Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Aleja kupiecka :: Ptasie Radio
Drzwi wejściowe
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Drzwi wejściowe
Kamienny budynek otoczony z każdej strony murem i zielonym terenem, służy teraz za siedzibę Ptasiego Radia. W ogrodzie znaleźć można przede wszystkim wydeptane ciężki. Miejsce do rozpalenia ogniska jest w tym samym miejscu od lat, a prowizoryczne ławki stoją z każdej jego strony. Po wejściu do środka mija się długi korytarz, z którego prawej strony znajdują się toalety, a z lewej gabinet pana Becketta i składzik. Na końcu korytarza są drzwi do saloniku z kominkiem, a dalej do kuchni, oraz do Gniazda, prawdziwego studia nagraniowego, zaaranżowanego ze zdobytego sprzętu specjalnie na potrzeby inwestycji.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 24.08.21 8:08, w całości zmieniany 1 raz
Nigdy nie był sentymentalny. Choć dzieciństwo nie wydarzyło się tak dawno temu, zmiany, jakie zaszły w otaczającej ich rzeczywistości, oddalały te czasy o dziesięciolecia. Dziś nie był pewien, czy je pamiętał, na pewno już dawno zgubił tamtego siebie. Wojna naznaczyła ją mniej, niż jego, to oczywiste, że jej łatwiej przychodziło tam wrócić. Mówiła o rzece otoczonej kwiatami, on widział rzekę płynącą krwią, jak w opowieściach, o których słyszał, a których już nie znał. Pewnego dnia te rzeki znów płynąć będą tylko wodą. Tak samo trudno było myśleć o przeszłości, jak o przyszłości, gdy teraźniejszość miała tak grząski grunt.
- Kiedy moja matka jeszcze żyła - odparł, uciekając spojrzeniem. Nie miał lekkiego dzieciństwa, nie znał ciepła, które wiodło ją ku przeszłości. Najpierw stracił ojca, potem matkę. Podejrzewał, że pamiętała. On pamiętał, urywane szepty i spojrzenia. Pisali wtedy OWUTEMy, wiadomość o jej śmierci nadeszła dzień przed egzaminem z obrony przed czarną magią, na którym przecież zależało mu najbardziej. I tak dostał wybitną notę, ale wiele go to kosztowało. W dorosłość wchodził jako sierota ze znacznie młodszą siostrą pod opieką. Beztroska, o której mówiła, nigdy go nie dotyczyła. Wiedział, kim chce zostać, większość czasu poświęcał nauce i obowiązkom. Te lata nie miały nigdy kolorowych barw, były szare, czarno-białe, za wyjątkiem kilku jasnych gwiazd, które już zgasły. Jego rodzice, Garry, Mare. - Raz czy dwa. Dużo pływałem - wyznał, nie zbierał drobiazgów na płyciźnie, ale ścigał się z kuzynami na głębinach. Nie ciągnęło go do zabaw, chociaż zbierał karty. - Chyba wolałem to miejsce w pozostałe dni w roku. - Znacznie częściej bywał tam sam, bez święta, bez otoczki, bez otaczających go tłumów. Nie przepadał za tym, za wielkimi wydarzeniami. - Udało ci się? - spytał, powracając ku niej spojrzeniem. - Wygrać czekoladową żabę? - skonkretyzował pytanie, gdyby nie brała udziału w tej zabawie, nie wspominałaby jej z takim rozrzewnieniem.
Uniósł brew, gdy kategorycznie, choć spokojnie, zaprzeczyła jego słowom. Ich drogi się rozeszły, nie spodziewał się, że o nim pamiętała. Był zajęty kursem, nauka na aurora była trudna i obarczona dużą presją. Wiedział, jak ostra była selekcja czarodziejów, a i tak szkolenie ostatecznie kończyło niewielu z nich. Wzrok podążył za wyciągniętym w jego kierunku palcem, nim przeniósł się, nie mniej zaskoczony, z powrotem na twarz. Chciała mu wysłać list, ale tego nie zrobiła, pokiwał głową, udając zrozumienie.
- Zdaje się, że byłaś wtedy... dość zajęta. Rozgłośnia, co? - rzucił, nie do końca wiedząc, co mógł odpowiedzieć jej na te słowa. W dobrym tonie byłoby jej wyznać, że też mu tego brakowało, ale o tym, co czuł, mówić nie potrafił, a po ostatnich zdarzeniach - coraz mniej czuł też tych emocji. Czy mu brakowało? Lubił ją, ale nigdy nie był jej priorytetem. Kiedyś go to zawiodło, nie pamiętał już smaku tego zawodu. Westchnął, kiedy wspomniała, że wszystko się u niego zmieniło. Źle wyglądał, wiedział o tym. Lubił karmić się nadzieją, że nie było widać tego aż tak. - Nie tylko u mnie wiele się zmieniło. - U ciebie pewnie też. U wszystkich. Zaklinał rzeczywistość, jakby nie rozumiał, że chodziło jej o to, że został kaleką. Nie chciał być nigdy postrzegany w ten sposób - jako słaby - nawet jeśli słabym teraz był. - Jesteśmy na wojnie, Romy - przypomniał, zmienili się oni, zmienił się świat, zmieniło się wszystko. Nie wracał się myślami do tego, jak świat wygladał zanim to wszystko nadeszło. Jego myśli musiały skupić się na tym, jak będzie to wyglądało w kolejnych latach - bo to za tę przyszłość, przyszłość innych, oddawał swoje dzisiaj i to za tę przyszłość dawno już pogrzebał swoją przeszłość. Opowieści, o których mówiła, opowieści, które uczyniła go tym, czym był teraz, nie były opowieściami, którymi chciał dzielić się z kimkolwiek, a co dopiero z kobietami. - Nigdy już nie będzie jak kiedyś - Bo nie byli już tymi samymi ludźmi i nie staną się nimi ponownie. Może czasy ją oszczędziły, jeśli tak, życzył jej, by tak już pozostało. On nie tęsknił za tym, co ledwie pamiętał. Niewiele wspomnień go tam ciągnęło. Ale nie dziwił się, że ona tego szukała. Każdy dziś szukał ucieczki - każdy miał na nią swój sposób. Pokręcił głową z zakłopotaniem, kiedy napomknęła o schadzkach, nie, jasne że nie. - Wybacz - wycofał się, bo nie zamierzał jej tamtymi słowami urazić. Pamiętał, że w szkole miała wielu kolegów, ale nie chciał do tego pić.
- Nasza ciotka też wychodziła z siebie. Ale to nic takiego, uzdrowiciele mówią, że dojdzie do siebie. Po prostu... spędziła tam trochę za dużo czasu. Szczęście w nieszczęściu, ta ryba uchroniła ją przed tym, co spadło tamtego dnia z nieba. Ja też się martwiłem - dodał, choć wiedział, że nie o to pytała, gdy pytała o niego. Niechętnie spojrzał na nią, gdy spytała o jego ranę. Którą, miał ochotę spytać, ale nie mogła mówić o jego okaleczonym po oderżniętej ręce kikucie. - Mhm - przytaknął. - Dziękuję. Że chcesz pomóc - zaczął od tego, bo jej otwartość i dobroć robiły wrażenie. Chyba taką ją pamiętał, dobrą i uczynną. - To jest dość... głębokie - podkreślił z zastanowieniem. Sznury, które wiązały go miesiącami, wbiły się aż do mięsa. Cudem nie stracił drugiej dłoni. Blizny były głębokie. Brzydkie. Nie goiły się dobrze, bo był osłabiony, ale musiałby sobie włożyć zioła do wnętrza tej rany, żeby podążyć za jej wskazówkami. Być może znała inne sposoby, on nie potrafił tego zrobić. - Cofnij się - dodał nagle, głosem bliskim ostrzegawczego warknięcia, nagle, bez ostrzeżenia wyłączając się z tej rozmowy, usłyszał ten warkot, w pobliskich krzewach czaiło się zwierzę; jakie, tego nie wiedział i nie czekał, żeby się dowiedzieć. Różdżka błyskawicznie znalazła się w jego dłoni, wyprostowana sylwetka przyjęła bojową postawę, wyćwiczonym odruchem obracając się tyłem do Romy, a przodem do potencjalnego zagrożenia, stając mu na drodze. Lewe ramię z przekonaniem - bezlitośnie - wysunęło oręż w przód, gdy z ust gładko spłynęła brutalna inkantacja:
- Deprimo - wypowiedziana prawidłowo, skutecznie, nadzwyczajnie umiejętnie. Nagły zryw wiatru szarpnął w kierunku pobliskich krzewów, łamiąc zarośla i odsłaniając sylwetkę czarnego basiora. Zaklęcie rzucił na ślepo. Pies nie wyglądał na niczyj, czy zerwał się z łańcucha, czy był niebezpieczny, nie mogli wiedzieć. A on nie zwykł ryzykować więcej, niż było to potrzebne. - Deprimo! - podobnie bez ostrzeżenia inkantację tę ponowił, gdy wicher znów naparł prosto na przerażone zwierzę, łamiąc z trzaskiem niewielką jarzębinę w pół. Pies zaskamlał, ciśnięty z łomotem o większy pień starego drzewa, osunął się na ziemię, czy martwy, czy tylko omdlały, nie mogli tego wiedzieć. Odetchnął. W milczeniu, w ciszy. Nawyk zbyt gwałtownej reakcji nosił w sobie od wyjścia z niewoli. Nie dostrzegał go sam. - Dokąd dokładnie mamy dojść? - dopytał, jeszcze nie ruszając się z miejsca - wpatrzony w martwy punkt nad skłębionym futrem. Chciał upewnić się w ten sposób, że być może wściekły pies nie zmieni się w całą sforę wściekłych psów. - Musimy się pośpieszyć - oznajmił, bez wahania w głosie.
rzuty, deprimo za 106 i 124 (!)
