A był przecież bystrym obserwatorem, słyszał głuchy ton Castora, widział niebezpiecznie szkliste oczy.
Zresztą, podobno strach pachnie.
Może smutek też...?
Żart nie trafił na podatny grunt, nie jest normalnie, nie będzie. Michael pamiętał przecież, jak przez długie miesiące po ugryzieniu ledwo mógł zmusić się do uśmiechu, jak śmiech zdawał mu się wysiłkiem nienaturalnym. Właściwie, pierwszy raz śmiał się szczerze chyba w obliczu triumfu Zjednoczonych na meczu.
Tamtym meczu.
Zamrugał. Nie chciał myśleć o tamtym spotkaniu, gdy Castor był wciąż pełnym życia i perspektyw młodym człowiekiem, gdy w szarobłękitnych tęczówkach nie lśnił żal, gdy najpoważniejszą skazą na jego ciele było kremowe piwo na jasnym swetrze, a nie krwiste pręgi na torsie.
Nie chciał, bo znów zawyłby z poczucia niesprawiedliwości, a wypłakał się już i wykrzyczał po listopadowej pełni, w wyciszonej magicznie łazience.
-Przepraszaj sobie innych jeśli nalegasz, a nie kogoś, kto przechodzi przez to samo. - nie odtrącaj zrozumienia jedynej osoby, która rozumie, Promyczku. Chciał uśmiechnąć się i powiedzieć to ciepło, łagodnie, ale grymas przywołany na twarz był gorzki i smutny, a ton zduszony.
Odwrócił się i ruszył przed siebie szybkim krokiem, zmieniając temat i próbując jakoś się rozproszyć, uciec od macek odrazy do samego siebie. Nie przy Castorze, nie przy Castorze. Nie mógł okazywać lęku przy Castorze, bo ostatnim, czego chciał, było by Sprout przejął od niego wzorce przeżywania likantropii. Chciał mu oszczędzić tej nienawiści i wstrętu do samego siebie. Chciał, by młody przyjaciel przeżywał własną przypadłość jakoś lepiej, inaczej, by nie cierpiał.
Tylko jeden z nich był tu potworem - przynajmniej zdaniem Michaela.
Fenrir miał swoje zdanie, ale roztropnie milczał. Powoli uczył się, że nudziarz bywa dla niego łaskawszy, jeśli się go nie irytuje.
-To nie numerologia, to technika. Mugolska dziedzina nauki, ich matematyka jest... bardziej logiczna od numerologii, ale samochody opierają się raczej na inżynierii. Nasz tata taki miał, no i motory oraz wszelkie inne pojazdy prawdziwy konik Gabriela - ja nie jeżdżę, zawsze wolałem miotłę, ale wiem jak działają. Ach, motor to taki samochód na dwóch kołach i bez dachu. - paplał, bowiem doskonale odwracało to uwagę od smutniejszych kwestii. -Trochę jak miotła, ale jeździ na ziemi. A samochód to jak magiczny dyliżans szlachty, ale wśród mugoli wcale nie jest dla szlachty, te podziały są zresztą w niemagicznym świecie mocno przestarzałe... - a raczej były, dopóki szlachcice nie zaczęli wyrzynać mugoli. Czy ci w ogóle wiedzieli, że ściga ich banda samozwańczych elit? Michael zmarszczył lekko brwi, urwał wywód, w gardle poczuł złość.
Szanował promugolskie rody, ale do podziału między arystokracją i resztą społeczeństwa podchodził o wiele bardziej niefrasobliwie niż jego młodszy przyjaciel.
Jeśli jest się mugolakiem z mugolskiej rodziny, trzeba w końcu uznać, że wszyscy ludzie są sobie równi, a urodzenie lub majątek nie czynią nikogo lepszym. W przeciwnym wypadku przez całe życie czułoby się gorszym.
Uśmiech powrócił na jego twarz, gdy słuchał wymiany zdań między Castorem i mugolskim kierowcą. Zostawić złodziejszków n a m, chyba raczej m n i e - przemknęło mu przez myśl z ciepłym rozbawieniem, ale to ciepło rozlało się po sercu falą dumy i jakiejś tkliwości. Lubił takiego Sprouta, odważnego i pewnego siebie.
Tylko dlaczego Castor rozpromieniał się tak przy obcych, a przy Michaelu nadal garbił ramiona, spoglądając na niego jak zbite szczenię?
Nadal robię coś nie tak - spróbował prędko odsunąć tą myśl, ale za późno. Spoglądał teraz na blondyna z jakąś nostalgią, tak jak patrzy się na ludzi, których się uwielbia - i z którymi pożegnanie wydaje się nieuchronne. Nie dzisiaj, nie teraz, może nie przez lata - ale w sercu zakorzeniła się obawa, że czerwiec 1957 roku powtórzy się kiedyś. Kiedyś, gdy Castor nie będzie już go potrzebował.
Ale na razie go potrzebowali. Castor i kierowca. Dlatego, zaskoczony i trochę rozproszonyy własną melancholią, bez słowa dał sobie zerwać szalik z szyi i...
Nie.
-To przecież tylko szalik, to będzie lepszym zastawem. Obietnicą, że wrócimy. - wyrwało mu się, gdy strząsnął z ramion własny płaszcz, cenny płaszcz ze smoczej skóry i wręczył go mugolowi, odbierając miękki szalik. Kierowca, wdzięczny i pojmując, że ma przy sobie coś cennego, wręczył Michaelowi własne prawo jazdy i skreślił kilka słów na kawałku papieru.
-Pokażcie to mojego kuzynowi, na znak, że to ja proszę.
Michael uśmiechnął się do Castora nieco przepraszająco, licząc, że ten zrozumie, że Justine byłoby przykro, że tak szafują jej własnością.
Zapach wkrótce wywietrzeje, ale na razie nie chciał się z nim rozstawać. Ani nie chciał czuć tam zapachu obcego człowieka.
Jego zapach pod nosem, bliskość Castora za plecami - lot na miotle minął mu w wyjątkowo dobrym humorze.
-Daj spokój, wiem jak się ląduje. To styl pałkarzy. - roześmiał się, pomagając Castorowi zsiąść z miotły. Dostrzegł jego bladą twarz, a śmiech zamarł mu na ustach.
-No, już, przepraszam. W drodze powrotnej będę prowadził delikatniej. - mruknął, pamiętając o irracjonalnej niechęci przyjaciela do latania.
-Zapamiętałeś! - w oczach rozbłysły iskry satysfakcji, dumy. Castor Sprout zaczynał rozumieć, jak działają samochody. -Tak, dzięki benzynie samochody jeżdżą. Rozpala w nich małą iskierkę, która daje napęd koniom mechani... albo, wyjaśnię ci to na spokojnie. - mruknął, pamiętając o nowej niechęci przyjaciela do kopytnych. Wyjaśnienie, co to koń mechaniczny, byłoby trochę za długie.
-Chodźmy, to chyba ten człowiek, o którym opowiadał nam kierowca. - pociągnął Sprouta za rękaw i podszedł do budki, próbując przybrać na twarz jak najuprzejmiejszy uśmiech.
