Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Magiczny lew
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Magiczny lew
Nieopodal skalistych brzegów, blisko portu znajduje się niewielki park. Kryje się tam wykuty w kamiennej ścianie magiczny lew. Dostojny, dumny drapieżnik to dzieło lokalnego artysty, dość świeża rzeźba, która szybko stała się charakterystycznym punktem na mapie Plymouth. Dzieło powstało z inicjatywy tutejszych miłośników zwierząt, a nawiązuje do historii do zbiegłym z Parku Dartmoor lwa, który kilka lat temu przyprawił okolicznych mieszkańców o niemałe palpitacje serca. Stworzenie udało się pochwycić i bezpiecznie przewieźć do ogrodu zoologicznego, ale do dziś opowieść ta chętnie przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Niewiele osób wie, że sprytny artysta podczas pracy ze skałą odkrył przejście prowadzące do tajemniczego przedsionka. Wewnątrz, pośród wilgotnych ścian, znajduje się małe jeziorko, w którym żyją skrzydlate morskie koniki. By odsłonić niesamowitą drogę wewnątrz jaskini polodowcowej, należy przesunąć dłonią po długości lwiego ogona i rzucić kością k3. Powiadają jednak, że posąg przepuści dalej tylko tego, kto ma szlachetne zamiary i nie krzywdzi zwierząt. Ciepła woda z wodnego oczka w pełni wynagradza tę dobroć.
k1 - słyszysz dziwaczny chrzęst przy prawym brzegu, w skale pojawia się przejście do polodowcowej jaskini z ciepłym oczkiem wodnym. Ty i Twój towarzysz wejść do środka.
k2 - spłoszył się! Lew wskakuje w kamienną ścianę i tyle go było widać! Kto wie, może następnym razem pójdzie lepiej?
k3 - chyba nie masz dobrej ręki do zwierząt. Kiedy próbowałeś zbliżyć rękę do jego ogona magiczna rzeźba pacnęła cię kamienną łapą. Opuchlizna pojawi się kwadrans później.
k1 - słyszysz dziwaczny chrzęst przy prawym brzegu, w skale pojawia się przejście do polodowcowej jaskini z ciepłym oczkiem wodnym. Ty i Twój towarzysz wejść do środka.
k2 - spłoszył się! Lew wskakuje w kamienną ścianę i tyle go było widać! Kto wie, może następnym razem pójdzie lepiej?
k3 - chyba nie masz dobrej ręki do zwierząt. Kiedy próbowałeś zbliżyć rękę do jego ogona magiczna rzeźba pacnęła cię kamienną łapą. Opuchlizna pojawi się kwadrans później.
Lokacja zawiera kości.
początek stycznia
Beztroską ręką odpisał na słowa wykrzyczane mu przez zacietrzewiony papier; choć te, nasączone atramentem może rozdrażnienia, a może już wściekłości, zapamiętał niemal co do jednego, z lekka zaniepokojony kryjącą się w nich groźbą. I o ile rózgi potraktował niemal jak czuły podarunek, humorystyczny akcent, to już to jedno zdanie nie chciało mu dać spokoju.
Pograjmy tak, jak lubisz.
Sęk w tym, że ani epizody ciszy, ani interwały w ich relacji nie były nigdy czymś, co czynił z premedytacją; każde zniknięcie wynikało z zewnętrznej - czasem też wewnętrznej - potrzeby, było powiązane z działaniami, których się podjął. To nie kaprys odciął go od niej latem, gdy przyszło mu zaszyć się w londyńskich cieniach i działać jak najskuteczniej, niezauważenie; to nie przez zaniedbanie, lecz troskę, nie odzywał się do niej w grudniu, tuż po walce, która skończyła się długim okresem rekonwalescencji - wolał, by była na niego wściekła za brak kontaktu niż żeby zebrała okruchy prawdy pośród wszystkich kłamstw, którymi próbowałby odwrócić jej uwagę. Zorientowałaby się w końcu, że coś mu się stało - a od tego tylko krok do zmartwienia, do ciężaru realnych obaw, które musiałaby dźwigać na swoich ramionach.
Jakby nie miała już wystarczająco - tych swoich.
Sprawdzaj w porcie, sprawdzaj! Nie przeocz żadnego śladu.
Dostał się tam początkiem stycznia; niepewność wkradła się w jego kroki, gdy mijał kolejne znane sobie miejsca, które nigdy jeszcze nie były mu tak obce; nie przeoczył żadnego śladu - ich po prostu nie było. Ani jednego. Ani czerwonych ust uśmiechających się pobłażliwie do któregoś z klientów, w stanie rozkładu zalegającego na ladzie w Parszywym; ani ciekawskiego oka wyłaniającego się zza rogu starych magazynów; ani nawet zapachu jej tanich perfum w mieszkaniu, które ku jego zaskoczeniu stało się już niejako własnością kogoś innego. Przywłaszczone, zawłaszczone - czy podarowane? Tego wciąż nie wiedział, nie oddał jednak kluczy, które miał przy sobie na wszelki wypadek - nie zrobi tego, zanim nie dowie się czegoś więcej; tego, jak w ogóle ma rozumieć tę całą sytuację.
Ja znikam, a ty mnie szukasz.
Szukał, choć bez żadnej wskazówki czuł się tak, jakby mógł po prostu po omacku przesuwać opuszkiem palca po mapie, a potem sprawdzać przypadkowe miejsca, które wskazał sobie sam. Nie wiedział od czego zacząć; i choć próbował skontaktować się z nią przez lusterko, tym razem to jego tafla pozostała mętna, milcząca.
W końcu jednak zasłyszana gdzieś wiadomość wywołała odpowiednie skojarzenie; dotarł do źródła, zweryfikował je - i otrzymał potwierdzenie, zawężające jednocześnie przeczesywany obszar do okolic Plymouth. W którym też pojawił się - po raz pierwszy w swoim życiu; zastanawiając się, co takiego skłoniło ją do znalezienia schronienia właśnie w tym rejonie.
Jednocześnie poczuł coś na kształt ulgi, gdy uświadomił sobie, że finisz zapowiedzianej gry skończył się właśnie na ziemiach Sojuszu, z dala od londyńskich zamieszek; mogła być tu względnie bezpieczna, a przynajmniej wierzył w to mocno.
Dobiła do portu - innego niż ten, który ich wychował, lecz nie potrafił nie uśmiechnąć się z lekka, kiedy snuł się po nim wczoraj, tuż przed wysłaniem do niej listu; nie wyobrażał sobie, by mogła zamieszkać gdzieś, gdzie nie budziłby ją skrzek mew i fale rozbijające się o dalby.
Tuż nieopodal portu znajdował się park, w którym wykuty na kamiennej skale lew prężył się złowrogo, gotów do obrony swego legowiska; punkt ten zdał mu się na tyle charakterystyczny, że to właśnie o nim wspomniał enigmatycznie; tu też pojawił się z samego rana, kierując swe kroki ku dostojnie rozłożonemu stworzeniu, które leniwie uniosło jedną powiekę, obserwując poczynania zakłócającego spokój tego miejsca obcego.
- Homenum Revelio - kreśląc różdżką wyraźny łuk zaczął od upewnienia się, że jest tu sam, że nic go nie zaskoczy.
| poza standardowym ekwipunkiem, mam ze sobą 5g herbaty miętowej i dwa skrawki papieru do zrobienia bletek
energia magiczna: 50-2=48
Beztroską ręką odpisał na słowa wykrzyczane mu przez zacietrzewiony papier; choć te, nasączone atramentem może rozdrażnienia, a może już wściekłości, zapamiętał niemal co do jednego, z lekka zaniepokojony kryjącą się w nich groźbą. I o ile rózgi potraktował niemal jak czuły podarunek, humorystyczny akcent, to już to jedno zdanie nie chciało mu dać spokoju.
Pograjmy tak, jak lubisz.
Sęk w tym, że ani epizody ciszy, ani interwały w ich relacji nie były nigdy czymś, co czynił z premedytacją; każde zniknięcie wynikało z zewnętrznej - czasem też wewnętrznej - potrzeby, było powiązane z działaniami, których się podjął. To nie kaprys odciął go od niej latem, gdy przyszło mu zaszyć się w londyńskich cieniach i działać jak najskuteczniej, niezauważenie; to nie przez zaniedbanie, lecz troskę, nie odzywał się do niej w grudniu, tuż po walce, która skończyła się długim okresem rekonwalescencji - wolał, by była na niego wściekła za brak kontaktu niż żeby zebrała okruchy prawdy pośród wszystkich kłamstw, którymi próbowałby odwrócić jej uwagę. Zorientowałaby się w końcu, że coś mu się stało - a od tego tylko krok do zmartwienia, do ciężaru realnych obaw, które musiałaby dźwigać na swoich ramionach.
Jakby nie miała już wystarczająco - tych swoich.
Sprawdzaj w porcie, sprawdzaj! Nie przeocz żadnego śladu.
Dostał się tam początkiem stycznia; niepewność wkradła się w jego kroki, gdy mijał kolejne znane sobie miejsca, które nigdy jeszcze nie były mu tak obce; nie przeoczył żadnego śladu - ich po prostu nie było. Ani jednego. Ani czerwonych ust uśmiechających się pobłażliwie do któregoś z klientów, w stanie rozkładu zalegającego na ladzie w Parszywym; ani ciekawskiego oka wyłaniającego się zza rogu starych magazynów; ani nawet zapachu jej tanich perfum w mieszkaniu, które ku jego zaskoczeniu stało się już niejako własnością kogoś innego. Przywłaszczone, zawłaszczone - czy podarowane? Tego wciąż nie wiedział, nie oddał jednak kluczy, które miał przy sobie na wszelki wypadek - nie zrobi tego, zanim nie dowie się czegoś więcej; tego, jak w ogóle ma rozumieć tę całą sytuację.
Ja znikam, a ty mnie szukasz.
Szukał, choć bez żadnej wskazówki czuł się tak, jakby mógł po prostu po omacku przesuwać opuszkiem palca po mapie, a potem sprawdzać przypadkowe miejsca, które wskazał sobie sam. Nie wiedział od czego zacząć; i choć próbował skontaktować się z nią przez lusterko, tym razem to jego tafla pozostała mętna, milcząca.
W końcu jednak zasłyszana gdzieś wiadomość wywołała odpowiednie skojarzenie; dotarł do źródła, zweryfikował je - i otrzymał potwierdzenie, zawężające jednocześnie przeczesywany obszar do okolic Plymouth. W którym też pojawił się - po raz pierwszy w swoim życiu; zastanawiając się, co takiego skłoniło ją do znalezienia schronienia właśnie w tym rejonie.
Jednocześnie poczuł coś na kształt ulgi, gdy uświadomił sobie, że finisz zapowiedzianej gry skończył się właśnie na ziemiach Sojuszu, z dala od londyńskich zamieszek; mogła być tu względnie bezpieczna, a przynajmniej wierzył w to mocno.
Dobiła do portu - innego niż ten, który ich wychował, lecz nie potrafił nie uśmiechnąć się z lekka, kiedy snuł się po nim wczoraj, tuż przed wysłaniem do niej listu; nie wyobrażał sobie, by mogła zamieszkać gdzieś, gdzie nie budziłby ją skrzek mew i fale rozbijające się o dalby.
Tuż nieopodal portu znajdował się park, w którym wykuty na kamiennej skale lew prężył się złowrogo, gotów do obrony swego legowiska; punkt ten zdał mu się na tyle charakterystyczny, że to właśnie o nim wspomniał enigmatycznie; tu też pojawił się z samego rana, kierując swe kroki ku dostojnie rozłożonemu stworzeniu, które leniwie uniosło jedną powiekę, obserwując poczynania zakłócającego spokój tego miejsca obcego.
- Homenum Revelio - kreśląc różdżką wyraźny łuk zaczął od upewnienia się, że jest tu sam, że nic go nie zaskoczy.
| poza standardowym ekwipunkiem, mam ze sobą 5g herbaty miętowej i dwa skrawki papieru do zrobienia bletek
energia magiczna: 50-2=48
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 36
'k100' : 36
przychodzę stąd, przepraszam, ja tylko na chwilę i zaraz uciekam
Kolejne miejsce w okolicach Plymouth odwiedził z pomocą teleportacji i zwykłego spaceru. Był zresztą już zmęczony, nie miał takiej samej energii co kiedyś, kiedy bez problemu mógł podróżować nawet i po całej Anglii, zwracając uwagę jedynie na porę dnia. Dzisiaj ani nie był już na tyle silny, ani tym bardziej nie miał tyle odwagi, aby zapuszczać się w najbardziej niebezpieczne zakątki kraju, patrząc na to, jak wiele ataków na osoby jego pochodzenia zostało przeprowadzanych w ostatnich miesiącach. Słyszał o tym co stalo się na Staffordshire i serce piekło, krajało się w pół. Dolina wydawała się być o wiele bezpieczniejsza, niż reszta Anglii, ale przecież ziemie lordów Greengrass także pozostawały w sojuszu utworzonym przez Prewetta. Stevie nie do końca znał się na polityce, zresztą od tego były tęższe głowy. Coś jednak w środku mówiło, że niedługo wszędzie może przestać być bezpiecznie. Wielokrotnie zastanawiał się nad przeprowadzką do Oazy, ale zamierzał posłuchać w tym wypadku słów Kierana i zwyczajnie jeszcze poczekać. Z daleka obserwował rzeźbę lwa, majestatyczną, choć pokrytą warstwą białego puchu. Wyglądał jak pod pierzyną. Stevie z walizki wyciągnął długą czarną spinkę do włosów, którą następnie przygotował pod kątem obliczeń numerologicznych oraz lokacji. Wcale nie uważał, że im mniejszy świstoklik tym lepiej. Trzeba było mocno się go trzymać w trakcie podróży, a małe przedmioty potrafiły wyślizgnąć się spomiędzy spoconych z nerwów palców. Postawił więc na coś co łatwo było wpleść w element stroju, ale pozostawało bezpieczne. Księżycowy pył jakiego zamierzał do niego użyć był teraz umieszczony w odpowiednim miejscu, czekając na transmutacyjne czary, jakich Stevie Beckett użyje dla utwierdzenia wiązań i przełożenia numerologicznego wzoru na tworzony przez siebie przedmiot. Wykonał więc odpowiedni ruch nadgarstkiem, brwi nieco marszcząc w oczekiwaniu, aż będzie wystarczając odkupiony, aby w końcu wypowiedzieć zaklęcie. - Portus - padło z jego ust, gdy oczy miał nieco przymknięte, pragnąć by przepłynęła przez niego moc wystarczająco silna, aby utworzyć świstoklik, taki który nikogo nie zawiedzie. Wdech i wydech i pozostało jedynie czekać na efekt.