- Kiedy moja matka jeszcze żyła - odparł, uciekając spojrzeniem. Nie miał lekkiego dzieciństwa, nie znał ciepła, które wiodło ją ku przeszłości. Najpierw stracił ojca, potem matkę. Podejrzewał, że pamiętała. On pamiętał, urywane szepty i spojrzenia. Pisali wtedy OWUTEMy, wiadomość o jej śmierci nadeszła dzień przed egzaminem z obrony przed czarną magią, na którym przecież zależało mu najbardziej. I tak dostał wybitną notę, ale wiele go to kosztowało. W dorosłość wchodził jako sierota ze znacznie młodszą siostrą pod opieką. Beztroska, o której mówiła, nigdy go nie dotyczyła. Wiedział, kim chce zostać, większość czasu poświęcał nauce i obowiązkom. Te lata nie miały nigdy kolorowych barw, były szare, czarno-białe, za wyjątkiem kilku jasnych gwiazd, które już zgasły. Jego rodzice, Garry, Mare. - Raz czy dwa. Dużo pływałem - wyznał, nie zbierał drobiazgów na płyciźnie, ale ścigał się z kuzynami na głębinach. Nie ciągnęło go do zabaw, chociaż zbierał karty. - Chyba wolałem to miejsce w pozostałe dni w roku. - Znacznie częściej bywał tam sam, bez święta, bez otoczki, bez otaczających go tłumów. Nie przepadał za tym, za wielkimi wydarzeniami. - Udało ci się? - spytał, powracając ku niej spojrzeniem. - Wygrać czekoladową żabę? - skonkretyzował pytanie, gdyby nie brała udziału w tej zabawie, nie wspominałaby jej z takim rozrzewnieniem.
Uniósł brew, gdy kategorycznie, choć spokojnie, zaprzeczyła jego słowom. Ich drogi się rozeszły, nie spodziewał się, że o nim pamiętała. Był zajęty kursem, nauka na aurora była trudna i obarczona dużą presją. Wiedział, jak ostra była selekcja czarodziejów, a i tak szkolenie ostatecznie kończyło niewielu z nich. Wzrok podążył za wyciągniętym w jego kierunku palcem, nim przeniósł się, nie mniej zaskoczony, z powrotem na twarz. Chciała mu wysłać list, ale tego nie zrobiła, pokiwał głową, udając zrozumienie.
- Zdaje się, że byłaś wtedy... dość zajęta. Rozgłośnia, co? - rzucił, nie do końca wiedząc, co mógł odpowiedzieć jej na te słowa. W dobrym tonie byłoby jej wyznać, że też mu tego brakowało, ale o tym, co czuł, mówić nie potrafił, a po ostatnich zdarzeniach - coraz mniej czuł też tych emocji. Czy mu brakowało? Lubił ją, ale nigdy nie był jej priorytetem. Kiedyś go to zawiodło, nie pamiętał już smaku tego zawodu. Westchnął, kiedy wspomniała, że wszystko się u niego zmieniło. Źle wyglądał, wiedział o tym. Lubił karmić się nadzieją, że nie było widać tego aż tak. - Nie tylko u mnie wiele się zmieniło. - U ciebie pewnie też. U wszystkich. Zaklinał rzeczywistość, jakby nie rozumiał, że chodziło jej o to, że został kaleką. Nie chciał być nigdy postrzegany w ten sposób - jako słaby - nawet jeśli słabym teraz był. - Jesteśmy na wojnie, Romy - przypomniał, zmienili się oni, zmienił się świat, zmieniło się wszystko. Nie wracał się myślami do tego, jak świat wygladał zanim to wszystko nadeszło. Jego myśli musiały skupić się na tym, jak będzie to wyglądało w kolejnych latach - bo to za tę przyszłość, przyszłość innych, oddawał swoje dzisiaj i to za tę przyszłość dawno już pogrzebał swoją przeszłość. Opowieści, o których mówiła, opowieści, które uczyniła go tym, czym był teraz, nie były opowieściami, którymi chciał dzielić się z kimkolwiek, a co dopiero z kobietami. - Nigdy już nie będzie jak kiedyś - Bo nie byli już tymi samymi ludźmi i nie staną się nimi ponownie. Może czasy ją oszczędziły, jeśli tak, życzył jej, by tak już pozostało. On nie tęsknił za tym, co ledwie pamiętał. Niewiele wspomnień go tam ciągnęło. Ale nie dziwił się, że ona tego szukała. Każdy dziś szukał ucieczki - każdy miał na nią swój sposób. Pokręcił głową z zakłopotaniem, kiedy napomknęła o schadzkach, nie, jasne że nie. - Wybacz - wycofał się, bo nie zamierzał jej tamtymi słowami urazić. Pamiętał, że w szkole miała wielu kolegów, ale nie chciał do tego pić.
- Nasza ciotka też wychodziła z siebie. Ale to nic takiego, uzdrowiciele mówią, że dojdzie do siebie. Po prostu... spędziła tam trochę za dużo czasu. Szczęście w nieszczęściu, ta ryba uchroniła ją przed tym, co spadło tamtego dnia z nieba. Ja też się martwiłem - dodał, choć wiedział, że nie o to pytała, gdy pytała o niego. Niechętnie spojrzał na nią, gdy spytała o jego ranę. Którą, miał ochotę spytać, ale nie mogła mówić o jego okaleczonym po oderżniętej ręce kikucie. - Mhm - przytaknął. - Dziękuję. Że chcesz pomóc - zaczął od tego, bo jej otwartość i dobroć robiły wrażenie. Chyba taką ją pamiętał, dobrą i uczynną. - To jest dość... głębokie - podkreślił z zastanowieniem. Sznury, które wiązały go miesiącami, wbiły się aż do mięsa. Cudem nie stracił drugiej dłoni. Blizny były głębokie. Brzydkie. Nie goiły się dobrze, bo był osłabiony, ale musiałby sobie włożyć zioła do wnętrza tej rany, żeby podążyć za jej wskazówkami. Być może znała inne sposoby, on nie potrafił tego zrobić. - Cofnij się - dodał nagle, głosem bliskim ostrzegawczego warknięcia, nagle, bez ostrzeżenia wyłączając się z tej rozmowy, usłyszał ten warkot, w pobliskich krzewach czaiło się zwierzę; jakie, tego nie wiedział i nie czekał, żeby się dowiedzieć. Różdżka błyskawicznie znalazła się w jego dłoni, wyprostowana sylwetka przyjęła bojową postawę, wyćwiczonym odruchem obracając się tyłem do Romy, a przodem do potencjalnego zagrożenia, stając mu na drodze. Lewe ramię z przekonaniem - bezlitośnie - wysunęło oręż w przód, gdy z ust gładko spłynęła brutalna inkantacja:
- Deprimo - wypowiedziana prawidłowo, skutecznie, nadzwyczajnie umiejętnie. Nagły zryw wiatru szarpnął w kierunku pobliskich krzewów, łamiąc zarośla i odsłaniając sylwetkę czarnego basiora. Zaklęcie rzucił na ślepo. Pies nie wyglądał na niczyj, czy zerwał się z łańcucha, czy był niebezpieczny, nie mogli wiedzieć. A on nie zwykł ryzykować więcej, niż było to potrzebne. - Deprimo! - podobnie bez ostrzeżenia inkantację tę ponowił, gdy wicher znów naparł prosto na przerażone zwierzę, łamiąc z trzaskiem niewielką jarzębinę w pół. Pies zaskamlał, ciśnięty z łomotem o większy pień starego drzewa, osunął się na ziemię, czy martwy, czy tylko omdlały, nie mogli tego wiedzieć. Odetchnął. W milczeniu, w ciszy. Nawyk zbyt gwałtownej reakcji nosił w sobie od wyjścia z niewoli. Nie dostrzegał go sam. - Dokąd dokładnie mamy dojść? - dopytał, jeszcze nie ruszając się z miejsca - wpatrzony w martwy punkt nad skłębionym futrem. Chciał upewnić się w ten sposób, że być może wściekły pies nie zmieni się w całą sforę wściekłych psów. - Musimy się pośpieszyć - oznajmił, bez wahania w głosie.
rzuty, deprimo za 106 i 124 (!)
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czuła się tak, jakby to on był piaskiem, a ona wsuwała dłoń głębiej w jego wspomnienia, odgarniała je palcami, by ostatecznie dostać swoją złotą rybkę - pod palcami czuła już ogon, ale ostatecznie rybka się wyślizgiwała, wpadała w muł popychana weń rzecznymi falami, opuszki ostatecznie natrafiały na ostre kamienie i chropowate powierzchnie muszli. Chcąc usłyszeć iskry radości we wspomnieniach, dostała od niego gorycz pomieszaną z mijającym po kilku chwilach chłodzie rzecznej wody, w której się zanurzał, obraz do bólu taki, jaki był. Nie miała żalu ani pretensji, myśleli i czuli na zupełnie różnych pułapach - on kroczył ciężkim krokiem po ziemi, kiedy ona usiłowała wznieść się w przestworza.
- Nie, chłopcy zawsze byli ode mnie znacznie szybsi - uśmiechnęła się kątem ust, jeszcze w głowie tuląc skrawki jego przeszłości. Jego matka obserwująca go może z drewnianej ławki ustawionej pod drzewem, on czerpiący radość w obcowaniu z rzecznymi falami, dziecięca kruchość w połączeniu ze szczęściem.
Odchrząknęła lekko, zbierając się do końca - swoje rzeczy, notatki, wszystko, co miało przetrwać podróż do domu, która teraz rozpoczynała się naprawdę. Droga była ciemna, drzewa chrapały liśćmi przez sen, gdzieś w tle słychać było dogasające pożegnania żab przy stawie na północ stąd. Pokiwała głową na wspomnienie rozgłośni. Czuła, że chciał ją usprawiedliwić, że nie było mu przykro z powodu tego, że nie napisała, ale ona wcale usprawiedliwiona być nie chciała. Co by było, gdyby jednak któregoś wieczoru chwyciła za pergamin? Jak by to teraz wyglądało?
- Przeniosłam się tutaj, kiedy tę w Hogsmeade zamknęli. Władze zorganizowały wtedy niezbyt przyjemną napaść na budynek radia, a usprawiedliwiały to sianiem przez nas propagandy - pokręciła głową, cicho, ledwie słyszalnie prychając pod nosem. Zerknęła na niego, gdy westchnął, cisza nocy zakreślała mocniej każdy dźwięk. - Niewiele miałabym ci do opowiedzenia w zamian, niestety - nie musisz pytać, Brendanie, słyszę cię. I wolę słuchać ciebie, niż samej opowiadać o tym, jak zostałam porzucona i uwiłam dwa gniazda w budynkach, gdzie ludzie byli tylko przystankami, obiektami rozmów, nigdy uczuć. Opuściła wzrok na buty, które pokonywały kolejne kroki po ścieżce, którą mu wskazała. Jesteśmy na wojnie, Romy. W końcu uśmiechnęła się gorzko do siebie. Wiedziała o tym. Mówiła o niej codziennie. Była głosem obwieszczającym wojnę, poniekąd zwiastunem Śmierci dla tych, którzy losu swoich bliskich jeszcze nie znali, ale za chwilę w radiu będzie przecież wieczorna audycja, gdzie przeczyta listę zmarłych i zaginionych. Ten obowiązek kłócił się z jej naturą, ale wypełniała go rzetelnie i z szacunkiem, później pozwalając się porwać muzyce, załagodzić nią swoje nerwy, nazwiska plączące się po głowie, niektóre znane, inne obce, zasłyszane i przeczytane po raz pierwszy, a przecież stanowiące o żyjącej jeszcze chwilę temu istocie, której serce biło, a oczy chłonęły świat. Rzadko zdarzało się, że Życie zabierało ją sobie i na łamach audycji mogła ogłosić, że kogoś uratowano, ktoś przeżył, komuś udało się uciec. Delektowała się tymi chwilami, bo wiedziała, że zaraz znów ciemność zabierze ją tam, gdzie znów czeka na obcych jej czarodziejów i czarownice śmierć i zagubienie. - Nawet feniks odradza się z popiołów - uśmiechnęła się do niego łagodnie, z odrobiną goryczy w tej łyżce miodu. Być może tę myśl kierowała też do niego, choć nie mogła tego przed sobą przyznać. - A ja chcę wierzyć, że pewnego dnia obudzimy się i nie będzie słychać już huków brutalnych zaklęć. - pokręciła lekko głową zapewniając, że niczym jej nie uraził. - Nie gniewam się.
Dziesięć lat to ogrom czasu, musieli rozpocząć swoją znajomość niemal od początku, chwytając się w tej podróży zaledwie strzępami tego, co było kiedyś, choć i te szkolne obrazy dziś mogły nie świadczyć o niczym - teraz pojmowali świat inaczej.
Widziała, że martwił się o siostrę, dbał o nią, zagarniał ramieniem przez słowa; gdy o niej mówił, nie brzmiał tak, jakby składał raport. Było w tym coś przyjemnego, niby światło zapalonej w ciemności malutkiej zapałki. Uśmiechnęła się ciepło, kiedy wprost przyznał, że martwił się o Nealę, zielone tęczówki zalśniły uczuciem do tego wyznania, tak szczerego i rodzinnego. Nie było go tyle czasu, przez tak wiele wertepów musiał przebrnąć, zanim stanął tu przed nią. Źle mu się mówiło o ręce, powietrze między nimi gęstniało nieprzyjemnie, kiedy o to pytała. Jego podziękowanie zabrzmiało odrobinę, jakby wcale tej pomocy nie chciał, więc zamilkła. Nie chciała być natarczywa. Chciała powiedzieć o czymś innym, zapytać o coś, uciąć tę niezręczną ciszę, ale on zrobił to jako pierwszy. Krótki rozkaz mimowolnie zgarbił jej ramionami, jakby zmuszając do schowania się, ale prócz tego w ogóle go nie posłuchała - jeśli ucieknie, będzie sama, a tutaj był z nią on, osłaniając ją przed tym, co czaiło się w leśnej gęstwinie. Chwyciła mocniej torebkę milknąc, wodząc wzrokiem na boki w poszukiwaniu źródła niewyraźnych warknięć. Henry opowiadał, że w lesie widziano dzikie psy, rozszalałe z głodu niczym wilki. Chciała zapytać, co to było, bo skoro stał przed nią, to na pewno coś dostrzegł, ale nie zdążyła. Pisnęła cienko, krótko, kiedy potężny wicher rzucony jego mocą poderwał okoliczne krzewy, obdarł niskie, słabsze drzewa z liści, a jego prąd zawrócił na nich, ledwie tylko szarpiąc jej sukienką i zagarniając włosami. Gdy nadszedł kolejny podmuch, jeszcze silniejszy, łamiący pnie w pół, wtuliła się w jego plecy i objęła dłonią łokieć w poszukiwaniu schronienia przed magią. Magią, która przegoniła albo zabiła zwierzę. Odsunęła się będąc pewną, że może, że zagrożenie minęło. Wyjrzała zza jego ramienia, ale nie dojrzała zwierzęcia, choć dotarł do niej ten cierpiętniczy jęk.
- Czy on... - nie żyje? Spojrzała na niego prędko, zbita z pantałyku. Martwe zwierzę. Dobry Godfrydzie. - Co to było? - drgnęła, kiedy usłyszała szelest wśród gęstwiny. Nie była pewna, czy cokolwiek tam było, uciekało czy przygotowywało się do ataku na nich. - Tam - odjęła dłoń od jego ramienia. Pomyślała tylko o tym, że było ciepłe. Silne. Przyspieszyła kroku, bo mieli jeszcze kawałek do przejścia. Nocne powietrze przyklejało się do karku nieprzyjemnym dreszczem. - Henry opowiadał mi kilka dni temu, że mieszkańcy widzieli niedaleko sforę dzikich psów. Nie chciało mi się w to wierzyć, bo jak dotąd żadnego sama na własne oczy nie zobaczyłam, ale może to prawda. Już niedaleko, za zakrętem ścieżką przez obrzeża i będziemy na granicy.
Chciała już być w domu. Zakopać się pod pierzyną, odetchnąć zapachem rumianku i po prostu zasnąć.
- Nie, chłopcy zawsze byli ode mnie znacznie szybsi - uśmiechnęła się kątem ust, jeszcze w głowie tuląc skrawki jego przeszłości. Jego matka obserwująca go może z drewnianej ławki ustawionej pod drzewem, on czerpiący radość w obcowaniu z rzecznymi falami, dziecięca kruchość w połączeniu ze szczęściem.
Odchrząknęła lekko, zbierając się do końca - swoje rzeczy, notatki, wszystko, co miało przetrwać podróż do domu, która teraz rozpoczynała się naprawdę. Droga była ciemna, drzewa chrapały liśćmi przez sen, gdzieś w tle słychać było dogasające pożegnania żab przy stawie na północ stąd. Pokiwała głową na wspomnienie rozgłośni. Czuła, że chciał ją usprawiedliwić, że nie było mu przykro z powodu tego, że nie napisała, ale ona wcale usprawiedliwiona być nie chciała. Co by było, gdyby jednak któregoś wieczoru chwyciła za pergamin? Jak by to teraz wyglądało?
- Przeniosłam się tutaj, kiedy tę w Hogsmeade zamknęli. Władze zorganizowały wtedy niezbyt przyjemną napaść na budynek radia, a usprawiedliwiały to sianiem przez nas propagandy - pokręciła głową, cicho, ledwie słyszalnie prychając pod nosem. Zerknęła na niego, gdy westchnął, cisza nocy zakreślała mocniej każdy dźwięk. - Niewiele miałabym ci do opowiedzenia w zamian, niestety - nie musisz pytać, Brendanie, słyszę cię. I wolę słuchać ciebie, niż samej opowiadać o tym, jak zostałam porzucona i uwiłam dwa gniazda w budynkach, gdzie ludzie byli tylko przystankami, obiektami rozmów, nigdy uczuć. Opuściła wzrok na buty, które pokonywały kolejne kroki po ścieżce, którą mu wskazała. Jesteśmy na wojnie, Romy. W końcu uśmiechnęła się gorzko do siebie. Wiedziała o tym. Mówiła o niej codziennie. Była głosem obwieszczającym wojnę, poniekąd zwiastunem Śmierci dla tych, którzy losu swoich bliskich jeszcze nie znali, ale za chwilę w radiu będzie przecież wieczorna audycja, gdzie przeczyta listę zmarłych i zaginionych. Ten obowiązek kłócił się z jej naturą, ale wypełniała go rzetelnie i z szacunkiem, później pozwalając się porwać muzyce, załagodzić nią swoje nerwy, nazwiska plączące się po głowie, niektóre znane, inne obce, zasłyszane i przeczytane po raz pierwszy, a przecież stanowiące o żyjącej jeszcze chwilę temu istocie, której serce biło, a oczy chłonęły świat. Rzadko zdarzało się, że Życie zabierało ją sobie i na łamach audycji mogła ogłosić, że kogoś uratowano, ktoś przeżył, komuś udało się uciec. Delektowała się tymi chwilami, bo wiedziała, że zaraz znów ciemność zabierze ją tam, gdzie znów czeka na obcych jej czarodziejów i czarownice śmierć i zagubienie. - Nawet feniks odradza się z popiołów - uśmiechnęła się do niego łagodnie, z odrobiną goryczy w tej łyżce miodu. Być może tę myśl kierowała też do niego, choć nie mogła tego przed sobą przyznać. - A ja chcę wierzyć, że pewnego dnia obudzimy się i nie będzie słychać już huków brutalnych zaklęć. - pokręciła lekko głową zapewniając, że niczym jej nie uraził. - Nie gniewam się.
Dziesięć lat to ogrom czasu, musieli rozpocząć swoją znajomość niemal od początku, chwytając się w tej podróży zaledwie strzępami tego, co było kiedyś, choć i te szkolne obrazy dziś mogły nie świadczyć o niczym - teraz pojmowali świat inaczej.
Widziała, że martwił się o siostrę, dbał o nią, zagarniał ramieniem przez słowa; gdy o niej mówił, nie brzmiał tak, jakby składał raport. Było w tym coś przyjemnego, niby światło zapalonej w ciemności malutkiej zapałki. Uśmiechnęła się ciepło, kiedy wprost przyznał, że martwił się o Nealę, zielone tęczówki zalśniły uczuciem do tego wyznania, tak szczerego i rodzinnego. Nie było go tyle czasu, przez tak wiele wertepów musiał przebrnąć, zanim stanął tu przed nią. Źle mu się mówiło o ręce, powietrze między nimi gęstniało nieprzyjemnie, kiedy o to pytała. Jego podziękowanie zabrzmiało odrobinę, jakby wcale tej pomocy nie chciał, więc zamilkła. Nie chciała być natarczywa. Chciała powiedzieć o czymś innym, zapytać o coś, uciąć tę niezręczną ciszę, ale on zrobił to jako pierwszy. Krótki rozkaz mimowolnie zgarbił jej ramionami, jakby zmuszając do schowania się, ale prócz tego w ogóle go nie posłuchała - jeśli ucieknie, będzie sama, a tutaj był z nią on, osłaniając ją przed tym, co czaiło się w leśnej gęstwinie. Chwyciła mocniej torebkę milknąc, wodząc wzrokiem na boki w poszukiwaniu źródła niewyraźnych warknięć. Henry opowiadał, że w lesie widziano dzikie psy, rozszalałe z głodu niczym wilki. Chciała zapytać, co to było, bo skoro stał przed nią, to na pewno coś dostrzegł, ale nie zdążyła. Pisnęła cienko, krótko, kiedy potężny wicher rzucony jego mocą poderwał okoliczne krzewy, obdarł niskie, słabsze drzewa z liści, a jego prąd zawrócił na nich, ledwie tylko szarpiąc jej sukienką i zagarniając włosami. Gdy nadszedł kolejny podmuch, jeszcze silniejszy, łamiący pnie w pół, wtuliła się w jego plecy i objęła dłonią łokieć w poszukiwaniu schronienia przed magią. Magią, która przegoniła albo zabiła zwierzę. Odsunęła się będąc pewną, że może, że zagrożenie minęło. Wyjrzała zza jego ramienia, ale nie dojrzała zwierzęcia, choć dotarł do niej ten cierpiętniczy jęk.