Ściszonym głosem wyjaśnił mężczyźnie, kim są i po co przybyli - padały słowa w stylu "jestem czarodziejem, ale z normalnej rodziny, mój ojciec też miał samochód... pański kuzyn prosi o pomoc, skończyła się benzyna, dostarczymy mu to paliwo... to wiadomość od niego...", wymieniane szybko i gorączkowo. W końcu Michael otrzymał coś, co wyglądało jak żelazna butla.
-Dasz radę utrzymać to na miotle, nie wypuścić? - dopiero teraz znów zwrócił uwagę na Castora, wciskając mu zdobycz w ręce. -Czas wracać, napoić ciężarówkę. Samochód. - obwieścił, śpiesznie chwytając miotłę. Śpieszyło mu się do mugola, śpieszyło mu się do własnej szaty - było wszak zimno, śpieszyło mu się do pomocy temu człowiekowi. Musiał wszak rozwieźć te ubrania, a Michael nie zamierzał zostawiać go z tym samego.
-Chcesz się przejechać ciężarówką, Promyczku? - rzucił szeptem, gdy odeszli od kuzyna kierowcy. Uśmiechnął się, łobuzersko, choć oczy miał poważne. -Wolałbym nie zostawiać tamtego kierowcy z jego zadaniem. Mamy cały dzień, klasztor w Lancaster nie ucieknie - zostańmy z nim gdy będzie rozwoził ubrania, a na końcu odeskortujemy go do klasztoru. Jako ochrona, wiesz. - ja będę ochroną, a ty towarzystwem. Ale sama twoja obecność chroni jakoś mnie, wiesz? Przed czarnymi myślami, przynajmniej. Na ogół.
Zresztą, podobno strach pachnie.
Może smutek też...?
Żart nie trafił na podatny grunt, nie jest normalnie, nie będzie. Michael pamiętał przecież, jak przez długie miesiące po ugryzieniu ledwo mógł zmusić się do uśmiechu, jak śmiech zdawał mu się wysiłkiem nienaturalnym. Właściwie, pierwszy raz śmiał się szczerze chyba w obliczu triumfu Zjednoczonych na meczu.
Tamtym meczu.
Zamrugał. Nie chciał myśleć o tamtym spotkaniu, gdy Castor był wciąż pełnym życia i perspektyw młodym człowiekiem, gdy w szarobłękitnych tęczówkach nie lśnił żal, gdy najpoważniejszą skazą na jego ciele było kremowe piwo na jasnym swetrze, a nie krwiste pręgi na torsie.
Nie chciał, bo znów zawyłby z poczucia niesprawiedliwości, a wypłakał się już i wykrzyczał po listopadowej pełni, w wyciszonej magicznie łazience.
-Przepraszaj sobie innych jeśli nalegasz, a nie kogoś, kto przechodzi przez to samo. - nie odtrącaj zrozumienia jedynej osoby, która rozumie, Promyczku. Chciał uśmiechnąć się i powiedzieć to ciepło, łagodnie, ale grymas przywołany na twarz był gorzki i smutny, a ton zduszony.
Odwrócił się i ruszył przed siebie szybkim krokiem, zmieniając temat i próbując jakoś się rozproszyć, uciec od macek odrazy do samego siebie. Nie przy Castorze, nie przy Castorze. Nie mógł okazywać lęku przy Castorze, bo ostatnim, czego chciał, było by Sprout przejął od niego wzorce przeżywania likantropii. Chciał mu oszczędzić tej nienawiści i wstrętu do samego siebie. Chciał, by młody przyjaciel przeżywał własną przypadłość jakoś lepiej, inaczej, by nie cierpiał.
Tylko jeden z nich był tu potworem - przynajmniej zdaniem Michaela.
Fenrir miał swoje zdanie, ale roztropnie milczał. Powoli uczył się, że nudziarz bywa dla niego łaskawszy, jeśli się go nie irytuje.
-To nie numerologia, to technika. Mugolska dziedzina nauki, ich matematyka jest... bardziej logiczna od numerologii, ale samochody opierają się raczej na inżynierii. Nasz tata taki miał, no i motory oraz wszelkie inne pojazdy prawdziwy konik Gabriela - ja nie jeżdżę, zawsze wolałem miotłę, ale wiem jak działają. Ach, motor to taki samochód na dwóch kołach i bez dachu. - paplał, bowiem doskonale odwracało to uwagę od smutniejszych kwestii. -Trochę jak miotła, ale jeździ na ziemi. A samochód to jak magiczny dyliżans szlachty, ale wśród mugoli wcale nie jest dla szlachty, te podziały są zresztą w niemagicznym świecie mocno przestarzałe... - a raczej były, dopóki szlachcice nie zaczęli wyrzynać mugoli. Czy ci w ogóle wiedzieli, że ściga ich banda samozwańczych elit? Michael zmarszczył lekko brwi, urwał wywód, w gardle poczuł złość.
Szanował promugolskie rody, ale do podziału między arystokracją i resztą społeczeństwa podchodził o wiele bardziej niefrasobliwie niż jego młodszy przyjaciel.
Jeśli jest się mugolakiem z mugolskiej rodziny, trzeba w końcu uznać, że wszyscy ludzie są sobie równi, a urodzenie lub majątek nie czynią nikogo lepszym. W przeciwnym wypadku przez całe życie czułoby się gorszym.
Uśmiech powrócił na jego twarz, gdy słuchał wymiany zdań między Castorem i mugolskim kierowcą. Zostawić złodziejszków n a m, chyba raczej m n i e - przemknęło mu przez myśl z ciepłym rozbawieniem, ale to ciepło rozlało się po sercu falą dumy i jakiejś tkliwości. Lubił takiego Sprouta, odważnego i pewnego siebie.
Tylko dlaczego Castor rozpromieniał się tak przy obcych, a przy Michaelu nadal garbił ramiona, spoglądając na niego jak zbite szczenię?
Nadal robię coś nie tak - spróbował prędko odsunąć tą myśl, ale za późno. Spoglądał teraz na blondyna z jakąś nostalgią, tak jak patrzy się na ludzi, których się uwielbia - i z którymi pożegnanie wydaje się nieuchronne. Nie dzisiaj, nie teraz, może nie przez lata - ale w sercu zakorzeniła się obawa, że czerwiec 1957 roku powtórzy się kiedyś. Kiedyś, gdy Castor nie będzie już go potrzebował.
Ale na razie go potrzebowali. Castor i kierowca. Dlatego, zaskoczony i trochę rozproszonyy własną melancholią, bez słowa dał sobie zerwać szalik z szyi i...
Nie.
-To przecież tylko szalik, to będzie lepszym zastawem. Obietnicą, że wrócimy. - wyrwało mu się, gdy strząsnął z ramion własny płaszcz, cenny płaszcz ze smoczej skóry i wręczył go mugolowi, odbierając miękki szalik. Kierowca, wdzięczny i pojmując, że ma przy sobie coś cennego, wręczył Michaelowi własne prawo jazdy i skreślił kilka słów na kawałku papieru.
-Pokażcie to mojego kuzynowi, na znak, że to ja proszę.
Michael uśmiechnął się do Castora nieco przepraszająco, licząc, że ten zrozumie, że Justine byłoby przykro, że tak szafują jej własnością.
Zapach wkrótce wywietrzeje, ale na razie nie chciał się z nim rozstawać. Ani nie chciał czuć tam zapachu obcego człowieka.
Jego zapach pod nosem, bliskość Castora za plecami - lot na miotle minął mu w wyjątkowo dobrym humorze.