jeśli udane, zt
świstoklik z księżycowego pyłu, typ I - czarna spinka do włosów
st 40 (-26 transmutacja, -13 talizman) = 2 (byle nie k1)
Kolejne miejsce w okolicach Plymouth odwiedził z pomocą teleportacji i zwykłego spaceru. Był zresztą już zmęczony, nie miał takiej samej energii co kiedyś, kiedy bez problemu mógł podróżować nawet i po całej Anglii, zwracając uwagę jedynie na porę dnia. Dzisiaj ani nie był już na tyle silny, ani tym bardziej nie miał tyle odwagi, aby zapuszczać się w najbardziej niebezpieczne zakątki kraju, patrząc na to, jak wiele ataków na osoby jego pochodzenia zostało przeprowadzanych w ostatnich miesiącach. Słyszał o tym co stalo się na Staffordshire i serce piekło, krajało się w pół. Dolina wydawała się być o wiele bezpieczniejsza, niż reszta Anglii, ale przecież ziemie lordów Greengrass także pozostawały w sojuszu utworzonym przez Prewetta. Stevie nie do końca znał się na polityce, zresztą od tego były tęższe głowy. Coś jednak w środku mówiło, że niedługo wszędzie może przestać być bezpiecznie. Wielokrotnie zastanawiał się nad przeprowadzką do Oazy, ale zamierzał posłuchać w tym wypadku słów Kierana i zwyczajnie jeszcze poczekać. Z daleka obserwował rzeźbę lwa, majestatyczną, choć pokrytą warstwą białego puchu. Wyglądał jak pod pierzyną. Stevie z walizki wyciągnął długą czarną spinkę do włosów, którą następnie przygotował pod kątem obliczeń numerologicznych oraz lokacji. Wcale nie uważał, że im mniejszy świstoklik tym lepiej. Trzeba było mocno się go trzymać w trakcie podróży, a małe przedmioty potrafiły wyślizgnąć się spomiędzy spoconych z nerwów palców. Postawił więc na coś co łatwo było wpleść w element stroju, ale pozostawało bezpieczne. Księżycowy pył jakiego zamierzał do niego użyć był teraz umieszczony w odpowiednim miejscu, czekając na transmutacyjne czary, jakich Stevie Beckett użyje dla utwierdzenia wiązań i przełożenia numerologicznego wzoru na tworzony przez siebie przedmiot. Wykonał więc odpowiedni ruch nadgarstkiem, brwi nieco marszcząc w oczekiwaniu, aż będzie wystarczając odkupiony, aby w końcu wypowiedzieć zaklęcie. - Portus - padło z jego ust, gdy oczy miał nieco przymknięte, pragnąć by przepłynęła przez niego moc wystarczająco silna, aby utworzyć świstoklik, taki który nikogo nie zawiedzie. Wdech i wydech i pozostało jedynie czekać na efekt.
jeśli udane, zt
świstoklik z księżycowego pyłu, typ I - czarna spinka do włosów
st 40 (-26 transmutacja, -13 talizman) = 2 (byle nie k1)
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 97
'k100' : 97
Choć diamentowa peleryna pozostała w domu, na tym czarnym, starym płaszczu i tak osiadło dość sporo tego elfiego pyłu. Trudno było się go pozbyć. Był wszędzie. Wyczesywała go z psiej sierści i wycierała spod własnej brody. Jeszcze trochę i niuchacze zaczną nim kichać. Będzie musiała chyba napisać do Demlezy i podpytać, jak sprawić, by tyle tego błysku nie fruwało w powietrzu. Nie pasowało to do ich chaty. Kompletnie. Tak jak i ten okrągły, duży galeon, który wyjęła właśnie z kieszeni. Gdzieś w parku, o świcie, nieopodal lwiej skały. Miasteczko było wciąż jej dość mało znane, ale to miejsce zdołała już wcześniej zwiedzić. Wyjrzała zza drzewa. Co za złamas. Wypuściła z kieszeni wszystkie cztery niuchacze, a potem z całej siły cisnęła galeonem prosto w jego krzywą mordę. – No, idźcie – zwróciła się do maluchów, a sama pozostała jeszcze w ukryciu. Skubaniec i tak pewnie już wiedział, że siedzi za paroma ogołoconymi od dawna już z liści drzewami. Schudła i teraz jeszcze łatwiej przychodziło jej skrycie się. A jednak zamierzała to zrobić spektakularnie. Niech się użera, niech męczy. Niech go wytarmoszą, niech go wydrapią.
Pierwsza wystrzeliła biała kulka. W tym śniegu była praktycznie niewidoczna. Jedyna kobieta w stadzie, a wyglądało na to, że potrafi wykiwać wszystkich trzech samców. I nawet Uriena już sobie oswajała. Mała cwaniara, ale czy mogło być inaczej, jeśli mieszkały razem? W tym męskim tajfunie musiały przecież jasno zaznaczać swoją obecność. Drugi polazł Knut. Właściwie to poleciał. Osiadłe na ścieżce drobiny śniegu również wzbiły się w powietrze w miejscu, w którym odbił się od ziemi. Złotko pobiegło zaraz za nim, jakieś takie spokojniejsze. No i na koniec mały Bimber, który wciąż nie nadążał za resztą. Jasnoszare futerko też dość dobrze maskowało się w jasnym podłożu. To były sekundy. Ledwie jedno mrugnięcie, jedno srogie spojrzenie spod długich rzęs. Opustoszały zakątek nagle ożył. Nadchodziło kudłate tornado, bezlitosne, prędkie, zwabione błyskiem lawirującym w mętnym, zimowym słońcu, które chyba miało problem z przebudzeniem się i ledwo co wyglądało w stronę magicznego lwa. W stronę brata i siostry.
Chciał to zrobić dyskretnie? Chciał po cichu? Chciał kryć się po kątach i chuchać na złowrogie cienie? Nie po to wylazła z Londynu. Zresztą nigdy nie lubiła chodzić na palcach i siedzieć jak ta mysz pod miotłą. Dlatego też zaraz za podnieconą zgrają małych poszukiwaczy złota wylazła spomiędzy tych drzew i z dumnym spojrzeniem wyszła naprzeciw. Odprowadzał ją kwik, echo kreciej ekscytacji. Przelotnie ledwo przyjrzała się majestatycznej rzeźbie. Królewskie stworzenie odpoczywało, zaklęte, tajemnicze, nieśmiertelne. Fajnie, że żył. Naprawdę fajnie. W dodatku wszystko było na miejscu. Dwie nogi, dwie ręce, oczy, uszy, nos. Nawet nie wyglądał marnie, cholera. Nawet jakoś tak… postawniej. Oczywiście, że jej się to podobało i nawet odetchnęła w duchu, ale przecież w tych okolicznościach nie należało głośno tym mówić. Ominęło go tak wiele, zbyt wiele. I ją także, ale wątpiła, by chciał się pochwalić swoim tułaczym życiem. Czekała na te bajki, słodkie opowieści o sekretnych sprawunkach i przyjaciołach z drugiego końca kraju. A co z siostrami? Co z tymi przyjaciółmi tam? Tam z domu, z którego najwyraźniej zrezygnowali już obydwoje. Powiadali, że w tak beznadziejnych czasach należało upewniać się co do tożsamości każdego ze swoich bliskich. Tylko jego nie dało się podrobić. Zresztą poznałaby defekt w pierwszych minutach rozmowy. Jeśli ktoś chciał przed nią udawać, że jest Keatem, to musiałby się bardzo postarać. Musiałby nim być. Innej drogi nie było.
Stanęła wreszcie. W odstępie dwóch, trzech metrów. Przechyliła lekko głowę, a przydługawy szal zsunął się nieco w dół i zamoczył w śniegu. Popatrzyła na niuchacze dopadające go z każdej strony. Węszące, poszukujące, pragnące. Kochające. Za jego plecami lew chyba poruszył pyskiem. A może tylko tak jej się zdawało? Wciąż żyła w dużym stresie. Wciąż walczyła o normalność, ale tak właściwie to wiedziała, że ta prędko nie nadejdzie.
ekwipunek z wsiąkiewki, bez peleryny, ale za to cztery niuchacze.
Pierwsza wystrzeliła biała kulka. W tym śniegu była praktycznie niewidoczna. Jedyna kobieta w stadzie, a wyglądało na to, że potrafi wykiwać wszystkich trzech samców. I nawet Uriena już sobie oswajała. Mała cwaniara, ale czy mogło być inaczej, jeśli mieszkały razem? W tym męskim tajfunie musiały przecież jasno zaznaczać swoją obecność. Drugi polazł Knut. Właściwie to poleciał. Osiadłe na ścieżce drobiny śniegu również wzbiły się w powietrze w miejscu, w którym odbił się od ziemi. Złotko pobiegło zaraz za nim, jakieś takie spokojniejsze. No i na koniec mały Bimber, który wciąż nie nadążał za resztą. Jasnoszare futerko też dość dobrze maskowało się w jasnym podłożu. To były sekundy. Ledwie jedno mrugnięcie, jedno srogie spojrzenie spod długich rzęs. Opustoszały zakątek nagle ożył. Nadchodziło kudłate tornado, bezlitosne, prędkie, zwabione błyskiem lawirującym w mętnym, zimowym słońcu, które chyba miało problem z przebudzeniem się i ledwo co wyglądało w stronę magicznego lwa. W stronę brata i siostry.
Chciał to zrobić dyskretnie? Chciał po cichu? Chciał kryć się po kątach i chuchać na złowrogie cienie? Nie po to wylazła z Londynu. Zresztą nigdy nie lubiła chodzić na palcach i siedzieć jak ta mysz pod miotłą. Dlatego też zaraz za podnieconą zgrają małych poszukiwaczy złota wylazła spomiędzy tych drzew i z dumnym spojrzeniem wyszła naprzeciw. Odprowadzał ją kwik, echo kreciej ekscytacji. Przelotnie ledwo przyjrzała się majestatycznej rzeźbie. Królewskie stworzenie odpoczywało, zaklęte, tajemnicze, nieśmiertelne. Fajnie, że żył. Naprawdę fajnie. W dodatku wszystko było na miejscu. Dwie nogi, dwie ręce, oczy, uszy, nos. Nawet nie wyglądał marnie, cholera. Nawet jakoś tak… postawniej. Oczywiście, że jej się to podobało i nawet odetchnęła w duchu, ale przecież w tych okolicznościach nie należało głośno tym mówić. Ominęło go tak wiele, zbyt wiele. I ją także, ale wątpiła, by chciał się pochwalić swoim tułaczym życiem. Czekała na te bajki, słodkie opowieści o sekretnych sprawunkach i przyjaciołach z drugiego końca kraju. A co z siostrami? Co z tymi przyjaciółmi tam? Tam z domu, z którego najwyraźniej zrezygnowali już obydwoje. Powiadali, że w tak beznadziejnych czasach należało upewniać się co do tożsamości każdego ze swoich bliskich. Tylko jego nie dało się podrobić. Zresztą poznałaby defekt w pierwszych minutach rozmowy. Jeśli ktoś chciał przed nią udawać, że jest Keatem, to musiałby się bardzo postarać. Musiałby nim być. Innej drogi nie było.
Stanęła wreszcie. W odstępie dwóch, trzech metrów. Przechyliła lekko głowę, a przydługawy szal zsunął się nieco w dół i zamoczył w śniegu. Popatrzyła na niuchacze dopadające go z każdej strony. Węszące, poszukujące, pragnące. Kochające. Za jego plecami lew chyba poruszył pyskiem. A może tylko tak jej się zdawało? Wciąż żyła w dużym stresie. Wciąż walczyła o normalność, ale tak właściwie to wiedziała, że ta prędko nie nadejdzie.
ekwipunek z wsiąkiewki, bez peleryny, ale za to cztery niuchacze.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie myliła się; moneta była niemal niezauważalna, tak jak wtapiający się w śnieżny dywan niuchacz, który mknął na przedzie; zaraz za nim, nie odstając zanadto, biegła trójca już doskonale mu znana. Te bestie trudno było przeoczyć.
- Co do kur - wy; jakby w spowolnieniu złota moneta obróciła się w powietrzu, pozwalając mu wreszcie się zobaczyć. Niewiele to wyjaśniało.
Wtem dostrzegł i ją, przybierającą marsową pozę. Przyszła. Dotarła. Była tu. Na ten moment jedynie w tle, jako bierna obserwatorka zainicjonowanego przedstawienia. To dla niej siać zniszczenie mieli posłańcy wściekłości - czwórka niuchaczy, tym razem nie jej drobna pięść, wygrażająca się w karykaturze siły; nie nasączona fetorem nocnego Parszywego ścierka, która wprawiona w ruch różdżką przecinała powietrze, byle tylko zacząć okładać go mokrymi uderzeniami. Mocno, lecz nie na tyle, żeby naprawdę zabolało.
Galeon upadł gdzieś nieopodal czubka lewego buta, złoto zanurzyło się w błotnistym śniegu; niuchacze zwolniły, jakby zaskoczone. Zaczęły krążyć wokół niego, próbując dokopać się do zguby. Tylko jeden wpadł na to, że z góry może mieć lepszy widok.
- Zawsze to jakaś odmiana - rzucił pozornie lekkim tonem, zginając się w pół, by ułatwić wspinaczkę po swoich plecach białemu niuchaczowi, którego widział dziś po raz pierwszy - ostatnim razem, kiedy ktoś rzucał we mnie pieniędzmi, sięgnął po knuta - nie ktoś. Rain. Kolejny odcisk na sumieniu - złamanego - bo na nic więcej nie zasługiwał.
Przykucnął - ostrożnie, bacząc na to, by śnieżnobiały niuchacz bez trudu przemknął na jego lewe ramię, znajdując stabilniejsze miejsce do obserwacji i zawziętych poszukiwań.
- Ma twój temperament - dopiero teraz, gdy mógł przez dłuższą chwilę poobserwować stworzenie, jasne dlań stało się, że to samica. Jedyna dziewczyna w całej gromadzie.
Płynnym ruchem wyłowił galeona ze śniegu, zawczasu chowając go w rękawie peleryny; na tyle zwinnie, że żadne ze stworzeń nie dostrzegło midasowego blasku, choć oczy zmrużyły się, jakby mimo wszystko wietrzyć zaczęły podstęp.
Wbrew jej woli skrócił dzielący ich dystans, przemierzając ostatnie kilka metrów, które odgradzały ich od siebie. Galeon znalazł się na powrót w jej kieszeni, przestając być wymarzonym łupem - a niuchacz zgrabnie przeskoczył na szalik Phillie, przez chwilę wczepiając się mocno w materiał, by zaraz potem, przeciążywszy go, opaść wraz ze zsuwającym się ubraniem na miękki śnieg.
Odgarnął z futerka zimny puch, a potem palce zacisnął na szaliku, który chwilę później owinął wokół jej szyi - niedbale, na pozór tylko tak, jak umoszczony był przed chwilą.
- Jesteś cała w... - urwał, zatrzymując na dłużej spojrzenie na feerii barw, które pyłem pokryły nie tylko mętną czerń płaszcza, lecz także bladą skórę siostry.