- Czy on... - nie żyje? Spojrzała na niego prędko, zbita z pantałyku. Martwe zwierzę. Dobry Godfrydzie. - Co to było? - drgnęła, kiedy usłyszała szelest wśród gęstwiny. Nie była pewna, czy cokolwiek tam było, uciekało czy przygotowywało się do ataku na nich. - Tam - odjęła dłoń od jego ramienia. Pomyślała tylko o tym, że było ciepłe. Silne. Przyspieszyła kroku, bo mieli jeszcze kawałek do przejścia. Nocne powietrze przyklejało się do karku nieprzyjemnym dreszczem. - Henry opowiadał mi kilka dni temu, że mieszkańcy widzieli niedaleko sforę dzikich psów. Nie chciało mi się w to wierzyć, bo jak dotąd żadnego sama na własne oczy nie zobaczyłam, ale może to prawda. Już niedaleko, za zakrętem ścieżką przez obrzeża i będziemy na granicy.
Chciała już być w domu. Zakopać się pod pierzyną, odetchnąć zapachem rumianku i po prostu zasnąć.
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kiwnął głową, potrafił sobie to wyobrazić, obławę na siedzibę radia. Potrafił sobie wyobrazić tę brutalność i złe zamiary, wiedział, że nie byli delikatni, znał ich sposoby działania. Romy stała teraz przed nim, cała i zdrowa, nie chciał zmuszać jej do wracania do tamtych chwil wspomnieniami, ale potrafił sobie wyobrazić, jak trudne i skomplikowane to wszystko było. Mówią, że sztuka winna pozostać wyzwoloną, pozbawioną kontroli, nie do końca się z tym zgadzał, dostrzegając jej niebezpieczeństwa, ale dziś rozumiał, że nawet radiowe występy wymagały niemałej odwagi i jeszcze większej determinacji. Na jej dalsze słowa zaśmiał się bezgłośnie, nieznacznie unosząc kąciki ust. Już przecież opowiedziała dużo.
- W zamian za moją historię? - upewnił się, kręcąc głową. Chyba była pierwszą, która o nią pytała, a z pewnością pierwszą, która robiła to tak wprost. Nie lubił mówić o sobie, nie lubił dokonywać wiwisekcji własnej przeszłości. Jego historia nie była historią, którą chciał słyszeć ktokolwiek, jego historią była z tych historii, które wracały nocami, nie pozwalały usnąć i wdzierały się w najmroczniejsze otchłanie podświadomości. Była historią upodlenia i upokorzenia, odczłowieczenia, historią pełną przemocy i obrzydliwości, o jakich eleganckiej kobiecie nie miałby śmiałości opowiedzieć. - Musisz mi uwierzyć na słowo, że nie chcesz jej słyszeć, Romy. To nie jest dobra historia. - Nie o tym, jak skuty łańcuchami gnił w wilgotnych przydrożnych piwnicach, jak pił wodę z rynsztoka, gasząc palące pragnienie, jak pożerało go pełzające robactwo i podgryzały napotkane na drodze szczury, o wwiercających się w czaszkę wszach, o oprawcach, którzy nigdy nie tracili nadziei, wierząc, że wyciągną z niego więcej, o narzędziach, których używali, o ich finezji, o tysiącach sposobów na zadanie krzywdy. To była brudna opowieść. Pełna okrutnej i bezsensownej przemocy. Nieczysta, nie nadająca się dla takich uszu. A może dla żadnych uszu, sam przecież też wolałby jej nie znać.
- Nigdy ten sam - Feniks odradzał się raz po razie, ginął i powstawał z martwych, w ogniu szukając odkupienia, lecz czy z każdym odrodzeniem tracił pamięć? Czy nie w tym właśnie tkwiła jego siła, że przetrwawszy i tysiąc żyć, o każde z nich stawał się mądrzejszy? To, co przeszedł, nigdy go nie złamało, bo na to pozwolić sobie nie mógł, bo kłóciło się to ze złożoną przez niego przysięgą. Ale tworzyło go na nowo, tworzyło go innego, a on nie patrzył nigdy za siebie. Nie żył wspomnieniami, gdyby się w nich zatracił, zatęsknił za uśmiechem matki i błękitem nieba sprzed wojny, stanąłby na drodze, z której trudno już zawrócić. Nie mógł zatrzymać się w biegu, nie ryzykując rozpadem. Niewiele miał w sobie z tamtego chłopca ze szkoły, niewiele ponad skrytość, jaką odznaczał się już wtedy, niewiele ponad bliskie sercu wartości wtedy będące tylko wielkimi słowami, dziś - bliznami w jego sercu, gdy musiał zrozumieć, że uchowanie ich nie było wcale proste. Kiwnął głową. W zwycięstwo wierzył całym sobą, wydawało mu się oczywiste, że doczekają tych czasów. Kraj taki jak ten, rządzony przez plugawych fanatyków, prędzej czy później zapadnie się sam - a z ich pomocą znacznie szybciej, niż zrobiłby to naturalnie. Nie sprawi to, że brutalne zaklęcia ucichną, ale tacy jak Romy powinni przestać je wreszcie słyszeć. On sam słyszał je znaczne dłużej, niż trwała wojna. - Zwyciężymy. To tylko kwestia czasu - stwierdził z przekonaniem, ze stanowczością, był aurorem, prowadził tę wojnę, odpowiadał za jej losy. I widział tylko jedno rozwiązanie, nie mógł w tej roli zawieźć.
Ukryła się za nim, gdy zajął się zwierzęciem; nie rozproszył go ani jej pisk, ani dotyk, nie robił tego po raz pierwszy, tak jak nie po raz pierwszy eskortował czarownicę; skupiał się na sztywnym nadgarstku i pewnym uścisku dłoni na różdżce, gotów interweniować dalej - szczęśliwie jednak w miejscu skłębionego futra nie pojawiło się nic więcej. Zwierzę też nie wstało, spodziewał się, że było martwe, ale nie zamierzał się zbliżać, żeby to sprawdzić. Zignorował jej pytania, miał wrażenie, że nie chciała wcale słyszeć odpowiedzi. Powoli otoczył ją ramieniem, nie dotykając jednak jej ciała, gestem tym w części chcąc ją ponaglić w drogę, a w części odgrodzić od ciemnego lasu.
- Spodziewałem się, że prędzej napotkamy bandytów, niż dzikie zwierzęta. Przekażę oddziałom z Plymouth, że trzeba unieszkodliwić tę sforę. Podchodzą za blisko miasta. - Właściwie to naturalne, oczywiste, że dzikie psy szwendały się teraz po krajobrazie, nawet miejskim, zbyt wielu ludzi zginęło, zbyt wielu wyjechało. Zwierzęta po nich pozostały, nieobdarzone niczyją troską. - Postaram się, żeby przysłali tu ludzi jeszcze dzisiaj. Zabezpieczymy ci tę drogę na rano, przejdziesz bezpiecznie - obiecał, podążając za wskazanym przez nią kierunkiem.
- W zamian za moją historię? - upewnił się, kręcąc głową. Chyba była pierwszą, która o nią pytała, a z pewnością pierwszą, która robiła to tak wprost. Nie lubił mówić o sobie, nie lubił dokonywać wiwisekcji własnej przeszłości. Jego historia nie była historią, którą chciał słyszeć ktokolwiek, jego historią była z tych historii, które wracały nocami, nie pozwalały usnąć i wdzierały się w najmroczniejsze otchłanie podświadomości. Była historią upodlenia i upokorzenia, odczłowieczenia, historią pełną przemocy i obrzydliwości, o jakich eleganckiej kobiecie nie miałby śmiałości opowiedzieć. - Musisz mi uwierzyć na słowo, że nie chcesz jej słyszeć, Romy. To nie jest dobra historia. - Nie o tym, jak skuty łańcuchami gnił w wilgotnych przydrożnych piwnicach, jak pił wodę z rynsztoka, gasząc palące pragnienie, jak pożerało go pełzające robactwo i podgryzały napotkane na drodze szczury, o wwiercających się w czaszkę wszach, o oprawcach, którzy nigdy nie tracili nadziei, wierząc, że wyciągną z niego więcej, o narzędziach, których używali, o ich finezji, o tysiącach sposobów na zadanie krzywdy. To była brudna opowieść. Pełna okrutnej i bezsensownej przemocy. Nieczysta, nie nadająca się dla takich uszu. A może dla żadnych uszu, sam przecież też wolałby jej nie znać.
- Nigdy ten sam - Feniks odradzał się raz po razie, ginął i powstawał z martwych, w ogniu szukając odkupienia, lecz czy z każdym odrodzeniem tracił pamięć? Czy nie w tym właśnie tkwiła jego siła, że przetrwawszy i tysiąc żyć, o każde z nich stawał się mądrzejszy? To, co przeszedł, nigdy go nie złamało, bo na to pozwolić sobie nie mógł, bo kłóciło się to ze złożoną przez niego przysięgą. Ale tworzyło go na nowo, tworzyło go innego, a on nie patrzył nigdy za siebie. Nie żył wspomnieniami, gdyby się w nich zatracił, zatęsknił za uśmiechem matki i błękitem nieba sprzed wojny, stanąłby na drodze, z której trudno już zawrócić. Nie mógł zatrzymać się w biegu, nie ryzykując rozpadem. Niewiele miał w sobie z tamtego chłopca ze szkoły, niewiele ponad skrytość, jaką odznaczał się już wtedy, niewiele ponad bliskie sercu wartości wtedy będące tylko wielkimi słowami, dziś - bliznami w jego sercu, gdy musiał zrozumieć, że uchowanie ich nie było wcale proste. Kiwnął głową. W zwycięstwo wierzył całym sobą, wydawało mu się oczywiste, że doczekają tych czasów. Kraj taki jak ten, rządzony przez plugawych fanatyków, prędzej czy później zapadnie się sam - a z ich pomocą znacznie szybciej, niż zrobiłby to naturalnie. Nie sprawi to, że brutalne zaklęcia ucichną, ale tacy jak Romy powinni przestać je wreszcie słyszeć. On sam słyszał je znaczne dłużej, niż trwała wojna. - Zwyciężymy. To tylko kwestia czasu - stwierdził z przekonaniem, ze stanowczością, był aurorem, prowadził tę wojnę, odpowiadał za jej losy. I widział tylko jedno rozwiązanie, nie mógł w tej roli zawieźć.
Ukryła się za nim, gdy zajął się zwierzęciem; nie rozproszył go ani jej pisk, ani dotyk, nie robił tego po raz pierwszy, tak jak nie po raz pierwszy eskortował czarownicę; skupiał się na sztywnym nadgarstku i pewnym uścisku dłoni na różdżce, gotów interweniować dalej - szczęśliwie jednak w miejscu skłębionego futra nie pojawiło się nic więcej. Zwierzę też nie wstało, spodziewał się, że było martwe, ale nie zamierzał się zbliżać, żeby to sprawdzić. Zignorował jej pytania, miał wrażenie, że nie chciała wcale słyszeć odpowiedzi. Powoli otoczył ją ramieniem, nie dotykając jednak jej ciała, gestem tym w części chcąc ją ponaglić w drogę, a w części odgrodzić od ciemnego lasu.
- Spodziewałem się, że prędzej napotkamy bandytów, niż dzikie zwierzęta. Przekażę oddziałom z Plymouth, że trzeba unieszkodliwić tę sforę. Podchodzą za blisko miasta. - Właściwie to naturalne, oczywiste, że dzikie psy szwendały się teraz po krajobrazie, nawet miejskim, zbyt wielu ludzi zginęło, zbyt wielu wyjechało. Zwierzęta po nich pozostały, nieobdarzone niczyją troską. - Postaram się, żeby przysłali tu ludzi jeszcze dzisiaj. Zabezpieczymy ci tę drogę na rano, przejdziesz bezpiecznie - obiecał, podążając za wskazanym przez nią kierunkiem.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Riana miała rację. Patrzyła na niego przez pryzmat chłopca, którego kiedyś znała, a nie dorosłego mężczyzny, którym był teraz - mężczyzny przepełnionego bólem i goryczą, którą niemal smakowało powietrze; mężczyzny, na którego ciele przeszłość brutalną, ciężką ręką wyryła swoje piętno i pozbawiła szlachetnej delikatności; mężczyzny, którego głos i śmiech osiadały ołowiem na ziemi, na jej ramionach i uszach. Zmienił się, a ta zmiana była stalowym płaszczem na jego ramionach. Nie powstrzymała drobnego uśmiechu zgarniającego jej usta, kiedy usłyszała jego śmiech, ale ten grymas okryty cieniem był bardziej uprzejmym dygnięciem, cichym trzepotem skrzydeł wspomnienia, które wołało z jej wnętrza. Ten śmiech też nie był już taki sam, choć na siłę chciała przypisać mu znajome tony.
Pokiwała powoli głową w odpowiedzi na jego słowa - jakaś jej część chciała usłyszeć tę opowieść, może to dziennikarska ciekawość żądała uzupełnienia pustych przestrzeni pamięci, ale inna, która dostała pozwolenie na tłumienie naiwnych pragnień, podpowiedziała, że skoro tak mówił, to być może w ten sposób ochronił ją przed zbyt brutalnymi epitetami opisującymi lata, kiedy nic o nim nie słyszała; ten rok, kiedy o nim zapomniała. Powinna podziękować, że prawdopodobnie nie usłyszy o szkarłacie jego i cudzej krwi, na nowo wydrążonych w tkankach ranach?
Kroki ciążyły, łóżko w Wiśniowym Sadzie wołało, płuca niemal błagały, by napełnić je zapachem parującego z kuchni ziołowego naparu matki. Nie było jej już tu wygodnie. Nie, kiedy coraz głębiej zaglądała w oczy jej własna naiwność. A Brendan jakby potwierdził słowa Riany - nigdy ten sam. Spojrzała na niego skruszona, w oczach błyszcząc skrytym niedowierzaniem i prośbą o wybaczenie. To chyba bolało tak bardzo - nie był ten sam. Musiała poznać go od nowa, bez pomagania sobie sięganiem do kotła, w którym warzyły się tysiące wspomnień - tych najcieplejszych, rozgrzewających serce, przyspieszających jego rytm. Czuła się jak poczwarka wijąca się w kokonie w czasie swojej bolesnej metamorfozy. Zostaw za sobą to, co o nim wiesz. Bo nie wiesz o nim nic.
- Odradzający się feniks chętnie zostawia za sobą popioły swojego poprzedniego życia czy robi to z bólem? - zapytała, popchnięta rodzącą się, jednak zabarwioną smutkiem ciekawością. Zakon Feniksa był im obojgu bliski, odnaleźli nie tylko wspólnie ścieżkę w cieniu jego skrzydeł, ale też i zrozumienie, które teraz Romy mogła przyjąć z wdzięcznością jako punkt startu. Moment, w którym mogła zacząć poznawać go od początku. Albo chociaż spróbować. Kolejny uśmiech, tym raczej o wiele bardziej szczery, zawitał na jej ustach, kiedy zapewnił ją o zwycięstwie. - Mimo wszystko dobrze jest to usłyszeć od drugiego człowieka. Sama zbyt długo zapewniałam o tym innych.
Słuchaczy radia przede wszystkim. Dzieci, którym czytała na dobranoc na początku wieczornych audycji bajki o zwycięstwie dobra nad złem - we wszystkich formach, o jakich tylko mogła pomyśleć. Sama też czasami tego szukała, choć nie miała odwagi pytać.
Huk zaklęć, nawracający wiatr, łamiące się drzewa i kryjąca się wśród tego śmierć zwierzęcia bądź zwierząt jeszcze mocniej rozpaliły w niej żar powrotu do domu i ukrycia się wśród jego przytulnego, rodzinnego ogniska. Przyspieszyli oboje - starała się zignorować fakt, że obejmował ją bez dotyku; że zostawiali za sobą niebezpieczeństwo, które wcale mogło nie minąć.
- Dziękuję - powiedziała prędko, oglądając się jeszcze raz za siebie, starając się nie gubić rytmu kroków, żeby nie potknąć się przypadkiem i nie spowolnić ucieczki. Obcas wcale tego nie ułatwiał, ale lata praktyki pomagały w utrzymaniu równowagi. Zacisnęła dłonie na torebce, nie mogła jej stracić. - Na porannej audycji powiem, żeby omijać ten szlak ze względu na stado... bo to mogło być stado, prawda? Wilki nie polują samotnie, a one... one od wilków wiele się nie różnią.
Dłonią przytrzymała wymykające się zza płaszcza rude loki, kiedy obracała się przez ramię raz po raz i mocniejszy wiatr próbował poderwać je do góry. W końcu jednak dotarli do powalonego drzewa niedaleko głównego szlaku, gdzie na jednej z gałęzi zawiązanych było kilka białych wstążek - te zdążyły już zszarzeć po angielskich deszczach niosących bród z okolicy.
- To tutaj - powiedziała pewnie, kiedy wzięła pierwszy wdech po tym, jak się zatrzymali. Odetchnęła spokojniej. W ciemności drogi nikogo już nie było - ani zwierzęcych ślepi, ani sylwetek nieproszonych gości. Wiatr tylko szemrał w liściach powalonego pnia, a pod butami chrzęścił piach. Magię czuło się tu inaczej. Nie była tak ciężka, tak rozerwana jak w okolicach Ptasiego Radia. Osiadała na policzkach i dłoniach, grzała krew. - Gdyby nie ty, zapewne mój wieczorny powrót skończyłby się o wiele gorzej... dziękuję. Czy my... czy będziesz towarzyszyć mi jeszcze jutro? - i przez kilka następnych dni, ale tego nie mogła z siebie wydusić, jakby czas ograniczył się zaledwie do doby. - I... Brendanie - zaczęła głosem twardym, jakby najpierw chciała zagarnąć sobie jego pełną uwagę. Następnie jej głos zmiękł, napełnił się troską i szczerością. - Chciałabym, żebyś wiedział, że... nie jesteś sam. Przebywając zbyt długo w ciemności czasami zapominamy, że istnieje poza nią światło. - na koniec uśmiechnęła się niepewnie, bo słowa, choć napierały na nią i wymagały, by zostać wypowiedziane, mogły wydawać się puste i bezkształtne. Paliła się w niej chęć pomocy mu.
Pomocy powrotu do tego światła.
Czuła, że tego potrzebował, ale dziś, będąc mądrzejszą o kilka słów i rad, nie napierała już na ten mur z całej siły.
Pokiwała powoli głową w odpowiedzi na jego słowa - jakaś jej część chciała usłyszeć tę opowieść, może to dziennikarska ciekawość żądała uzupełnienia pustych przestrzeni pamięci, ale inna, która dostała pozwolenie na tłumienie naiwnych pragnień, podpowiedziała, że skoro tak mówił, to być może w ten sposób ochronił ją przed zbyt brutalnymi epitetami opisującymi lata, kiedy nic o nim nie słyszała; ten rok, kiedy o nim zapomniała. Powinna podziękować, że prawdopodobnie nie usłyszy o szkarłacie jego i cudzej krwi, na nowo wydrążonych w tkankach ranach?
Kroki ciążyły, łóżko w Wiśniowym Sadzie wołało, płuca niemal błagały, by napełnić je zapachem parującego z kuchni ziołowego naparu matki. Nie było jej już tu wygodnie. Nie, kiedy coraz głębiej zaglądała w oczy jej własna naiwność. A Brendan jakby potwierdził słowa Riany - nigdy ten sam. Spojrzała na niego skruszona, w oczach błyszcząc skrytym niedowierzaniem i prośbą o wybaczenie. To chyba bolało tak bardzo - nie był ten sam. Musiała poznać go od nowa, bez pomagania sobie sięganiem do kotła, w którym warzyły się tysiące wspomnień - tych najcieplejszych, rozgrzewających serce, przyspieszających jego rytm. Czuła się jak poczwarka wijąca się w kokonie w czasie swojej bolesnej metamorfozy. Zostaw za sobą to, co o nim wiesz. Bo nie wiesz o nim nic.
- Odradzający się feniks chętnie zostawia za sobą popioły swojego poprzedniego życia czy robi to z bólem? - zapytała, popchnięta rodzącą się, jednak zabarwioną smutkiem ciekawością. Zakon Feniksa był im obojgu bliski, odnaleźli nie tylko wspólnie ścieżkę w cieniu jego skrzydeł, ale też i zrozumienie, które teraz Romy mogła przyjąć z wdzięcznością jako punkt startu. Moment, w którym mogła zacząć poznawać go od początku. Albo chociaż spróbować. Kolejny uśmiech, tym raczej o wiele bardziej szczery, zawitał na jej ustach, kiedy zapewnił ją o zwycięstwie. - Mimo wszystko dobrze jest to usłyszeć od drugiego człowieka. Sama zbyt długo zapewniałam o tym innych.
Słuchaczy radia przede wszystkim. Dzieci, którym czytała na dobranoc na początku wieczornych audycji bajki o zwycięstwie dobra nad złem - we wszystkich formach, o jakich tylko mogła pomyśleć. Sama też czasami tego szukała, choć nie miała odwagi pytać.
Huk zaklęć, nawracający wiatr, łamiące się drzewa i kryjąca się wśród tego śmierć zwierzęcia bądź zwierząt jeszcze mocniej rozpaliły w niej żar powrotu do domu i ukrycia się wśród jego przytulnego, rodzinnego ogniska. Przyspieszyli oboje - starała się zignorować fakt, że obejmował ją bez dotyku; że zostawiali za sobą niebezpieczeństwo, które wcale mogło nie minąć.
- Dziękuję - powiedziała prędko, oglądając się jeszcze raz za siebie, starając się nie gubić rytmu kroków, żeby nie potknąć się przypadkiem i nie spowolnić ucieczki. Obcas wcale tego nie ułatwiał, ale lata praktyki pomagały w utrzymaniu równowagi. Zacisnęła dłonie na torebce, nie mogła jej stracić. - Na porannej audycji powiem, żeby omijać ten szlak ze względu na stado... bo to mogło być stado, prawda? Wilki nie polują samotnie, a one... one od wilków wiele się nie różnią.
Dłonią przytrzymała wymykające się zza płaszcza rude loki, kiedy obracała się przez ramię raz po raz i mocniejszy wiatr próbował poderwać je do góry. W końcu jednak dotarli do powalonego drzewa niedaleko głównego szlaku, gdzie na jednej z gałęzi zawiązanych było kilka białych wstążek - te zdążyły już zszarzeć po angielskich deszczach niosących bród z okolicy.
- To tutaj - powiedziała pewnie, kiedy wzięła pierwszy wdech po tym, jak się zatrzymali. Odetchnęła spokojniej. W ciemności drogi nikogo już nie było - ani zwierzęcych ślepi, ani sylwetek nieproszonych gości. Wiatr tylko szemrał w liściach powalonego pnia, a pod butami chrzęścił piach. Magię czuło się tu inaczej. Nie była tak ciężka, tak rozerwana jak w okolicach Ptasiego Radia. Osiadała na policzkach i dłoniach, grzała krew. - Gdyby nie ty, zapewne mój wieczorny powrót skończyłby się o wiele gorzej... dziękuję. Czy my... czy będziesz towarzyszyć mi jeszcze jutro? - i przez kilka następnych dni, ale tego nie mogła z siebie wydusić, jakby czas ograniczył się zaledwie do doby. - I... Brendanie - zaczęła głosem twardym, jakby najpierw chciała zagarnąć sobie jego pełną uwagę. Następnie jej głos zmiękł, napełnił się troską i szczerością. - Chciałabym, żebyś wiedział, że... nie jesteś sam. Przebywając zbyt długo w ciemności czasami zapominamy, że istnieje poza nią światło. - na koniec uśmiechnęła się niepewnie, bo słowa, choć napierały na nią i wymagały, by zostać wypowiedziane, mogły wydawać się puste i bezkształtne. Paliła się w niej chęć pomocy mu.
Pomocy powrotu do tego światła.
Czuła, że tego potrzebował, ale dziś, będąc mądrzejszą o kilka słów i rad, nie napierała już na ten mur z całej siły.
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie rozumiał emocji tlących się w jej oczach. Nie rozumiał skruchy, nie rozumiał niedowierzania, nie rozumiał też tego niepokoju. Wszyscy toczyli wojnę, wojna dotyczyła wszystkich. Ciągnęła się latami, całą spędził w niewoli - nie on pierwszy, nie ostatni, jeden z wielu. Był silniejszy od większości, znacznie silniejszy niż chłopiec, którego pamiętała. Czy to dlatego podchodziła do niego w taki sposób, kierując się dziecięcym wspomnieniem słabości? Czy to kalectwo ściągało na niego tę pogardę - przekonanie, że był słaby i skrzywdzony? Nie czuł się taki nigdy. Wiele przeszedł, wiele złego, spotkał zło, walczył ze złem, zwyciężał je. Był dla tego zła realnym zagrożeniem. Nawet bez pieprzonej ręki.
- Feniks robi to, co musi zrobić - odpowiedział na jej pytanie, ogniskując jasne tęczówki na jej źrenicach, kiedy zorientował się, że przecież wcale nie pytała o zwierzę. Szukała u niego bólu, chciała widzieć go słabego, ale ani takim nie był, ani się takim nie czuł. Nie szukał w pamięci dzieciństwa, nie wracał pamięcią do czasów sprzed wojny, ogniskując spojrzenie na to, co mogła przynieść przyszłość - z pełną świadomością tego, że przyszłość wszystkich zależała również od niego. Był aurorem, nie wybrał tej ścieżki lekkomyślnie ani nieodpowiedzialnie, to on był murem, który zapewniał bezpieczeństwo całego półwyspu. Z ręką czy bez, robił to równie skutecznie. Odpowiedzialność niosła ciężar i niosła napięcie, ale nie zdawał sobie z niego sprawy, bo nie znał innego życia. Nigdy nie skarżył się na swój los, znał drogę, jaką szedł jego ojciec i ruszył nią za nim intencjonalnie. Gdyby aurorzy byli krusi jak lód - jaką wiarę w bezpieczeństwo mogliby żywić pozostali? Nie mógł być kruchy, całe życie z oddaniem robił to, czego od niego oczekiwano. Szlachetne korzenie jego rodziny kładły na kwestie obowiązku duży nacisk. Nie mógł zrozumieć, że mała Romy rozumiała emocje lepiej od niego, nie mógł zrozumieć, że okazaną empatią mogła mu ulżyć w bólu, o którym nawet nie wiedział, że czuł. Nie szukał nigdy tej ulgi. Wydawało mu się, że jej nie potrzebował, ale nigdy nie poświęcał samemu sobie dużej uwagi. Nie zamykał się w sobie, analizując własne emocje i uczucia, zwyczajnie gubił je w pędzie dnia.
Bo Rosemary musiała zmienić się niewiele, wciąż przepełniona wrażliwością i empatią, na tyle wielką, że chciała obdarzyć nią wszystkich wokół. Powinna zostawić ją dla tych, którzy jej potrzebowali. Myśl, że mógł budzić teraz swoim wyglądem podobną litość, była mu wyjątkowo wstrętną. Kalectwo go nie osłabiło. Bez ręki wciąż był jednym z najlepszych ludzi Zakonu Feniksa, nawet, jeśli niewielu w to nadal wierzyło. On wierzył. Wiedział, że to udowodni. Kiedy tylko pozwolą mu wzlecieć. Ostrożnie kiwnął głową na jej podziękowania - wzrok pozostał utkwiony na brzegu lasu.
- Już ich nie będzie - powtórzył, gdy wspomniała, że prześle ostrzeżenia, pozbyć się paru dzikich psów z okolicy nie mogło być trudno. Nie mogły się tu błąkać, w zasięgu kłów miały dzieci z Plymouth. - Mogło - przytaknął. - Dobrze, że o tym wspominasz. Czas zrobić z tym porządek, i tak długo się tu pałętały. To nie najgorsze, co mogło nas dziś spotkać. - Nie ciągnął tematu, wspomniał już wcześniej, co zamierzał zrobić. Może spróbuje sam - zanim wróci do domu - ale nie był pewien, czy uda mu się je odnaleźć. Nie znał się na zasadzkach na zwierzęta, bestie, które ścigał on, były ludźmi.
Uniósł brodę, gdy oznajmiła, że znaleźli się na miejscu, poza terenem magicznej anomalii. Musiała mieć rację, on też to czuł - tutaj magia go nie zawiedzie, łączność została przywrócona. Ich wspólna podróż dobiegała końca, może w odpowiedniej chwili. Obiecał jej pomoc i chciał jej pomóc, kiwnął głową na podziękowania, rozglądając się po pobliskim krajobrazie. - Poradzisz sobie dalej? - zapytał, chcąc mieć pewność, że mógł ją tu bezpiecznie zostawić. - O tej samej godzinie - potwierdził jutrzejsze spotkanie, dziś nie napotkali realnego zagrożenia, ale druga była długa, w ciemnościach zdradliwa. A ona była atrakcyjną kobietą, która mogła łatwo ściągnąć niechcianą uwagę. Uniósł ku niej spojrzenie, gdy wypowiedziała jego imię, pytające. Uśmiechnął się na frazes powtarzany żołnierzom, wsparcie było ważne, walczyli przecież dla takich jak ona. I uśmiech utrzymał się na jego ustach chwilę dłużej, gdy wypowiadała dalsze słowa, ale nie sięgał oczu. Nie był pewien, co miała na myśli. Słyszała o jego niechlubnych dokonaniach i widziała w nim ciemność, czy założyła, że tkwił w ciemności z powodu kalectwa?
- O to chodzi? - spytał, szarpiąc w górę kikut pozostały po oderżniętej dłoni, wciąż otulony czystym bandażem. Odnosiła się do tej rany już wcześniej, ale ignorował to wtdy, chcąc pozostać grzecznym. Bycie kaleką przyciągało niechcianą uwagę zawsze, litościwe spojrzenia, pogardliwe westchnienia, może jego postawa nie zdradzała jego wewnętrznej siły, nazbyt poraniona przejściami ostatnich miesięcy. Teraz sam zwrócił na niego uwagę - bo choć wolał tego nie robić, nie zamierzał nigdy pozwolić sobie na to, by być postrzeganym jak kaleka. Kaleka, którym był. - To stara rana, Romy. Straciłem rękę 1 maja 1956 roku, więcej niż dwa lata temu - mówiąc, wciąż patrzył jej w oczy. Nie chciał o tym rozmawiać, ale poruszała ten temat kolejny raz. Mogli skończyć z tym raz na zawsze. - Nie da się tego zaleczyć, magia, która mi to uczyniła, była bardzo potężna i bardzo plugawa. Z oderżniętą ręką tworzyłem Zakon Feniksa, którego skrzydła są dziś dostatecznie silne, by osłonić cały półwysep. Z oderżniętą ręką broniłem kraju przed chaosem, który się tamtego dnia rozpętał. Z oderżniętą ręką ewakuowałem ludzi z płonącego kilka tygodni później Ministerstwa Magii. Z oderżniętą ręką wsadziłem do Azkabanu Craiga Burke'a. Walczyłem i zwyciężałem. Nie złożyłem broni wtedy, nie składam jej teraz. W kilka tygodni dojdę do siebie i wrócę tam, gdzie moje miejsce - na czoło frontu. - Głos jego zdawał się nie nieść żadnych emocji, ni to złości, ni to zawodu. Informował - bo nie był tym, za kogo go miała. Nie był kalekim żołnierzem szukającym swojego miejsca w świecie - był jednym z czempionów Zakonu Feniksa, a miniony rok cierpień nie zgasił jego determinacji. Przeważnie pokora nie pozwalała mu o tym mówić, o swojej sile, nie słowa mogły o niej poświadczyć. Nikt, kto musiał o swojej sile przypominać, nie był zresztą silnym naprawdę. Wiedział, skąd wynikały jej wątpliwości, wyglądał na takiego, słabego żebraka szukającego ciepła. Mogła się pomylić. Ale jeszcze pokaże - jej i innym - że do pogubionego kaleki było mu bardzo daleko.
- Feniks robi to, co musi zrobić - odpowiedział na jej pytanie, ogniskując jasne tęczówki na jej źrenicach, kiedy zorientował się, że przecież wcale nie pytała o zwierzę. Szukała u niego bólu, chciała widzieć go słabego, ale ani takim nie był, ani się takim nie czuł. Nie szukał w pamięci dzieciństwa, nie wracał pamięcią do czasów sprzed wojny, ogniskując spojrzenie na to, co mogła przynieść przyszłość - z pełną świadomością tego, że przyszłość wszystkich zależała również od niego. Był aurorem, nie wybrał tej ścieżki lekkomyślnie ani nieodpowiedzialnie, to on był murem, który zapewniał bezpieczeństwo całego półwyspu. Z ręką czy bez, robił to równie skutecznie. Odpowiedzialność niosła ciężar i niosła napięcie, ale nie zdawał sobie z niego sprawy, bo nie znał innego życia. Nigdy nie skarżył się na swój los, znał drogę, jaką szedł jego ojciec i ruszył nią za nim intencjonalnie. Gdyby aurorzy byli krusi jak lód - jaką wiarę w bezpieczeństwo mogliby żywić pozostali? Nie mógł być kruchy, całe życie z oddaniem robił to, czego od niego oczekiwano. Szlachetne korzenie jego rodziny kładły na kwestie obowiązku duży nacisk. Nie mógł zrozumieć, że mała Romy rozumiała emocje lepiej od niego, nie mógł zrozumieć, że okazaną empatią mogła mu ulżyć w bólu, o którym nawet nie wiedział, że czuł. Nie szukał nigdy tej ulgi. Wydawało mu się, że jej nie potrzebował, ale nigdy nie poświęcał samemu sobie dużej uwagi. Nie zamykał się w sobie, analizując własne emocje i uczucia, zwyczajnie gubił je w pędzie dnia.
Bo Rosemary musiała zmienić się niewiele, wciąż przepełniona wrażliwością i empatią, na tyle wielką, że chciała obdarzyć nią wszystkich wokół. Powinna zostawić ją dla tych, którzy jej potrzebowali. Myśl, że mógł budzić teraz swoim wyglądem podobną litość, była mu wyjątkowo wstrętną. Kalectwo go nie osłabiło. Bez ręki wciąż był jednym z najlepszych ludzi Zakonu Feniksa, nawet, jeśli niewielu w to nadal wierzyło. On wierzył. Wiedział, że to udowodni. Kiedy tylko pozwolą mu wzlecieć. Ostrożnie kiwnął głową na jej podziękowania - wzrok pozostał utkwiony na brzegu lasu.
- Już ich nie będzie - powtórzył, gdy wspomniała, że prześle ostrzeżenia, pozbyć się paru dzikich psów z okolicy nie mogło być trudno. Nie mogły się tu błąkać, w zasięgu kłów miały dzieci z Plymouth. - Mogło - przytaknął. - Dobrze, że o tym wspominasz. Czas zrobić z tym porządek, i tak długo się tu pałętały. To nie najgorsze, co mogło nas dziś spotkać. - Nie ciągnął tematu, wspomniał już wcześniej, co zamierzał zrobić. Może spróbuje sam - zanim wróci do domu - ale nie był pewien, czy uda mu się je odnaleźć. Nie znał się na zasadzkach na zwierzęta, bestie, które ścigał on, były ludźmi.
Uniósł brodę, gdy oznajmiła, że znaleźli się na miejscu, poza terenem magicznej anomalii. Musiała mieć rację, on też to czuł - tutaj magia go nie zawiedzie, łączność została przywrócona. Ich wspólna podróż dobiegała końca, może w odpowiedniej chwili. Obiecał jej pomoc i chciał jej pomóc, kiwnął głową na podziękowania, rozglądając się po pobliskim krajobrazie. - Poradzisz sobie dalej? - zapytał, chcąc mieć pewność, że mógł ją tu bezpiecznie zostawić. - O tej samej godzinie - potwierdził jutrzejsze spotkanie, dziś nie napotkali realnego zagrożenia, ale druga była długa, w ciemnościach zdradliwa. A ona była atrakcyjną kobietą, która mogła łatwo ściągnąć niechcianą uwagę. Uniósł ku niej spojrzenie, gdy wypowiedziała jego imię, pytające. Uśmiechnął się na frazes powtarzany żołnierzom, wsparcie było ważne, walczyli przecież dla takich jak ona. I uśmiech utrzymał się na jego ustach chwilę dłużej, gdy wypowiadała dalsze słowa, ale nie sięgał oczu. Nie był pewien, co miała na myśli. Słyszała o jego niechlubnych dokonaniach i widziała w nim ciemność, czy założyła, że tkwił w ciemności z powodu kalectwa?
- O to chodzi? - spytał, szarpiąc w górę kikut pozostały po oderżniętej dłoni, wciąż otulony czystym bandażem. Odnosiła się do tej rany już wcześniej, ale ignorował to wtdy, chcąc pozostać grzecznym. Bycie kaleką przyciągało niechcianą uwagę zawsze, litościwe spojrzenia, pogardliwe westchnienia, może jego postawa nie zdradzała jego wewnętrznej siły, nazbyt poraniona przejściami ostatnich miesięcy. Teraz sam zwrócił na niego uwagę - bo choć wolał tego nie robić, nie zamierzał nigdy pozwolić sobie na to, by być postrzeganym jak kaleka. Kaleka, którym był. - To stara rana, Romy. Straciłem rękę 1 maja 1956 roku, więcej niż dwa lata temu - mówiąc, wciąż patrzył jej w oczy. Nie chciał o tym rozmawiać, ale poruszała ten temat kolejny raz. Mogli skończyć z tym raz na zawsze. - Nie da się tego zaleczyć, magia, która mi to uczyniła, była bardzo potężna i bardzo plugawa. Z oderżniętą ręką tworzyłem Zakon Feniksa, którego skrzydła są dziś dostatecznie silne, by osłonić cały półwysep. Z oderżniętą ręką broniłem kraju przed chaosem, który się tamtego dnia rozpętał. Z oderżniętą ręką ewakuowałem ludzi z płonącego kilka tygodni później Ministerstwa Magii. Z oderżniętą ręką wsadziłem do Azkabanu Craiga Burke'a. Walczyłem i zwyciężałem. Nie złożyłem broni wtedy, nie składam jej teraz. W kilka tygodni dojdę do siebie i wrócę tam, gdzie moje miejsce - na czoło frontu. - Głos jego zdawał się nie nieść żadnych emocji, ni to złości, ni to zawodu. Informował - bo nie był tym, za kogo go miała. Nie był kalekim żołnierzem szukającym swojego miejsca w świecie - był jednym z czempionów Zakonu Feniksa, a miniony rok cierpień nie zgasił jego determinacji. Przeważnie pokora nie pozwalała mu o tym mówić, o swojej sile, nie słowa mogły o niej poświadczyć. Nikt, kto musiał o swojej sile przypominać, nie był zresztą silnym naprawdę. Wiedział, skąd wynikały jej wątpliwości, wyglądał na takiego, słabego żebraka szukającego ciepła. Mogła się pomylić. Ale jeszcze pokaże - jej i innym - że do pogubionego kaleki było mu bardzo daleko.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Bił od niego chłód, ale nie przenikliwy ani mrożący do gołej kości; to był chłód, który czuje się pod palcami, gdy dotyka się kamiennego muru. Cegła po cegle, zaprawa po zaprawa, opoka dająca pewność, że wróg nie przebije się do tętniącego życiem miasta; że nie dotknie tego, czego te mury chroniły. Może to właśnie czuła, gdy schroniła się za jego plecami jeszcze chwilę temu. Może poczuła kamień, kiedy palce szukały skóry i ciała. Podjęła jego spojrzenie pewnie, z miękkością zieleni swoich tęczówek, ale nie szukała konkretów w morskiej toni jego oczu. Twarz miał wychudłą, opuszczoną, pokrytą niby skorupą przeszłych wydarzeń, ale oczy pozostały te same. Tym razem biła od nich determinacja. Siła. Pewność towarzysząca słowom, które wypowiadały usta. Duma idąca za rękę z honorem.
Chłód kamieni budujących najtrwalszy ze stojących wciąż murów.
A jednak wciąż człowiek, którego mięśnie drżą od wysiłku, a usta pierzchną od suchości.
W jej spojrzeniu nie mógł widzieć politowania, a czułość mieszającą się ze współczuciem i obietnicą wsparcia, lepszych dni. Nie chciał tego, czuła i widziała to, ale nie zmieniało to wcale jej stanowiska. Dawała swoje serce każdemu, on wcale nie był wyjątkiem.
Ucieczka przed dzikimi psami wytrąciła ją ze skupienia na nim, w jakie wpadła, nie chciała mówić więcej, powietrze ciążyło coraz bardziej, ale nie chciała też powstrzymać się przed ucieczką, jak to było poprzednim razem.
- Mimo wszystko powiem, żeby podobne zachowania zwierząt zgłaszano listownie od razu do was. Będziecie obserwowali sytuację na bieżąco - powiedziała tylko. Plymouth musiało być bezpiecznie. Raz zlikwidowany problem dzikich psów mógł powrócić, tego się obawiała, ile to przecież razy słyszało się ostatnio o opustoszałych miejscach, po których snuły się te zwierzęta. Wędrowały w poszukiwaniu czegokolwiek do jedzenia. Pokiwała głową na znak, że się z nim zgadza. - Możesz oczywiście poczekać w środku.
Uśmiechnęła się już na pożegnanie po raz ostatni, tym razem sądząc, że zrobi ten krok do tyłu, odejdą od siebie i znikną z okolicy, chowając się za chwilę w miłych dla siebie miejscach - ona w domu, on być może też, choć na chwilę, zanim wróci tu z powrotem, by dogonić zagrażające mieszkańcom miasta zwierzęta. Tylko... jego uśmiech. Jej uśmiech zniknął, a jego miejsce zajęło skonsternowanie, które delikatnie przechyliło głowę na bok, strącając z ramion miedziane loki. Nie rozumiała tego gestu. Był gorzki. Zjadliwy. Nieprzyjemny. A potem się odezwał, jakby obrzucał ją pretensjami. Tego nie rozumiała jeszcze bardziej i wcale nie zamierzała się z tym kryć. Patrzyła na niego dużymi oczami z lekkim przestrachem nadającym bladości jej cery. Chciał ją przestraszyć? Czy może znów usłyszała prawdę, której się między wierszami domagała, a której usłyszeć wcale nie chciała? Spojrzała na kikut bez obrzydzenia, niby na złamane skrzydło - jednak nawet ptaki ze złamanym skrzydłem mogły wzlecieć wyżej niż kiedykolwiek wcześniej. Mówił o tym wszystkim do niej, opowiadał jej o zwycięstwach, których dokonał, wyrzekał się porażek. Tylko dlaczego miała wrażenie, że tak naprawdę mówił to do siebie? Przed sobą?
Stanęła prosto, nie ugięła się pod naporem jego twardego głosu. Nie była niczemu winna.
- Sądzisz, że w ciebie wątpię? - jej głos był spokojny, mieszał się z wiatrem i nocą. - Sądzisz, że patrzę na ciebie przez pryzmat dłoni, której cię pozbawiono? Że rozmawiam z tobą, bo mi ciebie żal? Absurdalne. - zacisnęła szczękę, przełknęła ślinę, wzięła wdech. - Jesteś bohaterem, byłeś i będziesz, Brandanie Weasleyu, i jestem pewna, że mógłbyś w czasie wojny stracić jeszcze nogę, ramię i język, a walczyłbyś dalej, bo masz honor żołnierza i serce rycerza. Ale jesteś oschły w obyciu i cierpki w rozmowie jak skwaszona na zimę kapusta! Wiem, że nie było cię tutaj długo. Widzę, w jakim jesteś stanie, ale to nie znaczy, że kiedykolwiek w ciebie zwątpiłam. Miałabym powód po tym, jaka moc z ciebie uszła, gdy rzucałeś jeszcze chwilę temu zaklęcia, które nas uratowały? - tym razem ona szarpnęła dłonią, ale w celu wskazania mu palcem ścieżki, z której niedawno co zeszli. - Chciałam rozmowy i kontaktu, bo sądziłam, że utraciłam go bezpowrotnie po tym, jak... jak skończyliśmy Hogwart. Chciałam dać ci znać, że nie musisz być w tej wojnie sam! Możesz nabrać sił i iść na front, jeśli tylko chcesz. Pomyślałam, że brakuje ci ciepła i troski, bo nie można biec tak bez ustanku, bez odpoczynku, ale być może zagalopowałam się z podobnymi hipotezami. - sama nie wiedziała, kiedy i jak w ciągu ostatnich kilku chwil, gdy mówiła, jej twarz nabrała podobnej twardości i determinacji co jego, choć zupełnie nie mogła się mu równać. Gdy kurz po ostatnich słowach opadł, rysy złagodniały, znów oddychała. - Nie jestem tutaj z litości, Brendan. Jestem tu, bo zawsze ceniłam twoje towarzystwo.
I zapewne cenić będę, chciała powiedzieć, ale zabrakło jej na to odwagi.
Chłód kamieni budujących najtrwalszy ze stojących wciąż murów.
A jednak wciąż człowiek, którego mięśnie drżą od wysiłku, a usta pierzchną od suchości.
W jej spojrzeniu nie mógł widzieć politowania, a czułość mieszającą się ze współczuciem i obietnicą wsparcia, lepszych dni. Nie chciał tego, czuła i widziała to, ale nie zmieniało to wcale jej stanowiska. Dawała swoje serce każdemu, on wcale nie był wyjątkiem.
Ucieczka przed dzikimi psami wytrąciła ją ze skupienia na nim, w jakie wpadła, nie chciała mówić więcej, powietrze ciążyło coraz bardziej, ale nie chciała też powstrzymać się przed ucieczką, jak to było poprzednim razem.
- Mimo wszystko powiem, żeby podobne zachowania zwierząt zgłaszano listownie od razu do was. Będziecie obserwowali sytuację na bieżąco - powiedziała tylko. Plymouth musiało być bezpiecznie. Raz zlikwidowany problem dzikich psów mógł powrócić, tego się obawiała, ile to przecież razy słyszało się ostatnio o opustoszałych miejscach, po których snuły się te zwierzęta. Wędrowały w poszukiwaniu czegokolwiek do jedzenia. Pokiwała głową na znak, że się z nim zgadza. - Możesz oczywiście poczekać w środku.
Uśmiechnęła się już na pożegnanie po raz ostatni, tym razem sądząc, że zrobi ten krok do tyłu, odejdą od siebie i znikną z okolicy, chowając się za chwilę w miłych dla siebie miejscach - ona w domu, on być może też, choć na chwilę, zanim wróci tu z powrotem, by dogonić zagrażające mieszkańcom miasta zwierzęta. Tylko... jego uśmiech. Jej uśmiech zniknął, a jego miejsce zajęło skonsternowanie, które delikatnie przechyliło głowę na bok, strącając z ramion miedziane loki. Nie rozumiała tego gestu. Był gorzki. Zjadliwy. Nieprzyjemny. A potem się odezwał, jakby obrzucał ją pretensjami. Tego nie rozumiała jeszcze bardziej i wcale nie zamierzała się z tym kryć. Patrzyła na niego dużymi oczami z lekkim przestrachem nadającym bladości jej cery. Chciał ją przestraszyć? Czy może znów usłyszała prawdę, której się między wierszami domagała, a której usłyszeć wcale nie chciała? Spojrzała na kikut bez obrzydzenia, niby na złamane skrzydło - jednak nawet ptaki ze złamanym skrzydłem mogły wzlecieć wyżej niż kiedykolwiek wcześniej. Mówił o tym wszystkim do niej, opowiadał jej o zwycięstwach, których dokonał, wyrzekał się porażek. Tylko dlaczego miała wrażenie, że tak naprawdę mówił to do siebie? Przed sobą?
Stanęła prosto, nie ugięła się pod naporem jego twardego głosu. Nie była niczemu winna.
- Sądzisz, że w ciebie wątpię? - jej głos był spokojny, mieszał się z wiatrem i nocą. - Sądzisz, że patrzę na ciebie przez pryzmat dłoni, której cię pozbawiono? Że rozmawiam z tobą, bo mi ciebie żal? Absurdalne. - zacisnęła szczękę, przełknęła ślinę, wzięła wdech. - Jesteś bohaterem, byłeś i będziesz, Brandanie Weasleyu, i jestem pewna, że mógłbyś w czasie wojny stracić jeszcze nogę, ramię i język, a walczyłbyś dalej, bo masz honor żołnierza i serce rycerza. Ale jesteś oschły w obyciu i cierpki w rozmowie jak skwaszona na zimę kapusta! Wiem, że nie było cię tutaj długo. Widzę, w jakim jesteś stanie, ale to nie znaczy, że kiedykolwiek w ciebie zwątpiłam. Miałabym powód po tym, jaka moc z ciebie uszła, gdy rzucałeś jeszcze chwilę temu zaklęcia, które nas uratowały? - tym razem ona szarpnęła dłonią, ale w celu wskazania mu palcem ścieżki, z której niedawno co zeszli. - Chciałam rozmowy i kontaktu, bo sądziłam, że utraciłam go bezpowrotnie po tym, jak... jak skończyliśmy Hogwart. Chciałam dać ci znać, że nie musisz być w tej wojnie sam! Możesz nabrać sił i iść na front, jeśli tylko chcesz. Pomyślałam, że brakuje ci ciepła i troski, bo nie można biec tak bez ustanku, bez odpoczynku, ale być może zagalopowałam się z podobnymi hipotezami. - sama nie wiedziała, kiedy i jak w ciągu ostatnich kilku chwil, gdy mówiła, jej twarz nabrała podobnej twardości i determinacji co jego, choć zupełnie nie mogła się mu równać. Gdy kurz po ostatnich słowach opadł, rysy złagodniały, znów oddychała. - Nie jestem tutaj z litości, Brendan. Jestem tu, bo zawsze ceniłam twoje towarzystwo.
I zapewne cenić będę, chciała powiedzieć, ale zabrakło jej na to odwagi.
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Drzwi wejściowe
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth :: Aleja kupiecka :: Ptasie Radio