-Daj spokój, wiem jak się ląduje. To styl pałkarzy. - roześmiał się, pomagając Castorowi zsiąść z miotły. Dostrzegł jego bladą twarz, a śmiech zamarł mu na ustach.
-No, już, przepraszam. W drodze powrotnej będę prowadził delikatniej. - mruknął, pamiętając o irracjonalnej niechęci przyjaciela do latania.
-Zapamiętałeś! - w oczach rozbłysły iskry satysfakcji, dumy. Castor Sprout zaczynał rozumieć, jak działają samochody. -Tak, dzięki benzynie samochody jeżdżą. Rozpala w nich małą iskierkę, która daje napęd koniom mechani... albo, wyjaśnię ci to na spokojnie. - mruknął, pamiętając o nowej niechęci przyjaciela do kopytnych. Wyjaśnienie, co to koń mechaniczny, byłoby trochę za długie.
-Chodźmy, to chyba ten człowiek, o którym opowiadał nam kierowca. - pociągnął Sprouta za rękaw i podszedł do budki, próbując przybrać na twarz jak najuprzejmiejszy uśmiech.
Ściszonym głosem wyjaśnił mężczyźnie, kim są i po co przybyli - padały słowa w stylu "jestem czarodziejem, ale z normalnej rodziny, mój ojciec też miał samochód... pański kuzyn prosi o pomoc, skończyła się benzyna, dostarczymy mu to paliwo... to wiadomość od niego...", wymieniane szybko i gorączkowo. W końcu Michael otrzymał coś, co wyglądało jak żelazna butla.
-Dasz radę utrzymać to na miotle, nie wypuścić? - dopiero teraz znów zwrócił uwagę na Castora, wciskając mu zdobycz w ręce. -Czas wracać, napoić ciężarówkę. Samochód. - obwieścił, śpiesznie chwytając miotłę. Śpieszyło mu się do mugola, śpieszyło mu się do własnej szaty - było wszak zimno, śpieszyło mu się do pomocy temu człowiekowi. Musiał wszak rozwieźć te ubrania, a Michael nie zamierzał zostawiać go z tym samego.
-Chcesz się przejechać ciężarówką, Promyczku? - rzucił szeptem, gdy odeszli od kuzyna kierowcy. Uśmiechnął się, łobuzersko, choć oczy miał poważne. -Wolałbym nie zostawiać tamtego kierowcy z jego zadaniem. Mamy cały dzień, klasztor w Lancaster nie ucieknie - zostańmy z nim gdy będzie rozwoził ubrania, a na końcu odeskortujemy go do klasztoru. Jako ochrona, wiesz. - ja będę ochroną, a ty towarzystwem. Ale sama twoja obecność chroni jakoś mnie, wiesz? Przed czarnymi myślami, przynajmniej. Na ogół.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Najchętniej burknąłby coś pod nosem. Coś niezrozumiałego, z policzkiem przyciśniętym do lewego ramienia, jasnymi brwiami ściągniętymi w złości. Burknąłby cokolwiek, ale z tym burknięciem uszłaby uncja tej dziwnej niezręczności, której nie akceptowali w swej prawdziwej formie. Bo to, co nazywali niezręcznością, wcale nią nie było. Było marnie maskowanym strachem, przed którym nie mogli uciec na dłużej niż kilka myśli. Bo strach ten wracał, łapał ich w najgorszych momentach, szeptał do uszu, że przecież muszą się przed sobą wzajemnie tłumaczyć, że słowa wypowiedziane z dźwięczącą między głoskami troską mają zupełnie inny wydźwięk.
Nie chcieli być słabi.
Nie chcieli tracić kontroli.
A jednak.
— Nie chcę, żebyś przez to przechodził — wyrwało mu się, zanim zdążył cokolwiek pomyśleć. Pierwsza myśl, pierwsze słowa, które narodziły się pod burzą jasnych loków. Intencja była jasna — Castor czuł się z likantropią chyba tak samo źle, jak Michael i tak samo jak przyjaciel, nie chciał, by ktokolwiek mu bliski przechodził przez te same doświadczenia. Może było w tym sporo dziecięcej naiwności, w końcu Mike miał znacznie większe doświadczenie w łączącej ich klątwie niż on, jednak zapytany o każdej porze dnia i nocy, czy wziąłby na siebie dodatkowe brzemię, by ściągnąć je z niego, Sprout zawsze odpowiadałby twierdząco.
Choć w trakcie pełni nie był w stanie warunkującym jakiekolwiek logiczne myślenie, pamiętał. Pamiętał strach, który nim targał, pamiętał smutne spojrzenia Michaela, pamiętał, że tak jak teraz, próbował ratować sytuację żartem. Jak bardzo starał się, pomimo przegranej czającej się już na starcie.
Nie chciał być ciężarem. Pragnął zostać wsparciem, którego Tonks uparcie odmawiał, a jeszcze goręcej potrzebował.
— Numerologia, matematyka, inżynieria... — powtarzał za nim nieco bezrefleksyjnie, starając się ze wszystkich sił odnaleźć jakąś linię łączącą wszystkie te punkty ze sobą. Słuchanie o samochodach było podobne do opowieści, które na dobranoc snuli mu rodzice jeszcze kilkanaście lat temu. Z tą różnicą, że samochody mógł widzieć na własne oczy, dotknąć, poczuć. Może stwory z opowieści rodziców, jak na przykład skrzaty podkopujące buraczki albo świecące stonki (mama upierała się, że to dalecy kuzyni robaczków świętojańskich, których święto wypadało w przesilenie jesienne) również istniały, lecz... Mało prawdopodobne, że mogłyby być równie realne co drażniący nos dym.
Co do drażnienia, chwilową ciszę przerwało absolutnie niespodziewane kichnięcie. Sekundy przed nim Castor uniósł dłoń do góry, jakby chciał ostrzec kompana przed nadchodzącym hałasem, a następnie siła, z jaką zareagował jego organizm, poniosła dźwięk nieco dalej, jego zostawiając z koniecznością pociągnięcia nosem. Co oczywiście zrobił.
— Mugole to mają wyobraźnie... A czy ten motor to nie jest przypadkiem bardziej podobny do roweru? Bo ja pamiętam, coś kiedyś wspominałeś... Ale nie mogę sobie wyobrazić miotły z dwoma kołami i bez dachu inaczej... — inaczej niż rower oczywiście, bo rowery widywał nawet często! Skupione spojrzenie umiejscowił raz jeszcze na twarzy swego mentora, przesunął je nawet raz jeszcze na zarost, znów komentując w myślach, że faktycznie jest mu do twarzy. Mógłby tak sobie pozwalać, raz na jakiś czas. Jednocześnie lekkie ukłucie zazdrości pojawiło się na nowo w sercu Sprouta, który z zarostem wyglądał... dość komicznie i niepoważnie.
— Wiesz co, ty to serio czasem jesteś głupszy, niż ustawa przewiduje — syknął bardzo wyraźnie niezadowolony z decyzji o zostawieniu płaszcza. Płaszcza, który w powietrzu przyda mu się zdecydowanie bardziej niż ten durny szalik, płaszcza, którego strata (przecież mówili mugolowi, że ma nie reagować na złodziejaszków!) będzie bolała znacznie bardziej. Nie zamierzał kryć się z własnym niezadowoleniem, lecz szalik na jego własnej szyi ostatecznie pozostał. Nie miał zamiaru zniżać się do niskich zagrywek jego przyjaciela, który dawał mu w tym momencie wyraźnie do zrozumienia, że coś jest nie tak.