Wyglądała, jakby ktoś zdarł z niej syrenią łuskę, jakby wynurzył siłą z portowych wód. I tylko te refleksy wspomnień zostały na swoim miejscu, nienaruszone. I tylko te drobinki kolorów barwiły szarość, która przytłaczała zewsząd. I tylko jego dotyk zgarnął jedno z mieniących się ziarenek, pozwalając, by zgubiło się gdzieś w krzywiznach dłoni.
Była tu.
Naprawdę tu była.
Nie wiedział, ile śladów przeoczył po drodze, ile znaków minął w mgle niezrozumienia, ile słów skreślonych na papierze gniewu nigdy do niego nie dotarło.
Powrócili do punktu wyjścia. Ale tym razem coś się zmieniło, było tak, jakby balansując na granicy w końcu ją przekroczył.
Przygryziony policzek. Od wewnątrz. I to niezręczne, duszne milczenie. Choć zimny wiatr smagał ich po twarzach.
Powinien przeprosić? Ile warte były jego przeprosiny, jeśli za każdym razem kończyli w tej samej konfiguracji (zranienia i wyrzutów sumienia)?
- Ty naprawdę... - jeśli można w tym samym momencie odczuwać jak rozkrusza się lawiną ulga, jednocześnie mając wrażenie, że ten naruszony porządek, bądź nieporządek, wszechświata to coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca, to właśnie to się w nim w tym momencie ze sobą ścierało; była bezpieczna, z daleka od tamtego wszystkiego. Wystarczyła jednak zmiana perspektywy - a nagle przede wszystkim była daleko, i choć w istocie bezpieczna, to przecież nie powinna nigdy zostać zmuszona do tego, żeby opuścić port - zamierzasz jeszcze wrócić... - do domu?
Gdzie teraz jest twój dom, Phillie?
k3 na niuchacze
- Co do kur - wy; jakby w spowolnieniu złota moneta obróciła się w powietrzu, pozwalając mu wreszcie się zobaczyć. Niewiele to wyjaśniało.
Wtem dostrzegł i ją, przybierającą marsową pozę. Przyszła. Dotarła. Była tu. Na ten moment jedynie w tle, jako bierna obserwatorka zainicjonowanego przedstawienia. To dla niej siać zniszczenie mieli posłańcy wściekłości - czwórka niuchaczy, tym razem nie jej drobna pięść, wygrażająca się w karykaturze siły; nie nasączona fetorem nocnego Parszywego ścierka, która wprawiona w ruch różdżką przecinała powietrze, byle tylko zacząć okładać go mokrymi uderzeniami. Mocno, lecz nie na tyle, żeby naprawdę zabolało.
Galeon upadł gdzieś nieopodal czubka lewego buta, złoto zanurzyło się w błotnistym śniegu; niuchacze zwolniły, jakby zaskoczone. Zaczęły krążyć wokół niego, próbując dokopać się do zguby. Tylko jeden wpadł na to, że z góry może mieć lepszy widok.
- Zawsze to jakaś odmiana - rzucił pozornie lekkim tonem, zginając się w pół, by ułatwić wspinaczkę po swoich plecach białemu niuchaczowi, którego widział dziś po raz pierwszy - ostatnim razem, kiedy ktoś rzucał we mnie pieniędzmi, sięgnął po knuta - nie ktoś. Rain. Kolejny odcisk na sumieniu - złamanego - bo na nic więcej nie zasługiwał.
Przykucnął - ostrożnie, bacząc na to, by śnieżnobiały niuchacz bez trudu przemknął na jego lewe ramię, znajdując stabilniejsze miejsce do obserwacji i zawziętych poszukiwań.
- Ma twój temperament - dopiero teraz, gdy mógł przez dłuższą chwilę poobserwować stworzenie, jasne dlań stało się, że to samica. Jedyna dziewczyna w całej gromadzie.
Płynnym ruchem wyłowił galeona ze śniegu, zawczasu chowając go w rękawie peleryny; na tyle zwinnie, że żadne ze stworzeń nie dostrzegło midasowego blasku, choć oczy zmrużyły się, jakby mimo wszystko wietrzyć zaczęły podstęp.
Wbrew jej woli skrócił dzielący ich dystans, przemierzając ostatnie kilka metrów, które odgradzały ich od siebie. Galeon znalazł się na powrót w jej kieszeni, przestając być wymarzonym łupem - a niuchacz zgrabnie przeskoczył na szalik Phillie, przez chwilę wczepiając się mocno w materiał, by zaraz potem, przeciążywszy go, opaść wraz ze zsuwającym się ubraniem na miękki śnieg.
Odgarnął z futerka zimny puch, a potem palce zacisnął na szaliku, który chwilę później owinął wokół jej szyi - niedbale, na pozór tylko tak, jak umoszczony był przed chwilą.
- Jesteś cała w... - urwał, zatrzymując na dłużej spojrzenie na feerii barw, które pyłem pokryły nie tylko mętną czerń płaszcza, lecz także bladą skórę siostry.
Wyglądała, jakby ktoś zdarł z niej syrenią łuskę, jakby wynurzył siłą z portowych wód. I tylko te refleksy wspomnień zostały na swoim miejscu, nienaruszone. I tylko te drobinki kolorów barwiły szarość, która przytłaczała zewsząd. I tylko jego dotyk zgarnął jedno z mieniących się ziarenek, pozwalając, by zgubiło się gdzieś w krzywiznach dłoni.
Była tu.
Naprawdę tu była.
Nie wiedział, ile śladów przeoczył po drodze, ile znaków minął w mgle niezrozumienia, ile słów skreślonych na papierze gniewu nigdy do niego nie dotarło.
Powrócili do punktu wyjścia. Ale tym razem coś się zmieniło, było tak, jakby balansując na granicy w końcu ją przekroczył.
Przygryziony policzek. Od wewnątrz. I to niezręczne, duszne milczenie. Choć zimny wiatr smagał ich po twarzach.
Powinien przeprosić? Ile warte były jego przeprosiny, jeśli za każdym razem kończyli w tej samej konfiguracji (zranienia i wyrzutów sumienia)?
- Ty naprawdę... - jeśli można w tym samym momencie odczuwać jak rozkrusza się lawiną ulga, jednocześnie mając wrażenie, że ten naruszony porządek, bądź nieporządek, wszechświata to coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca, to właśnie to się w nim w tym momencie ze sobą ścierało; była bezpieczna, z daleka od tamtego wszystkiego. Wystarczyła jednak zmiana perspektywy - a nagle przede wszystkim była daleko, i choć w istocie bezpieczna, to przecież nie powinna nigdy zostać zmuszona do tego, żeby opuścić port - zamierzasz jeszcze wrócić... - do domu?
Gdzie teraz jest twój dom, Phillie?
k3 na niuchacze
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
25/04/1958
Ledwie zdołałem zalizać świeże rany, a na ich miejscu pojawiały się kolejne, niwecząc moje poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości. Żałowałem ograniczonego kontaktu z rodziną; wyprowadzka była jedną z najbardziej bolesnych decyzji, jaką podjąłem w swoim prawie trzydziestoletnim życiu. Brak wygód, dawnych przyzwyczajeń i pusty żołądek nie dały mi się odczuć tak bardzo, jak samotność i strach — paniczny lęk przed samym sobą. To, kim — czym — się stałem, byłoby do zaakceptowania, bo korzystając z cudzej pomocy, na kilka godzin przed pełnią mogłem się zabezpieczyć i upewnić, że nie zrobię nikomu krzywdy. Nie to było moją największą obawą. Było nią lustrzane odbicie, w którym czasem nie potrafiłem dostrzec już samego siebie.
Regularnie wymieniałem z rodziną listy, ale nigdy nie zdołały zastąpić fizycznej bliskości i ciepła domowego ogniska. Brakowało mi spotkań przy wspólnej kolacji, niezobowiązujących spacerów i wieczorów obfitych w dowcipy czy historie, które nawykł opowiadać mój ojciec. Jako jedyny nauczył się tolerować moje huśtawki agresji i flegmatyzmu — niejednego w życiu doświadczył, widział też moje drugie oblicze, więc klątwa, która na mnie ciąży była dla niego bardziej namacalnym problemem. Ale czy troje z najbliższych mi kobiet byłoby w stanie dźwignąć ciężar, z którym dwóch zahartowanych życiem mężczyzn nie potrafiło sobie do końca poradzić? Czy świadomie naraziłbym je na niebezpieczeństwo, nie potrafiąc zachować nad sobą kontroli? To pytania, na które już raz sobie odpowiedziałem, gdy opuszczałem rodzinny dom w Ottery St. Catchpole.
Na szczęście bywały lepsze dni i z przyjemnością spędzałem je w najbliższym gronie, a dziś był jeden z nich. Neala była już niemal dorosłą kobietą i nie wątpiłem, że rozumie moją nieobecność, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ją zawiodłem. Nigdy nie próbowałem zastąpić Brendana w roli jej starszego brata, ale nasza relacja naturalnie potoczyła się w kierunku, w którym przejąłem za nią odpowiedzialność i chociaż trochę starałem się odciążyć rodziców w trudach wychowania nastolatki, która przeżyła nie mniej, niż każde z nas. Od ugryzienia poświęcałem jej naprawdę niewiele uwagi i zdałem sobie sprawę, że moja wiedza na jej temat uległa dezaktualizacji... postanowiłem to naprawić. Wątpiłem, że jeden wspólny spacer cokolwiek by zmienił, lecz przecież wszystko musi mieć swój początek. Nie było w Devon wielu miejsc, których bym wcześniej nie odwiedził — znałem swoje ziemie lepiej niż własną kieszeń i żyłem blisko ich mieszkańców, od których słyszałem treści tutejszych mitów i legend. Chętnie oddawałem się przyjemności ich badania, tym razem decydując się zabrać ze sobą młodszą kuzynkę. Spacer po przyjemnej okolicy dał nam przestrzeń do rozmowy, a przy odrobinie szczęścia mogliśmy pozytywnie zaskoczyć się wieńczącą ją przygodą.
— No, to skoro na chwilę uwolniliśmy się od żartów wuja, a wszechobecne ucho cioci nas tutaj nie sięga, możemy chyba swobodnie pogadać — zachęciłem ją wymownym spojrzeniem, oferując poufność i chęć wysłuchania jej problemów. Wiedziałem, że miała garstkę przyjaciół, z którymi mogła pogadać, ale musiała wiedzieć, że na mnie też mogła liczyć.
Ledwie zdołałem zalizać świeże rany, a na ich miejscu pojawiały się kolejne, niwecząc moje poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości. Żałowałem ograniczonego kontaktu z rodziną; wyprowadzka była jedną z najbardziej bolesnych decyzji, jaką podjąłem w swoim prawie trzydziestoletnim życiu. Brak wygód, dawnych przyzwyczajeń i pusty żołądek nie dały mi się odczuć tak bardzo, jak samotność i strach — paniczny lęk przed samym sobą. To, kim — czym — się stałem, byłoby do zaakceptowania, bo korzystając z cudzej pomocy, na kilka godzin przed pełnią mogłem się zabezpieczyć i upewnić, że nie zrobię nikomu krzywdy. Nie to było moją największą obawą. Było nią lustrzane odbicie, w którym czasem nie potrafiłem dostrzec już samego siebie.
Regularnie wymieniałem z rodziną listy, ale nigdy nie zdołały zastąpić fizycznej bliskości i ciepła domowego ogniska. Brakowało mi spotkań przy wspólnej kolacji, niezobowiązujących spacerów i wieczorów obfitych w dowcipy czy historie, które nawykł opowiadać mój ojciec. Jako jedyny nauczył się tolerować moje huśtawki agresji i flegmatyzmu — niejednego w życiu doświadczył, widział też moje drugie oblicze, więc klątwa, która na mnie ciąży była dla niego bardziej namacalnym problemem. Ale czy troje z najbliższych mi kobiet byłoby w stanie dźwignąć ciężar, z którym dwóch zahartowanych życiem mężczyzn nie potrafiło sobie do końca poradzić? Czy świadomie naraziłbym je na niebezpieczeństwo, nie potrafiąc zachować nad sobą kontroli? To pytania, na które już raz sobie odpowiedziałem, gdy opuszczałem rodzinny dom w Ottery St. Catchpole.
Na szczęście bywały lepsze dni i z przyjemnością spędzałem je w najbliższym gronie, a dziś był jeden z nich. Neala była już niemal dorosłą kobietą i nie wątpiłem, że rozumie moją nieobecność, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ją zawiodłem. Nigdy nie próbowałem zastąpić Brendana w roli jej starszego brata, ale nasza relacja naturalnie potoczyła się w kierunku, w którym przejąłem za nią odpowiedzialność i chociaż trochę starałem się odciążyć rodziców w trudach wychowania nastolatki, która przeżyła nie mniej, niż każde z nas. Od ugryzienia poświęcałem jej naprawdę niewiele uwagi i zdałem sobie sprawę, że moja wiedza na jej temat uległa dezaktualizacji... postanowiłem to naprawić. Wątpiłem, że jeden wspólny spacer cokolwiek by zmienił, lecz przecież wszystko musi mieć swój początek. Nie było w Devon wielu miejsc, których bym wcześniej nie odwiedził — znałem swoje ziemie lepiej niż własną kieszeń i żyłem blisko ich mieszkańców, od których słyszałem treści tutejszych mitów i legend. Chętnie oddawałem się przyjemności ich badania, tym razem decydując się zabrać ze sobą młodszą kuzynkę. Spacer po przyjemnej okolicy dał nam przestrzeń do rozmowy, a przy odrobinie szczęścia mogliśmy pozytywnie zaskoczyć się wieńczącą ją przygodą.
— No, to skoro na chwilę uwolniliśmy się od żartów wuja, a wszechobecne ucho cioci nas tutaj nie sięga, możemy chyba swobodnie pogadać — zachęciłem ją wymownym spojrzeniem, oferując poufność i chęć wysłuchania jej problemów. Wiedziałem, że miała garstkę przyjaciół, z którymi mogła pogadać, ale musiała wiedzieć, że na mnie też mogła liczyć.
Ostatnio zmieniony przez Garfield Weasley dnia 04.08.22 16:06, w całości zmieniany 1 raz
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Wiosna coraz śmielej przebijała się przez to, co zgotowała nam zima. Lubiłam wiosnę, bo kojarzyła mi się z nowym początkiem. Z narodzinami. Wszystko zaczynało kwitnąć i rosnąć. Może po prostu… żyć. Wiosna zdawała się być najbardziej pewna życia. A sam maj niósł dla mnie sporo nowości, Celina była jak powiew świeżego leśnego powietrza. I piękna była jakby ktoś ją z bajki wziął i wyciągnął!
Nie wahałam się długo, kiedy Garfie zaproponował, że zobaczyć by się chciał. Zabrać mnie ze sobą dalej. Nie było powodów, by znajdować powody by nie stawić się tam, gdzie właściwie chciałam. Mniej go ostatnio było, ale sprawa zdawała się dość jasna. Choć trudna. Skomplikowana chyba, bardziej niż sama zrozumieć mogłam. Mama zawsze mówiła, że pozytywów szukać należy, ale czy w tym co spotkało jego, jakiś dało się naprawdę znaleźć? Nie byłam pewna - a w książkach, które przeglądałam, też żadnego złotego, genialnego pomysłu nie znalazłam. Więc pozostawałam na tropie pozytywów z sytuacji całej, na razie nie posiadając żadnego. Wędrowałam obok splatając dłonie przed sobą. Materiał spódnicy falował mi przy kolejno stawianych krokach.
- Swobodnie? - przekrzywiłam odrobinę głowę, a potem zadarłam brodę do góry żeby wycelować w wyżej znajdując się twarz spojrzenie marszcząc do tego odrobinę brwi. Złapałam spojrzenie które tylko mocniej zmarszczyło mi brwi. Wydęłam usta spoglądając znów przed siebie. Uniosłam rękę żeby podrapać się po boku nosa zastanawiając się nad czymś. - Właściwie, to mam pewien problem nad którym głowię się już od jakiegoś czasu. - przyznałam marszcząc znów brwi. - Poważnie zastanawiam się czy przypadkiem damskie i męskie mózgi nie działają na dwóch różnych i kompletnie oddzielnych zasadach. - zaczęłam całkowicie poważnie wędrując wytyczoną przez ścieżkę szlakiem. - Niby z biologicznego - a może anatomicznego jest poprawniej- punktu widzenia, oba jednakie są, prawda? - zapytałam retorycznie unosząc na niego spojrzenie. Retorycznie, bo jedynie zerknęłam by z tym samym zmarszczeniem znów spojrzeć na drogę. No i prawdą to było i nijak się zmienić tego nie mogło, że anatomicznie one takie same niby były. Niby takie same a jednak wszystko jakby inne. - A jednak zrozumieć choć próbuję, to nie mogę nadal. Więc oto następują kolejno pytania. - pytałam poniekąd o niektóre rzeczy Elroya, ale nie pomógł mi za bardzo. A Mare tylko o naruszaniu godności mówiła. A odpowiedzi jak nie miałam, tak nie miałam. Mimo, że Leonowi wybaczyłam już i nawet na niego spojrzeć mogłam. - Po pierwsze, po co mężczyźni mówią komplementy? - miałam sporo pytań i skoro już rzeczywiście cioci nie było obok i wujka też nie zamierzałam je zadać. - Po drugie, w jakim innym sensie ktoś może chcieć się c-całować niż w takim zwyczajowym? - poczułam że mimo iż staram się utrzymać poważny ton - znaczy czysto hipotetyczno naukowy, to mimo wszystko na policzki wpełzają mi zdradliwe rumieńce. A do tego jeszcze wzięłam i się zająknęłam. Spojrzałam więc w przeciwną stronę niż ta po której znajdował się Garry i odchrząknęłam.
Nie wahałam się długo, kiedy Garfie zaproponował, że zobaczyć by się chciał. Zabrać mnie ze sobą dalej. Nie było powodów, by znajdować powody by nie stawić się tam, gdzie właściwie chciałam. Mniej go ostatnio było, ale sprawa zdawała się dość jasna. Choć trudna. Skomplikowana chyba, bardziej niż sama zrozumieć mogłam. Mama zawsze mówiła, że pozytywów szukać należy, ale czy w tym co spotkało jego, jakiś dało się naprawdę znaleźć? Nie byłam pewna - a w książkach, które przeglądałam, też żadnego złotego, genialnego pomysłu nie znalazłam. Więc pozostawałam na tropie pozytywów z sytuacji całej, na razie nie posiadając żadnego. Wędrowałam obok splatając dłonie przed sobą. Materiał spódnicy falował mi przy kolejno stawianych krokach.
- Swobodnie? - przekrzywiłam odrobinę głowę, a potem zadarłam brodę do góry żeby wycelować w wyżej znajdując się twarz spojrzenie marszcząc do tego odrobinę brwi. Złapałam spojrzenie które tylko mocniej zmarszczyło mi brwi. Wydęłam usta spoglądając znów przed siebie. Uniosłam rękę żeby podrapać się po boku nosa zastanawiając się nad czymś. - Właściwie, to mam pewien problem nad którym głowię się już od jakiegoś czasu. - przyznałam marszcząc znów brwi. - Poważnie zastanawiam się czy przypadkiem damskie i męskie mózgi nie działają na dwóch różnych i kompletnie oddzielnych zasadach. - zaczęłam całkowicie poważnie wędrując wytyczoną przez ścieżkę szlakiem. - Niby z biologicznego - a może anatomicznego jest poprawniej- punktu widzenia, oba jednakie są, prawda? - zapytałam retorycznie unosząc na niego spojrzenie. Retorycznie, bo jedynie zerknęłam by z tym samym zmarszczeniem znów spojrzeć na drogę. No i prawdą to było i nijak się zmienić tego nie mogło, że anatomicznie one takie same niby były. Niby takie same a jednak wszystko jakby inne. - A jednak zrozumieć choć próbuję, to nie mogę nadal. Więc oto następują kolejno pytania. - pytałam poniekąd o niektóre rzeczy Elroya, ale nie pomógł mi za bardzo. A Mare tylko o naruszaniu godności mówiła. A odpowiedzi jak nie miałam, tak nie miałam. Mimo, że Leonowi wybaczyłam już i nawet na niego spojrzeć mogłam. - Po pierwsze, po co mężczyźni mówią komplementy? - miałam sporo pytań i skoro już rzeczywiście cioci nie było obok i wujka też nie zamierzałam je zadać. - Po drugie, w jakim innym sensie ktoś może chcieć się c-całować niż w takim zwyczajowym? - poczułam że mimo iż staram się utrzymać poważny ton - znaczy czysto hipotetyczno naukowy, to mimo wszystko na policzki wpełzają mi zdradliwe rumieńce. A do tego jeszcze wzięłam i się zająknęłam. Spojrzałam więc w przeciwną stronę niż ta po której znajdował się Garry i odchrząknęłam.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Klątwa likantropii, skądinąd kłopotliwa, miała jeden atut; pomogła zweryfikować, jak naprawdę bliscy są mi moi bliscy. Mogłem użalać się nad swoim życiem, co też czyniłem przed lustrem każdego dnia (zazwyczaj, kiedy nie mogłem już zapchać go większym nawałem pracy, a pracowałem za trzech), lecz nie mógłbym wzgardzić wsparciem rodziny i przyjaciół, którzy nie pozostali obojętni na moją dolegliwość. Pielęgnowałem te relacje, gdyż były jedynym źródłem mojej nadziei, że czas w końcu zaleczy rany; świadom akceptacji ze strony tych kilku osób, musiałem wykonać kolejny krok i po prostu zaakceptować siebie.
Z tych przemyśleń co chwilę wyrywało mnie dokuczliwe swędzenie gojącej się szramy, zupełnie niewyjściowej, która przecinała mi brew — pozostałości po przedwczorajszym kamieniowaniu na placu zabaw, który tłumaczyłem przed znajomymi bohaterskim aktem obrony niewinnej niewiasty (choć przecież nie kłamałem, tak było!). Było to o tyle uciążliwe, że co chwilę wybijało mnie z rytmu rozmowy.
A sama rozmowa zaczęła zbaczać na tory, których do końca się nie spodziewałem. No, bo chciałem przecież dowiedzieć się, co u niej słychać, a nie grać w zagadki; znów wszystkiego muszę sam się domyślać. Eh, skoro podjąłem dialog, to musiałem mu teraz sprostać. — Niby takie same, to prawda — mentalnie wertowałem w głowie odpowiedzi na żenujące pytania, żeby zawczasu przygotować się i udzielić płynnego odzewu, choć czasu na te przygotowania, wiele nie było. Już rwałem się do udzielenia jednej z nich na pierwsze, lecz zadała drugie, które nieco zbiło mnie z pantałyku; zarumieniona buzia zdradzała wstydliwy sekret. Greengrassowie na początku kwietnia rzeczywiście próbowali ze mną poruszyć temat Neali, czy właśnie o to im chodziło? — Jeśli obcy mężczyzna prawi kobiecie romantyczne komplementy, to podkreśla, jakie atuty go w niej urzekły, aby ją docenić i wzbudzić w niej ciepłe uczucia; komplement to pierwszy znak bliższego zainteresowania — to nie było oczywiście takie prostolinijne, ale w kontekście chyba odpowiednie. Nie wierzyłem, że rodzice nie przeprowadzili z nią wcześniej takiej rozmowy. Miała już prawie siedemnaście lat, za chwilę będzie panną na wydaniu; nie można było wszystkiego ubierać w znamiona tradycji, ojciec przecież porzucił swoją narzeczoną dla matki z miłości i nie uwierzę, że nigdy nie okazywali sobie jej przed ślubem. — Tradycyjnie nie powinno się całować kogoś w innym sensie, niż zwyczajowy; chyba że w małżeństwie, wtedy to okazanie uczuć — ale nie wszyscy trzymali się sztywno tych zwyczajów. — Według zasad, to się zupełnie nie godzi — tylko co poradzić na miłość. Żadne z jej pytań nie padło bez przyczyny; musiałem się dowiedzieć więcej, żeby jej pomóc; może uchronić, a może dać jakąś wskazówkę. Byleby nie splamiła swojej godności... — Byłoby mi łatwiej odpowiedzieć na te pytania, gdybym znał ich podłoże; to jak w nauce, o - alchemii, dajmy na to. Procesy mogą zajść wynikiem różnych reakcji, zależnych od wielu czynników — próbowałem to przetłumaczyć trochę na jej język, ale chyba nie byłem dobry w okrężnym dobieraniu słów. — Więc żeby udzielić Ci rzetelnej odpowiedzi, muszę poznać problematykę u źródła. Opowiesz mi historię, która skłoniła Cię do zadania tych pytań? — miałem nadzieję, że się zgodzi. Tylko w ten sposób mogłem zrozumieć, z czym się zmaga i zareagować, zanim narobi sobie jakichś kłopotów, prawda?
Z tych przemyśleń co chwilę wyrywało mnie dokuczliwe swędzenie gojącej się szramy, zupełnie niewyjściowej, która przecinała mi brew — pozostałości po przedwczorajszym kamieniowaniu na placu zabaw, który tłumaczyłem przed znajomymi bohaterskim aktem obrony niewinnej niewiasty (choć przecież nie kłamałem, tak było!). Było to o tyle uciążliwe, że co chwilę wybijało mnie z rytmu rozmowy.
A sama rozmowa zaczęła zbaczać na tory, których do końca się nie spodziewałem. No, bo chciałem przecież dowiedzieć się, co u niej słychać, a nie grać w zagadki; znów wszystkiego muszę sam się domyślać. Eh, skoro podjąłem dialog, to musiałem mu teraz sprostać. — Niby takie same, to prawda — mentalnie wertowałem w głowie odpowiedzi na żenujące pytania, żeby zawczasu przygotować się i udzielić płynnego odzewu, choć czasu na te przygotowania, wiele nie było. Już rwałem się do udzielenia jednej z nich na pierwsze, lecz zadała drugie, które nieco zbiło mnie z pantałyku; zarumieniona buzia zdradzała wstydliwy sekret. Greengrassowie na początku kwietnia rzeczywiście próbowali ze mną poruszyć temat Neali, czy właśnie o to im chodziło? — Jeśli obcy mężczyzna prawi kobiecie romantyczne komplementy, to podkreśla, jakie atuty go w niej urzekły, aby ją docenić i wzbudzić w niej ciepłe uczucia; komplement to pierwszy znak bliższego zainteresowania — to nie było oczywiście takie prostolinijne, ale w kontekście chyba odpowiednie. Nie wierzyłem, że rodzice nie przeprowadzili z nią wcześniej takiej rozmowy. Miała już prawie siedemnaście lat, za chwilę będzie panną na wydaniu; nie można było wszystkiego ubierać w znamiona tradycji, ojciec przecież porzucił swoją narzeczoną dla matki z miłości i nie uwierzę, że nigdy nie okazywali sobie jej przed ślubem. — Tradycyjnie nie powinno się całować kogoś w innym sensie, niż zwyczajowy; chyba że w małżeństwie, wtedy to okazanie uczuć — ale nie wszyscy trzymali się sztywno tych zwyczajów. — Według zasad, to się zupełnie nie godzi — tylko co poradzić na miłość. Żadne z jej pytań nie padło bez przyczyny; musiałem się dowiedzieć więcej, żeby jej pomóc; może uchronić, a może dać jakąś wskazówkę. Byleby nie splamiła swojej godności... — Byłoby mi łatwiej odpowiedzieć na te pytania, gdybym znał ich podłoże; to jak w nauce, o - alchemii, dajmy na to. Procesy mogą zajść wynikiem różnych reakcji, zależnych od wielu czynników — próbowałem to przetłumaczyć trochę na jej język, ale chyba nie byłem dobry w okrężnym dobieraniu słów. — Więc żeby udzielić Ci rzetelnej odpowiedzi, muszę poznać problematykę u źródła. Opowiesz mi historię, która skłoniła Cię do zadania tych pytań? — miałem nadzieję, że się zgodzi. Tylko w ten sposób mogłem zrozumieć, z czym się zmaga i zareagować, zanim narobi sobie jakichś kłopotów, prawda?
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
- Yhym.. - mruknęłam kiedy tłumaczył te całe romantyczne komplementy. - Yhym… - powtórzyłam czy raczej zamruczałam raz jeszcze marszcząc trochę brwi. - Jakie to są - romantyczne? - chciałam wiedzieć niech weźmie i je wymieni to łatwiej je będzie wziąć i je jakoś rozpoznać zawczasu. No bo jak mówił że były romantyczne to jasnym było że musiały też i być nie-romantyczne.
- Chwila, czekaj. - zmarszczyłam brwi kiedy kiedy zaczął coś mówić o tradycyjnym sensie i zwyczajowym. Brwi jeszcze mocniej mi się zmarszczyły. Cała czerwona byłam, ale już nieważne mogłam się poświęcić jeśli odpowiedzi miałam dostać jakieś. - To jak się całuje nie w małżeństwie to co to jest? - pogubiłam się w tym jego tłumaczeniu. - Jaki to sens zwyczajowy powiedz mi jeszcze. - bo coś mi się nie składało to w całość jedną. Nagle było całowanie w sensie zwyczajowym, ale było też w innym, chyba że było w małżeństwie to było sensie okazywaniowym. To w końcu w jakim sensie chciał i nie chciał całować się Leon?! Hm? Był taki, istniał w ogóle? Stawiałam kolejne kroki marszcząc brwi chyba tak bardzo, że już bardziej to się właściwie nie dało. A kiedy wspomniał o alchemii i i procesach uniosłam na niego to zmarszczone i zastanawiające się spojrzenie.
- Hm.. czemu by nie. - mruknęłam unosząc rękę, żeby podrapać się po boku nosa. Skoro poznanie odpowiednich sytuacji miałoby pomóc, to mogłam wziąć i pozwolić mu je poznać. Zmarszczyłam brwi przez chwilę milcząc.
- Więc ogólnie Garfie, to sprawa wygląda tak że nie rozumiem, bo zobacz… - zaczęłam więc zgodnie z jego wypowiedzianą wcześniej prośbą biorąc wdech w pierś. - Sam żeś właśnie powiedział że mężczyzna prawiący kobiecie komplementy tak okazuje swoje zainteresowanie, nie? - tak. Potknęłam sama sobie głową, to retoryczne pytanie było więc nie czekałam na to, aż weźmie i mi odpowie. - I niby zgadza się wszystko, ale bez sensu jednocześnie jest. Bo co, kiedy dostaję takie komplementy a wiem - wiem z pewnością całą - że zainteresowania żadnego nie ma - co więcej! - uniosłam rękę wyciągając palcem wskazując i kierując na niego. - Być nie może. - opuściłam rękę odwracając tęczówki i stawiając kolejne kroki. - Bo zobacz, jak ktoś urodę moją komplementuje, przymioty, albo poetycko piegi przyrównuje to to właśnie ten rodzaj komplementów - nie mylę się, tak? Po co więc ktoś chciałby budzić we mnie te całe - wywróciłam oczami - ciepłe uczucia - wywróciłam jeszcze raz, niedorzeczne. Wszystko spało. - skoro wiadome jest że nie ma żadnych zamiarów poważnych? - dlaczego, właśnie? To mnie ciekawiło najbardziej.
- A z tym całowaniem to w sumie zaczęło się jeszcze na Sylwestra. Byłam z Aidanem i ze znajomymi. I tam Leon dwa razy najpierw powiedział mi, że zmysłowa jestem. A potem chciał iść się całować - nie poszłam, bo zajmowałam się czymś innym wtedy i no nie chciałam. - ręka na to wspomnienie mnie wzięła i aż zaświerzbiła. No a potem, po tym sylwestrze mnie wziął i na herbatę zaprosił. Poszłam, bo w sumie nic się nie stało i go lubię, herbata to herbata - chociaż Mare twierdzi, że herbata, to wcale herbata nie jest. No, nieważne, po prostu poszłam. - uniosłam rękę i odgarnęłam trochę włosów na plecy. - I na tej herbacie przeprosiny dostałam. Więc się zapytałam, czy tylko tak gadał dla gadania i że wcale nie chciał tego całowania i nie miał na myśli tej zmysłowości mojej całej. No i wtedy, Garfie, usłyszałam, że to nie było gadania dla gadania, tylko że ja piękna jestem i mądra też i w ogóle oh i ah, ale że nie w takim sensie o mnie myśli i że zmysłowa też jestem mimo wszystko. Więc stąd pytanie moje. W jakim innym sensie się można chcieć iść całować, jak nie w romantycznym? Jak nie w takim, kiedy wiesz, jesteś zainteresowany kimś prawdziwie, kiedy serce jak w powieściach mocniejszym rytmem ci bije i czujesz jak tłucze się w środku nerwowo. Zrozumieć nie mogę dalej choć tyle czasu już minęło. - westchnęłam cierpiętniczo. - Znaczy, żeby jasność była - to naukowa ciekawość, bo ja już postanowiłam wiesz? - zapytałam unosząc wzrok, prostując się, unosząc brodę i wypinając pierś. - Serca swojego nikomu nie dam, bo z tym jak już zauważyłam tylko same problemy są. - potknęłam lekko głową. - Sama się sobą zajmę najodpowiedniej. - dokładnie tak. Bo kto mnie znał lepiej niż ja sama i kto był w stanie mnie znieść poza samą mną? Ja wyjścia nie miałam, inny na to skazany być nie musiał.
- Chwila, czekaj. - zmarszczyłam brwi kiedy kiedy zaczął coś mówić o tradycyjnym sensie i zwyczajowym. Brwi jeszcze mocniej mi się zmarszczyły. Cała czerwona byłam, ale już nieważne mogłam się poświęcić jeśli odpowiedzi miałam dostać jakieś. - To jak się całuje nie w małżeństwie to co to jest? - pogubiłam się w tym jego tłumaczeniu. - Jaki to sens zwyczajowy powiedz mi jeszcze. - bo coś mi się nie składało to w całość jedną. Nagle było całowanie w sensie zwyczajowym, ale było też w innym, chyba że było w małżeństwie to było sensie okazywaniowym. To w końcu w jakim sensie chciał i nie chciał całować się Leon?! Hm? Był taki, istniał w ogóle? Stawiałam kolejne kroki marszcząc brwi chyba tak bardzo, że już bardziej to się właściwie nie dało. A kiedy wspomniał o alchemii i i procesach uniosłam na niego to zmarszczone i zastanawiające się spojrzenie.
- Hm.. czemu by nie. - mruknęłam unosząc rękę, żeby podrapać się po boku nosa. Skoro poznanie odpowiednich sytuacji miałoby pomóc, to mogłam wziąć i pozwolić mu je poznać. Zmarszczyłam brwi przez chwilę milcząc.
- Więc ogólnie Garfie, to sprawa wygląda tak że nie rozumiem, bo zobacz… - zaczęłam więc zgodnie z jego wypowiedzianą wcześniej prośbą biorąc wdech w pierś. - Sam żeś właśnie powiedział że mężczyzna prawiący kobiecie komplementy tak okazuje swoje zainteresowanie, nie? - tak. Potknęłam sama sobie głową, to retoryczne pytanie było więc nie czekałam na to, aż weźmie i mi odpowie. - I niby zgadza się wszystko, ale bez sensu jednocześnie jest. Bo co, kiedy dostaję takie komplementy a wiem - wiem z pewnością całą - że zainteresowania żadnego nie ma - co więcej! - uniosłam rękę wyciągając palcem wskazując i kierując na niego. - Być nie może. - opuściłam rękę odwracając tęczówki i stawiając kolejne kroki. - Bo zobacz, jak ktoś urodę moją komplementuje, przymioty, albo poetycko piegi przyrównuje to to właśnie ten rodzaj komplementów - nie mylę się, tak? Po co więc ktoś chciałby budzić we mnie te całe - wywróciłam oczami - ciepłe uczucia - wywróciłam jeszcze raz, niedorzeczne. Wszystko spało. - skoro wiadome jest że nie ma żadnych zamiarów poważnych? - dlaczego, właśnie? To mnie ciekawiło najbardziej.
- A z tym całowaniem to w sumie zaczęło się jeszcze na Sylwestra. Byłam z Aidanem i ze znajomymi. I tam Leon dwa razy najpierw powiedział mi, że zmysłowa jestem. A potem chciał iść się całować - nie poszłam, bo zajmowałam się czymś innym wtedy i no nie chciałam. - ręka na to wspomnienie mnie wzięła i aż zaświerzbiła. No a potem, po tym sylwestrze mnie wziął i na herbatę zaprosił. Poszłam, bo w sumie nic się nie stało i go lubię, herbata to herbata - chociaż Mare twierdzi, że herbata, to wcale herbata nie jest. No, nieważne, po prostu poszłam. - uniosłam rękę i odgarnęłam trochę włosów na plecy. - I na tej herbacie przeprosiny dostałam. Więc się zapytałam, czy tylko tak gadał dla gadania i że wcale nie chciał tego całowania i nie miał na myśli tej zmysłowości mojej całej. No i wtedy, Garfie, usłyszałam, że to nie było gadania dla gadania, tylko że ja piękna jestem i mądra też i w ogóle oh i ah, ale że nie w takim sensie o mnie myśli i że zmysłowa też jestem mimo wszystko. Więc stąd pytanie moje. W jakim innym sensie się można chcieć iść całować, jak nie w romantycznym? Jak nie w takim, kiedy wiesz, jesteś zainteresowany kimś prawdziwie, kiedy serce jak w powieściach mocniejszym rytmem ci bije i czujesz jak tłucze się w środku nerwowo. Zrozumieć nie mogę dalej choć tyle czasu już minęło. - westchnęłam cierpiętniczo. - Znaczy, żeby jasność była - to naukowa ciekawość, bo ja już postanowiłam wiesz? - zapytałam unosząc wzrok, prostując się, unosząc brodę i wypinając pierś. - Serca swojego nikomu nie dam, bo z tym jak już zauważyłam tylko same problemy są. - potknęłam lekko głową. - Sama się sobą zajmę najodpowiedniej. - dokładnie tak. Bo kto mnie znał lepiej niż ja sama i kto był w stanie mnie znieść poza samą mną? Ja wyjścia nie miałam, inny na to skazany być nie musiał.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ugh, maraton trudnych pytań i odpowiedzi czas zacząć. — No więc... są takie komplementy, które składamy, kiedy chcemy komuś powiedzieć coś miłego od serca. Na przykład: imponujący popis jeździeckiego talentu, dorównujesz najlepszym; albo — Twoja wiosenna kreacja natchnęła mnie do nowego rysunku, wyglądasz w niej tak pogodnie. No albo coś w tym guście... — trzeba było się zgodzić, że nie czułem się najlepiej w roli wyjaśniacza komplementów. — Takie komplementy można prawić każdemu. Są też grzecznościowe, które składamy, bo tak nakazuje kultura i obyczaj. Zazwyczaj dotyczą wyglądu, odzianej kreacji, biegłości w danej dziedzinie, ale łatwo odróżnić je od romantycznych. Te ostatnie... sama wiesz, wyrażają sympatię. Zaloty. W założeniach każdy komplement powinien być szczery, ale bywa różnie — sam nigdy nie siliłem się na prawienie pustych komplementów i jeśli nawet wymagała tego grzeczność, wolałem dostrzec w rozmówcy coś, co naprawdę będzie odzwierciedlać jego dobre strony. Niestety komplement to też często droga do celu.
A wtedy zeszliśmy na temat całowania i chyba nawet sam się zarumieniłem, bo musiałem odpowiedzieć na pytanie, które trochę dotknęło moje trzydziestoletnie, kawalerskie ego. — Jak się całujesz nie w małżeństwie... to wbrew tradycji, ale... — teraz to ja czułem się przesłuchiwany. Może lepiej było zmienić kierunek rozmowy. Nie będę komplikować spraw swoim poglądem na miłość, bo wszystko poprzekręca i nie zrozumie. — Mówiąc o zwyczajowych, miałem na myśli zasady kultury i etykiety dworskiej, przecież wiesz — przeszliśmy alejką bliżej posągu, w tym czasie zachęciłem ją do podzielenia się własną historią.
Jej opowieść była znacznie bardziej komfortowym medium tłumaczenia, co wolno, czego nie, a co warto ewentualnie przemilczeć. To znaczy, tak myślałem, póki jej nie opowiedziała. Pod skórą myślałem, że się zagotuje, ale poza zdziwieniem na mojej twarzy, nie zagościła tu emocja gniewu. Jeszcze bym ją spłoszył, więc wolałem się kontrolować. Ale od początku. — W dużym uproszczeniu, ale nie zawsze... zazwyczaj — wziąłem i się zgodziłem, bo tak powiedziałem. A później zaczekałem, aż zakończy cały monolog, żeby przypadkiem nie zniechęcić jej do dalszego mówienia. W końcu pojąłem, co Mare miała na myśli, mówiąc, że niepokoi ją towarzystwo, w jakim obraca się Neala. Nie ma nic złego w darowaniu ludzi komplementami; ale ZMYSŁOWA do szesnastoletniej szlachcianki, mojej kuzynki? Nie może być. — Dla niektórych mężczyzn komplement jest też drogą do celu, którym jest pozbawienie kobiety godności dla własnej przyjemności; czasami to działa też w drugą stronę, tylko na mężczyzn bardziej niż komplement działa uwodzenie — wyjaśniłem ogólnie, drapiąc się z tyłu głowy i zdradzając tym samym lekkie poddenerwowanie. To, co usłyszałem, nie powinno nigdy mieć miejsca. — Mare ma rację, herbata to nie tylko herbata. Uważaj na takich mężczyzn, kiedyś mogą złamać Ci serce — byłem nieco zaślepiony na punkcie dotarcia do tego Leona. Podczas gdy wierzyłem w miłość i potrafiłem zrozumieć małe wyskoki, nie miałem wątpliwości, że ten facet chciał skrzywdzić dziewczynę, którą obiecałem objąć swoją opieką. Dlaczego ja się dowiaduję o tym dopiero teraz? — To tak jakby... też sens romantyczny, mimo wszystko — po prostu wyjątkowo niegodziwy. Taki komplement to droga, której cel zaczyna się tam, gdzie kończy się moralność. Czasami ktoś może nam się prawdziwie podobać i możemy prawić mu szczere komplementy, ale to nie zawsze ma związek z uczuciem. Zdradzisz mi, kim jest ten Leon? — szczerze nie wiedziałem jeszcze, co zrobiłbym z tą wiedzą, ale chciałem wiedzieć.
Chyba nawet bardziej, niż cała ta historia, nie podobało mi się to, co usłyszałem na końcu. — ,,Miłości nie da się rozpoznać, patrząc w taflę, w której odbiciu wszystko wygląda na łatwe" — odwróciłem wzrok i zacytowałem fragment, przeczytany pewnie w jakiejś książce, może utworze muzycznym nieznanego mi autora. — Nie ma nic złego w zdrowym zauroczeniu, a miłość... nad nią nie da się zapanować. Oczywiście, możesz stać na jej drodze, być wręcz największą ze wszystkich przeszkód, które na niej staną, lecz jeśli to prawdziwa miłość, to i jej kiedyś ulegniesz. Wtedy będę Ci zazdrościć — takiej miłości nie doświadcza zbyt wielu, niestety to zazwyczaj bardzo warunkowe uczucie. Szczególnie w czasach, kiedy nad uczucia przedkłada się tradycje, a taki romantyzm mógłby wymagać wyrzeczeń, których nie jest warta każda miłostka. Dobrym przykładem tu będzie Odessa, którą lubiłem, ale czułem, że to nie jest to; kiedy więc wszystko się posypało, nie próbowałem tego z powrotem poskładać. — Nie wyrzekaj się miłości, Neala. To jedyne, co by nam zostało, gdyby wojna odebrała całą resztę — ponownie skierowałem na nią spojrzenie, teraz starając się prześwidrować ją wzrokiem, aby była świadoma śmiertelnej powagi tych słów.
A wtedy zeszliśmy na temat całowania i chyba nawet sam się zarumieniłem, bo musiałem odpowiedzieć na pytanie, które trochę dotknęło moje trzydziestoletnie, kawalerskie ego. — Jak się całujesz nie w małżeństwie... to wbrew tradycji, ale... — teraz to ja czułem się przesłuchiwany. Może lepiej było zmienić kierunek rozmowy. Nie będę komplikować spraw swoim poglądem na miłość, bo wszystko poprzekręca i nie zrozumie. — Mówiąc o zwyczajowych, miałem na myśli zasady kultury i etykiety dworskiej, przecież wiesz — przeszliśmy alejką bliżej posągu, w tym czasie zachęciłem ją do podzielenia się własną historią.
Jej opowieść była znacznie bardziej komfortowym medium tłumaczenia, co wolno, czego nie, a co warto ewentualnie przemilczeć. To znaczy, tak myślałem, póki jej nie opowiedziała. Pod skórą myślałem, że się zagotuje, ale poza zdziwieniem na mojej twarzy, nie zagościła tu emocja gniewu. Jeszcze bym ją spłoszył, więc wolałem się kontrolować. Ale od początku. — W dużym uproszczeniu, ale nie zawsze... zazwyczaj — wziąłem i się zgodziłem, bo tak powiedziałem. A później zaczekałem, aż zakończy cały monolog, żeby przypadkiem nie zniechęcić jej do dalszego mówienia. W końcu pojąłem, co Mare miała na myśli, mówiąc, że niepokoi ją towarzystwo, w jakim obraca się Neala. Nie ma nic złego w darowaniu ludzi komplementami; ale ZMYSŁOWA do szesnastoletniej szlachcianki, mojej kuzynki? Nie może być. — Dla niektórych mężczyzn komplement jest też drogą do celu, którym jest pozbawienie kobiety godności dla własnej przyjemności; czasami to działa też w drugą stronę, tylko na mężczyzn bardziej niż komplement działa uwodzenie — wyjaśniłem ogólnie, drapiąc się z tyłu głowy i zdradzając tym samym lekkie poddenerwowanie. To, co usłyszałem, nie powinno nigdy mieć miejsca. — Mare ma rację, herbata to nie tylko herbata. Uważaj na takich mężczyzn, kiedyś mogą złamać Ci serce — byłem nieco zaślepiony na punkcie dotarcia do tego Leona. Podczas gdy wierzyłem w miłość i potrafiłem zrozumieć małe wyskoki, nie miałem wątpliwości, że ten facet chciał skrzywdzić dziewczynę, którą obiecałem objąć swoją opieką. Dlaczego ja się dowiaduję o tym dopiero teraz? — To tak jakby... też sens romantyczny, mimo wszystko — po prostu wyjątkowo niegodziwy. Taki komplement to droga, której cel zaczyna się tam, gdzie kończy się moralność. Czasami ktoś może nam się prawdziwie podobać i możemy prawić mu szczere komplementy, ale to nie zawsze ma związek z uczuciem. Zdradzisz mi, kim jest ten Leon? — szczerze nie wiedziałem jeszcze, co zrobiłbym z tą wiedzą, ale chciałem wiedzieć.
Chyba nawet bardziej, niż cała ta historia, nie podobało mi się to, co usłyszałem na końcu. — ,,Miłości nie da się rozpoznać, patrząc w taflę, w której odbiciu wszystko wygląda na łatwe" — odwróciłem wzrok i zacytowałem fragment, przeczytany pewnie w jakiejś książce, może utworze muzycznym nieznanego mi autora. — Nie ma nic złego w zdrowym zauroczeniu, a miłość... nad nią nie da się zapanować. Oczywiście, możesz stać na jej drodze, być wręcz największą ze wszystkich przeszkód, które na niej staną, lecz jeśli to prawdziwa miłość, to i jej kiedyś ulegniesz. Wtedy będę Ci zazdrościć — takiej miłości nie doświadcza zbyt wielu, niestety to zazwyczaj bardzo warunkowe uczucie. Szczególnie w czasach, kiedy nad uczucia przedkłada się tradycje, a taki romantyzm mógłby wymagać wyrzeczeń, których nie jest warta każda miłostka. Dobrym przykładem tu będzie Odessa, którą lubiłem, ale czułem, że to nie jest to; kiedy więc wszystko się posypało, nie próbowałem tego z powrotem poskładać. — Nie wyrzekaj się miłości, Neala. To jedyne, co by nam zostało, gdyby wojna odebrała całą resztę — ponownie skierowałem na nią spojrzenie, teraz starając się prześwidrować ją wzrokiem, aby była świadoma śmiertelnej powagi tych słów.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Przez głowę mi nie przeszło nawet, że któreś z moich pytań mogło być dla kuzyna Garfiego trudne. No bo dłużeju żył, więcej wiedział, już tam pewnie był no i był mężczyzną jakby nie patrzeć, więc rozumieć ich lepiej niż ja musiał. Marszczyłam lekko brwi kiedy mówił o tych jeździectwach i sukienkach słuchając i jednocześnie przyrównując, a raczej próbując do tego, co mnie ktoś wcześniej powiedział.
- Ughh. - wypadło na sam koniec z moich ust przeciągnięte dość. Uniosłam rękę żeby złapać palcami w kącikach oczy i odchylić ją stając na trochę dłużej. To niepoważne jakieś było bo nagle wychodziło, że większość to wcale grzecznościowa nie była albo ja ich nie rozumiałam tak, jak powinnam. Na pewno ja coś źle zrozumiałam. Znaczy Thomas był po prostu niereformowalny, jego nie podejrzewałam o nic mądrego, czy szczerego. Leon sam wszystko wyjaśnił. Aidan jako jedyny podpadał pod te normalne. Ale James na pewno nie zalecał się do mnie. Po co miały? Wymyśliłam to sobie, źle coś zrozumiałam na pewno. Może tak mówił tylko, ale nie miał nic na myśli. Tak jak Leon. Tak, to na pewno było właśnie to. CAŁE SZCZĘŚCIE. Potaknęłam głową do siebie, czując ucisk w klatce, to ulga była na pewno.
- Ah. - wypadło cicho z moich ust na to całe bycie wbrew tradycji. W sumie, to nawet lepiej. Tradycja moim orężem. Nie powinnam, więc nie było nad czymś myśleć. Z kim i tak nie miałam. NIE CHCIAŁAM. NIE CHCIAŁAM Z NIKIM. Poczułam jednak zdradziecką czerwień na policzkach. Odwróciłam głowę na bok, niby z zaciekawieniem obserwując dość przeciętne drzewo. - Wiem, wiem. - zapewniłam, choć tej kultury i etykiety to znałam tyle o ile. Nieważne do ślubu żadnego całowania. A właściwie to w ogóle żadnego całowania bo ślubu żadnego nie będzie. No i dobrze. No i super.
- Nie zazwyczaj? To kiedy nie? - zmarszczyłam lekko brwi. No właśnie wtedy we wszystkich sytuacjach. Nie byli zainteresowani tylko litowali się nade mną. Jeden po drugim. - U-uwodzenie? - zapytałam odwracając głowę w jego kierunku i zadzierając głowę. - Po czym poznać, że ktoś kogoś wiesz… no. - to słowo drugi raz mi nie przeszło przez gardło i nie to, że sama miałam albo chciałam kogoś uwodzić, ale ciekawa byłam. - Spokojnie Garfie, moje serce jest bezpieczne. - zapewniłam go spokojnie, bo postanowienie swoje powzięłam. Na potwierdzenie unosząc zwiniętą w pięść rękę i trącając się nią w górę klatki. Zaraz zmarszczyłam brwi w zamyśleniu. - To z czym ma związek jak nie z uczuciem. Jeśli ci się ktoś podoba i prawisz mu komplementy? To po co? - z litości, tylko tam podoba się nie powinno być, bo byłam tego coraz bardziej pewna już. Znaczy to tylko potwierdzało moje przypuszczenia. - Leon? - zapytałam marszcząc brwi. - No Longbottom. - dodałam kompletnie się nie spodziewając że kuzyn Garfie to się bierze i na jakąś wandette szykuje. - Ale nie musisz się nim przejmować. Zajęłam się nim już. Wylałam mu tą herbatę na głowę. - powiedziałam, bo przejmować nie było się czym. Ale miałam jeszcze jedną w sumie rzecz, którą mógł mi pomóc rozwiać. - A w sumie, może z tego też coś zrozumiesz. - uznałam, że skoro powiedziałam o Leonie to o Thomasie też mogę. - Ogólnie, to przejmować też się nie ma czym. Ale zobacz poznałam Thomasa na jednej ze zbiórek z potańcówką. Zaprosił mnie to tańca, mówił właśnie komplementy o urodzie i zaprosił do tańca. Potem mnie… - zaczerniłam się - p.. - zająknęłam, no dalej. - pocałował - udało się. - w policzek na szczęście! - wypuściłam powietrze. - a ja go podeptałam, ale to nie koniec. Bo potem okazało się, że to brat Sheili i znów mnie komplementował, jak ona stała obok, ale jednocześnie powiedział że ja jestem piękna a ona najpiękniejsza. Rozumiesz? - uniosłam głos. - Trochę go nie znoszę. - mruknęłam marszcząc nos. - Ale trochę przez wyzwanie spotkałam się z nim raz jeszcze i no ze względu na She, bo to jednak brat jej jest. A on słuchaj, zaproponował mi spacer i krów oglądanie! A wiesz co jest najlepsze? Że James mi powiedział że on narzeczoną ma. Więc czego on ode mnie chce, hm? Przecież wie, że go nie znoszę. - dodałam jeszcze unosząc rękę, żeby podrapać się po głowie.
- I co to niby ma znaczy? - zapytałam kiedy zacytował coś czego nie znałam irytując się trochę. Jaką znowu tafle. Co oni się wszyscy uparli na tą miłość, kiedy same z nią były problemy od początku do końca z tego co zauważyłam. Zmarszczyłam nos niezadowolona. Nie ma nic złego? - Jest dużo złego. - nie zgodziłam się z nim zaplatając dłonie na ramionach. - Kto by chciał się zauroczyć bez wzajemności i tak samo kochać. A mnie los szczerze nie znosi, wiem jak działa i nie dam mu się w jakieś bagno wpakować, Garfie. Przeznaczenie.. - prychnęłam pod nosem. - … nic nie będzie w stanie wskórać bo ja nad wszystkim zawsze zamierzam panować. - zapewniłam go spokojnie. - James też gadał, że nic nie będę w stanie zrobić. I jak się będę miała w żonatym zakochać, to się zakocham. Ale ja swoje wiem. Zazdrościć? A co jakby to nieszczęśliwie było? Los nas ze sobą by złaczył, ale nigdy nie dał się połączyć, hm? Tragiczne miłości są piękne, ale tak smutne i ciężkie. Dziękuję, ale nie. Znaczy jakbym zdanie zmienić miała kiedyś to tylko na taką romantycznie dramatyczną bym oczekiwała. Pasowałaby do mojego ciężkiego żywota idealnie. - odmówiłam kręcąc głową na potwierdzenie swojego wyboru uparta przy swoim jak zawsze. - Nie wyrzekam się, mam jej w koło wystarczająco przecież. - odetchnęłam lekko. Zaraz jednak rozciągnęłam usta w uśmiechu żeby nie przejmował się bo czym nie było. - A jak z tobą, wszystko dobrze? - chciałam wiedzieć bo i to było dla mnie ważne.
- Ughh. - wypadło na sam koniec z moich ust przeciągnięte dość. Uniosłam rękę żeby złapać palcami w kącikach oczy i odchylić ją stając na trochę dłużej. To niepoważne jakieś było bo nagle wychodziło, że większość to wcale grzecznościowa nie była albo ja ich nie rozumiałam tak, jak powinnam. Na pewno ja coś źle zrozumiałam. Znaczy Thomas był po prostu niereformowalny, jego nie podejrzewałam o nic mądrego, czy szczerego. Leon sam wszystko wyjaśnił. Aidan jako jedyny podpadał pod te normalne. Ale James na pewno nie zalecał się do mnie. Po co miały? Wymyśliłam to sobie, źle coś zrozumiałam na pewno. Może tak mówił tylko, ale nie miał nic na myśli. Tak jak Leon. Tak, to na pewno było właśnie to. CAŁE SZCZĘŚCIE. Potaknęłam głową do siebie, czując ucisk w klatce, to ulga była na pewno.
- Ah. - wypadło cicho z moich ust na to całe bycie wbrew tradycji. W sumie, to nawet lepiej. Tradycja moim orężem. Nie powinnam, więc nie było nad czymś myśleć. Z kim i tak nie miałam. NIE CHCIAŁAM. NIE CHCIAŁAM Z NIKIM. Poczułam jednak zdradziecką czerwień na policzkach. Odwróciłam głowę na bok, niby z zaciekawieniem obserwując dość przeciętne drzewo. - Wiem, wiem. - zapewniłam, choć tej kultury i etykiety to znałam tyle o ile. Nieważne do ślubu żadnego całowania. A właściwie to w ogóle żadnego całowania bo ślubu żadnego nie będzie. No i dobrze. No i super.
- Nie zazwyczaj? To kiedy nie? - zmarszczyłam lekko brwi. No właśnie wtedy we wszystkich sytuacjach. Nie byli zainteresowani tylko litowali się nade mną. Jeden po drugim. - U-uwodzenie? - zapytałam odwracając głowę w jego kierunku i zadzierając głowę. - Po czym poznać, że ktoś kogoś wiesz… no. - to słowo drugi raz mi nie przeszło przez gardło i nie to, że sama miałam albo chciałam kogoś uwodzić, ale ciekawa byłam. - Spokojnie Garfie, moje serce jest bezpieczne. - zapewniłam go spokojnie, bo postanowienie swoje powzięłam. Na potwierdzenie unosząc zwiniętą w pięść rękę i trącając się nią w górę klatki. Zaraz zmarszczyłam brwi w zamyśleniu. - To z czym ma związek jak nie z uczuciem. Jeśli ci się ktoś podoba i prawisz mu komplementy? To po co? - z litości, tylko tam podoba się nie powinno być, bo byłam tego coraz bardziej pewna już. Znaczy to tylko potwierdzało moje przypuszczenia. - Leon? - zapytałam marszcząc brwi. - No Longbottom. - dodałam kompletnie się nie spodziewając że kuzyn Garfie to się bierze i na jakąś wandette szykuje. - Ale nie musisz się nim przejmować. Zajęłam się nim już. Wylałam mu tą herbatę na głowę. - powiedziałam, bo przejmować nie było się czym. Ale miałam jeszcze jedną w sumie rzecz, którą mógł mi pomóc rozwiać. - A w sumie, może z tego też coś zrozumiesz. - uznałam, że skoro powiedziałam o Leonie to o Thomasie też mogę. - Ogólnie, to przejmować też się nie ma czym. Ale zobacz poznałam Thomasa na jednej ze zbiórek z potańcówką. Zaprosił mnie to tańca, mówił właśnie komplementy o urodzie i zaprosił do tańca. Potem mnie… - zaczerniłam się - p.. - zająknęłam, no dalej. - pocałował - udało się. - w policzek na szczęście! - wypuściłam powietrze. - a ja go podeptałam, ale to nie koniec. Bo potem okazało się, że to brat Sheili i znów mnie komplementował, jak ona stała obok, ale jednocześnie powiedział że ja jestem piękna a ona najpiękniejsza. Rozumiesz? - uniosłam głos. - Trochę go nie znoszę. - mruknęłam marszcząc nos. - Ale trochę przez wyzwanie spotkałam się z nim raz jeszcze i no ze względu na She, bo to jednak brat jej jest. A on słuchaj, zaproponował mi spacer i krów oglądanie! A wiesz co jest najlepsze? Że James mi powiedział że on narzeczoną ma. Więc czego on ode mnie chce, hm? Przecież wie, że go nie znoszę. - dodałam jeszcze unosząc rękę, żeby podrapać się po głowie.
- I co to niby ma znaczy? - zapytałam kiedy zacytował coś czego nie znałam irytując się trochę. Jaką znowu tafle. Co oni się wszyscy uparli na tą miłość, kiedy same z nią były problemy od początku do końca z tego co zauważyłam. Zmarszczyłam nos niezadowolona. Nie ma nic złego? - Jest dużo złego. - nie zgodziłam się z nim zaplatając dłonie na ramionach. - Kto by chciał się zauroczyć bez wzajemności i tak samo kochać. A mnie los szczerze nie znosi, wiem jak działa i nie dam mu się w jakieś bagno wpakować, Garfie. Przeznaczenie.. - prychnęłam pod nosem. - … nic nie będzie w stanie wskórać bo ja nad wszystkim zawsze zamierzam panować. - zapewniłam go spokojnie. - James też gadał, że nic nie będę w stanie zrobić. I jak się będę miała w żonatym zakochać, to się zakocham. Ale ja swoje wiem. Zazdrościć? A co jakby to nieszczęśliwie było? Los nas ze sobą by złaczył, ale nigdy nie dał się połączyć, hm? Tragiczne miłości są piękne, ale tak smutne i ciężkie. Dziękuję, ale nie. Znaczy jakbym zdanie zmienić miała kiedyś to tylko na taką romantycznie dramatyczną bym oczekiwała. Pasowałaby do mojego ciężkiego żywota idealnie. - odmówiłam kręcąc głową na potwierdzenie swojego wyboru uparta przy swoim jak zawsze. - Nie wyrzekam się, mam jej w koło wystarczająco przecież. - odetchnęłam lekko. Zaraz jednak rozciągnęłam usta w uśmiechu żeby nie przejmował się bo czym nie było. - A jak z tobą, wszystko dobrze? - chciałam wiedzieć bo i to było dla mnie ważne.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Prawda była taka, że ja mogłem rozumieć i pojmować, ale przekazać tę wiedzę umieć już niekoniecznie. Patrząc na pogmatwanie całego tematu i niezrozumienie podstaw, które dawno już powinni omówić z Nealą rodzice, byłem w dość niezręcznej sytuacji — jak tu wytłumaczyć i nie spłoszyć, albo wytłumaczyć tak, żeby nie zrozumiała pokrętnie. Idąc tym tropem, to mogła nie rozumieć wcale i też by nic nie zmieniło, a tak mogło być jeszcze gorzej. No, ale skoro podjąłem się tego arcytrudnego zadania, to nie zamierzałem się przed nim migać.
Z jakiegoś powodu rumieniec praktycznie nie schodził z jej twarzy, mnie wprowadzając w osobliwe zakłopotanie, bo każde słowo mogło sprawić, że wycofa się z tematu — a ten nie został jeszcze wyczerpany. Żaden ze mnie rodzic, a chyba tego w tej chwili potrzebowała najbardziej; jakoś nie na rękę było mi kształtowanie jej charakteru. Ale w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że jest już prawie dorosła i wypadałoby przestać traktować ją jak dziecko, więc westchnąłem dość głośno, obierając nieco inną taktykę. — Za trzy miesiące kończysz siedemnaście lat, jesteś już dorosła; tak też będę Cię traktować — rzekłem z powagą w głosie, chcąc uniknąć nieporęcznego owijania w bawełnę. Oczywiście nie było w tym wrogości, raczej wyraz postanowienia, że zaczynamy rozmawiać na bardziej stanowczym gruncie. — Odłóżmy na bok to, co już zostało powiedziane, bo w praktyce wszystko jest zbyt pogmatwane, żeby tak bezceremonialnie kategoryzować cudze intencje. Przyznasz, że czasami trudno czytać je z przypadkowych osób; właśnie dlatego dwoje ludzi musi najpierw się poznać i ustalić, że chce od relacji tego samego. Temu zazwyczaj towarzyszy uczucie albo polityka - w tym drugim wypadku mamy raczej niewiele do powiedzenia, wszystko ustalają za naszymi plecami — jak przykładowo aranżowane małżeństwo z Odessą, o której Neala mogła nie raz słyszeć — tym bardziej że było o nim dość głośno za sprawą mojego początkowego zrywu sprzeciwu, bo miałem od życia inne plany i rysowały się one z inną kobietą u boku. — A żeby w ogóle wyrazić chęć bliższego poznania, mężczyzna musi okazać kobiecie zainteresowanie. Wówczas może, ale nie musi powstać zauroczenie; silna chemia ukierunkowana w drugą osobę, nierzadko jednostronna, która może przeobrazić się w miłość lub złamane serce — to tak pokrótce wyjaśniając. — Tylko, że my na to zauroczenie powinniśmy szczególnie uważać. Płynie w nas błękitna krew, Nealo, bliscy wymagają od nas prezentowania szlachetnej postawy. Nie powinnaś przyzwalać na podobne zachowania swoich znajomych, naruszają Twoją godność — nie chciałem jej przestraszyć, ale ktoś przecież musiał ją uświadomić. — Longbottom pogwałcił coś więcej niż tradycję; nie okazał Ci szacunku należnego każdej kobiecie, niezależnie od stanu — co miało w ogóle znaczyć, że chciał ją zaciągnąć do całowania i prawił jej tak obrzydliwe komplementy? To był rzekomo arystokrata? — Powtórzę, co nie raz zostało już powiedziane - straciłem wiarę w cnotę wśród wysoko urodzonych — kontynuowałem z lekkim oburzeniem. Szybko zorientowałem się jednak, że puściły mi nerwy na te wieści i musiałem sprostować wypowiedź, żeby jej nie spłoszyć. — Przepraszam, po prostu się o Ciebie martwię — krótko skwitowałem.
A martwiłem nie bez powodu, bo to, co usłyszałem chwilę później, mnie po prostu zamurowało. — Czekaj, dobrze rozumiem? — limit mojej cierpliwości się wyczerpał. Ten cygan naprawdę posunął się jeszcze dalej niż Longbottom? Niewiarygodne. Gdyby to chociaż była kwestia miłości, to byłbym hipokrytą, gdybym się gniewał, ale nie była. Tą obcą, podstępną szuję zamierzałem wziąć pod lupę. — Zobacz, rzeźba już niedaleko — zmieniłem temat, próbując opanować głos, aby nie zdradzić kłębiącego się w głowie poruszenia. Nie sądziłem, że zaniedbałem ją tak bardzo, aż zaczęła szlajać się w tak parszywym towarzystwie. Słuchałem jej dość uważnie, nie puszczając uchem żadnej nowej informacji, sam z kolei stałem się w tej rozmowie jakoś niemrawy. Przyznam, że nie byłem na to gotowy i szczerze nie wiedziałem, jak się zachować. Będę musiał pogadać z siostrą, żeby sama ją wyciągnęła, lepiej poradzi sobie z objaśnianiem takich tematów. Sam w tym czasie zajmę się Longbottomem i Doe. — To prawda, wszyscy bardzo Cię kochamy — odparłem, nie wdając się w zawiłą polemikę, kierowany raczej niemiłymi emocjami. — Wrócimy do tej rozmowy, gdy wszystko sobie poukładam, nie stresuj się — chciałem być z nią szczery. Na nic by się zdał teraz wybuch impulsu, kiedy mogliśmy nawiązać do tematu w niedalekiej przyszłości, kiedy będę wiedział, co czynić.
Ostatnie wydarzenia w moim życiu były nader burzliwe, żeby dzielić się nimi wszystkimi z Nealą; nie chciałem, żeby się o mnie martwiła. Aczkolwiek nie wszystko rysowało się w czarnych barwach, więc mogłem odpowiedzieć na ostatnie z pytań czymś więcej niż zwykłym burknięciem. — Opowiem Ci historię, w którą literalnie nie uwierzysz — zapowiedziałem z nutą entuzjazmu, starając się wyprzeć negatywne myśli, żeby trochę oczyścić atmosferę. — Wybrałem się ostatnio na jarmark na Wybrzeżu Jurajskim. Znalazłem się tam dość przypadkowo, bo miałem się w pobliżu spotkać ze znajomym, który nie zjawił się na miejscu — i sam już nie wiem, czy powinienem mu już dziękować, czy jeszcze się z tym wstrzymać, bo następstwa, choć kuriozalne — niosły za sobą pozytywny akcent. — Pewien straganiarz zachęcił mnie do obejrzenia jego alchemicznych wyrobów. Tylko Ty wiesz, że ja się na tym nie wyznaję, więc nawet nie przypuszczałem, że ni stąd, ni zowąd kociołek wybuchnie, a ja... trafię do klatki parku zoologicznego. W skórze pingwina — na mojej twarzy znów gościł uśmiech, którego przed momentem próżno było tu szukać. Ta historia była autentyczna, ale sam chwilami w nią niedowierzałem, zastanawiając się, czy to nie jakaś zbiorowa halucynacja. — Okazało się, że wraz ze mną do tej klatki trafiła też inna osoba. Musieliśmy szybko obmyślić plan ucieczki, bo tak się nieszczęśliwie złożyło, że otoczył mnie wianuszek samic, co nie spodobało się przywódcy stada. Potrafisz sobie wyobrazić siebie na moim miejscu? — parsknąłem, zostawiając przestrzeń na odpowiedź. Wtedy znajdowaliśmy się już pod magicznym lwem wykutym w ścianie, więc zrobiłem przerwę w opowieści, zachęcając ją do zastosowania powierzonej mi w legendzie instrukcji. — Spróbuj przejechać dłonią po ogonie. Jeśli to prawda co mówią, istnieje szansa, że za tą rzeźbą kryje się coś interesującego — sam stanąłem z boku, asekuracyjnie trzymając dłoń na różdżce.
Z jakiegoś powodu rumieniec praktycznie nie schodził z jej twarzy, mnie wprowadzając w osobliwe zakłopotanie, bo każde słowo mogło sprawić, że wycofa się z tematu — a ten nie został jeszcze wyczerpany. Żaden ze mnie rodzic, a chyba tego w tej chwili potrzebowała najbardziej; jakoś nie na rękę było mi kształtowanie jej charakteru. Ale w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że jest już prawie dorosła i wypadałoby przestać traktować ją jak dziecko, więc westchnąłem dość głośno, obierając nieco inną taktykę. — Za trzy miesiące kończysz siedemnaście lat, jesteś już dorosła; tak też będę Cię traktować — rzekłem z powagą w głosie, chcąc uniknąć nieporęcznego owijania w bawełnę. Oczywiście nie było w tym wrogości, raczej wyraz postanowienia, że zaczynamy rozmawiać na bardziej stanowczym gruncie. — Odłóżmy na bok to, co już zostało powiedziane, bo w praktyce wszystko jest zbyt pogmatwane, żeby tak bezceremonialnie kategoryzować cudze intencje. Przyznasz, że czasami trudno czytać je z przypadkowych osób; właśnie dlatego dwoje ludzi musi najpierw się poznać i ustalić, że chce od relacji tego samego. Temu zazwyczaj towarzyszy uczucie albo polityka - w tym drugim wypadku mamy raczej niewiele do powiedzenia, wszystko ustalają za naszymi plecami — jak przykładowo aranżowane małżeństwo z Odessą, o której Neala mogła nie raz słyszeć — tym bardziej że było o nim dość głośno za sprawą mojego początkowego zrywu sprzeciwu, bo miałem od życia inne plany i rysowały się one z inną kobietą u boku. — A żeby w ogóle wyrazić chęć bliższego poznania, mężczyzna musi okazać kobiecie zainteresowanie. Wówczas może, ale nie musi powstać zauroczenie; silna chemia ukierunkowana w drugą osobę, nierzadko jednostronna, która może przeobrazić się w miłość lub złamane serce — to tak pokrótce wyjaśniając. — Tylko, że my na to zauroczenie powinniśmy szczególnie uważać. Płynie w nas błękitna krew, Nealo, bliscy wymagają od nas prezentowania szlachetnej postawy. Nie powinnaś przyzwalać na podobne zachowania swoich znajomych, naruszają Twoją godność — nie chciałem jej przestraszyć, ale ktoś przecież musiał ją uświadomić. — Longbottom pogwałcił coś więcej niż tradycję; nie okazał Ci szacunku należnego każdej kobiecie, niezależnie od stanu — co miało w ogóle znaczyć, że chciał ją zaciągnąć do całowania i prawił jej tak obrzydliwe komplementy? To był rzekomo arystokrata? — Powtórzę, co nie raz zostało już powiedziane - straciłem wiarę w cnotę wśród wysoko urodzonych — kontynuowałem z lekkim oburzeniem. Szybko zorientowałem się jednak, że puściły mi nerwy na te wieści i musiałem sprostować wypowiedź, żeby jej nie spłoszyć. — Przepraszam, po prostu się o Ciebie martwię — krótko skwitowałem.
A martwiłem nie bez powodu, bo to, co usłyszałem chwilę później, mnie po prostu zamurowało. — Czekaj, dobrze rozumiem? — limit mojej cierpliwości się wyczerpał. Ten cygan naprawdę posunął się jeszcze dalej niż Longbottom? Niewiarygodne. Gdyby to chociaż była kwestia miłości, to byłbym hipokrytą, gdybym się gniewał, ale nie była. Tą obcą, podstępną szuję zamierzałem wziąć pod lupę. — Zobacz, rzeźba już niedaleko — zmieniłem temat, próbując opanować głos, aby nie zdradzić kłębiącego się w głowie poruszenia. Nie sądziłem, że zaniedbałem ją tak bardzo, aż zaczęła szlajać się w tak parszywym towarzystwie. Słuchałem jej dość uważnie, nie puszczając uchem żadnej nowej informacji, sam z kolei stałem się w tej rozmowie jakoś niemrawy. Przyznam, że nie byłem na to gotowy i szczerze nie wiedziałem, jak się zachować. Będę musiał pogadać z siostrą, żeby sama ją wyciągnęła, lepiej poradzi sobie z objaśnianiem takich tematów. Sam w tym czasie zajmę się Longbottomem i Doe. — To prawda, wszyscy bardzo Cię kochamy — odparłem, nie wdając się w zawiłą polemikę, kierowany raczej niemiłymi emocjami. — Wrócimy do tej rozmowy, gdy wszystko sobie poukładam, nie stresuj się — chciałem być z nią szczery. Na nic by się zdał teraz wybuch impulsu, kiedy mogliśmy nawiązać do tematu w niedalekiej przyszłości, kiedy będę wiedział, co czynić.
Ostatnie wydarzenia w moim życiu były nader burzliwe, żeby dzielić się nimi wszystkimi z Nealą; nie chciałem, żeby się o mnie martwiła. Aczkolwiek nie wszystko rysowało się w czarnych barwach, więc mogłem odpowiedzieć na ostatnie z pytań czymś więcej niż zwykłym burknięciem. — Opowiem Ci historię, w którą literalnie nie uwierzysz — zapowiedziałem z nutą entuzjazmu, starając się wyprzeć negatywne myśli, żeby trochę oczyścić atmosferę. — Wybrałem się ostatnio na jarmark na Wybrzeżu Jurajskim. Znalazłem się tam dość przypadkowo, bo miałem się w pobliżu spotkać ze znajomym, który nie zjawił się na miejscu — i sam już nie wiem, czy powinienem mu już dziękować, czy jeszcze się z tym wstrzymać, bo następstwa, choć kuriozalne — niosły za sobą pozytywny akcent. — Pewien straganiarz zachęcił mnie do obejrzenia jego alchemicznych wyrobów. Tylko Ty wiesz, że ja się na tym nie wyznaję, więc nawet nie przypuszczałem, że ni stąd, ni zowąd kociołek wybuchnie, a ja... trafię do klatki parku zoologicznego. W skórze pingwina — na mojej twarzy znów gościł uśmiech, którego przed momentem próżno było tu szukać. Ta historia była autentyczna, ale sam chwilami w nią niedowierzałem, zastanawiając się, czy to nie jakaś zbiorowa halucynacja. — Okazało się, że wraz ze mną do tej klatki trafiła też inna osoba. Musieliśmy szybko obmyślić plan ucieczki, bo tak się nieszczęśliwie złożyło, że otoczył mnie wianuszek samic, co nie spodobało się przywódcy stada. Potrafisz sobie wyobrazić siebie na moim miejscu? — parsknąłem, zostawiając przestrzeń na odpowiedź. Wtedy znajdowaliśmy się już pod magicznym lwem wykutym w ścianie, więc zrobiłem przerwę w opowieści, zachęcając ją do zastosowania powierzonej mi w legendzie instrukcji. — Spróbuj przejechać dłonią po ogonie. Jeśli to prawda co mówią, istnieje szansa, że za tą rzeźbą kryje się coś interesującego — sam stanąłem z boku, asekuracyjnie trzymając dłoń na różdżce.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
To nie tak, że nie wiedziałam niczego. Ale miałam pełno wątpliwości w konkretnie kilku przypadkach dlatego postanowiłam że najlepiej to będzie poradzić się Garfiego, bo sam był mężczyzną. Gdyby tu był zapytałabym o to samo Brendana - lepiej wiedzieć powinni jak męskie umysły funkcjonowały. Chociaż czerwona byłam cała, by było to jednak trochę dość wstydliwy temat. Niekoniecznie powinnam poruszać go z kimś innym poza ciocią, czy Mare. Ale jak miałam poznać punkt widzenia na którym mi zależało, kiedy pytałbym o to inną kobietę? No nierealne. To głośne westchnięcie Garfie sprawiło, że wzięłam i aż uniosłam na niego spojrzenie unosząc też brwi do tego. Aż się wyprostowałam na to stwierdzenie, które padło z ust jego. To fakt był, że te siedemnaście lat już miałam prawie. Zmarszczyłam brwi słuchając kiedy mówić zaczął. No właśnie w tym był problem jak to się ustalało? Siadło i przeprowadzało konwersację? Strasznie to było zawstydzające.
- Nikt mi nic za plecami ustalać nie będzie. - powiedziałam marszcząc w złości brwi i spoglądając przed siebie. Dla potwierdzenia potknęłam głową. Nie ma żadnej opcji na to, że dam się w jakieś polityczne gry wciągnąć. Co to - to nie. Zresztą, w ogóle nie zamierzałam za mąż wychodzić. Nie zgadzam się. Nie. Nie. I NIE. Słuchałam dalej milcząco, próbując to sobie wszystko w głowie wziąć i ustawić jakoś ale no nie wiedziałam już, czy to co oni mi okazywali to zainteresowaniem właśnie wzięło i było. JAK GARFIE. JAK SIĘ TO OBJAWIA? A nie czym jest. - Jak je poznać? - to zauroczenie całe. Jednak zapytałam. Niech powie, będę wiedzieć, czego się wystrzegać. Koleje słowa sprawiły że zmarszczyłam brwi ale jednak zaraz je uniosłam. Błękitna krew? Naprawdę? Uniosłam na niego niezadowolone spojrzenie. - PRZYZWALAĆ?! - wypadło z moich ust, aż zatrzymałam się w pół kroku odwracając w jego stronę. - NIKT MNIE O ZDANIE NIE ZAPYTAŁ PRZECIEŻ!!! - uniosłam się, wybuchłam tym jednym krótkim stwierdzeniu. Rozłożyłam dłonie na boki. Że teraz to moja wina? Że ja im nie wiem, powiedziałam: hej, róbcie sobie co chcecie, w poważaniu mam moją godność i postawy szlachetne. No nie. NO WŁAŚNIE NIE. Oddychałam ciężko rozłożone wcześniej na boki ręce zaplotłam na piersi z miną złą i zawziętą która złagodniała trochę, kiedy przeprosił że poniosła go trochę. Zawstydzona przesunęłam wzrok na bok rozplatając dłonie. - Też się niepotrzebnie uniosłam. - przyznałam unosząc rękę, żeby podrapać się po policzku. Wzięłam wdech głęboki w płuca wsadzając dłonie w kieszenie cieńszego płaszcza. - Dobrze, ale nie ma czym się czym przejmować, naprawdę. Wyjaśniłam sprawę z Leonem. Z Thomasem zresztą też. Zapytałam, bo nie potrafiłam do końca zrozumieć. - wyjaśniłam wzruszając ramionami lekko. Może to jednak nie był taki dobry pomysł w ogóle? Garfie wydawał się naprawdę zły i poruszony a ja w sumie nie uzyskałam odpowiedzi żadnych, które rzeczywiście pomogłyby mi zrozumieć, czemu Thomas zachowywał się jak dureń. Odsunęłam spojrzenie, żeby spojrzeć w bok na rzeźbę o której mówił. Kiwnęłam głową podejmując wędrówkę w tamtą stronę. Milczałam, nie mówiąc na razie nic więcej, poza tym, że miłości wokół dużo miałam. - Wzajemnie Garfie. - powiedziała unosząc na niego wzrok, jeszcze trochę speszony tym moim wybuchem z wcześniej. Panować nad sobą nigdy za dobrze nie umiałam. Teraz wcale nie było lepiej. Ale zastygłam na krótką sekundę kiedy zapowiedział że do rozmowy wrócimy jak coś poukłada i mam się nie stresować. Właśnie teraz stresować się zaczynałam, bo co tu było jeszcze do układania. Zmarszczyłam brwi, unosząc rękę, żeby wargi - ale tylko wargi, nie zęby - na palcu wskazującym wziąć i zacisnąć.
Głowa przesunęła mi się z zaciekawieniem, kiedy historię mi wziął obiecał. I to taką w którą miałam nie uwierzyć! Zmarszczyłam lekko brwi zadzierając brodę. Bo przecież wiedział, że wyobraźnie to dość szeroką miałam, więc wierzenie w rzeczy różne nie przychodziło mi z jakimś bardzo dużym trudem. Wzięłam się więc za słuchanie. Zaczęło się całkiem dość wyobrażalnie. Spotkanie w umówionym miejscu i osoba która nie zjawiła się na nie. Wyobraziłam to sobie całkiem dobrze i wierzyłam całkiem. No straganiarze też tak mieli że zachęcali ludzi żeby oglądać ich rzeczy - w końcu je sprzedawać chcieli a nie tylko wystawiać. - GDZIE TRAFISZ? - zdziwiłam się nagle, kiedy historia wzięła i zobaczył tak nagle. Bo jak to się mogło zdarzyć. - To świstoklik był jakiś? - zapytałam marszcząc brwi odrobinę. - Co? Chwila? Co? - zacięłam się nagle. - Pingwina? - powtórzyłam po nim nic nie rozumiejąc. Bo to jakaś historia musiała być zmyślona a nie tak co naprawdę się działo. - COO? - coraz mocniej nie wierzyłam, co to jakiś okres godowy pingwinów był teraz? Niewiele z tego rozumiała w jeszcze mnie wierzyłam. - Prawdę mówisz? - zapytałam zamiast odpowiadając na to wyobrażanie sobie siebie na jego miejscu. To nie mogła być prawda przecież. Wymyślił to, żeby drogę nam czymś zająć. I całkiem mu się to udało, bo właściwie kilka kroków później już obok lwa byliśmy. Spojrzałam niepewnie na lwa, a potem na niego. Co prawda była tam półka na której można było postawić nogi, ale moje szczęście mogło znaczyć tyle, że skończę w wodzie. Mimo to weszłam na nią i powoli przesunęłam się w kierunku ogona, po którym - jak mi powiedział - spróbowałam przesunąć dłonią. W końcu nie kazałaby mi, gdyby groziło mi coś strasznego.
- Nikt mi nic za plecami ustalać nie będzie. - powiedziałam marszcząc w złości brwi i spoglądając przed siebie. Dla potwierdzenia potknęłam głową. Nie ma żadnej opcji na to, że dam się w jakieś polityczne gry wciągnąć. Co to - to nie. Zresztą, w ogóle nie zamierzałam za mąż wychodzić. Nie zgadzam się. Nie. Nie. I NIE. Słuchałam dalej milcząco, próbując to sobie wszystko w głowie wziąć i ustawić jakoś ale no nie wiedziałam już, czy to co oni mi okazywali to zainteresowaniem właśnie wzięło i było. JAK GARFIE. JAK SIĘ TO OBJAWIA? A nie czym jest. - Jak je poznać? - to zauroczenie całe. Jednak zapytałam. Niech powie, będę wiedzieć, czego się wystrzegać. Koleje słowa sprawiły że zmarszczyłam brwi ale jednak zaraz je uniosłam. Błękitna krew? Naprawdę? Uniosłam na niego niezadowolone spojrzenie. - PRZYZWALAĆ?! - wypadło z moich ust, aż zatrzymałam się w pół kroku odwracając w jego stronę. - NIKT MNIE O ZDANIE NIE ZAPYTAŁ PRZECIEŻ!!! - uniosłam się, wybuchłam tym jednym krótkim stwierdzeniu. Rozłożyłam dłonie na boki. Że teraz to moja wina? Że ja im nie wiem, powiedziałam: hej, róbcie sobie co chcecie, w poważaniu mam moją godność i postawy szlachetne. No nie. NO WŁAŚNIE NIE. Oddychałam ciężko rozłożone wcześniej na boki ręce zaplotłam na piersi z miną złą i zawziętą która złagodniała trochę, kiedy przeprosił że poniosła go trochę. Zawstydzona przesunęłam wzrok na bok rozplatając dłonie. - Też się niepotrzebnie uniosłam. - przyznałam unosząc rękę, żeby podrapać się po policzku. Wzięłam wdech głęboki w płuca wsadzając dłonie w kieszenie cieńszego płaszcza. - Dobrze, ale nie ma czym się czym przejmować, naprawdę. Wyjaśniłam sprawę z Leonem. Z Thomasem zresztą też. Zapytałam, bo nie potrafiłam do końca zrozumieć. - wyjaśniłam wzruszając ramionami lekko. Może to jednak nie był taki dobry pomysł w ogóle? Garfie wydawał się naprawdę zły i poruszony a ja w sumie nie uzyskałam odpowiedzi żadnych, które rzeczywiście pomogłyby mi zrozumieć, czemu Thomas zachowywał się jak dureń. Odsunęłam spojrzenie, żeby spojrzeć w bok na rzeźbę o której mówił. Kiwnęłam głową podejmując wędrówkę w tamtą stronę. Milczałam, nie mówiąc na razie nic więcej, poza tym, że miłości wokół dużo miałam. - Wzajemnie Garfie. - powiedziała unosząc na niego wzrok, jeszcze trochę speszony tym moim wybuchem z wcześniej. Panować nad sobą nigdy za dobrze nie umiałam. Teraz wcale nie było lepiej. Ale zastygłam na krótką sekundę kiedy zapowiedział że do rozmowy wrócimy jak coś poukłada i mam się nie stresować. Właśnie teraz stresować się zaczynałam, bo co tu było jeszcze do układania. Zmarszczyłam brwi, unosząc rękę, żeby wargi - ale tylko wargi, nie zęby - na palcu wskazującym wziąć i zacisnąć.
Głowa przesunęła mi się z zaciekawieniem, kiedy historię mi wziął obiecał. I to taką w którą miałam nie uwierzyć! Zmarszczyłam lekko brwi zadzierając brodę. Bo przecież wiedział, że wyobraźnie to dość szeroką miałam, więc wierzenie w rzeczy różne nie przychodziło mi z jakimś bardzo dużym trudem. Wzięłam się więc za słuchanie. Zaczęło się całkiem dość wyobrażalnie. Spotkanie w umówionym miejscu i osoba która nie zjawiła się na nie. Wyobraziłam to sobie całkiem dobrze i wierzyłam całkiem. No straganiarze też tak mieli że zachęcali ludzi żeby oglądać ich rzeczy - w końcu je sprzedawać chcieli a nie tylko wystawiać. - GDZIE TRAFISZ? - zdziwiłam się nagle, kiedy historia wzięła i zobaczył tak nagle. Bo jak to się mogło zdarzyć. - To świstoklik był jakiś? - zapytałam marszcząc brwi odrobinę. - Co? Chwila? Co? - zacięłam się nagle. - Pingwina? - powtórzyłam po nim nic nie rozumiejąc. Bo to jakaś historia musiała być zmyślona a nie tak co naprawdę się działo. - COO? - coraz mocniej nie wierzyłam, co to jakiś okres godowy pingwinów był teraz? Niewiele z tego rozumiała w jeszcze mnie wierzyłam. - Prawdę mówisz? - zapytałam zamiast odpowiadając na to wyobrażanie sobie siebie na jego miejscu. To nie mogła być prawda przecież. Wymyślił to, żeby drogę nam czymś zająć. I całkiem mu się to udało, bo właściwie kilka kroków później już obok lwa byliśmy. Spojrzałam niepewnie na lwa, a potem na niego. Co prawda była tam półka na której można było postawić nogi, ale moje szczęście mogło znaczyć tyle, że skończę w wodzie. Mimo to weszłam na nią i powoli przesunęłam się w kierunku ogona, po którym - jak mi powiedział - spróbowałam przesunąć dłonią. W końcu nie kazałaby mi, gdyby groziło mi coś strasznego.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Magiczny lew
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth