Mniejszy pokój
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Mniejszy pokój
Na niewielkim mieszkaniu na poddaszu jest to jedno z nielicznych pomieszczeń, które robi za sypialnię dla Jamesa oraz Eve, choć każdy z Doe czasem zagląda do środa. Pełne półek, porozrzucanych skarpetek młodszego z braci, czy czasem i mniejszych pudeł, znajduje się tutaj również biurko i krzesło, jak i klatki dla dzielnych ptaków wysyłających listy od cygańskiej rodziny.
stąd przybywamy
Wzbił się w powietrze, kiedy zajęła miejsce za nim, upewniwszy się, że trzymała się go wystarczająco mocno; serce biło w piersi zbyt mocno, oddech zatrzymał się w piersi, kiedy próbował wyrównać lot, patrząc już tylko przed siebie. Milczał, milczała i ona, oboje zbyt mocno pogrążeni w zbyt silnych emocjach, milczał myśląc nad tym, co się właśnie wydarzyło i jakie miały być tego konsekwencje. James szukał Eve od tak dawna, ale co zrobi, kiedy stanie z nią twarzą w twarz? Co zrobi Eve, kiedy pojmie, że zaprowadził ją do nich obojga? Chyba trochę się bał, bał się, że wiedziony dobrą intencją doprowadzi do złego. Bał się tego, co mogło się okazać, bał się emocji, które mogły się wylać, ale jednocześnie cieszył się jej bliskością - samą myślą, że była żywa, bezpieczna, cała. Nigdy nie rozmawiali o tym na głos, ale chyba oboje stracili już nadzieję na jej powrót.
Wiatr smagał ich twarze, kiedy miotła nabierała prędkości, lot z Doliny Godryka do Londynu nie był krótki, ale starał się doprowadzić swoją miotłę do największej prędkości, na jaką było ją stać; nie chciał ciągnąć jej po nocach, nie chciał zaskoczyć Sheili zbyt późno, sam chyba też nie chciał czekać zbyt długo - ani przetrzymywać samej Eve. Przepraszam, wymamrotał parę razy, nie odwracając ku niej głowy, gdy spięte ciało poderwało miotłę po raz kolejny zbyt gwałtownie, wymijając nagłą przeszkodę wysokiego budynku lub drzewa. Zniżał lot nad terenami mocniej zabudowanymi, zwłaszcza, gdy znaleźli się już poza Doliną i samym Somerset, na ziemiach zdecydowanie mniej spokojnych. Unikał hałasów, omijał światła migoczące w oknach, nie chcąc wylecieć na widok - trzymając się z dala od zagrożeń i koncentrując na dalekiej drodze przed sobą - póki w oddali nie zamajaczył krajobraz Londynu. Zniżył lot nad wodami Tamizy, dalej od centrum, na terenie miasta poruszając się jeszcze ostrożniej; wreszcie wolniej, nie chcąc zwracać na siebie nadmiernej uwagi. Patrole policji to ostatnie, co chciał mieć teraz na głowie - nie po to ją tutaj przyprowadził. Podróż przebiegła jednak bez zakłóceń, a oni wkrótce znaleźli się pod kamienicą, w której mieszkanie zawłaszczył sobie James. Od dołu spojrzał w okna - noc zdążyła zrobić się już naprawdę późna, nie zdziwił go brak świateł. Rozejrzał się na boki, upewniając się, że nie mieli towarzystwa, ale w tej części doków i o tej porze nocy nie było już chyba nic na tyle istotnego, żeby policja trzymała wartę. Uchwycił miotłę w dłoń, prowadząc Eve do wnętrza budynku.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił, kiedy znaleźli się pod drzwiami jego mieszkania. Uniósł przed siebie pięść, która zawahała się tylko przez chwilę - załomotał w drzwi co sił, chcąc zerwać ich z łóżka. Prawdopodobnie zerwał też ich sąsiadów, ale to wydawało mu się teraz bez znaczenia. - Otwórzcie, to ja! - zawołał przez drzwi, chcąc zyskać pewność, że wpuszczą go - ich - pomimo niespodziewanej nocnej pory. Pominął imiona, wciąż nie wiedziała. Oni - mogli poznać go po głosie. W oczekiwaniu spojrzał na Eve, wciąż nie mówiąc nic, bez przekonania usunął się w bok, tuż po tym, jak uderzył w drzwi całym ramieniem jeszcze raz - co sił. Zbieraj się z łóżka, ty cholerny śpiochu.
Wzbił się w powietrze, kiedy zajęła miejsce za nim, upewniwszy się, że trzymała się go wystarczająco mocno; serce biło w piersi zbyt mocno, oddech zatrzymał się w piersi, kiedy próbował wyrównać lot, patrząc już tylko przed siebie. Milczał, milczała i ona, oboje zbyt mocno pogrążeni w zbyt silnych emocjach, milczał myśląc nad tym, co się właśnie wydarzyło i jakie miały być tego konsekwencje. James szukał Eve od tak dawna, ale co zrobi, kiedy stanie z nią twarzą w twarz? Co zrobi Eve, kiedy pojmie, że zaprowadził ją do nich obojga? Chyba trochę się bał, bał się, że wiedziony dobrą intencją doprowadzi do złego. Bał się tego, co mogło się okazać, bał się emocji, które mogły się wylać, ale jednocześnie cieszył się jej bliskością - samą myślą, że była żywa, bezpieczna, cała. Nigdy nie rozmawiali o tym na głos, ale chyba oboje stracili już nadzieję na jej powrót.
Wiatr smagał ich twarze, kiedy miotła nabierała prędkości, lot z Doliny Godryka do Londynu nie był krótki, ale starał się doprowadzić swoją miotłę do największej prędkości, na jaką było ją stać; nie chciał ciągnąć jej po nocach, nie chciał zaskoczyć Sheili zbyt późno, sam chyba też nie chciał czekać zbyt długo - ani przetrzymywać samej Eve. Przepraszam, wymamrotał parę razy, nie odwracając ku niej głowy, gdy spięte ciało poderwało miotłę po raz kolejny zbyt gwałtownie, wymijając nagłą przeszkodę wysokiego budynku lub drzewa. Zniżał lot nad terenami mocniej zabudowanymi, zwłaszcza, gdy znaleźli się już poza Doliną i samym Somerset, na ziemiach zdecydowanie mniej spokojnych. Unikał hałasów, omijał światła migoczące w oknach, nie chcąc wylecieć na widok - trzymając się z dala od zagrożeń i koncentrując na dalekiej drodze przed sobą - póki w oddali nie zamajaczył krajobraz Londynu. Zniżył lot nad wodami Tamizy, dalej od centrum, na terenie miasta poruszając się jeszcze ostrożniej; wreszcie wolniej, nie chcąc zwracać na siebie nadmiernej uwagi. Patrole policji to ostatnie, co chciał mieć teraz na głowie - nie po to ją tutaj przyprowadził. Podróż przebiegła jednak bez zakłóceń, a oni wkrótce znaleźli się pod kamienicą, w której mieszkanie zawłaszczył sobie James. Od dołu spojrzał w okna - noc zdążyła zrobić się już naprawdę późna, nie zdziwił go brak świateł. Rozejrzał się na boki, upewniając się, że nie mieli towarzystwa, ale w tej części doków i o tej porze nocy nie było już chyba nic na tyle istotnego, żeby policja trzymała wartę. Uchwycił miotłę w dłoń, prowadząc Eve do wnętrza budynku.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił, kiedy znaleźli się pod drzwiami jego mieszkania. Uniósł przed siebie pięść, która zawahała się tylko przez chwilę - załomotał w drzwi co sił, chcąc zerwać ich z łóżka. Prawdopodobnie zerwał też ich sąsiadów, ale to wydawało mu się teraz bez znaczenia. - Otwórzcie, to ja! - zawołał przez drzwi, chcąc zyskać pewność, że wpuszczą go - ich - pomimo niespodziewanej nocnej pory. Pominął imiona, wciąż nie wiedziała. Oni - mogli poznać go po głosie. W oczekiwaniu spojrzał na Eve, wciąż nie mówiąc nic, bez przekonania usunął się w bok, tuż po tym, jak uderzył w drzwi całym ramieniem jeszcze raz - co sił. Zbieraj się z łóżka, ty cholerny śpiochu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wydawało się, że będzie lepiej kiedy tylko wróci jej rodzina. Stres powinien odejść, ramiona nie powinny już tak ciążyć, sen byłby spokojniejszy…gdyby tylko mogła, łudziłaby się tak dalej, ale dość dobrze wiedziała, że ponownie pojawienie się rodziny w jej życiu po tym, co wszyscy przeszli, niemożliwe było do zupełnego przejścia do porządku dziennego. Na pewno wolała, aby wyjechali z tego miejsca, wiedziała jednak, co powstrzymuje Jamesa przed wyjazdem. A w zasadzie kto. Nie narzekała więc jeszcze, czując, że może się to zmienić, dlatego wiedziała, że musi jakoś wytrwać. Chociażby to, że dwa dni temu James postanowił wrócić do domu po całym dniu i nocy nieobecności. Czy strach o niego na każdym kroku miał być jej nową obecnością?
Walenie do drzwi wyrwało ją dość szybko ze snu – w pierwszej chwili zupełnie nie rozumiała, o kim była mowa, kto się dobijał. Przestraszyła się, że to jakieś problemy, albo ktoś przyszedł z jakimś problemem. Nie rozpoznała głosu, niepewnie zeskakując z posłania i łapiąc różdżkę. Gotowa była spróbować rzucić zaklęcie na pierwszy tylko ostrzegawczy sygnał. Jej kroki zaskrzypiały na drewnianej, nieco wytartej posadzce, a ona sama dotarła do drzwi. Zawahała się jeszcze przez chwilę, ale nie mogła pozwolić na to, aby ta osoba dobijała się dalej do drzwi. James przecież teraz zasypiał tak ciężko!
Drzwi do mieszkania uchyliły się ostrożnie – w szparze widniała jej postać, w jasnej koszuli nocnej sprawiając wrażenie zjawy pośród ciemności. Kiedy jednak w ciemności zamajaczyła jej sylwetka Marcela, oparła głowę o framugę i przymknęła oczy, będąc gotową zasnąć tu i teraz, nawet w środku rozmowy. Nie dostrzegła jeszcze sylwetki Eve, wciąż niedokładnie wyłuskując rysy i granice mebli czy postaci z miejsca. Nie wiedziała, czego Marcel potrzebował, ale czemu nie mogło poczekać to do rana?
- Marcel? – Jej głos był czymś pomiędzy jęknięciem i chrypnięciem. – Czego ci teraz potrzeba? James ledwie usnął, nie śpi ostatnio zbyt wiele, nie dobijaj się tak. – Mruknęła, mając szczerą nadzieję, że szybko wytłumaczy, czemu tak w zasadzie próbuje do nich wpaść o tej godzinie. Ona chciała tylko się wyspać zanim niebawem będzie musiała wstać do pracy.
Walenie do drzwi wyrwało ją dość szybko ze snu – w pierwszej chwili zupełnie nie rozumiała, o kim była mowa, kto się dobijał. Przestraszyła się, że to jakieś problemy, albo ktoś przyszedł z jakimś problemem. Nie rozpoznała głosu, niepewnie zeskakując z posłania i łapiąc różdżkę. Gotowa była spróbować rzucić zaklęcie na pierwszy tylko ostrzegawczy sygnał. Jej kroki zaskrzypiały na drewnianej, nieco wytartej posadzce, a ona sama dotarła do drzwi. Zawahała się jeszcze przez chwilę, ale nie mogła pozwolić na to, aby ta osoba dobijała się dalej do drzwi. James przecież teraz zasypiał tak ciężko!
Drzwi do mieszkania uchyliły się ostrożnie – w szparze widniała jej postać, w jasnej koszuli nocnej sprawiając wrażenie zjawy pośród ciemności. Kiedy jednak w ciemności zamajaczyła jej sylwetka Marcela, oparła głowę o framugę i przymknęła oczy, będąc gotową zasnąć tu i teraz, nawet w środku rozmowy. Nie dostrzegła jeszcze sylwetki Eve, wciąż niedokładnie wyłuskując rysy i granice mebli czy postaci z miejsca. Nie wiedziała, czego Marcel potrzebował, ale czemu nie mogło poczekać to do rana?
- Marcel? – Jej głos był czymś pomiędzy jęknięciem i chrypnięciem. – Czego ci teraz potrzeba? James ledwie usnął, nie śpi ostatnio zbyt wiele, nie dobijaj się tak. – Mruknęła, mając szczerą nadzieję, że szybko wytłumaczy, czemu tak w zasadzie próbuje do nich wpaść o tej godzinie. Ona chciała tylko się wyspać zanim niebawem będzie musiała wstać do pracy.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Zawsze chadzała własnymi ścieżkami, jeszcze kiedy tabor istniał, kiedy miała rodzinę. Z tego właśnie powodu ściągała na siebie złość ojca i dezaprobatę matki, na której po części odbijała się samowola córki. Dlatego coraz mniej wątpiła, że przez ten cały czas, gdy miała okazję spotkać na swojej drodze kogoś bliskiego, zwyczajnie omijała każdego ze swojej winy. Kiedy więc zarzucił jej to Marcel, odpowiedziała mu jedynie uśmiechem. Miał rację, bez wątpienia miał. Wybierała złe uliczki, zbyt odległe i jedynie kaprys sprowadził ją dziś na główną ulicę Doliny Godryka. Szczęśliwy traf postawił na jej drodze przyjaciela… znajomą duszę, która miała zabrać ją do rodziny, chociaż jeszcze nie do końca była tego świadoma. Rozwiała niepotrzebne obawy Marcela, zapewniła, chociaż było to kłamstwo w pewnym sensie. Strata wszystkich, których kochała, których znała była nieporównywalnie większą krzywdą w porównaniu do wszystkiego, na co musiała decydować się w późniejszym czasie. Jednak nie zamierzała o tym mówić, ponownie rozpamiętywać podjętych działań. Minęły miesiące i nic, co wtedy nie miało znaczenia. Zbyła milczeniem kolejne pytania, przecież to oczywiste, że nie miała żadnej pewności. Natura ludzka była zbyt przewrotna, aby wierzyć, że ktokolwiek wstawiłby się za nią… pomógł. Na domiar złego dla świata była Cyganką, Romką… przybłędą. Ile razy widziała oceniające spojrzenia? Wrogie słowa, budzące jej własną złość, jednak tłumiła to w sobie umiejętnie. Ukrywała za smutkiem, wzrokiem zbitego szczeniaka, kryła to fałszem.
Słuchała, kiedy mówił o młodej Doe. Chciała iść do She, żeby ją zobaczyć, upewnić się, że naprawdę wszystko było w porządku i wyszła z tego bez większego uszczerbku, niż utrata bezpieczeństwa i rozłąka z braćmi. Pokiwała powoli głową, kiedy naciskał, aby się pospieszyli.- Dobrze.- szepnęła tylko, podchodząc bliżej niego. Nie ociągała się, nie zwlekała, nie wiedząc do końca, jak długa droga ich czeka. Nie odzywała się przez cały lot, nie reagowała na wypowiadane przez chłopaka przeprosiny, gdy miotła zbyt mocno szarpnęła kilkukrotnie. Kiedy znaleźli się blisko Londynu, wiedziała już, co to za miasto. Zdusiła w sobie ciężkie westchnięcie, jakąkolwiek oznakę niezadowolenia. Nie wspominała dobrze ostatniej wizyty w stolicy, ściągając na siebie kłopoty przez zbytnią pewność siebie i głupotę.
Uniosła wzrok na kamienicę, by zaraz rozejrzeć się po otoczeniu. Dzielnica Portowa, nie było to najlepsze miejsce dla She, ale na podobne wnioski wypowiadane na głos, przyjdzie dopiero pora. Poszła za Marcelem, nadal milcząc, jakby nagle zapomniała, jak składa się zdania i dobiera słowa. Czuła, jak coś ściska ją w dołku. Stres? Strach? Najpewniej oba, lecz nie zastanawiała się za bardzo.
Obserwowała przyjaciela, gdy niezbyt delikatnie załomotał w drzwi. Współczuła takiej pobudki, zwłaszcza że pora okazała się już późna, idealna do snu. Cofnęła się nieco, jakby rozważała, aby odejść.- Mogliśmy poczekać do rana…- podjęła cicho, ale zaraz zamilkła znów, kiedy usłyszała ruch po drugiej stronie drzwi, a moment później te uchyliły się nieco. Wbiła ciemne tęczówki w dziewczynę. Mała She. Mimo półmroku korytarza i pory dnia, dostrzegła, jak śliczna stała się przez te dwa lata Sheila. Uśmiech powoli wpełzł na jej usta, jednak zaraz zacisnęła delikatnie zęby na wewnętrznej stronie policzków, chcąc opanować emocje. Czuła, jak szklą się oczy.- She…- odezwała się z cieniem wahania.- Sheila.- powtórzyła, robiąc krok bliżej, aby zwrócić jej uwagę. Miała ochotę zamknąć ją w uścisku, przytulić z ulgą, że naprawdę tu była. Jednak zanim ruszyła się z miejsca, usłyszała słowa dziewczyny.- James? – był tutaj? Odwróciła głowę w kierunku Marcela, a ciemne tęczówki zdradzały jedynie urazę. Okłamał ją, naprawdę to zrobił. W sumie nie powinna się dziwić, jeśli uważała Marcela za przyjaciela, tak Ci dwaj byli sobie jeszcze bliżsi. Powróciła spojrzeniem do siostry swego męża, bo jednak to ona była teraz ważniejsza. Była tutaj, żyła i chwilowo nic więcej się nie liczyło.
Słuchała, kiedy mówił o młodej Doe. Chciała iść do She, żeby ją zobaczyć, upewnić się, że naprawdę wszystko było w porządku i wyszła z tego bez większego uszczerbku, niż utrata bezpieczeństwa i rozłąka z braćmi. Pokiwała powoli głową, kiedy naciskał, aby się pospieszyli.- Dobrze.- szepnęła tylko, podchodząc bliżej niego. Nie ociągała się, nie zwlekała, nie wiedząc do końca, jak długa droga ich czeka. Nie odzywała się przez cały lot, nie reagowała na wypowiadane przez chłopaka przeprosiny, gdy miotła zbyt mocno szarpnęła kilkukrotnie. Kiedy znaleźli się blisko Londynu, wiedziała już, co to za miasto. Zdusiła w sobie ciężkie westchnięcie, jakąkolwiek oznakę niezadowolenia. Nie wspominała dobrze ostatniej wizyty w stolicy, ściągając na siebie kłopoty przez zbytnią pewność siebie i głupotę.
Uniosła wzrok na kamienicę, by zaraz rozejrzeć się po otoczeniu. Dzielnica Portowa, nie było to najlepsze miejsce dla She, ale na podobne wnioski wypowiadane na głos, przyjdzie dopiero pora. Poszła za Marcelem, nadal milcząc, jakby nagle zapomniała, jak składa się zdania i dobiera słowa. Czuła, jak coś ściska ją w dołku. Stres? Strach? Najpewniej oba, lecz nie zastanawiała się za bardzo.
Obserwowała przyjaciela, gdy niezbyt delikatnie załomotał w drzwi. Współczuła takiej pobudki, zwłaszcza że pora okazała się już późna, idealna do snu. Cofnęła się nieco, jakby rozważała, aby odejść.- Mogliśmy poczekać do rana…- podjęła cicho, ale zaraz zamilkła znów, kiedy usłyszała ruch po drugiej stronie drzwi, a moment później te uchyliły się nieco. Wbiła ciemne tęczówki w dziewczynę. Mała She. Mimo półmroku korytarza i pory dnia, dostrzegła, jak śliczna stała się przez te dwa lata Sheila. Uśmiech powoli wpełzł na jej usta, jednak zaraz zacisnęła delikatnie zęby na wewnętrznej stronie policzków, chcąc opanować emocje. Czuła, jak szklą się oczy.- She…- odezwała się z cieniem wahania.- Sheila.- powtórzyła, robiąc krok bliżej, aby zwrócić jej uwagę. Miała ochotę zamknąć ją w uścisku, przytulić z ulgą, że naprawdę tu była. Jednak zanim ruszyła się z miejsca, usłyszała słowa dziewczyny.- James? – był tutaj? Odwróciła głowę w kierunku Marcela, a ciemne tęczówki zdradzały jedynie urazę. Okłamał ją, naprawdę to zrobił. W sumie nie powinna się dziwić, jeśli uważała Marcela za przyjaciela, tak Ci dwaj byli sobie jeszcze bliżsi. Powróciła spojrzeniem do siostry swego męża, bo jednak to ona była teraz ważniejsza. Była tutaj, żyła i chwilowo nic więcej się nie liczyło.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Ubiegłej nocy źle spał. Był zmęczony. Ba, był wyczerpany niespaniem od dwóch dni, alkoholem, awanturą w barze i wszystkimi emocjami, które w nim siedziały od chwili, w której ujrzał cielsko Hagrida i zmasakrowane truchła dwójki małych, niewinnych dzieci, ich wnętrzności na półolbrzymie, bebechy wywalone na wierzch; aż po ucieczkę z Parszywego po uderzeniu w głowę lecącym krzesłem i w końcu bolesnej, podłej torturze starego najlepszego przyjaciela. Przysypiał z wycieńczenia, ale budził się niewiele później zlany potem, rzucając się na łóżku, dusząc tak, jakby przebiegł kilkanaście kilometrów bez postoju. Zbudzona jego koszmarami Sheila chwytała go za rękę, odruchowo uciekał od jej troskliwego dotyku, nie był w stanie jej powiedzieć, co czuł. A był przerażony. Bał się, że to znów się dzieje, ktoś wdziera mu się boleśnie do głowy, wertuje wszystkie jego wspomnienia, wyciąga wszystkie najintymniejsze chwile, pragnienia, żądze, tęsknoty. Miał przed oczami Sallowa, który uśmiecha się dumnie i z nieprzemijającą satysfakcją. Nie wyglądał, jak on, ale to bez znaczenia. Miał jego posturę. I oczy bez bielma, jak czarne węgle wciśnięte zbyt mocno w oczodoły, bezzębny uśmiech cyrkowego klauna. Słyszał jego przebiegły chichot, zadowolenie z tego, co ujrzał. Rosnąca w sercu nienawiść nie pomagała się uspokoić, wciąż i wciąż śnił to samo. A może gdy zapadał znów w sen, kontynuował poprzedni. Nigdy nie sądził, że to możliwe. Śnić o czymś dalej po tak wyraźnym i emocjonującym przebudzeniu. A jednak. Nieustannie tkwił w tej samej pułapce. Wciąż miał w głowie wszystko to, co wydarzyło się poprzedniego wieczora. Czuł się tak, jakby każdy jej skrawek pogrywały wielkie, pulsujące, świeżo nabite guzy, które sięgały swoim bólem aż do rdzenia, do samego mózgu. Był zmęczony tym bólem głowy. Uporczywie pęczniał w środku, rozpychał się, ale czaszka była zbyt mała i zbyt twarda, by poddać mu się i pozwolić puchnąć dalej.
Dziś też spał niespokojnie. Koszulka, którą miał na sobie już całkiem przemokła, choć w mieszkaniu wcale nie było zbyt ciepło; lepiła się do ciała, podobnie jak ciemne, gęste włosy kleiły do zroszonego potem czoła. Serce waliło mu w piersi, jak szalone, głowa pękała z bólu.
Nie wiedział, co go obudziło. Czy obudziło cokolwiek, czy po prostu ocknął się, podrywając do góry znów z duszą na ramieniu, nie potrafiąc głupiej głowie wyjaśnić raz, a dobrze, że nic się nie dzieje, że to tylko koszmary, złamana psychika. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie wtedy, kiedy Sheila była obok. A teraz nie poczuł jej drobnej, ciepłej dłoni, a gdy obrócił głowę w bok, miejsce na dużym łóżku było puste. Zatrząsł się, bo chłód z dworu przedarł się przez szczeliny miedzy oknem a parapetem. I wtedy usłyszał głosy. Siostry, z pewnością. Kogo jeszcze? Marcel? Wypowiedziała jego imię? Obudziło go pukanie? Zsunął się z łóżka i wstał chwiejnie, przecierając wierzchem dłoni czoło, a potem już w drodze, palcami przeczesując wilgotne włosy. Serce zgubiło swój rytm, jeszcze zanim przeszedł do drugiego pokoju. Przeczuwało, szybciej uświadomiło sobie o obecności niż zdołał to skojarzyć. Z odległego przejścia spojrzał w stronę drzwi. Sheila stała w nich, nie dostrzegał tego, co było za nimi, po drugiej stronie. Ale usłyszał głos. I zamiast ruszyć dalej stanął na chwilę jak wryty, sparaliżowany. Czy to prawda, czy tylko mu się to przyśniło? Jak to możliwe, że szukał jej tyle czasu, a ona tak po prostu zapukała do ich drzwi? Jak gdyby nigdy nic? A co jeśli to był podstęp? Co jeśli to sprawka Sallowa? Czy to w ogóle było możliwe? Stworzyć ją tak szybko, z utkanych ciasno wspomnień kogoś innego? To nie mogła być prawda. Nie mogła być tu naprawdę. Ona. Nie.
Poczuł, że zaschło mu w gardle. Była jego przyjaciółką. Odkąd zjawili się wśród cyganów nie rozstawali się wcale na dłużej. Sheila przyszła do szkoły później, Thomas wyruszył wcześniej. Ona była przez cały czas. Odkąd tylko się poznali. A teraz? Minęły dwa lata. Co jej miał powiedzieć? Jak mógł się usprawiedliwić? Jak mógł jej wynagrodzić to wszystko, co się stało? Myśl, że stała tam za drzwiami, nawet jeśli jej nie widział — że była — wywoływała w nim dziką euforię i strach jednocześnie.
Nie wiedział, kiedy nogi go poniosły do przodu, nie czuł tego zupełnie, jakby ktoś pociągnął mały, kolorowy dywan, na którym stanął i bez jego woli przyciągnął go pod same drzwi. Wtedy też złapał ich krawędź i otworzył szerzej, by ujrzeć gościa za nimi. Musiał wiedzieć. Musiał sprawdzić. Upewnić się, że nie śni, że to zaraz nie zmieni się w koszmar, że nie jest to podłą grą legilimenty.
Wyobrażał sobie ten moment tak wiele razy, że nie był pewien, czy to nie jego kolejna kreacja w głowie. Jedna z wielu. Taka, w której układał wyjaśnienia, przeprosiny, aby nie dać się zaskoczyć, by udowodnić jej, jak bardzo było mu przykro i jak bardzo za nią tęsknił. Przez te dwa lata idealizował ją w myślach, pozbywając się wszystkich ludzkich skaz. Zwyczajnych, pospolitych. Ludzkich. I kiedy zobaczył ją w cieniu późnej nocy wcale się nie zawiódł, ale zabrakło mu słów i siły, by wypowiedzieć chociażby jej imię. Wszystko to, co sobie przygotowywał uleciało, nie był w stanie wydusić z siebie choćby słowa. Przypomnieć najprostszego zdania. Jego wzrok objął także Marcela. Przeniósł na niego powoli wzrok. I wiedział. Nie musiał pytać. Już wszystko wiedział.
Dziś też spał niespokojnie. Koszulka, którą miał na sobie już całkiem przemokła, choć w mieszkaniu wcale nie było zbyt ciepło; lepiła się do ciała, podobnie jak ciemne, gęste włosy kleiły do zroszonego potem czoła. Serce waliło mu w piersi, jak szalone, głowa pękała z bólu.
Nie wiedział, co go obudziło. Czy obudziło cokolwiek, czy po prostu ocknął się, podrywając do góry znów z duszą na ramieniu, nie potrafiąc głupiej głowie wyjaśnić raz, a dobrze, że nic się nie dzieje, że to tylko koszmary, złamana psychika. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie wtedy, kiedy Sheila była obok. A teraz nie poczuł jej drobnej, ciepłej dłoni, a gdy obrócił głowę w bok, miejsce na dużym łóżku było puste. Zatrząsł się, bo chłód z dworu przedarł się przez szczeliny miedzy oknem a parapetem. I wtedy usłyszał głosy. Siostry, z pewnością. Kogo jeszcze? Marcel? Wypowiedziała jego imię? Obudziło go pukanie? Zsunął się z łóżka i wstał chwiejnie, przecierając wierzchem dłoni czoło, a potem już w drodze, palcami przeczesując wilgotne włosy. Serce zgubiło swój rytm, jeszcze zanim przeszedł do drugiego pokoju. Przeczuwało, szybciej uświadomiło sobie o obecności niż zdołał to skojarzyć. Z odległego przejścia spojrzał w stronę drzwi. Sheila stała w nich, nie dostrzegał tego, co było za nimi, po drugiej stronie. Ale usłyszał głos. I zamiast ruszyć dalej stanął na chwilę jak wryty, sparaliżowany. Czy to prawda, czy tylko mu się to przyśniło? Jak to możliwe, że szukał jej tyle czasu, a ona tak po prostu zapukała do ich drzwi? Jak gdyby nigdy nic? A co jeśli to był podstęp? Co jeśli to sprawka Sallowa? Czy to w ogóle było możliwe? Stworzyć ją tak szybko, z utkanych ciasno wspomnień kogoś innego? To nie mogła być prawda. Nie mogła być tu naprawdę. Ona. Nie.
Poczuł, że zaschło mu w gardle. Była jego przyjaciółką. Odkąd zjawili się wśród cyganów nie rozstawali się wcale na dłużej. Sheila przyszła do szkoły później, Thomas wyruszył wcześniej. Ona była przez cały czas. Odkąd tylko się poznali. A teraz? Minęły dwa lata. Co jej miał powiedzieć? Jak mógł się usprawiedliwić? Jak mógł jej wynagrodzić to wszystko, co się stało? Myśl, że stała tam za drzwiami, nawet jeśli jej nie widział — że była — wywoływała w nim dziką euforię i strach jednocześnie.
Nie wiedział, kiedy nogi go poniosły do przodu, nie czuł tego zupełnie, jakby ktoś pociągnął mały, kolorowy dywan, na którym stanął i bez jego woli przyciągnął go pod same drzwi. Wtedy też złapał ich krawędź i otworzył szerzej, by ujrzeć gościa za nimi. Musiał wiedzieć. Musiał sprawdzić. Upewnić się, że nie śni, że to zaraz nie zmieni się w koszmar, że nie jest to podłą grą legilimenty.
Wyobrażał sobie ten moment tak wiele razy, że nie był pewien, czy to nie jego kolejna kreacja w głowie. Jedna z wielu. Taka, w której układał wyjaśnienia, przeprosiny, aby nie dać się zaskoczyć, by udowodnić jej, jak bardzo było mu przykro i jak bardzo za nią tęsknił. Przez te dwa lata idealizował ją w myślach, pozbywając się wszystkich ludzkich skaz. Zwyczajnych, pospolitych. Ludzkich. I kiedy zobaczył ją w cieniu późnej nocy wcale się nie zawiódł, ale zabrakło mu słów i siły, by wypowiedzieć chociażby jej imię. Wszystko to, co sobie przygotowywał uleciało, nie był w stanie wydusić z siebie choćby słowa. Przypomnieć najprostszego zdania. Jego wzrok objął także Marcela. Przeniósł na niego powoli wzrok. I wiedział. Nie musiał pytać. Już wszystko wiedział.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Łomotał w drzwi co sił, pięściami, rękoma, ramionami, a gdy usłyszał słowa Eve, gotowej wrócić tutaj rano, jego gesty przybrały tylko na zapalczywości i załomotał w drzwi jeszcze mocniej, czasy były niepewne, jutra mogło nie dotrwać każde z nich, tak razem, jak osobno. Odnalazł Eve - i nie mógł, nie chciał, nie potrafił pozwolić jej wymknąć się z rąk. Musiał to zamknąć. Rozwiązać. Przyprowadzić ją do domu. Mógłby nawet wyważyć, te cholerne drzwi jeśli James nie wstanie z łóżka - i nie wstał, ale w rozchylonych drzwiach pojawiło się wkrótce przenikliwe oko Sheili. Ledwie słyszał jej tłumaczenia, gdy serce zabiło mocniej - zrobił pół kroku w tył, by znaleźć się za Eve, nie pozwalając jej przeoczyć. Wspomniała imię Jamesa, wtedy dostrzegł na sobie jej spojrzenie. Uniósł je - bez oporów - bo wiedział, że postąpił słusznie.
- Przepraszam - szepnął w jej stronę, choć w jego głosie nie wybrzmiewała wcale skrucha. Gdyby miał ponownie podjąć decyzję, postąpiłby z pewnością tak samo. Nie odpowiedział na pytania Sheili, odpowiedzi miały pojawić się same, razem z twarzą zaginionej. Wkrótce za Sheilą pojawiła się sylwetka Jamesa, nie odzywał się, kiedy rozchylał drzwi szerzej - wpatrzony w Eve jako w zjawę, która jeszcze wczoraj wydawała się nią rzeczywiście być. Która jeszcze wczoraj - wydawała się być martwa. Nie odezwał się słowem, czując - a może widząc - że tych dwoje miało sobie więcej do powiedzenia samymi spojrzeniami niżeli słowami, choć prędzej czy później i po te ostatnie musieli sięgnąć. Sam był wzruszony, kiedy na nią trafił. Sam poczuł tchnienie ulgi, powracającą tęsknotę i ciepło, ale wiedział, że jego emocje nie były nawet małą częścią tego, co czuł teraz James. Sheila z pewnością tez miała jej dużo do opowiedzenia - to dla niej tu przecież wróciła. Nie przerwał ich milczenia, zamiast tego cofnął się wpierw pół kroku, potem dwa, jego rola już się zakończyła. Potrzebowali intymności. Oni dwoje szczególnie, ale we troje też tworzyli rodzinę.
- Pójdę już - rzucił w końcu w eter. - Poczekam przez chwilę na dole, Eve - zwrócił się do niej, obiecał jej, że zabierze ją z powrotem, jeśli tylko będzie tego chciała. Miał nadzieję, że nie nawiedzi jej podobna myśl, ale chciał pozostać słowny. Nigdy nie dało jej się do niczego zmusić. Jeśli zniknie, zawsze miała pod ręką Sheilę, która mogła go zawołać. Wiedział, że spełni prośbę bratowej, miała dobre serce. Szczerze jednak wierzył, że to przymusowe spotkanie pozwoli im połączyć swoje ścieżki, a do Doliny - Eve wróci już tylko po rzeczy, i wróci tam z Jamesem. Skinął mu głową, niepewny, czy w ogóle go dostrzegał, przemknął wzrokiem na jego młodszą siostrę, obdarzając ją ciepłym uśmiechem, takim, jakie posyłało się dla pokrzepienia, którego nie miało się samemu - i w końcu zniknął na schodach, zmierzając na dół, w kierunku wyjścia z kamienicy.
/zt
- Przepraszam - szepnął w jej stronę, choć w jego głosie nie wybrzmiewała wcale skrucha. Gdyby miał ponownie podjąć decyzję, postąpiłby z pewnością tak samo. Nie odpowiedział na pytania Sheili, odpowiedzi miały pojawić się same, razem z twarzą zaginionej. Wkrótce za Sheilą pojawiła się sylwetka Jamesa, nie odzywał się, kiedy rozchylał drzwi szerzej - wpatrzony w Eve jako w zjawę, która jeszcze wczoraj wydawała się nią rzeczywiście być. Która jeszcze wczoraj - wydawała się być martwa. Nie odezwał się słowem, czując - a może widząc - że tych dwoje miało sobie więcej do powiedzenia samymi spojrzeniami niżeli słowami, choć prędzej czy później i po te ostatnie musieli sięgnąć. Sam był wzruszony, kiedy na nią trafił. Sam poczuł tchnienie ulgi, powracającą tęsknotę i ciepło, ale wiedział, że jego emocje nie były nawet małą częścią tego, co czuł teraz James. Sheila z pewnością tez miała jej dużo do opowiedzenia - to dla niej tu przecież wróciła. Nie przerwał ich milczenia, zamiast tego cofnął się wpierw pół kroku, potem dwa, jego rola już się zakończyła. Potrzebowali intymności. Oni dwoje szczególnie, ale we troje też tworzyli rodzinę.
- Pójdę już - rzucił w końcu w eter. - Poczekam przez chwilę na dole, Eve - zwrócił się do niej, obiecał jej, że zabierze ją z powrotem, jeśli tylko będzie tego chciała. Miał nadzieję, że nie nawiedzi jej podobna myśl, ale chciał pozostać słowny. Nigdy nie dało jej się do niczego zmusić. Jeśli zniknie, zawsze miała pod ręką Sheilę, która mogła go zawołać. Wiedział, że spełni prośbę bratowej, miała dobre serce. Szczerze jednak wierzył, że to przymusowe spotkanie pozwoli im połączyć swoje ścieżki, a do Doliny - Eve wróci już tylko po rzeczy, i wróci tam z Jamesem. Skinął mu głową, niepewny, czy w ogóle go dostrzegał, przemknął wzrokiem na jego młodszą siostrę, obdarzając ją ciepłym uśmiechem, takim, jakie posyłało się dla pokrzepienia, którego nie miało się samemu - i w końcu zniknął na schodach, zmierzając na dół, w kierunku wyjścia z kamienicy.
/zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie wiedziała, przez co przechodził James – i to ją przerażało. Nie rozumiała tego głupiego przeświadczenia, tlącego się w myślach starszego z rodzeństwa, że niewiedza miałaby ją w jakiś sposób chronić. Tak, jakby to miało jej pomóc. Jakby wtedy jednak się nie martwiła. Wpędzało ją w to jeszcze większe kłopoty, bo przecież czemu nagle męska duma miała być ważniejsza od ich całościowego bezpieczeństwa? Co jej dawało to, że nie wiedziała, czemu jej brat rzuca się po nocach, czemu budzi się spocony, czemu przejmuje go panika po tym, jak zniknął na całe dwa dni? Naprawdę sądził, że będzie w stanie obronić ją, tak jakby pomoc od siostry miała być ujmą. Albo jeżeli coś mu się stanie, że jeżeli ktoś przyjdzie, to zadowoli się odpowiedzią, że tak naprawdę nic nie wie? To podejście było tak naiwne, ale próby przemówienia Jamesowi do rozsądku spełzały na niczym. Dlatego spała obok niego, łapiąc go za dłoń za każdym razem, że wyczuwała, że się miotał.
Dlatego z niezadowoleniem uchylała drzwi, sama podmęczona sytuacją, teraz jednak zaś jej oczy szybko otworzyły się, kiedy usłyszała kolejny znajomy głos. Z przeszłości, takiej, o której nikt się nie spodziewała, że się odnajdzie. A jednak. Wystrzeliła z progu z niesamowitą prędkością, wbijając się w Eve i wtulając się mocno w swoją rodzinę, która stała teraz przed nią. Dwa lata rozłąki, milczenia, bez informacji o tym, czy się żyje czy nie. Przerwała to po prostu jednym gestem, w którym teraz wyrażała całą swoją miłość i całe swoje uczucia. Sheila cieszyła się, niezwiązania taką samą więzią jak James i Eve, cieszyła się za to, że szwagierka jej odnalazła się i mogli być razem!
- Marcel… - szepnęła jeszcze, kiedy ich przyjaciel rzucił jej delikatny uśmiech, zaraz też znikając w ciemnościach. Wyciągnęła dłoń w jego kierunku, ten jednak zszedł już po schodach. Objęła też Eve ponownie, głowę wtulając w zagłębienie w jej szyi, teraz za to trzymając mocno jej ubranie i próbując przysunąć ją jak najbliżej do siebie. Była w domu, była wśród swoich. Teraz Sheila nie pozwoli, aby rozdzielili się już tak jak wcześniej.
Dlatego z niezadowoleniem uchylała drzwi, sama podmęczona sytuacją, teraz jednak zaś jej oczy szybko otworzyły się, kiedy usłyszała kolejny znajomy głos. Z przeszłości, takiej, o której nikt się nie spodziewała, że się odnajdzie. A jednak. Wystrzeliła z progu z niesamowitą prędkością, wbijając się w Eve i wtulając się mocno w swoją rodzinę, która stała teraz przed nią. Dwa lata rozłąki, milczenia, bez informacji o tym, czy się żyje czy nie. Przerwała to po prostu jednym gestem, w którym teraz wyrażała całą swoją miłość i całe swoje uczucia. Sheila cieszyła się, niezwiązania taką samą więzią jak James i Eve, cieszyła się za to, że szwagierka jej odnalazła się i mogli być razem!
- Marcel… - szepnęła jeszcze, kiedy ich przyjaciel rzucił jej delikatny uśmiech, zaraz też znikając w ciemnościach. Wyciągnęła dłoń w jego kierunku, ten jednak zszedł już po schodach. Objęła też Eve ponownie, głowę wtulając w zagłębienie w jej szyi, teraz za to trzymając mocno jej ubranie i próbując przysunąć ją jak najbliżej do siebie. Była w domu, była wśród swoich. Teraz Sheila nie pozwoli, aby rozdzielili się już tak jak wcześniej.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Spoglądała na Sheilę, ciemnymi tęczówkami błądziła po twarzy przyjaciółki, szwagierki i nadal nie potrafiła uwierzyć, że naprawdę ją widzi. Cała i zdrowa, śliczna i uroczo zaspana. Zmęczenie nie ujmowało jej urody w nawet najmniejszym stopniu. Kiedy wypowiedziała jej imię, chciała już dopaść do niej, przytulić, zamknąć w ramionach. Nie zdążyła się ruszyć, kiedy Paprotka sama to zrobiła. Poczuła, jak drobne ciało dziewczyny wtula się w nią i nie mogła pozostać obojętna. Przytuliła ją mocno, jakby bała się, że młoda Doe zniknie niespodziewanie.- She, nie mogę uwierzyć, że tu jesteś. Tyle czasu.- szepnęła, ani myśląc wypuszczać ją z uścisku. Los miał jednak niespodziankę, zapowiedzianą chwilę wcześniej, ale i tak, kiedy zobaczyła dłoń zamykającą się na skrzydle drzwi, zamarła. Spoglądała ponad ramieniem szwagierki na swego męża, którego szukała przez dwa lata z nadzieją, że przeżył, że jak zawsze umknął przed kłopotami, jakie ściągnął na niego Thomas. Wpatrując się w niego, ledwie usłyszała Marcala, machinalnie skinęła głową na jego słowa, ale nie spojrzała w jego kierunku. Musiał wiedzieć, że nie wyjdzie stąd, powinien skoro sama mimo chaosu emocji, była pewna, że już się nie cofnie.
- James, to Ty... naprawdę Ty.- słowa wyrwały się same, pełne niedowierzania i echa złości, żalu, które wydawało się, że stłumiła w sobie dawno temu. Obejmujące ją ramiona Sheili, skutecznie uniemożliwiały podejście bliżej, lecz również dawały oparcie, gdy szok przejmował panowanie nad ciałem. Kiedy nogi miała jak z waty, czując, że natłok emocji i odczuć przytłacza zbyt mocno.
Po paru długich sekundach, przesunęła powoli dłonią po plecach Doe, ostrożnie wyswobadzając się z jej uścisku, aby pokonać te dwa kroki do Niego.- Ty...- cichy szept zawisł w powietrzu. Nie chciała go obwiniać za to, co działo się wcześniej. Była pewna, że to nie wina Jamesa, bo nawet jeśli miewał głupie pomysły, tak nigdy nie sprowadziłby kłopotów i nieszczęścia na bliskich, na nią. Natłok myśli wzbudził młodzieńczą impulsywność, wręcz bezmyślność, która podyktowała jej działanie. Uniosła rękę szybciej, niż zarejestrowały to zmysły, ruch rozpoczął się gwałtowniej, niż nadgonił rozum. Potrzebowała paru sekund, nim zrozumiała, co właśnie zrobiła. Dźwięk uderzenia dłoni o chłopięcy policzek odbił się echem i zerwał ostatnią nić kontroli. Poczuła łzy spływające po policzkach, najwyraźniejszy dowód mieszanki uczuć; radości, złości, bezradności, smutku i żalu.- Powiedz, że nie przyłożyłeś do tego ręki, że o niczym nie wiedziałeś.- głos nadal nie wyrywał się ponad szept. To nie był najlepszy moment na poruszanie tego tematu, ale nie mogła inaczej. Na wpół świadomie zrobiła ostatnie pół kroku, przylegając do torsu Jamesa. Wiedziała, jak bardzo jej zachowanie jest sprzeczne, lecz nie potrafiła inaczej. Czuła pod palcami wilgotny materiał koszulki, co zwróciło uwagę, jednak nie spytała.
- James, to Ty... naprawdę Ty.- słowa wyrwały się same, pełne niedowierzania i echa złości, żalu, które wydawało się, że stłumiła w sobie dawno temu. Obejmujące ją ramiona Sheili, skutecznie uniemożliwiały podejście bliżej, lecz również dawały oparcie, gdy szok przejmował panowanie nad ciałem. Kiedy nogi miała jak z waty, czując, że natłok emocji i odczuć przytłacza zbyt mocno.
Po paru długich sekundach, przesunęła powoli dłonią po plecach Doe, ostrożnie wyswobadzając się z jej uścisku, aby pokonać te dwa kroki do Niego.- Ty...- cichy szept zawisł w powietrzu. Nie chciała go obwiniać za to, co działo się wcześniej. Była pewna, że to nie wina Jamesa, bo nawet jeśli miewał głupie pomysły, tak nigdy nie sprowadziłby kłopotów i nieszczęścia na bliskich, na nią. Natłok myśli wzbudził młodzieńczą impulsywność, wręcz bezmyślność, która podyktowała jej działanie. Uniosła rękę szybciej, niż zarejestrowały to zmysły, ruch rozpoczął się gwałtowniej, niż nadgonił rozum. Potrzebowała paru sekund, nim zrozumiała, co właśnie zrobiła. Dźwięk uderzenia dłoni o chłopięcy policzek odbił się echem i zerwał ostatnią nić kontroli. Poczuła łzy spływające po policzkach, najwyraźniejszy dowód mieszanki uczuć; radości, złości, bezradności, smutku i żalu.- Powiedz, że nie przyłożyłeś do tego ręki, że o niczym nie wiedziałeś.- głos nadal nie wyrywał się ponad szept. To nie był najlepszy moment na poruszanie tego tematu, ale nie mogła inaczej. Na wpół świadomie zrobiła ostatnie pół kroku, przylegając do torsu Jamesa. Wiedziała, jak bardzo jej zachowanie jest sprzeczne, lecz nie potrafiła inaczej. Czuła pod palcami wilgotny materiał koszulki, co zwróciło uwagę, jednak nie spytała.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Bardzo chciał powiedzieć cokolwiek. Przywitać ją, wyrzucić z siebie te wszystkie przygotowane dawno frazy, a nawet szczerze i otwarcie wyznać, jak wielkie tornado szalało wewnątrz niego i nie pozwalało zebrać myśli, ale nawet tego nie potrafił. W ustach miał kamienie, w krtani, w żołądku. Czuł się ciężki, mdliło go od wysiłku, do którego próbował się zmusić, sklecenia paru słów, które był jej winien, które jej się należały. Nie potrafił. Bajki, które umiał opowiadać nie mogły pomóc, stracił głos. Zupełnie i wystraszył się, że na zawsze. Nie powie, nie zaśpiewa już nigdy. Kiedy Marcel odwrócił się i odszedł, spojrzał znów na nią i tak po prostu patrzył, obawiając się, że gdy poruszy się, podejdzie do niej, uniesie dłoń, zmieni się w ptaka i odfrunie speszona. Miał ochotę ją objąć, wykrzyczeć z radości, w dzikiej euforii, że żyje. Tracił już nadzieje. Słyszał po jej pięknym, perlistym głosie, że była zła, ale to nie zmroziło go od środka. Była, powinna być.
Pokiwał głową. na tyle go było stać. Aż, wolałby myśleć, ale to wciąż było tylko tyle. Nic, marne, niemalże lekceważące względem tej rozłąki nic. A przecież zasługiwała na wszystko. Gdy się zbliżyła, a emocje w jej oczach eskalowały — co widział, pomimo ciemności, znał te czekoladowe oczy za dobrze, by być na to ślepym; mimowolnie napiął się, jakby przeczuwał, że to pomoże mu przyjąć cios, jakikolwiek by nie wymierzyła. Policzek chlasnął, nie bolało tak bardzo. Głowa obróciła się za ciosem, skóra na twarzy zapiekła od razu. Wiedział, że poboli tylko chwilę.
— Przepraszam — szepnął, choć nie w odpowiedzi na jej pytanie. A może, może częściowo właśnie próbował się usprawiedliwić. Jej dłonie odnalazły jego ciało, którym wstrząsnął dreszcz. Nie powstrzymał się przed tym, by wyciągnąć po nią ręce, objąć ją mocno, z całej siły. Zamknąć w klatce ramion tak, jakby nie zamierzał puścić już nigdy. — Przepraszam... Przepraszam...— mówił coraz ciszej i ciszej, obejmując ją i przyciskając dłonie do łopatek. Nie, nie wymknie mu się. Nie pozwoli jej na to. — Przepraszam — za to, że cię nie ostrzegłem, że nie zabrałem stamtąd. Przepraszam, że nie dałem rady cię ochronić, twoich bliskich, krewnych, przyjaciół. Przepraszam, że cię zawiodłem, skazałem na wygnanie, tułaczkę, samotność. Przepraszam, że nie mogłaś na mnie liczyć, musiałaś się martwić o siebie, innych, o mnie. Przepraszam, że ściągnąłem na ciebie kłopoty, ja i mój brat. Także za to, że nie jestem w stanie ci tego wszystkiego powiedzieć, karmiąc cię ponurym milczeniem, zdawkowymi słowami, które cię nie zadowolą. Przepraszam, za to wszystko i za to, co dopiero się stanie. twarz wtulił w jej włosy, ukrył w nich twarz, zamykając oczy, powieki zaciskając tak mocno, że aż zaczęły boleć, promieniować tym bólem do wnętrza czaszki. — Ja... Nie... — Nie próbował jej okłamać, czytała go jak otwartą księgę, to było bezcelowe. — Wszystko ci wyjaśnię.— przyrzekł cicho, tak, jakby te słowa szeptem skierowane były tylko do niej. — Wszystko ci opowiem — obiecywał dalej, czując, że nie miał na razie nic więcej prócz wyjaśnień. — Wszystko ci wynagrodzę.— Daj mi tylko szansę. Zbiorę się do kupy.
Pokiwał głową. na tyle go było stać. Aż, wolałby myśleć, ale to wciąż było tylko tyle. Nic, marne, niemalże lekceważące względem tej rozłąki nic. A przecież zasługiwała na wszystko. Gdy się zbliżyła, a emocje w jej oczach eskalowały — co widział, pomimo ciemności, znał te czekoladowe oczy za dobrze, by być na to ślepym; mimowolnie napiął się, jakby przeczuwał, że to pomoże mu przyjąć cios, jakikolwiek by nie wymierzyła. Policzek chlasnął, nie bolało tak bardzo. Głowa obróciła się za ciosem, skóra na twarzy zapiekła od razu. Wiedział, że poboli tylko chwilę.
— Przepraszam — szepnął, choć nie w odpowiedzi na jej pytanie. A może, może częściowo właśnie próbował się usprawiedliwić. Jej dłonie odnalazły jego ciało, którym wstrząsnął dreszcz. Nie powstrzymał się przed tym, by wyciągnąć po nią ręce, objąć ją mocno, z całej siły. Zamknąć w klatce ramion tak, jakby nie zamierzał puścić już nigdy. — Przepraszam... Przepraszam...— mówił coraz ciszej i ciszej, obejmując ją i przyciskając dłonie do łopatek. Nie, nie wymknie mu się. Nie pozwoli jej na to. — Przepraszam — za to, że cię nie ostrzegłem, że nie zabrałem stamtąd. Przepraszam, że nie dałem rady cię ochronić, twoich bliskich, krewnych, przyjaciół. Przepraszam, że cię zawiodłem, skazałem na wygnanie, tułaczkę, samotność. Przepraszam, że nie mogłaś na mnie liczyć, musiałaś się martwić o siebie, innych, o mnie. Przepraszam, że ściągnąłem na ciebie kłopoty, ja i mój brat. Także za to, że nie jestem w stanie ci tego wszystkiego powiedzieć, karmiąc cię ponurym milczeniem, zdawkowymi słowami, które cię nie zadowolą. Przepraszam, za to wszystko i za to, co dopiero się stanie. twarz wtulił w jej włosy, ukrył w nich twarz, zamykając oczy, powieki zaciskając tak mocno, że aż zaczęły boleć, promieniować tym bólem do wnętrza czaszki. — Ja... Nie... — Nie próbował jej okłamać, czytała go jak otwartą księgę, to było bezcelowe. — Wszystko ci wyjaśnię.— przyrzekł cicho, tak, jakby te słowa szeptem skierowane były tylko do niej. — Wszystko ci opowiem — obiecywał dalej, czując, że nie miał na razie nic więcej prócz wyjaśnień. — Wszystko ci wynagrodzę.— Daj mi tylko szansę. Zbiorę się do kupy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Serce biło w niej na tyle głośno, że czuła, jak krew szumi w jej uszach, a i pewna była, że i wszyscy w tym momencie to słyszeli. Nie spodziewała się wiele przez te dwa lata, nie budząc w sobie nadziei. Wyczuwając, że jedna iskra radości i pozytywnej myśli mogła sprawić, że pochłoną ją czcze rozważania, że zmartwienia, które upychała w głębi siebie, a które i tak znajdowały ujście każdego dnia, tak teraz na zawsze zmienią się w stałą zgryzotę. A teraz i tak natrafiła na jedno i drugie. Najpierw James, teraz Eve…gotowa była uwierzyć w jakieś magiczne działanie wszechświata, w którym Thomas odnalazłby się lada dzień, znając siebie z lekkością równą temu, jaki miało się wracając z ledwie kilkuminutowej wyprawy do sklepu.
Teraz, wtulając się w Eve, czuła, że nic nie jest niemożliwe i wszystko nagle miało się ziścić. Czy był to błąd? Może, nigdy nie obiecywała sobie, że straci nadzieję. Takie momenty życia zdecydowanie uskrzydlały, a nawet jeżeli przemoczone ubranie i włosy Eve kleiły się i do jej policzków, tak sama niepodzielnie uważała, że to żaden problem i żadna przeszkoda. No, może poza faktem, że prędzej czy później wypadało pani Doe zaproponować wysuszenie się.
Nie spodziewała się jednak odsunięcia – tego, że jej ramiona spotkają pustkę. W pierwszej chwili wydawała się zaskoczona, samolubnie nie spodziewając się, że w tym momencie cokolwiek mogłoby stanąć im na drodze i Sheila musiałaby się rozstać z nią tak szybko. Obecność Jamesa przyniosła jej większa bystrość umysły i już miała się uśmiechnąć, kiedy tylko zobaczyła reakcję bratowej. Zaskoczona była, że pierwsze, co wypłynęło z ust Eve to oskarżenia. Co wiedziała? Czego była pewna? Ile jadu zebrała w sobie przez te dwa lata? Gdyby miała uszy niczym pies, skuliłaby je, a ogon podwinęła pod siebie.
Teraz zaś mogła jedynie wycofać się i zejść po schodach. Ostrożnie, krok za krokiem, tak, aby nie zwrócono na nią uwagi. Jeżeli mieli się bić, kłócić i wyzywać, to ona zdecydowanie nie chciała być tego świadkiem. Nie wiedziała, czy Marcel jeszcze był na dole, ale jeżeli nie, to…no, mogła tam poczekać. Albo wrócić do Adeli na dzisiejszą noc.
|zt? Nie wiem, czy chcecie łapać Shei, jak nie to daję wam pole do popisu!
Teraz, wtulając się w Eve, czuła, że nic nie jest niemożliwe i wszystko nagle miało się ziścić. Czy był to błąd? Może, nigdy nie obiecywała sobie, że straci nadzieję. Takie momenty życia zdecydowanie uskrzydlały, a nawet jeżeli przemoczone ubranie i włosy Eve kleiły się i do jej policzków, tak sama niepodzielnie uważała, że to żaden problem i żadna przeszkoda. No, może poza faktem, że prędzej czy później wypadało pani Doe zaproponować wysuszenie się.
Nie spodziewała się jednak odsunięcia – tego, że jej ramiona spotkają pustkę. W pierwszej chwili wydawała się zaskoczona, samolubnie nie spodziewając się, że w tym momencie cokolwiek mogłoby stanąć im na drodze i Sheila musiałaby się rozstać z nią tak szybko. Obecność Jamesa przyniosła jej większa bystrość umysły i już miała się uśmiechnąć, kiedy tylko zobaczyła reakcję bratowej. Zaskoczona była, że pierwsze, co wypłynęło z ust Eve to oskarżenia. Co wiedziała? Czego była pewna? Ile jadu zebrała w sobie przez te dwa lata? Gdyby miała uszy niczym pies, skuliłaby je, a ogon podwinęła pod siebie.
Teraz zaś mogła jedynie wycofać się i zejść po schodach. Ostrożnie, krok za krokiem, tak, aby nie zwrócono na nią uwagi. Jeżeli mieli się bić, kłócić i wyzywać, to ona zdecydowanie nie chciała być tego świadkiem. Nie wiedziała, czy Marcel jeszcze był na dole, ale jeżeli nie, to…no, mogła tam poczekać. Albo wrócić do Adeli na dzisiejszą noc.
|zt? Nie wiem, czy chcecie łapać Shei, jak nie to daję wam pole do popisu!
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, którego nie ukrywała w najmniejszym stopniu. Nie był samotny w snuciu scenariuszy pierwszego spotkania po latach, słowach, jakie finalnie miały nie paść. Niezliczoną ilość razy, wyobrażała sobie ten moment, może w nieco milszej scenerii, bez otaczającej ciemności i nocy. Pamiętała gniewne zdania i te przepełnione radością, wszystkie gesty, muśnięcia palców, ciche obietnice. Kiedy jednak stała tutaj teraz, czuła się źle. Rzeczywistość okazała się okropniejsza, niesamowicie chaotyczna, potęgując bezradność, której nigdy nie chciała czuć tak bardzo. Stojąc tuż przed nim, śledziła każdy ruch, mając wrażenie, że sama dostała w twarz, kiedy zdobył się tylko na pokiwanie głową.
Opuszczona już dłoń piekła nieprzyjemnie, będąc dowodem na to, co próbował wypierać rozum. Uderzyła go, naprawdę to zrobiła. W bezmyślnej impulsywności zrobiła coś, za co już chwilę później chciała przepraszać, a lepiej wymazać, jakby nigdy nie miało miejsca, wraz z oskarżeniami. Czuła dreszcz, który wzdrygnął jego ciałem, lecz to sprawiło tylko, że mocniej przylgnęła do niego. Cichy szloch szarpnął szczupłymi ramionami, gdy usłyszała Jego przeprosiny.- Nie, proszę nie.- wiedziała, dlaczego to robi, jednak w tym momencie, powtarzane jak mantra słowo, zwyczajnie bolało, zamiast nieść ulgę. Świadomość, że żałował nie poprawiała sytuacji, nie teraz.- Przepraszam.- szepnęła, wtórując mu.- Przepraszam.- powtórzyła równie cicho, cofając się odrobinę, aby unieść na niego zaczerwienione przez płacz oczy. Dotknęła policzka Jamesa, musnęła palcami ciepłą skórę w miejscu, gdzie wylądował cios. Dopiero teraz zauważyła faktyczną różnicę temperatur, gdy jej dłonie były zimne... wręcz lodowate. Wtuliła się w niego ponownie, pozwalając zamknąć się w potrzasku ramion, które najwyraźniej nie zamierzały puścić. Nie próbowała przed tym uciekać, wiedząc, że nawet jeśli nie dziś, tak któregoś dnia te ramiona znów zaczną nieść ze sobą poczucie bezpieczeństwa. Potrzebowała tego. Po okropnościach ostatnich dwóch lat chciała nawet na chwilę, przestać być silna. Chciała się ugiąć, potknąć, zatrzymać ze świadomością, że nie przyniesie to konsekwencji, jakich nie będzie umiała znieść i ktoś jej pomoże.
Zadrżała nieco, kiedy poczuła jego ciepły oddech na skórze, gdy wtulił twarz w jej włosy. Identyczną reakcję wywołały również słowa.- Wiem.- wypowiedziała jedynie. Wiem, że wszystko opowiesz, wszystko zrobisz, abyśmy zapomnieli o tym straconym czasie, który zmienił każdego z nas.- Tęskniłam za Tobą. Bałam się, że nigdy Was nie znajdę.- kolejne padły szczerze, bez złości. Bezsilność stała się zbyt dominująca, aby znalazło się miejsce na gniew. Nie teraz, nie dziś, innym razem.
Zerknęła za siebie, chcąc znaleźć spojrzenie Sheili, lecz natrafiła na pustkę. Nie próbowała wydostać się z klatki ramion, potrzebowała ich... potrzebowała zbyt mocno.
Przepraszam Paprotko, to dla Ciebie przyszłam, ale potrzebuję Jego.
Opuszczona już dłoń piekła nieprzyjemnie, będąc dowodem na to, co próbował wypierać rozum. Uderzyła go, naprawdę to zrobiła. W bezmyślnej impulsywności zrobiła coś, za co już chwilę później chciała przepraszać, a lepiej wymazać, jakby nigdy nie miało miejsca, wraz z oskarżeniami. Czuła dreszcz, który wzdrygnął jego ciałem, lecz to sprawiło tylko, że mocniej przylgnęła do niego. Cichy szloch szarpnął szczupłymi ramionami, gdy usłyszała Jego przeprosiny.- Nie, proszę nie.- wiedziała, dlaczego to robi, jednak w tym momencie, powtarzane jak mantra słowo, zwyczajnie bolało, zamiast nieść ulgę. Świadomość, że żałował nie poprawiała sytuacji, nie teraz.- Przepraszam.- szepnęła, wtórując mu.- Przepraszam.- powtórzyła równie cicho, cofając się odrobinę, aby unieść na niego zaczerwienione przez płacz oczy. Dotknęła policzka Jamesa, musnęła palcami ciepłą skórę w miejscu, gdzie wylądował cios. Dopiero teraz zauważyła faktyczną różnicę temperatur, gdy jej dłonie były zimne... wręcz lodowate. Wtuliła się w niego ponownie, pozwalając zamknąć się w potrzasku ramion, które najwyraźniej nie zamierzały puścić. Nie próbowała przed tym uciekać, wiedząc, że nawet jeśli nie dziś, tak któregoś dnia te ramiona znów zaczną nieść ze sobą poczucie bezpieczeństwa. Potrzebowała tego. Po okropnościach ostatnich dwóch lat chciała nawet na chwilę, przestać być silna. Chciała się ugiąć, potknąć, zatrzymać ze świadomością, że nie przyniesie to konsekwencji, jakich nie będzie umiała znieść i ktoś jej pomoże.
Zadrżała nieco, kiedy poczuła jego ciepły oddech na skórze, gdy wtulił twarz w jej włosy. Identyczną reakcję wywołały również słowa.- Wiem.- wypowiedziała jedynie. Wiem, że wszystko opowiesz, wszystko zrobisz, abyśmy zapomnieli o tym straconym czasie, który zmienił każdego z nas.- Tęskniłam za Tobą. Bałam się, że nigdy Was nie znajdę.- kolejne padły szczerze, bez złości. Bezsilność stała się zbyt dominująca, aby znalazło się miejsce na gniew. Nie teraz, nie dziś, innym razem.
Zerknęła za siebie, chcąc znaleźć spojrzenie Sheili, lecz natrafiła na pustkę. Nie próbowała wydostać się z klatki ramion, potrzebowała ich... potrzebowała zbyt mocno.
Przepraszam Paprotko, to dla Ciebie przyszłam, ale potrzebuję Jego.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Chciał jej dać wszystko w tej chwili. Zupełnie tak, jakby miał na wyciągnięcie ręki, pieniądze, możliwości, emocje, słowa, gesty. Dom. Nie ciepły kąt, nie łóżko w starym, dzięki Sheili znacznie przytulniejszym mieszkaniu. Nie szafkę, tylko szafę pełną kolorowych sukienek, ogród porośnięty kwiatami, czereśnie co rano, muzykę, śpiew. Ale stojąc przed nią czuł się goły, pozbawiony tego wszystkiego, oblepiony marzeniami, złudzeniami. Bardziej przybity do podłogi niż kiedykolwiek wcześniej. Płaski, nijaki, miękki. I słaby. Tę słabość czuł w piersi, gniotła go, kiedy obejmował ją mocno, przyciskał do siebie, a może to siebie do niej. Chwiejnej jak źdźbło trawy na silnym wietrze. Policzek piekł, dał jasny sygnał — co jeśli go już nie chciała. Co jeśli go nienawidziła? Może zasłużył na znacznie więcej. Kołatanie w sercu, szybko płynące krew, buzująca w głowie, szumiąca w uszach blokowały nadchodzącą salwę pytań i wątpliwości — te dopiero nadejdą, był ledwie w przedsionku.
Jej szloch sprawił, że po jego rozgrzanych plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Poprawił uścisk, obrócił ułożenie rąk, jakby wymykała mu się, miała zaraz upaść na podłogę. Złapie ją, cokolwiek się stanie, będzie ją asekurował, trzymał. Już nie pozwoli, by została sama.
— Och, Evie— szepnął czule, a dłoń przesunęła się po jej plecach niżej. Pokręcił głową, ale wtulony w jej włosy zrobił to tak lekko, że pewnie nawet nie poczuła, że protestował. Nie miała go za co przepraszać. Nie ona. Z lekkim strachem, ale i pragnieniem pozwolił jej się odsunąć, a kiedy napotkał jej spojrzenie czerwonych od łez oczu, poczuł jak strzela w niego piorun i przedziera go na połowę. Ujął jej twarz w dłonie, kciukami gładząc po delikatnych policzkach. Tyle razy się zastanawiał, czy się zmieniła. Jak wyglądała? Czy jej włosy wciąż były tak ciemne? Czy wciąż się kręciły? Oczy tak błyszczące, a usta tak perfekcyjnie ukształtowane, jakby była tworem artysty, dziełem sztuki, a nie żywą istotą. Zimna dłoń na jego twarzy spotęgowała drżenie. Ale może to nie różnica temperatur wprawiała go w ten stan, tylko emocje, z którymi zupełnie nie wiedział, co począć. Nie był przystosowany do analizowania tak wiele. Obejmował ją znów, dopiero po chwili orientując się, że zniknęła jego siostra. Przeczesał wzrokiem ciemną i ponura klatkę schodową. Obrócił się niepewnie za siebie, czy weszła już do mieszkania? Czy rozpłynęła się w powietrzu? Czy to był tylko sen? Ona była tylko marą? Czy może zeszła za Marcelem? Był tu? Czy to jedno z tych pragnień z jego głowy? Zaraz się ocknie, czując dziwną pustkę?
— Jesteś prawdziwa — zwrócił się znów do niej, zwalniając nieco uścisk, by znów móc spojrzeć na jej twarz. W te znajome oczy. — Znalazłaś mnie — skoro to był tylko sen, mogło być tak nieidealnie i doskonale jednocześnie? — Nas. Udało ci się. — Ugiął lekko nogi, by złapać jej wzrok. — Beznadziejnie mi poszło. Dałem ciała — próbował się uśmiechnąć, złapać czegoś, czegokolwiek. Tak jak Thomas zawsze robił, lekkiego żartu. — Jesteś cała? Wszystko w porządku? — Dłońmi próbował podążyć po jej ramionach, rękach aż do dłoni, obejrzeć ją w tym słabym świetle wydostającym się na klatkę z wnętrza mieszkania, jego nieduże okno. — Chodź.— Ruszył się w końcu, powoli odzyskiwał rezon, chociaż wciąż oddychał głęboko, patrzył na nią rozbieganym wzrokiem. Chciał złapać ją za ręce, pociągnąć do mieszkania. Nie opieraj się, proszę. – Sheila? Sheila?!— Jego wzrok pomknął ponad jej ramię, głowę. Jeśli to nie był sen, gdzie się podziała? Nie mógł przecież jej stracić, dopiero co ją odnalazł. Je obie. Powrócił spojrzeniem do Eve, brwi bezradnie uniosły się ku górze. Jako dobrze, że była. Że żyła.
Miało przyjść najtrudniejsze, miał wyznać wszystko. Miała pewnie wiele pytań, będzie miała mnóstwo żalu. Ale nie był tchórzem, zrobi to. Był jej to winien. Wszedł do środka, nie chcąc puszczać jej dłoni ani na chwilę i zatrzymał się dopiero tam, dając jej przestrzeń, wybór. A potem i tak ruszył w stronę krzeseł.
— Gdzie byłaś przez cały ten czas?— A może nie, może zrzuci tę odpowiedzialność na nią, niech ona mówi, będzie słuchał. Tak jak słuchać umiał najlepiej.
Jej szloch sprawił, że po jego rozgrzanych plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Poprawił uścisk, obrócił ułożenie rąk, jakby wymykała mu się, miała zaraz upaść na podłogę. Złapie ją, cokolwiek się stanie, będzie ją asekurował, trzymał. Już nie pozwoli, by została sama.
— Och, Evie— szepnął czule, a dłoń przesunęła się po jej plecach niżej. Pokręcił głową, ale wtulony w jej włosy zrobił to tak lekko, że pewnie nawet nie poczuła, że protestował. Nie miała go za co przepraszać. Nie ona. Z lekkim strachem, ale i pragnieniem pozwolił jej się odsunąć, a kiedy napotkał jej spojrzenie czerwonych od łez oczu, poczuł jak strzela w niego piorun i przedziera go na połowę. Ujął jej twarz w dłonie, kciukami gładząc po delikatnych policzkach. Tyle razy się zastanawiał, czy się zmieniła. Jak wyglądała? Czy jej włosy wciąż były tak ciemne? Czy wciąż się kręciły? Oczy tak błyszczące, a usta tak perfekcyjnie ukształtowane, jakby była tworem artysty, dziełem sztuki, a nie żywą istotą. Zimna dłoń na jego twarzy spotęgowała drżenie. Ale może to nie różnica temperatur wprawiała go w ten stan, tylko emocje, z którymi zupełnie nie wiedział, co począć. Nie był przystosowany do analizowania tak wiele. Obejmował ją znów, dopiero po chwili orientując się, że zniknęła jego siostra. Przeczesał wzrokiem ciemną i ponura klatkę schodową. Obrócił się niepewnie za siebie, czy weszła już do mieszkania? Czy rozpłynęła się w powietrzu? Czy to był tylko sen? Ona była tylko marą? Czy może zeszła za Marcelem? Był tu? Czy to jedno z tych pragnień z jego głowy? Zaraz się ocknie, czując dziwną pustkę?
— Jesteś prawdziwa — zwrócił się znów do niej, zwalniając nieco uścisk, by znów móc spojrzeć na jej twarz. W te znajome oczy. — Znalazłaś mnie — skoro to był tylko sen, mogło być tak nieidealnie i doskonale jednocześnie? — Nas. Udało ci się. — Ugiął lekko nogi, by złapać jej wzrok. — Beznadziejnie mi poszło. Dałem ciała — próbował się uśmiechnąć, złapać czegoś, czegokolwiek. Tak jak Thomas zawsze robił, lekkiego żartu. — Jesteś cała? Wszystko w porządku? — Dłońmi próbował podążyć po jej ramionach, rękach aż do dłoni, obejrzeć ją w tym słabym świetle wydostającym się na klatkę z wnętrza mieszkania, jego nieduże okno. — Chodź.— Ruszył się w końcu, powoli odzyskiwał rezon, chociaż wciąż oddychał głęboko, patrzył na nią rozbieganym wzrokiem. Chciał złapać ją za ręce, pociągnąć do mieszkania. Nie opieraj się, proszę. – Sheila? Sheila?!— Jego wzrok pomknął ponad jej ramię, głowę. Jeśli to nie był sen, gdzie się podziała? Nie mógł przecież jej stracić, dopiero co ją odnalazł. Je obie. Powrócił spojrzeniem do Eve, brwi bezradnie uniosły się ku górze. Jako dobrze, że była. Że żyła.
Miało przyjść najtrudniejsze, miał wyznać wszystko. Miała pewnie wiele pytań, będzie miała mnóstwo żalu. Ale nie był tchórzem, zrobi to. Był jej to winien. Wszedł do środka, nie chcąc puszczać jej dłoni ani na chwilę i zatrzymał się dopiero tam, dając jej przestrzeń, wybór. A potem i tak ruszył w stronę krzeseł.
— Gdzie byłaś przez cały ten czas?— A może nie, może zrzuci tę odpowiedzialność na nią, niech ona mówi, będzie słuchał. Tak jak słuchać umiał najlepiej.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie wiedziała, co robić. Stała przed nim, czując obejmujące ją ramiona i walczyła z bezradnością, która otuliła ją mocniej niż James. Nie chciała od niego niczego, nie szukała wzrokiem czegokolwiek, sycąc się jedynie tym, że naprawdę tu był. Tęskniła za nim, brakowało jej jego obecności, nawet jeśli teraz nie doszukiwała się w nim swego męża, a jedynie najlepszego przyjaciela. Chłopaka, za którym w czasach dzieciństwa wodziła spojrzeniem pełnym rozbawienia, któremu pomagała zmyć krew z twarzy i knykci, ukryć ślady po bójkach, w jakie dawał się wciągać. Tego, który wywoływał u niej nieco nerwowy śmiech, kiedy byli starsi i tego, któremu ufała, bo zjawiał się częściej niż jej właśni bracia, gdy miała kłopoty. Tego najłatwiej było jej zasmakować, przypomnieć sobie pośród chaosu emocji. Dzięki temu mogła znów otworzyć się na jego obecność, pozwolić by niesprawny trybik wskoczył na swe miejsce, dając poczucie, że wszystko jest w porządku i tak, jak powinno być zawsze. Spięła się odrobinę, gdy dłonie chłopaka przesunęły się nieco, zmieniły swe ułożenie, odnalazły dogodniejsze miejsce na jej ciele. Jego głos tuż obok, sprawił, że zamknęła oczy, chcąc uchwycić tę chwilę i dać się upoić zmysłom.
Tęskniła za nim bardziej niż była tego świadoma, niż przypuszczała dotąd. Ostatnie dwa lata odebrały jej męża i przyjaciela, a przewrotny los podrzucał kolejne osoby, które nijak miały się do Niego. Nie uzupełniały tej pustki, nieznośnie pielęgnowanej w duszy.
Ciemne tęczówki zatrzymały się na jego twarzy, kiedy odrobina dystansu pozwoliła im złapać kontakt wzrokowy. Zmienił się, przystojny był od zawsze, lecz teraz tylko bardziej. Badała wzrokiem nieco inną twarz, pozornie obcą sylwetkę. Czując dłonie na swych policzkach, kciuki muskające skórę, rozchyliła delikatnie usta, chcąc coś powiedzieć, jednak żadne słowo nie uleciało. Drobnymi gestami odbierał jej umiejętność składania zdań. Miała wrażenie, że oboje nie umieją odnaleźć się w tej sytuacji, obdarci ze swobody i przygnieceni lawiną pytań, które nie padały. Ostrożnością gestów, przypominali spłoszone zwierzę, które nie do końca wie, czego oczekiwać od drugiego. Może i tak było?
Kryjąc się znów w jego objęciach, wiedziała, że tego właśnie chce. Zniknąć w klatce ramion, wdychając delikatny zapach, jaki nosiła jego skóra. Nie wodzić wzrokiem po otoczeniu, szukając zagrożeń, bo teraz on będzie to robił. On będzie bronił, musiał. Proszę, rób to.
- Jestem.- potwierdziła z uśmiechem, który lekko wkradł się na pełne usta. Cichy śmiech wyrwał się z jej gardła, naznaczony wesołością i zmęczeniem, które niespodziewanie dało o sobie znać. Ten dzień ją wykończył, pozornie niemający w sobie nic wieczór, wywrócił codzienność do góry nogami.- Oj, dałeś.- przytaknęła mu, lecz nie brzmiała na złą. Nie była. Już nie.
Pokiwała powoli głową, gdy padły pytania. Najbardziej oczywiste, najnormalniejsze.
- Wszystko dobrze, nic mi nie jest. Poradziłam sobie.- nie musiał się tym przejmować, była zaradna, a jeśli niespodziewanie zapomniał o tym fakcie, zamierzała mu przypomnieć. Spojrzała w dół, gdy jego dłonie rozpoczęły swą wędrówkę, muskając barki, ramiona i dłonie. Nie uciekała przed tym, unosząc zaraz wzrok na niego. Pozwoliła pociągnąć się do środka, w głąb obecnego mieszkania. Zamknęła nieco mocniej palce na jego dłoniach, by nie przerwać tego drobnego gestu i dać mu pewność, że zrobi, co będzie chciał. Słysząc imię szwagierki, sama powiodła wzrokiem po otoczeniu, poszukując jej sylwetki, lecz nigdzie nie dostrzegła drobnej dziewczyny. Oszołomienie wydarzeniami odebrało jednak chęć, aby znaleźć ją. Zamiast tego skupiła swą uwagę na Nim. Puściła jedną dłoń, drugą nadal uparcie trzymając, jakby w obawie, że zniknie.
Rozejrzała się powoli po mieszkaniu, po tej części, która znajdowała się w zasięgu ciekawskiego spojrzenia. Nie pytała jak ani skąd, ciesząc się jedynie, że miał swoje miejsce do którego wracał i w którym miała teraz zostać wraz z nimi. Ta myśl trochę przygniatała, muskała niepokojem, ale wiedziała, że zostanie. Podążyła za nim ku krzesłom, zajmując jedno.
- Wszędzie.- odparła w pierwszym odruchu, a smukłe palce w lekkim impulsie emocji zamknęły się odrobinę mocniej na dłoni Jamesa.- Szłam według trasy taboru, szukając kogokolwiek, kto wtedy przeżył, zahaczałam każde miasto, każde miejsce, w którym zatrzymywaliśmy się dotąd.- oczywiste było, że nie znalazła nikogo, nikt o tym nie pomyślał, nikt nie próbował, a przynajmniej nie w tym samym czasie. Nie wiedziała, czy minęła się z kimkolwiek, czy zabrakło jej odrobiny szczęścia w drodze.- Ostatnio zatrzymałam się w Dolinie Godryka, chciałam dotrzeć do Londynu, ale zaczęłam zwlekać. Zwłaszcza po rejestracji różdżki.- zmarszczyła lekko nos, przypominając sobie o tamtych kłopotach. Wiedziała, że te jeszcze upomną się o nią, ale nie miała pojęcia, jak bardzo i to denerwowało bardziej.- Wolałam tam być, bo tam było lepiej. Przygarnęła mnie starsza czarownica, dała mi dach nad głową w zamian za pomoc w domu.- kąciki jej ust drgnęły, kiedy wspominała o kobiecie, która dała jej wiele za niewielką cenę. Otworzyła dom dla przybłędy, dziewczyny znikąd i zaufała, chociaż nie wiedziała o niej nic. Nawet teraz ją to dziwiło, zaskakiwało, że wiedźma zdecydowała się na tak odważny ruch.
Tęskniła za nim bardziej niż była tego świadoma, niż przypuszczała dotąd. Ostatnie dwa lata odebrały jej męża i przyjaciela, a przewrotny los podrzucał kolejne osoby, które nijak miały się do Niego. Nie uzupełniały tej pustki, nieznośnie pielęgnowanej w duszy.
Ciemne tęczówki zatrzymały się na jego twarzy, kiedy odrobina dystansu pozwoliła im złapać kontakt wzrokowy. Zmienił się, przystojny był od zawsze, lecz teraz tylko bardziej. Badała wzrokiem nieco inną twarz, pozornie obcą sylwetkę. Czując dłonie na swych policzkach, kciuki muskające skórę, rozchyliła delikatnie usta, chcąc coś powiedzieć, jednak żadne słowo nie uleciało. Drobnymi gestami odbierał jej umiejętność składania zdań. Miała wrażenie, że oboje nie umieją odnaleźć się w tej sytuacji, obdarci ze swobody i przygnieceni lawiną pytań, które nie padały. Ostrożnością gestów, przypominali spłoszone zwierzę, które nie do końca wie, czego oczekiwać od drugiego. Może i tak było?
Kryjąc się znów w jego objęciach, wiedziała, że tego właśnie chce. Zniknąć w klatce ramion, wdychając delikatny zapach, jaki nosiła jego skóra. Nie wodzić wzrokiem po otoczeniu, szukając zagrożeń, bo teraz on będzie to robił. On będzie bronił, musiał. Proszę, rób to.
- Jestem.- potwierdziła z uśmiechem, który lekko wkradł się na pełne usta. Cichy śmiech wyrwał się z jej gardła, naznaczony wesołością i zmęczeniem, które niespodziewanie dało o sobie znać. Ten dzień ją wykończył, pozornie niemający w sobie nic wieczór, wywrócił codzienność do góry nogami.- Oj, dałeś.- przytaknęła mu, lecz nie brzmiała na złą. Nie była. Już nie.
Pokiwała powoli głową, gdy padły pytania. Najbardziej oczywiste, najnormalniejsze.
- Wszystko dobrze, nic mi nie jest. Poradziłam sobie.- nie musiał się tym przejmować, była zaradna, a jeśli niespodziewanie zapomniał o tym fakcie, zamierzała mu przypomnieć. Spojrzała w dół, gdy jego dłonie rozpoczęły swą wędrówkę, muskając barki, ramiona i dłonie. Nie uciekała przed tym, unosząc zaraz wzrok na niego. Pozwoliła pociągnąć się do środka, w głąb obecnego mieszkania. Zamknęła nieco mocniej palce na jego dłoniach, by nie przerwać tego drobnego gestu i dać mu pewność, że zrobi, co będzie chciał. Słysząc imię szwagierki, sama powiodła wzrokiem po otoczeniu, poszukując jej sylwetki, lecz nigdzie nie dostrzegła drobnej dziewczyny. Oszołomienie wydarzeniami odebrało jednak chęć, aby znaleźć ją. Zamiast tego skupiła swą uwagę na Nim. Puściła jedną dłoń, drugą nadal uparcie trzymając, jakby w obawie, że zniknie.
Rozejrzała się powoli po mieszkaniu, po tej części, która znajdowała się w zasięgu ciekawskiego spojrzenia. Nie pytała jak ani skąd, ciesząc się jedynie, że miał swoje miejsce do którego wracał i w którym miała teraz zostać wraz z nimi. Ta myśl trochę przygniatała, muskała niepokojem, ale wiedziała, że zostanie. Podążyła za nim ku krzesłom, zajmując jedno.
- Wszędzie.- odparła w pierwszym odruchu, a smukłe palce w lekkim impulsie emocji zamknęły się odrobinę mocniej na dłoni Jamesa.- Szłam według trasy taboru, szukając kogokolwiek, kto wtedy przeżył, zahaczałam każde miasto, każde miejsce, w którym zatrzymywaliśmy się dotąd.- oczywiste było, że nie znalazła nikogo, nikt o tym nie pomyślał, nikt nie próbował, a przynajmniej nie w tym samym czasie. Nie wiedziała, czy minęła się z kimkolwiek, czy zabrakło jej odrobiny szczęścia w drodze.- Ostatnio zatrzymałam się w Dolinie Godryka, chciałam dotrzeć do Londynu, ale zaczęłam zwlekać. Zwłaszcza po rejestracji różdżki.- zmarszczyła lekko nos, przypominając sobie o tamtych kłopotach. Wiedziała, że te jeszcze upomną się o nią, ale nie miała pojęcia, jak bardzo i to denerwowało bardziej.- Wolałam tam być, bo tam było lepiej. Przygarnęła mnie starsza czarownica, dała mi dach nad głową w zamian za pomoc w domu.- kąciki jej ust drgnęły, kiedy wspominała o kobiecie, która dała jej wiele za niewielką cenę. Otworzyła dom dla przybłędy, dziewczyny znikąd i zaufała, chociaż nie wiedziała o niej nic. Nawet teraz ją to dziwiło, zaskakiwało, że wiedźma zdecydowała się na tak odważny ruch.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie znał silniejszej dziewczyny od niej. Magia biła z jej spojrzenia niezależnie od wyrazu twarzy - odbijała się w każdym smutku, uśmiechu pełnym radości, złości. Czasem dźwięczała w jej głosie, tkwiła w najdrobniejszych gestach, tak jak pewność siebie w płynnym ruchu. Właśnie dlatego zwątpienie w to, że przeżyła, że jakoś dawała sobie radę nadeszło tak późno, niedawno. Była zaradna, sprytna. Wierzył w nią; w jej talenty i umiejętności i jednocześnie bał się o to, co musiała zrobić, by być tam, gdzie chciała. Teraz, w klatce ramion była taka bezbronna, delikatna. Jak nie ona. Odkryta, osłonięta. Bardziej naga niż wtedy, gdy po raz pierwszy przed nim z wąskich bioder zsunęła suknię z białej koronki. Chwilę nie wiedział, co z tym począć. Na moment przytłoczony intensywnością doznać, bodźców, emocji. Adrenaliny, euforii związanej z jej widokiem, jej bliskością. Przerażenia, że sypała mu się w rękach, gubiąc gdzieś pomiędzy pragnieniami, oczekiwaniami i rzeczywistością; chłodu, jakie biło od niej w pierwszej chwili, gdy tylko go zobaczyła, nie tylko przez deszczową podróż, ale i wszystko to, co musiało kotłować się w jej sercu na jego widok. Pierwsza reakcja — odruch, czy zmyślne działanie; żal, czy gniew? A może tylko wydawało mu się, że nie wiedział, jak jej pomóc, co zrobić, przecież instynktownie przycisnął ją mocniej do siebie, we własnej, gorącej i olbrzymiej potrzebie. Jej ramiona, szczupłe, wystające, otoczone jego — szerokimi, silniejszymi niż dawniej; wąska talia obleczona materiałami, które miał ochotę w tej jednej chwili z niej zdjąć. Zerwać, by wtulić się w nią całym sobą, upewnić, że jest prawdziwa — sprawdzić, czy obraz, który miał we własnej głowie był tylko fantazją wywołaną tęsknotą, nadinterpretacją, wyolbrzymieniem, czy późno uświadomioną prawdą, której nie stawił czoła dawno temu.
Poradziła sobie. Oczywiście, że tak, była przecież sobą. W jej słowach znów wybrzmiała siła, w jej spojrzeniu, ale wciąż czuł w dłoniach dziwną niepewność promieniującą od jej ciała. Jak każdy przybierała swoje maski, znał je bardzo dobrze. Ją znał dobrze. Na tyle, by wiedzieć, że pomimo tych słów, zapewnień, było źle tylko nie chciała już do tego wracać.
— To tymczasowe — odezwał się, mając na myśli mieszkanie. Niedbałym gestem, z dużym opóźnieniem je zaprezentował, nie odrywając od niej wzroku. — Na czas poszukiwań...— Próbował się usprawiedliwić, ale nie przed nią, a przed sobą samym. Został w Londynie dłużej, chociaż miał być tylko przystankiem w tych wszystkich poszukiwaniach. Został tylko dlatego, że tu w końcu nie był sam. Nigdy wcześniej nie był, towarzystwo jedynych przyjaciół, jedynych bliskich osób związało go ze sobą, utrudniało ruszenie dalej, w nieznane, obce i dalekie. Patrzył jak siada na krześle przy stole, odgarnął wilgotne włosy z czoła, zaczesał do tyłu, ale dziś w tym geście brakło nonszalancji. Było tylko udręczenie i zmęczenie. Stał przez chwilę w miejscu, patrząc na nią z góry. Przemarzniętą i przemoczoną podróżą. Dopiero teraz się zreflektował, ruszył w głąb mieszkania, wziął ciepły koc, który Sheila zacerowała i podszedł do niej, otoczył nim jej ramiona. A kiedy zaczęła mówić, otulił aż do przodu, zamykając ją w nim szczelnie i klęknął przed nią, odnajdując jej wzrok. Wysłuchał jej skąpej, okrojonej historii w skupieniu, ogniskując spojrzenie na jej ciemnych, błyszczących oczach. Uśmiechnął się lekko, dopiero, gdy ona to zrobiła — myśl, że znalazła kogoś, kto był dobry dodała mu na moment sił. Nie była całkiem sama. To trwało krótko, zaraz potem spoważniał.
— Marcel ci coś powiedział? Cokolwiek? — spytał cicho, niepewnie. Klęcząc przed nią chciał odnaleźć jej dłoń, ale nie zrobił tego, bojąc się, że gdy powie jej wszystko odrzuci ją. Usiadł na jednej, podwiniętej nodze, tuż przy jej kolanach, ręce splatając na ugiętym kolanie. Podejrzewał, że przyjaciel nie zdradził jej za wiele, pozostawił mu to brzemię. Słusznie, należało do niego. Gdyby wiedziała, nigdy by tu nie przyszła.—Nie wiem gdzie jest reszta. — Czy jest gdziekolwiek. Zaczął cicho, ze wstydem, pokrętnie — typowo dla kogoś, kto próbował wymigać się od odpowiedzialności. Ale on nie próbował. Obawiał się tylko, co się po tym stanie.— Nie widziałem wszystkich— ciał; nie przeszło mu to przez gardło, nie skończył, głos mu się załamał. — Odbijałem od miasta do miasta, ale nie trafiłem na nikogo. Dom, który mieliśmy... przestał istnieć, Eve.— Spuścił wzrok na jej nogi, na marszczący się na udach materiał. Ciężko przechodziło mu to przez gardło. — I to też... moja wina. — Wierzył, że tak było, nawet jeśli to nie on zapoczątkował tę falę zdarzeń. Zrobił dłuższa pauzę, kilkukrotnie otwierając usta i je zamykając, nie mogąc wydusić z siebie nic, jak ryba wyciągnięta z wody, nie potrafiąca zaczerpnąć tchu. — Pamiętasz jak się pokłóciłem z Tommym? — Zerknął na nią, na krótko i nie czekał na odpowiedz. — Chciał żebyśmy uciekli. Żebym zabral ciebie, Sheilę, żebyśmy wyjechali z nim i Jeanie. Mieliśmy pieniądze. Dużo pieniędzy. To, co poszło na oba wesela to była kropla w morzu. On... ale ja nie chciałem. Twoja siostra, bracia... nasze... Ja nie chciałem... wyjeżdżać, zostawiać rodziny. Uciekać jak tchórz. Opuścił głowę i zmarszczył ciemne brwi. — Ale gdybyśmy... Pewnie do niczego by nie doszło. — Thomas okradł tych ludzi, ale ostatecznie czuł że odpowiedzialność ciążyła na nim. To jego decyzja mogła najwiecej zmienić, gdy to wszystko już się stało, gdy nie dało się zawrócić kijem rzeki. Usprawiedliwianie Thomasa weszło mu w krew odkąd to wszystko się stało. A może nie, może robił to całe życie. Był dla niego wszystkim. Ojcem, bratem, opiekunem, kumplem. Wzorem. Ślepo podążał jego śladami, wyczekiwał powrotów po tych wszystkich ucieczkach, gdy zostawiał ich samych. Taka była jego rola. Rola młodszego brata. Brać przewiny na siebie. — Teraz nie mamy ani rodziny, ani domu, ani pieniędzy. Zniszczyli wszystko... wszystko zabrali. — Czy wiedziała? O rodzicach? O braciach? — Przepraszam — powtórzył znów, podnosząc na nią wzrok. Obiecał sobie, że nie będzie słaby. Musiał być silny. Dla Sheili, teraz dla niej. Pokazać jej, że miała w nim oparcie, że zadba o nie dwie jak należy. Objął dłońmi jej uda, biodra, zadarł brodę. — Zajmę się wami teraz. Nie popełnię tego błędu drugi raz. Będziecie bezpieczne. Wszystko się poukłada, Eve. Jesteśmy teraz razem. — Nie da jej powodu, by niego zwątpiła, wszystko jej wynagrodzi. Szukał w jej spojrzeniu zrozumienia, akceptacji — potwierdzenia i zgody. Znaku, że w to wierzy, że mu ufa.
Poradziła sobie. Oczywiście, że tak, była przecież sobą. W jej słowach znów wybrzmiała siła, w jej spojrzeniu, ale wciąż czuł w dłoniach dziwną niepewność promieniującą od jej ciała. Jak każdy przybierała swoje maski, znał je bardzo dobrze. Ją znał dobrze. Na tyle, by wiedzieć, że pomimo tych słów, zapewnień, było źle tylko nie chciała już do tego wracać.
— To tymczasowe — odezwał się, mając na myśli mieszkanie. Niedbałym gestem, z dużym opóźnieniem je zaprezentował, nie odrywając od niej wzroku. — Na czas poszukiwań...— Próbował się usprawiedliwić, ale nie przed nią, a przed sobą samym. Został w Londynie dłużej, chociaż miał być tylko przystankiem w tych wszystkich poszukiwaniach. Został tylko dlatego, że tu w końcu nie był sam. Nigdy wcześniej nie był, towarzystwo jedynych przyjaciół, jedynych bliskich osób związało go ze sobą, utrudniało ruszenie dalej, w nieznane, obce i dalekie. Patrzył jak siada na krześle przy stole, odgarnął wilgotne włosy z czoła, zaczesał do tyłu, ale dziś w tym geście brakło nonszalancji. Było tylko udręczenie i zmęczenie. Stał przez chwilę w miejscu, patrząc na nią z góry. Przemarzniętą i przemoczoną podróżą. Dopiero teraz się zreflektował, ruszył w głąb mieszkania, wziął ciepły koc, który Sheila zacerowała i podszedł do niej, otoczył nim jej ramiona. A kiedy zaczęła mówić, otulił aż do przodu, zamykając ją w nim szczelnie i klęknął przed nią, odnajdując jej wzrok. Wysłuchał jej skąpej, okrojonej historii w skupieniu, ogniskując spojrzenie na jej ciemnych, błyszczących oczach. Uśmiechnął się lekko, dopiero, gdy ona to zrobiła — myśl, że znalazła kogoś, kto był dobry dodała mu na moment sił. Nie była całkiem sama. To trwało krótko, zaraz potem spoważniał.
— Marcel ci coś powiedział? Cokolwiek? — spytał cicho, niepewnie. Klęcząc przed nią chciał odnaleźć jej dłoń, ale nie zrobił tego, bojąc się, że gdy powie jej wszystko odrzuci ją. Usiadł na jednej, podwiniętej nodze, tuż przy jej kolanach, ręce splatając na ugiętym kolanie. Podejrzewał, że przyjaciel nie zdradził jej za wiele, pozostawił mu to brzemię. Słusznie, należało do niego. Gdyby wiedziała, nigdy by tu nie przyszła.—Nie wiem gdzie jest reszta. — Czy jest gdziekolwiek. Zaczął cicho, ze wstydem, pokrętnie — typowo dla kogoś, kto próbował wymigać się od odpowiedzialności. Ale on nie próbował. Obawiał się tylko, co się po tym stanie.— Nie widziałem wszystkich— ciał; nie przeszło mu to przez gardło, nie skończył, głos mu się załamał. — Odbijałem od miasta do miasta, ale nie trafiłem na nikogo. Dom, który mieliśmy... przestał istnieć, Eve.— Spuścił wzrok na jej nogi, na marszczący się na udach materiał. Ciężko przechodziło mu to przez gardło. — I to też... moja wina. — Wierzył, że tak było, nawet jeśli to nie on zapoczątkował tę falę zdarzeń. Zrobił dłuższa pauzę, kilkukrotnie otwierając usta i je zamykając, nie mogąc wydusić z siebie nic, jak ryba wyciągnięta z wody, nie potrafiąca zaczerpnąć tchu. — Pamiętasz jak się pokłóciłem z Tommym? — Zerknął na nią, na krótko i nie czekał na odpowiedz. — Chciał żebyśmy uciekli. Żebym zabral ciebie, Sheilę, żebyśmy wyjechali z nim i Jeanie. Mieliśmy pieniądze. Dużo pieniędzy. To, co poszło na oba wesela to była kropla w morzu. On... ale ja nie chciałem. Twoja siostra, bracia... nasze... Ja nie chciałem... wyjeżdżać, zostawiać rodziny. Uciekać jak tchórz. Opuścił głowę i zmarszczył ciemne brwi. — Ale gdybyśmy... Pewnie do niczego by nie doszło. — Thomas okradł tych ludzi, ale ostatecznie czuł że odpowiedzialność ciążyła na nim. To jego decyzja mogła najwiecej zmienić, gdy to wszystko już się stało, gdy nie dało się zawrócić kijem rzeki. Usprawiedliwianie Thomasa weszło mu w krew odkąd to wszystko się stało. A może nie, może robił to całe życie. Był dla niego wszystkim. Ojcem, bratem, opiekunem, kumplem. Wzorem. Ślepo podążał jego śladami, wyczekiwał powrotów po tych wszystkich ucieczkach, gdy zostawiał ich samych. Taka była jego rola. Rola młodszego brata. Brać przewiny na siebie. — Teraz nie mamy ani rodziny, ani domu, ani pieniędzy. Zniszczyli wszystko... wszystko zabrali. — Czy wiedziała? O rodzicach? O braciach? — Przepraszam — powtórzył znów, podnosząc na nią wzrok. Obiecał sobie, że nie będzie słaby. Musiał być silny. Dla Sheili, teraz dla niej. Pokazać jej, że miała w nim oparcie, że zadba o nie dwie jak należy. Objął dłońmi jej uda, biodra, zadarł brodę. — Zajmę się wami teraz. Nie popełnię tego błędu drugi raz. Będziecie bezpieczne. Wszystko się poukłada, Eve. Jesteśmy teraz razem. — Nie da jej powodu, by niego zwątpiła, wszystko jej wynagrodzi. Szukał w jej spojrzeniu zrozumienia, akceptacji — potwierdzenia i zgody. Znaku, że w to wierzy, że mu ufa.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kiedyś może i była silniejsza, łatwiej z uśmiechem spoglądała na wszelkie trudności. Potrafiła sobie radzić w ciężkich momentach, uporem przezwyciężając wszelkie problemy. Teraz, nawet jeśli łudziła się, że jest tak samo oraz powtarzała to, by inni jej wierzyli, rzeczywistość okazywała się inna. Czuła to, kiedy otoczona ramionami Jamesa, zwyczajnie pękała. Kruszyła się, łamała i tylko te ramiona trzymały ją w całości. Poczuła ciężar tych dwóch lat, napierający na barki zbyt mocno, aby utrzymać się samej. Dlatego tkwiła w miejscu, pozwalając, aby ktoś przejął część tego, czego nie wypowiedziała. Może niesprawiedliwe było, że oczekiwała wsparcia, jeśli nie zamierzała zdradzać szczegółów, jednak liczyła, że Jimmy to zrozumie. Później się pozbiera, wróci do tego, jaka była wcześniej. Potrzebowała tylko odrobiny czasu, kiedy nie będzie zdana na samą siebie. Wtulona w ciepłe ciało męża, czuła się lepiej, spokojniej. Przynajmniej w tej jednej chwili, gdy przypominała sobie, jak bardzo za tym tęskniła. Po ucieczce ze zgliszczy to Jego szukała, osłaniając się potrzebą znalezienia rodziny, ciemne tęczówki szukały tylko jednej sylwetki w cichej panice, że mógł tam zginąć. Rodzice i bracia byli dla niej ważni, lecz od dnia ślubu najważniejszy stał się On. Dlatego mając go obok, czuła się źle z pierwszą reakcją i mieszanką emocji. Odnalazła to czego potrzebowała, a jednak w niezrozumiałym dla rozsądku odruchu, próbowała odtrącić.
Zerknęła na niego z uwagą, gdy niedbałym gestem wskazał na otoczenie, mieszkanie, wyjaśniając przeznaczenie miejsca w którym osiadł na dłużej. Nie było złe, zdawało się lepsze niż niektóre z wozów, które należały do taboru. Zdecydowanie lepiej prezentowało się, niż większość mieszkań w których sama się zatrzymywała. Porzucone, puste przestrzenie do bólu nieprzyjazne. Tu było lepiej, przytulniej.
Nie odwracała od niego wzroku, kiedy stał nad nią chwilę. Skuliła odrobinę ramiona, czując koc, którym otulił ją. Przyjemne ciepło pojawiło się moment później, sprawiając, że zacisnęła delikatnie palce na materiale, aby nie zsunął się z niej. Chciała wyciągnąć dłoń do Jamesa, znów zamknąć palce na jego ręce, ale w połowie gestu zrezygnowała. Pokręciła powoli głową, reagując na pytanie, które padło z jego strony.
- Nic, poza tym, że będzie tu Sheila. Nie chciał za wiele mówić.- odparła, a pełne usta wykrzywiły się w delikatnym grymasie. Przemilczała kwestię, tego, że nie chciała wracać... że nie chciała zjawić się przed Jamesem. Teraz żałowała tamtej decyzji, nie powinna tak robić, bo tutaj było jej miejsce, nawet jeśli nie czuła się w tym do końca pewnie.
Słuchała z uwagą tego, co mówił. Wyznania tego, co widział i wiedział. Nie łudziła się, że ich dom, ich rodzina przetrwała. Tamta noc zabrała ze sobą wszystko, pozostawiła ich z niczym, zagubionych w świecie. Uciekając w popłochu, stracili siebie.
Nie była jednak gotowa na to, co padło chwilę później. Niepewne przyznanie się do winy, coś, czego oczekiwała, kiedy zobaczyła go w drzwiach, lecz teraz było jak policzek, który sama mu wymierzyła impulsywnie. Długie palce zacisnęły się mocniej na materiale koca, ciało spięło zauważalnie, ale milczała. Pozwalała mu mówić, okrutnie wobec niego i siebie, słuchała.
Przeprosiny i zapewnienie bezpieczeństwa sprawiły, że ciemne tęczówki zaszkliły się znów. Zacisnęła mocno zęby, odwracając głowę, by nie trafić spojrzeniem na jego oczy. Czuła ramiona obejmujące ją powoli, dłonie dotykające ud, a później bioder.- Wiem.- szepnęła. Wiem, że się poukłada, kiedyś musi. Po chwili wahania powróciła do niego wzrokiem, złapała spojrzenie ciemnych oczu.- Idź po Sheilę, proszę. Niech nie kręci się sama po okolicy.- nie wiedziała, gdzie wcięło szwagierkę, lecz zdecydowanie nie było jej w mieszkaniu, a to niepokoiło.
Zerknęła na niego z uwagą, gdy niedbałym gestem wskazał na otoczenie, mieszkanie, wyjaśniając przeznaczenie miejsca w którym osiadł na dłużej. Nie było złe, zdawało się lepsze niż niektóre z wozów, które należały do taboru. Zdecydowanie lepiej prezentowało się, niż większość mieszkań w których sama się zatrzymywała. Porzucone, puste przestrzenie do bólu nieprzyjazne. Tu było lepiej, przytulniej.
Nie odwracała od niego wzroku, kiedy stał nad nią chwilę. Skuliła odrobinę ramiona, czując koc, którym otulił ją. Przyjemne ciepło pojawiło się moment później, sprawiając, że zacisnęła delikatnie palce na materiale, aby nie zsunął się z niej. Chciała wyciągnąć dłoń do Jamesa, znów zamknąć palce na jego ręce, ale w połowie gestu zrezygnowała. Pokręciła powoli głową, reagując na pytanie, które padło z jego strony.
- Nic, poza tym, że będzie tu Sheila. Nie chciał za wiele mówić.- odparła, a pełne usta wykrzywiły się w delikatnym grymasie. Przemilczała kwestię, tego, że nie chciała wracać... że nie chciała zjawić się przed Jamesem. Teraz żałowała tamtej decyzji, nie powinna tak robić, bo tutaj było jej miejsce, nawet jeśli nie czuła się w tym do końca pewnie.
Słuchała z uwagą tego, co mówił. Wyznania tego, co widział i wiedział. Nie łudziła się, że ich dom, ich rodzina przetrwała. Tamta noc zabrała ze sobą wszystko, pozostawiła ich z niczym, zagubionych w świecie. Uciekając w popłochu, stracili siebie.
Nie była jednak gotowa na to, co padło chwilę później. Niepewne przyznanie się do winy, coś, czego oczekiwała, kiedy zobaczyła go w drzwiach, lecz teraz było jak policzek, który sama mu wymierzyła impulsywnie. Długie palce zacisnęły się mocniej na materiale koca, ciało spięło zauważalnie, ale milczała. Pozwalała mu mówić, okrutnie wobec niego i siebie, słuchała.
Przeprosiny i zapewnienie bezpieczeństwa sprawiły, że ciemne tęczówki zaszkliły się znów. Zacisnęła mocno zęby, odwracając głowę, by nie trafić spojrzeniem na jego oczy. Czuła ramiona obejmujące ją powoli, dłonie dotykające ud, a później bioder.- Wiem.- szepnęła. Wiem, że się poukłada, kiedyś musi. Po chwili wahania powróciła do niego wzrokiem, złapała spojrzenie ciemnych oczu.- Idź po Sheilę, proszę. Niech nie kręci się sama po okolicy.- nie wiedziała, gdzie wcięło szwagierkę, lecz zdecydowanie nie było jej w mieszkaniu, a to niepokoiło.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Mniejszy pokój
Szybka odpowiedź