— Widzisz, przypominasz mi co jakiś czas, dlaczego nigdy nie grałem w Quidditcha — choć uwaga mogła być równie dobrze niewinną częścią ich słownej przepychanki, coś w tonie Castora sugerowało, że w dalszym ciągu był obrażony o szaliko—płaszczowe fiasko. Dłoń prędko uniosła się do szyi, poluźniając węzeł jasnoniebieskiej tkaniny, prawie tak, jakby nagle, z jakiegoś dziwnego powodu zaczęła drapać go w szyję.
Burzyłby się tak jeszcze trochę, gdyby nie nagła kontynuacja samochodowej dywersji i wspomnienie koni. Tym razem wyraz twarzy Castora oddawał już jego całkowite niedowierzanie, już pomijając niechęć do parzystokopytnych.
— Przecież tam się nawet jeden koń nie zmieści, co dopiero kilka... — szept przeszedł w niezrozumiały zlepek słów, a on sam zajął myśli roztrząsaniem kwestii po co mugolom iskierka pod konie i krzywdzenie niewinnych istot. Oczywiście do czasu, aż faktycznie znaleźli się przy człowieku, który mógł im pomóc. A w głowie Castora, im więcej szeptów padało pomiędzy starszymi z towarzystwa, tym więcej pojawiało się pytań. Ostatecznie żelazna butla trafiła w jego ramiona, otulił ją rękoma niczym wielkiego pluszowego misia, choć zmarszczony nos pokazywał jak na dłoni, że znów się o coś boczył, znów mu coś nie pasowało.
— Rozumiem, że moja rodzina nie jest normalna? — wypalił wreszcie, gdzieś wysoko w powietrzu, czując, że wnętrzności znów zaczynają mu się ściskać w konfiguracjach, o których zdążył już zapomnieć. Tak, wziął te słowa za swoisty wyrzut, z kategorii tych, których okropnie nie lubił. Mógł sobie pogratulować — podobnego użył przecież w gorącym czerwcu, nie moja wojna była wtedy prostą wymówką, może nawet kartą przetargową do życia. Dziś stał w bagnie szarej rzeczywistości po pas, momentami zanurzając się do łokci. Był dorosłym, choć wciąż młodym mężczyzną, a potrafił w mgnieniu oka przejść z osobowości zmęczonego życiem osiemdziesięciolatka do małego dziecka, któremu trzeba było wszystko tłumaczyć z odpowiednią dozą cierpliwości i odporności na dąsy.
— Chcę — odpowiedział wreszcie na pytanie, wciąż unikając jego spojrzenia. Gdy zsiedli z miotły nie czekał ani chwili. Podszedł prędko do ciężarówki, przy drzwiach od strony (tak mu się wydawało) mugola postawił żelazną butlę i wymusił na sobie całkiem przyjemny dla oka uśmiech. — Widzi pan, uwinęliśmy się raz—dwa!
Dumny z siebie przeszedł od razu do tyłu żelaznej bestii, rzucił szalik na stos reszty rzeczy, chwycił zaś (całe szczęście) nietknięty płaszcz Tonksa, który wręczył mu jakoś niedelikatnie, praktycznie wciskając go w jego tors. Odszedł prędko zerknąć, cóż takiego robi mugol, który najpierw wyszedł z samochodu, potem pojawił się nagle w ich polu widzenia, wyraźnie ucieszony tak prędkim powrotem z benzyną, po czym majstrował coś, czego sensu już Castor nie mógł wypracować.
— Pomóc coś może? — odezwał się wreszcie, opierając się nieco niepewnie o samochód i przyglądając się wlewanej do baku benzynie. Jej zapach był... specyficzny, choć mimo wszystko przyjemny. Nie kojarzył mu się jeszcze z niczym, był pustą, białą kartką, którą mogli zapisać dzisiejszą przygodą.
— Nie, dziękuję wam bardzo i tak. Mam nadzieję, że mój kuzyn was zbyt mocno nie przemaglował. To dobry człowiek, ale język ma cięty, zwłaszcza jak kogoś nie zna — kierowca mówił, Castor słuchał zaaferowany, bo tylko tak mógł odgonić od siebie natrętną myśl, że Michael gdzieś tam stoi, że patrzy się pewnie smutno i mętno w jego kierunku, że znów ma na twarzy tę minę, że było już całkiem dobrze, całkiem przyjemnie, ale to on, Sprout, musiał raz jeszcze wszystko popsuć, podeptać, spalić na popiół. — Dlatego dałem wam to prawo jazdy. Ale nic. Bak zalany do pełna, sprawdzę jeszcze tylko czy gładko odpali, a was, panowie, zapraszam do tyłu.
Klatka piersiowa poruszyła się w nagłym westchnieniu, a Castor przez moment zastanawiał się, w jaki sposób i którędy dostać się "do tyłu". Z pomocą przyszedł mu oczywiście nie kto inny jak Tonks, który widząc pewnie zmieszanie przyjaciela, otworzył mu drzwi i wpakował się zaraz za nim.
I dobrze, że siadł obok, bowiem szczerze przerażony odgłosem, który samochód wydał przy starcie Castor przesunął się momentalnie do Tonksa, niemal wtulając się w jego bok.
— Po drodze do klasztoru zajedziemy jeszcze w kilka miejsc, dobrze? — spytał kierowca, zabierając w podróż prawie—mugolskiego policjanta i prawie—studenta medycyny Dwóch wyjątkowo specyficznych mężczyzn pomagających mu w rozdaniu odzieży zimowej nie tylko w klasztorze, ale też po kilku domach, na które natknęli się po drodze i kilku osób, które wyszły im na spotkanie niedaleko głównej drogi. Gdy ubrania zostały rozdane, mężczyźni pożegnali się ze sobą całkiem wylewnie, zwłaszcza Sprout, który uściskał mugola serdecznie. Polubił tego człowieka, nieco zagubionego w wojennej zawierusze. Człowieka o dobrym sercu, który ryzykował życiem, by pomóc przynajmniej części z potrzebujących.
Resztę dnia spędzili tak, jak zaplanowali — Castor dokonywał wstępnej selekcji potrzebujących, których trzeba było jak najszybciej przerzucić w bezpieczniejsze miejsce, ze względów zdrowotnych, Michael oddawał się obowiązkom aurorskim, o tej samej naturze, lecz ze znacznie bardziej poważnymi konsekwencjami.
z/t x2
Nie chcieli być słabi.
Nie chcieli tracić kontroli.
A jednak.
— Nie chcę, żebyś przez to przechodził — wyrwało mu się, zanim zdążył cokolwiek pomyśleć. Pierwsza myśl, pierwsze słowa, które narodziły się pod burzą jasnych loków. Intencja była jasna — Castor czuł się z likantropią chyba tak samo źle, jak Michael i tak samo jak przyjaciel, nie chciał, by ktokolwiek mu bliski przechodził przez te same doświadczenia. Może było w tym sporo dziecięcej naiwności, w końcu Mike miał znacznie większe doświadczenie w łączącej ich klątwie niż on, jednak zapytany o każdej porze dnia i nocy, czy wziąłby na siebie dodatkowe brzemię, by ściągnąć je z niego, Sprout zawsze odpowiadałby twierdząco.
Choć w trakcie pełni nie był w stanie warunkującym jakiekolwiek logiczne myślenie, pamiętał. Pamiętał strach, który nim targał, pamiętał smutne spojrzenia Michaela, pamiętał, że tak jak teraz, próbował ratować sytuację żartem. Jak bardzo starał się, pomimo przegranej czającej się już na starcie.
Nie chciał być ciężarem. Pragnął zostać wsparciem, którego Tonks uparcie odmawiał, a jeszcze goręcej potrzebował.
— Numerologia, matematyka, inżynieria... — powtarzał za nim nieco bezrefleksyjnie, starając się ze wszystkich sił odnaleźć jakąś linię łączącą wszystkie te punkty ze sobą. Słuchanie o samochodach było podobne do opowieści, które na dobranoc snuli mu rodzice jeszcze kilkanaście lat temu. Z tą różnicą, że samochody mógł widzieć na własne oczy, dotknąć, poczuć. Może stwory z opowieści rodziców, jak na przykład skrzaty podkopujące buraczki albo świecące stonki (mama upierała się, że to dalecy kuzyni robaczków świętojańskich, których święto wypadało w przesilenie jesienne) również istniały, lecz... Mało prawdopodobne, że mogłyby być równie realne co drażniący nos dym.
Co do drażnienia, chwilową ciszę przerwało absolutnie niespodziewane kichnięcie. Sekundy przed nim Castor uniósł dłoń do góry, jakby chciał ostrzec kompana przed nadchodzącym hałasem, a następnie siła, z jaką zareagował jego organizm, poniosła dźwięk nieco dalej, jego zostawiając z koniecznością pociągnięcia nosem. Co oczywiście zrobił.
— Mugole to mają wyobraźnie... A czy ten motor to nie jest przypadkiem bardziej podobny do roweru? Bo ja pamiętam, coś kiedyś wspominałeś... Ale nie mogę sobie wyobrazić miotły z dwoma kołami i bez dachu inaczej... — inaczej niż rower oczywiście, bo rowery widywał nawet często! Skupione spojrzenie umiejscowił raz jeszcze na twarzy swego mentora, przesunął je nawet raz jeszcze na zarost, znów komentując w myślach, że faktycznie jest mu do twarzy. Mógłby tak sobie pozwalać, raz na jakiś czas. Jednocześnie lekkie ukłucie zazdrości pojawiło się na nowo w sercu Sprouta, który z zarostem wyglądał... dość komicznie i niepoważnie.
— Wiesz co, ty to serio czasem jesteś głupszy, niż ustawa przewiduje — syknął bardzo wyraźnie niezadowolony z decyzji o zostawieniu płaszcza. Płaszcza, który w powietrzu przyda mu się zdecydowanie bardziej niż ten durny szalik, płaszcza, którego strata (przecież mówili mugolowi, że ma nie reagować na złodziejaszków!) będzie bolała znacznie bardziej. Nie zamierzał kryć się z własnym niezadowoleniem, lecz szalik na jego własnej szyi ostatecznie pozostał. Nie miał zamiaru zniżać się do niskich zagrywek jego przyjaciela, który dawał mu w tym momencie wyraźnie do zrozumienia, że coś jest nie tak.
— Widzisz, przypominasz mi co jakiś czas, dlaczego nigdy nie grałem w Quidditcha — choć uwaga mogła być równie dobrze niewinną częścią ich słownej przepychanki, coś w tonie Castora sugerowało, że w dalszym ciągu był obrażony o szaliko—płaszczowe fiasko. Dłoń prędko uniosła się do szyi, poluźniając węzeł jasnoniebieskiej tkaniny, prawie tak, jakby nagle, z jakiegoś dziwnego powodu zaczęła drapać go w szyję.
Burzyłby się tak jeszcze trochę, gdyby nie nagła kontynuacja samochodowej dywersji i wspomnienie koni. Tym razem wyraz twarzy Castora oddawał już jego całkowite niedowierzanie, już pomijając niechęć do parzystokopytnych.
— Przecież tam się nawet jeden koń nie zmieści, co dopiero kilka... — szept przeszedł w niezrozumiały zlepek słów, a on sam zajął myśli roztrząsaniem kwestii po co mugolom iskierka pod konie i krzywdzenie niewinnych istot. Oczywiście do czasu, aż faktycznie znaleźli się przy człowieku, który mógł im pomóc. A w głowie Castora, im więcej szeptów padało pomiędzy starszymi z towarzystwa, tym więcej pojawiało się pytań. Ostatecznie żelazna butla trafiła w jego ramiona, otulił ją rękoma niczym wielkiego pluszowego misia, choć zmarszczony nos pokazywał jak na dłoni, że znów się o coś boczył, znów mu coś nie pasowało.
— Rozumiem, że moja rodzina nie jest normalna? — wypalił wreszcie, gdzieś wysoko w powietrzu, czując, że wnętrzności znów zaczynają mu się ściskać w konfiguracjach, o których zdążył już zapomnieć. Tak, wziął te słowa za swoisty wyrzut, z kategorii tych, których okropnie nie lubił. Mógł sobie pogratulować — podobnego użył przecież w gorącym czerwcu, nie moja wojna była wtedy prostą wymówką, może nawet kartą przetargową do życia. Dziś stał w bagnie szarej rzeczywistości po pas, momentami zanurzając się do łokci. Był dorosłym, choć wciąż młodym mężczyzną, a potrafił w mgnieniu oka przejść z osobowości zmęczonego życiem osiemdziesięciolatka do małego dziecka, któremu trzeba było wszystko tłumaczyć z odpowiednią dozą cierpliwości i odporności na dąsy.
— Chcę — odpowiedział wreszcie na pytanie, wciąż unikając jego spojrzenia. Gdy zsiedli z miotły nie czekał ani chwili. Podszedł prędko do ciężarówki, przy drzwiach od strony (tak mu się wydawało) mugola postawił żelazną butlę i wymusił na sobie całkiem przyjemny dla oka uśmiech. — Widzi pan, uwinęliśmy się raz—dwa!
Dumny z siebie przeszedł od razu do tyłu żelaznej bestii, rzucił szalik na stos reszty rzeczy, chwycił zaś (całe szczęście) nietknięty płaszcz Tonksa, który wręczył mu jakoś niedelikatnie, praktycznie wciskając go w jego tors. Odszedł prędko zerknąć, cóż takiego robi mugol, który najpierw wyszedł z samochodu, potem pojawił się nagle w ich polu widzenia, wyraźnie ucieszony tak prędkim powrotem z benzyną, po czym majstrował coś, czego sensu już Castor nie mógł wypracować.
— Pomóc coś może? — odezwał się wreszcie, opierając się nieco niepewnie o samochód i przyglądając się wlewanej do baku benzynie. Jej zapach był... specyficzny, choć mimo wszystko przyjemny. Nie kojarzył mu się jeszcze z niczym, był pustą, białą kartką, którą mogli zapisać dzisiejszą przygodą.
— Nie, dziękuję wam bardzo i tak. Mam nadzieję, że mój kuzyn was zbyt mocno nie przemaglował. To dobry człowiek, ale język ma cięty, zwłaszcza jak kogoś nie zna — kierowca mówił, Castor słuchał zaaferowany, bo tylko tak mógł odgonić od siebie natrętną myśl, że Michael gdzieś tam stoi, że patrzy się pewnie smutno i mętno w jego kierunku, że znów ma na twarzy tę minę, że było już całkiem dobrze, całkiem przyjemnie, ale to on, Sprout, musiał raz jeszcze wszystko popsuć, podeptać, spalić na popiół. — Dlatego dałem wam to prawo jazdy. Ale nic. Bak zalany do pełna, sprawdzę jeszcze tylko czy gładko odpali, a was, panowie, zapraszam do tyłu.
Klatka piersiowa poruszyła się w nagłym westchnieniu, a Castor przez moment zastanawiał się, w jaki sposób i którędy dostać się "do tyłu". Z pomocą przyszedł mu oczywiście nie kto inny jak Tonks, który widząc pewnie zmieszanie przyjaciela, otworzył mu drzwi i wpakował się zaraz za nim.
I dobrze, że siadł obok, bowiem szczerze przerażony odgłosem, który samochód wydał przy starcie Castor przesunął się momentalnie do Tonksa, niemal wtulając się w jego bok.
— Po drodze do klasztoru zajedziemy jeszcze w kilka miejsc, dobrze? — spytał kierowca, zabierając w podróż prawie—mugolskiego policjanta i prawie—studenta medycyny Dwóch wyjątkowo specyficznych mężczyzn pomagających mu w rozdaniu odzieży zimowej nie tylko w klasztorze, ale też po kilku domach, na które natknęli się po drodze i kilku osób, które wyszły im na spotkanie niedaleko głównej drogi. Gdy ubrania zostały rozdane, mężczyźni pożegnali się ze sobą całkiem wylewnie, zwłaszcza Sprout, który uściskał mugola serdecznie. Polubił tego człowieka, nieco zagubionego w wojennej zawierusze. Człowieka o dobrym sercu, który ryzykował życiem, by pomóc przynajmniej części z potrzebujących.
Resztę dnia spędzili tak, jak zaplanowali — Castor dokonywał wstępnej selekcji potrzebujących, których trzeba było jak najszybciej przerzucić w bezpieczniejsze miejsce, ze względów zdrowotnych, Michael oddawał się obowiązkom aurorskim, o tej samej naturze, lecz ze znacznie bardziej poważnymi konsekwencjami.
z/t x2
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
| 15 I
Kiedy wygrzebywała się spod kołdry jeszcze przed szóstą – przy akompaniamencie pełnych wyrzutu pomiaukiwań wylegującego się obok Rolanda, otulona wszędobylską ciemnością, która wciąż niepodzielnie panowała na styczniowym niebie, wlewała się do sypialni przez liczne okna – boleśnie pożałowała swej pochopnej, w założeniu rozsądnej decyzji. Dlaczego wspomniała w swym liście świt? Dlaczego nie zarządziła spotkania w południe...? Było jednak stanowczo za późno na zmianę zdania. Wiedziała też, że im szybciej zajmą się milczącym informatorem, tym lepiej. A o tej nieludzkiej porze ulice powinny świecić pustkami – co miało zapewnić spokój ducha nie tylko jej, ale również poszukiwanej listem gończym Jackie. Odnalazła w sobie namiastkę siły, by zwalczyć zdradziecką senność, przestać wracać myślami do przeżywanych tej nocy koszmarów i możliwie jak najlepiej naszykować do dalekiej podróży. Po zjedzeniu niewielkiego śniadania, wypiciu kubka rozwodnionej herbaty i wpakowaniu do torby wszelkich najpotrzebniejszych przedmiotów, kompasu od Justine, kilku mikstur i świstoklika, zajęła się czymś jeszcze ważniejszym; nie miała zamiaru pokazywać się w Lancaster pod własną twarzą. Poświęciła więc chwilę na przybranie aparycji czarownicy, którą ochrzciła w myślach mianem Hesper – niższej, o ciemnym, ciężkim spojrzeniu, pieprzyku nad górną wargą i wyraźnie zarysowanej szczęce. Do tego dołeczek w brodzie, prosta grzywka, melodyjniejszy głos... Nikt nie powinien jej poznać. Nawet panna Rineheart. Dlatego też musiała pamiętać o tym jednym, niezwykle istotnym szczególe, który miał zapewnić drugą strażniczkę, że może jej zaufać – czerwonym berecie.
Lot na miotle stanowił dla niej prawdziwą katorgę, była jednak na tyle rozsądna, by na czas podróży ochronić dłonie skórzanymi rękawiczkami, a szyję okręcić grubym, wełnianym szalikiem. Kiedy tylko wylądowała na ziemiach Anglii, pomniejszyła wysłużoną Smugę do takich rozmiarów, by bez trudu zmieścić ją w przewieszonej przez ramię torbie, a później teleportowała się na obrzeża miasta, w którym do niedawna pomieszkiwała. Nie chciała jednak o tym myśleć, nie teraz; ani o bracie, ani o tym, do czego doszło tej feralnej grudniowej nocy, gdy splamiła ręce krwią, dopełniła zemsty, tym samym zabijając cząstkę siebie. Miały przed sobą zadanie do wykonania i nie mogła pozwolić, by ktokolwiek – albo cokolwiek – miałoby ją rozproszyć.
Most, przy którym planowały się spotkać, odnalazła bez trudu; znała tę okolicę, doskonale wiedziała, gdzie skręcić, by dotrzeć do celu swej wędrówki bez nadkładania drogi. Na ciemnych, rozwiewanych wiatrem włosach miała widoczne z daleka nakrycie głowy, dłonie zaś trzymała w kieszeniach płaszcza, w prawej stale ściskając różdżkę. W trakcie swego krótkiego spaceru nie napotkała jednak nikogo; Lancaster wciąż spało, słońce dopiero leniwie wdrapywało się po niebie, powoli rozpraszając dotychczasową ciemność. Jednak czy na pewno była sama? Czy mogła pozwolić sobie na złudne poczucie bezpieczeństwa...? To, że znajdowała się daleko od Londynu, nie gwarantowało niczego.
Wtedy też zobaczyła ją, zamierzającą ku niej sylwetkę; wytężyła wzrok, próbując dojrzeć jak najwięcej szczegółów, nim jeszcze nieznajoma podeszłaby bliżej, zbyt blisko.
– Dobrze cię widzieć – przywitała się cicho, kiedy już zyskała pewność, że ma do czynienia z Jackie. Wciąż nie przestawała trzymać ręki na różdżce, tak na wszelki wypadek. – Nikt cię nie śledzi? – dopytała jeszcze z promiennym, nie pasującym do tych słów uśmiechem; działała niemalże odruchowo, przemawiały przez nią lata szkolenia, a także – miesiące ukrywania się przed obecną władzą. Nie mogły opuszczać gardy, nawet jeśli najprawdopodobniej nie miały się czego obawiać, przynajmniej nie w tej chwili. – Chodź, to niedaleko – mruknęła na koniec, delikatnie ujmując towarzyszkę pod ramię, zwracając ją w odpowiednim kierunku. Miała zamiar opowiedzieć jej o wszystkim w szczególe, przybliżyć sprawę milczącego informatora, kiedy tylko upewni się, że może, że nie mają ogona, nikt ich nie podsłuchuje.
| wyglądam tak, mam przy sobie: różdżkę, magiczny kompas, świstoklik statek w butelce, do tego nakładkę na pas sakwami: smocza łza, kameleon, eliksir niezłomności, czuwający strażnik, marynowana narośl ze szczuroszczeta
Kiedy wygrzebywała się spod kołdry jeszcze przed szóstą – przy akompaniamencie pełnych wyrzutu pomiaukiwań wylegującego się obok Rolanda, otulona wszędobylską ciemnością, która wciąż niepodzielnie panowała na styczniowym niebie, wlewała się do sypialni przez liczne okna – boleśnie pożałowała swej pochopnej, w założeniu rozsądnej decyzji. Dlaczego wspomniała w swym liście świt? Dlaczego nie zarządziła spotkania w południe...? Było jednak stanowczo za późno na zmianę zdania. Wiedziała też, że im szybciej zajmą się milczącym informatorem, tym lepiej. A o tej nieludzkiej porze ulice powinny świecić pustkami – co miało zapewnić spokój ducha nie tylko jej, ale również poszukiwanej listem gończym Jackie. Odnalazła w sobie namiastkę siły, by zwalczyć zdradziecką senność, przestać wracać myślami do przeżywanych tej nocy koszmarów i możliwie jak najlepiej naszykować do dalekiej podróży. Po zjedzeniu niewielkiego śniadania, wypiciu kubka rozwodnionej herbaty i wpakowaniu do torby wszelkich najpotrzebniejszych przedmiotów, kompasu od Justine, kilku mikstur i świstoklika, zajęła się czymś jeszcze ważniejszym; nie miała zamiaru pokazywać się w Lancaster pod własną twarzą. Poświęciła więc chwilę na przybranie aparycji czarownicy, którą ochrzciła w myślach mianem Hesper – niższej, o ciemnym, ciężkim spojrzeniu, pieprzyku nad górną wargą i wyraźnie zarysowanej szczęce. Do tego dołeczek w brodzie, prosta grzywka, melodyjniejszy głos... Nikt nie powinien jej poznać. Nawet panna Rineheart. Dlatego też musiała pamiętać o tym jednym, niezwykle istotnym szczególe, który miał zapewnić drugą strażniczkę, że może jej zaufać – czerwonym berecie.
Lot na miotle stanowił dla niej prawdziwą katorgę, była jednak na tyle rozsądna, by na czas podróży ochronić dłonie skórzanymi rękawiczkami, a szyję okręcić grubym, wełnianym szalikiem. Kiedy tylko wylądowała na ziemiach Anglii, pomniejszyła wysłużoną Smugę do takich rozmiarów, by bez trudu zmieścić ją w przewieszonej przez ramię torbie, a później teleportowała się na obrzeża miasta, w którym do niedawna pomieszkiwała. Nie chciała jednak o tym myśleć, nie teraz; ani o bracie, ani o tym, do czego doszło tej feralnej grudniowej nocy, gdy splamiła ręce krwią, dopełniła zemsty, tym samym zabijając cząstkę siebie. Miały przed sobą zadanie do wykonania i nie mogła pozwolić, by ktokolwiek – albo cokolwiek – miałoby ją rozproszyć.
Most, przy którym planowały się spotkać, odnalazła bez trudu; znała tę okolicę, doskonale wiedziała, gdzie skręcić, by dotrzeć do celu swej wędrówki bez nadkładania drogi. Na ciemnych, rozwiewanych wiatrem włosach miała widoczne z daleka nakrycie głowy, dłonie zaś trzymała w kieszeniach płaszcza, w prawej stale ściskając różdżkę. W trakcie swego krótkiego spaceru nie napotkała jednak nikogo; Lancaster wciąż spało, słońce dopiero leniwie wdrapywało się po niebie, powoli rozpraszając dotychczasową ciemność. Jednak czy na pewno była sama? Czy mogła pozwolić sobie na złudne poczucie bezpieczeństwa...? To, że znajdowała się daleko od Londynu, nie gwarantowało niczego.
Wtedy też zobaczyła ją, zamierzającą ku niej sylwetkę; wytężyła wzrok, próbując dojrzeć jak najwięcej szczegółów, nim jeszcze nieznajoma podeszłaby bliżej, zbyt blisko.
– Dobrze cię widzieć – przywitała się cicho, kiedy już zyskała pewność, że ma do czynienia z Jackie. Wciąż nie przestawała trzymać ręki na różdżce, tak na wszelki wypadek. – Nikt cię nie śledzi? – dopytała jeszcze z promiennym, nie pasującym do tych słów uśmiechem; działała niemalże odruchowo, przemawiały przez nią lata szkolenia, a także – miesiące ukrywania się przed obecną władzą. Nie mogły opuszczać gardy, nawet jeśli najprawdopodobniej nie miały się czego obawiać, przynajmniej nie w tej chwili. – Chodź, to niedaleko – mruknęła na koniec, delikatnie ujmując towarzyszkę pod ramię, zwracając ją w odpowiednim kierunku. Miała zamiar opowiedzieć jej o wszystkim w szczególe, przybliżyć sprawę milczącego informatora, kiedy tylko upewni się, że może, że nie mają ogona, nikt ich nie podsłuchuje.
| wyglądam tak, mam przy sobie: różdżkę, magiczny kompas, świstoklik statek w butelce, do tego nakładkę na pas sakwami: smocza łza, kameleon, eliksir niezłomności, czuwający strażnik, marynowana narośl ze szczuroszczeta
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dla niej przebudzenie się o tak wczesnej godzinie nie było problemem. Jej noce ostatnimi czasy coraz częściej w większości wypełniało czuwanie, a nie sen. Potrafiła przez długie godziny leżeć w swoim łóżku, nie potrafiąc odpłynąć w ramiona Morfeusza, tak samo dość szybko otwierała oczy po niezbyt długiej chwili odpoczynku. Z jakiegoś powodu jednak nie czuła się zmęczona. Była ciągle czujna. Wyczekiwała momentu, gdy wydarzy się coś, co zakłóci jej złudny spokój, który z niepojętego przez nią powodu nagle pojawił się w jej życiu. List gończy, wojna, to wszystko powodowało, że nie potrafiła, choć na chwilę pozbyć się napięcia, które wypełniało jej ciało. Szczególnie w dniach jak ten dziś, gdy musiała wziąć się za swoją robotę.
Rano wypiła słabą, czarną herbatę, którą udało się zdobyć od jednej z sąsiadek, chcąc nią pobudzić swój umysł do lepszej pracy, zjadła skromne śniadanie i ruszyła na spotkanie, na które wcześniej umówiła się z Maeve. Nie brała ze sobą dużo. Zgarnęła jedynie różdżkę, parę drobniaków i zielonkawy kamień, który mógł, acz nie musiał się okazać przydatny. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Następnie teleportowała się na obrzeża miasta Lancaster. Wyludnione miasto za dawnych czasów zapewne działałoby na nią kojąco, pozwalając uspokoić maraton myśli, od niedawna jednak jedyne co czuła, patrząc na puste ulice, to smutek, a także niepokój. Czy ktoś krył się za następnym zakrętem? Czy ten ktoś ją rozpozna? A może od razu rzuci w nią zaklęciem bez ostrzeżenia? Szła więc czujna, niczym zastraszone zwierze, które wszędzie doszukiwało się drapieżników.
Oczywiście podjęła środki zapobiegawcze, gdyby jednak miała spotkać kogoś, kto przypadkiem widział ten konkretny list gończy, na którym widniała jej twarz.
Ubrana była w męską, luźną koszulę zakrywającą jej na szczęście niezbyt duży biust i męskie spodnie, a także buty i czarną, luźną, mającą wiele oznak częstego noszenia pelerynę. Ciemne włosy schowała pod ciemnobrązowym kaszkietem, brwi podkreśliła zaś sadzą, przez co wydawały się znacznie grubsze i mniej kobiece. Przybrudziła nią też lekko twarz, jak najmocniej maskując swoje rysy twarzy, choćby pod cienką warstwą brudu, przybierając wygląd lekko przypominający wygląd osoby bezdomnej. Niezbyt wyrafinowana metoda, miała jednak nadzieję, że zadziała. Zresztą, nie tylko jej wygląd miał oszukać potencjalnych przechodniów. Do swojej nowej roli dostosowała też chód i zachowanie. Dzięki czemu mało kto, mijając ją, pomyślałby, że ma do czynienia z płcią piękną. W końcu na liście gończym wyraźnie widniała jako kobieta.
Czasem zmiana najbardziej oczywistego wystarczyła, by zamydlić oczy.
Czerwony beret był dość wyraźną wskazówką. Wyróżniał się w szarości poranka, przypominając trochę słońce, które właśnie wstawało zza horyzontu.
Ostatni raz sprawdziła ukradkiem, czy na pewno nikt nie podążał, tak zupełnie przypadkiem, tą samą ścieżką co ona, po czym zbliżyła się do kobiety, z którą miała się dziś tutaj spotkać.
- Co też taka piękna dama robi tutaj tak wcześnie? - zażartowała na powitanie, nie starając się zmieniać swojego głosu, tak, by Maeve nie musiała za mocno doszukiwać się w niej starej, dobrej Jackie. Zresztą, zapewne po tylu latach znajomości takie przebranie, nie mogło oszukać drugiej Strażniczki. W drugą stronę było inaczej. Rineheart nie pogardziłaby w obecnych czasach zdolnością metamorfomagi. Oszczędziłaby sobie późniejszego szorowania twarzy.
- Też dobrze cię widzieć - odpowiedziała, nadal z lekkim uśmiechem. Zachowywała grę pozorów, którą zaczęła Clearwater, niemalże nonszalancko opierając się o barierkę mostu. - Sprawdzałam, nie zauważyłam nikogo - jej różdżka również znajdowała się pod ręką, spojrzenia zaś od samego początku zdawało się lustrować okolicę z dużą dozą podejrzliwości.
Skinęła głową, gdy koleżanka postanowiła zaprowadzić ją w miejsce docelowe. Sama podała ramię, grając nadal sylwetę bardziej męską niż kobiecą, czekając, aż znajdą się gdzieś, gdzie będzie bezpiecznie pomówić o tym całym informatorze.
Jackie ma przy sobie różdżkę, sakwę z 10 galeonami, zielonkawy kamień
rzut na Zdarzenie
Rano wypiła słabą, czarną herbatę, którą udało się zdobyć od jednej z sąsiadek, chcąc nią pobudzić swój umysł do lepszej pracy, zjadła skromne śniadanie i ruszyła na spotkanie, na które wcześniej umówiła się z Maeve. Nie brała ze sobą dużo. Zgarnęła jedynie różdżkę, parę drobniaków i zielonkawy kamień, który mógł, acz nie musiał się okazać przydatny. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Następnie teleportowała się na obrzeża miasta Lancaster. Wyludnione miasto za dawnych czasów zapewne działałoby na nią kojąco, pozwalając uspokoić maraton myśli, od niedawna jednak jedyne co czuła, patrząc na puste ulice, to smutek, a także niepokój. Czy ktoś krył się za następnym zakrętem? Czy ten ktoś ją rozpozna? A może od razu rzuci w nią zaklęciem bez ostrzeżenia? Szła więc czujna, niczym zastraszone zwierze, które wszędzie doszukiwało się drapieżników.
Oczywiście podjęła środki zapobiegawcze, gdyby jednak miała spotkać kogoś, kto przypadkiem widział ten konkretny list gończy, na którym widniała jej twarz.
Ubrana była w męską, luźną koszulę zakrywającą jej na szczęście niezbyt duży biust i męskie spodnie, a także buty i czarną, luźną, mającą wiele oznak częstego noszenia pelerynę. Ciemne włosy schowała pod ciemnobrązowym kaszkietem, brwi podkreśliła zaś sadzą, przez co wydawały się znacznie grubsze i mniej kobiece. Przybrudziła nią też lekko twarz, jak najmocniej maskując swoje rysy twarzy, choćby pod cienką warstwą brudu, przybierając wygląd lekko przypominający wygląd osoby bezdomnej. Niezbyt wyrafinowana metoda, miała jednak nadzieję, że zadziała. Zresztą, nie tylko jej wygląd miał oszukać potencjalnych przechodniów. Do swojej nowej roli dostosowała też chód i zachowanie. Dzięki czemu mało kto, mijając ją, pomyślałby, że ma do czynienia z płcią piękną. W końcu na liście gończym wyraźnie widniała jako kobieta.
Czasem zmiana najbardziej oczywistego wystarczyła, by zamydlić oczy.
Czerwony beret był dość wyraźną wskazówką. Wyróżniał się w szarości poranka, przypominając trochę słońce, które właśnie wstawało zza horyzontu.
Ostatni raz sprawdziła ukradkiem, czy na pewno nikt nie podążał, tak zupełnie przypadkiem, tą samą ścieżką co ona, po czym zbliżyła się do kobiety, z którą miała się dziś tutaj spotkać.
- Co też taka piękna dama robi tutaj tak wcześnie? - zażartowała na powitanie, nie starając się zmieniać swojego głosu, tak, by Maeve nie musiała za mocno doszukiwać się w niej starej, dobrej Jackie. Zresztą, zapewne po tylu latach znajomości takie przebranie, nie mogło oszukać drugiej Strażniczki. W drugą stronę było inaczej. Rineheart nie pogardziłaby w obecnych czasach zdolnością metamorfomagi. Oszczędziłaby sobie późniejszego szorowania twarzy.
- Też dobrze cię widzieć - odpowiedziała, nadal z lekkim uśmiechem. Zachowywała grę pozorów, którą zaczęła Clearwater, niemalże nonszalancko opierając się o barierkę mostu. - Sprawdzałam, nie zauważyłam nikogo - jej różdżka również znajdowała się pod ręką, spojrzenia zaś od samego początku zdawało się lustrować okolicę z dużą dozą podejrzliwości.
Skinęła głową, gdy koleżanka postanowiła zaprowadzić ją w miejsce docelowe. Sama podała ramię, grając nadal sylwetę bardziej męską niż kobiecą, czekając, aż znajdą się gdzieś, gdzie będzie bezpiecznie pomówić o tym całym informatorze.
Jackie ma przy sobie różdżkę, sakwę z 10 galeonami, zielonkawy kamień
rzut na Zdarzenie
Jackie N. Rineheart
Zawód : Wiedźmia Strażniczka i najemniczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And suddenly life wasn't about living. It was about surviving.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Miasto Lancaster
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire