Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Magiczny lew
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Magiczny lew
Nieopodal skalistych brzegów, blisko portu znajduje się niewielki park. Kryje się tam wykuty w kamiennej ścianie magiczny lew. Dostojny, dumny drapieżnik to dzieło lokalnego artysty, dość świeża rzeźba, która szybko stała się charakterystycznym punktem na mapie Plymouth. Dzieło powstało z inicjatywy tutejszych miłośników zwierząt, a nawiązuje do historii do zbiegłym z Parku Dartmoor lwa, który kilka lat temu przyprawił okolicznych mieszkańców o niemałe palpitacje serca. Stworzenie udało się pochwycić i bezpiecznie przewieźć do ogrodu zoologicznego, ale do dziś opowieść ta chętnie przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Niewiele osób wie, że sprytny artysta podczas pracy ze skałą odkrył przejście prowadzące do tajemniczego przedsionka. Wewnątrz, pośród wilgotnych ścian, znajduje się małe jeziorko, w którym żyją skrzydlate morskie koniki. By odsłonić niesamowitą drogę wewnątrz jaskini polodowcowej, należy przesunąć dłonią po długości lwiego ogona i rzucić kością k3. Powiadają jednak, że posąg przepuści dalej tylko tego, kto ma szlachetne zamiary i nie krzywdzi zwierząt. Ciepła woda z wodnego oczka w pełni wynagradza tę dobroć.
k1 - słyszysz dziwaczny chrzęst przy prawym brzegu, w skale pojawia się przejście do polodowcowej jaskini z ciepłym oczkiem wodnym. Ty i Twój towarzysz wejść do środka.
k2 - spłoszył się! Lew wskakuje w kamienną ścianę i tyle go było widać! Kto wie, może następnym razem pójdzie lepiej?
k3 - chyba nie masz dobrej ręki do zwierząt. Kiedy próbowałeś zbliżyć rękę do jego ogona magiczna rzeźba pacnęła cię kamienną łapą. Opuchlizna pojawi się kwadrans później.
k1 - słyszysz dziwaczny chrzęst przy prawym brzegu, w skale pojawia się przejście do polodowcowej jaskini z ciepłym oczkiem wodnym. Ty i Twój towarzysz wejść do środka.
k2 - spłoszył się! Lew wskakuje w kamienną ścianę i tyle go było widać! Kto wie, może następnym razem pójdzie lepiej?
k3 - chyba nie masz dobrej ręki do zwierząt. Kiedy próbowałeś zbliżyć rękę do jego ogona magiczna rzeźba pacnęła cię kamienną łapą. Opuchlizna pojawi się kwadrans później.
Lokacja zawiera kości.
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
W najgłębszych zakamarkach mego umysłu rozkwitała myśl, co stałoby się, gdyby poplecznicy Voldemorta przejęli pełną kontrolę nad Wielką Brytanią i pozbawili nas własnych ziem; jaka przyszłość rysowałaby się przed najmłodszą z latorośli Weasleyów z Ottery, gdyby — nie daj Merlinie — została schwytana. Jej szlachetna krew była pożądana, bez dwóch zdań. Przelanie, choć kropli byłoby w oczach wroga marnotrawstwem; w takich okolicznościach mógłby ją czekać los gorszy niż śmierć — dożywotnie upokorzenie na wrogim dworze i przedłużenie zbrodniczej linii krwi. Obecna pozycja promugolskiej szlachty była niemal znikoma, agresywne posunięcia armii Śmierciożerców odbierały nam coraz więcej swobody, patrole ich policji zaczęły zapuszczać się nawet do Devon. Być może w takich okolicznościach rychłe wydanie kuzynki za poczciwego lorda byłoby dobrym posunięciem, choć sam nie traciłem nadziei, że wyzwolimy się spod jarzma i odzyskamy niepodległość. — Nie życzę Ci tego, Nealo, wierz mi — przyznałem. Wolałbym, aby poślubiła kogoś z miłości, nie polityki; byłbym zresztą hipokrytą, gdyż sam odetchnąłem z ulgą, gdy aranż mojego małżeństwa nie doszedł do skutku, uprzednio naprawdę mącąc mi w życiu. — Ale w tych czasach nic nie jest pewne — dodałem z żalem. Prawda była taka, że mogła płakać i histeryzować, ale jeśli zapadnie decyzja — nie będzie miała nic do powiedzenia.
Temat zauroczenia wciąż pozostawał dla mnie dość niezręcznym wątkiem. Ilekroć próbowałem traktować ją jak dorosłą kobietę, ona zdawała się jakby niczego nie rozumieć, co zmuszało mnie do stosowania okrężnych wyjaśnień i prostych metafor obrazujących to uczucie. Niestety miałem wrażenie, że nawet to nie pomoże, bo barierą nie było zrozumienie, a wyparcie; przyzwoitość? - za wszelką cenę. — Niektórzy mylą to uczucie z miłością, tylko że jest bardziej intensywne, niestabilne i ulotne. Jeśli jest ktoś, kogo nie umiesz wyrzucić z głowy, na sam jego widok serce chce wyskoczyć Ci z piersi i nie widzisz swojej przyszłości u boku nikogo innego - to właśnie zauroczenie — zobrazowałem w wielkim uproszczeniu. — Mężczyźni chyba przeżywają je trochę inaczej niż kobiety, więc musisz o tym porozmawiać z Rią — ona lepiej będzie umieć jej to wyjaśnić, ja mogłem jedynie gdybać. — To piękne doświadczenie i nie ma w nim nic złego, jeśli potrafisz utrzymać je w ryzach moralności — istnieją granice, których lady nie wolno przekraczać, o czym dodałem po chwili.
I wtedy podniosła głos, a ja najpierw zastygłem — i wkrótce się zagotowałem. Neala nieświadomie wywołała wilka z lasu; bestię, którą powstrzymywałem ostatkami sił, niemal płonąc z gniewu i wstydu. Czułem na sobie wzrok ludzi zdumionych jej postawą, spłoszonych moim zawistnym spojrzeniem, które na końcu spoczęło na mojej kuzynce. — Nie bądź zdziwiona, gdy naprawdę stracisz wybór. Nie potrafisz korzystać z zaufania, którym obdarzyli Cię rodzice, więc może nadszedł czas, żeby im o tym napomnieć — pogroziłem palcem, cedząc przez zęby; słowa padły w emocjach i nie byłbym do tego skłonny, ale w tamtej chwili o tym nie myślałem. — Przestaniesz spotykać się z tymi ludźmi, inaczej dobiorę im się do skóry i pożałują każdej życiowej decyzji, która sprowadziła ich na moją drogę — zatrzymałem się na chwilę w miejscu i przymknąłem oczy. Zdawałem sobie sprawę, że przesadziłem, a w odwecie zaraz uzyskam wiązankę i płacz, więc na chwilę wyciszyłem wszelkie dźwięki, zamykając się w nieprzenikalnej bańce umysłu, która nie dopuszczała do mnie żadnych bodźców. Dopiero po chwili unormowałem oddech i zebrałem się w sobie, aby trochę załagodzić sytuację. — Neala, zaczekaj — poprosiłem. — Oboje z nas poniosło. Wiesz, że nie miałem tego na myśli, ostatnio tak już mam; po prostu obiecaj mi, że będziesz na siebie uważać — wytłumaczyłem się. W tej chwili emocje już ze mnie zeszły, charakterystyczne wahania emocjonalne skutkowały krótkimi eksplozjami, po których następował spokój — nie inaczej było i tym razem. — I nie krzycz już na mnie. Jest między nami w porządku? — przeprosiłem i wyjaśniłem jej, że po prostu się o nią martwię, a moje groźby nie zostaną spełnione — ale atmosfera napięcia przez dłuższą chwilę nas nie opuściła.
Musiałem je rozładować głupią historią, która miała jak najbardziej realne podłoże, choć mogła wydawać się absurdalna. Po drodze do płaskorzeźby magicznego lwa wymieniliśmy jeszcze kilka słów na ostudzenie nastrojów, w których potwierdziłem ich prawdziwość, a w historii na chwilę zrobiłem pauzę, gdy dotarliśmy do celu. — Nie bój się, będę Cię asekurował — wyciągnąłem różdżkę, gotów rzucić na nią zaklęcie, gdyby miała zacząć spadać do wody, lecz świetnie poradziła sobie z pokonaniem półki skalnej i zachowaniem równowagi. Co więcej, to co mówili w legendach, okazało się prawdą; kiedy dotknęła lwiego ogona, ten uchylił przed nami wejście do tajemniczej jaskini, którą mogliśmy razem eksplorować. — Devon nigdy nie przestanie mnie zachwycać — podjąłem z uciechą, dołączając do niej na półce, z której prędko przedostałem się za otwarte przejście. Gdy tylko weszliśmy do środka, zamknęło się za nami, lecz istniał mechanizm, który umożliwiał nam bezpieczny powrót, czego nie omieszkałem wypróbować przed zagłębieniem się do wnętrza. — Lumos — inkantowałem, by wywołać z różdżki jasny blask, który po chwili otoczył cały przedsionek. — Co uważasz? — spytałem, samemu pochłaniając wzrokiem piękno polodowcowej jaskini z jeziorkiem, w którym jeszcze nie dostrzegłem specyficznej morskiej fauny.
Temat zauroczenia wciąż pozostawał dla mnie dość niezręcznym wątkiem. Ilekroć próbowałem traktować ją jak dorosłą kobietę, ona zdawała się jakby niczego nie rozumieć, co zmuszało mnie do stosowania okrężnych wyjaśnień i prostych metafor obrazujących to uczucie. Niestety miałem wrażenie, że nawet to nie pomoże, bo barierą nie było zrozumienie, a wyparcie; przyzwoitość? - za wszelką cenę. — Niektórzy mylą to uczucie z miłością, tylko że jest bardziej intensywne, niestabilne i ulotne. Jeśli jest ktoś, kogo nie umiesz wyrzucić z głowy, na sam jego widok serce chce wyskoczyć Ci z piersi i nie widzisz swojej przyszłości u boku nikogo innego - to właśnie zauroczenie — zobrazowałem w wielkim uproszczeniu. — Mężczyźni chyba przeżywają je trochę inaczej niż kobiety, więc musisz o tym porozmawiać z Rią — ona lepiej będzie umieć jej to wyjaśnić, ja mogłem jedynie gdybać. — To piękne doświadczenie i nie ma w nim nic złego, jeśli potrafisz utrzymać je w ryzach moralności — istnieją granice, których lady nie wolno przekraczać, o czym dodałem po chwili.
I wtedy podniosła głos, a ja najpierw zastygłem — i wkrótce się zagotowałem. Neala nieświadomie wywołała wilka z lasu; bestię, którą powstrzymywałem ostatkami sił, niemal płonąc z gniewu i wstydu. Czułem na sobie wzrok ludzi zdumionych jej postawą, spłoszonych moim zawistnym spojrzeniem, które na końcu spoczęło na mojej kuzynce. — Nie bądź zdziwiona, gdy naprawdę stracisz wybór. Nie potrafisz korzystać z zaufania, którym obdarzyli Cię rodzice, więc może nadszedł czas, żeby im o tym napomnieć — pogroziłem palcem, cedząc przez zęby; słowa padły w emocjach i nie byłbym do tego skłonny, ale w tamtej chwili o tym nie myślałem. — Przestaniesz spotykać się z tymi ludźmi, inaczej dobiorę im się do skóry i pożałują każdej życiowej decyzji, która sprowadziła ich na moją drogę — zatrzymałem się na chwilę w miejscu i przymknąłem oczy. Zdawałem sobie sprawę, że przesadziłem, a w odwecie zaraz uzyskam wiązankę i płacz, więc na chwilę wyciszyłem wszelkie dźwięki, zamykając się w nieprzenikalnej bańce umysłu, która nie dopuszczała do mnie żadnych bodźców. Dopiero po chwili unormowałem oddech i zebrałem się w sobie, aby trochę załagodzić sytuację. — Neala, zaczekaj — poprosiłem. — Oboje z nas poniosło. Wiesz, że nie miałem tego na myśli, ostatnio tak już mam; po prostu obiecaj mi, że będziesz na siebie uważać — wytłumaczyłem się. W tej chwili emocje już ze mnie zeszły, charakterystyczne wahania emocjonalne skutkowały krótkimi eksplozjami, po których następował spokój — nie inaczej było i tym razem. — I nie krzycz już na mnie. Jest między nami w porządku? — przeprosiłem i wyjaśniłem jej, że po prostu się o nią martwię, a moje groźby nie zostaną spełnione — ale atmosfera napięcia przez dłuższą chwilę nas nie opuściła.
Musiałem je rozładować głupią historią, która miała jak najbardziej realne podłoże, choć mogła wydawać się absurdalna. Po drodze do płaskorzeźby magicznego lwa wymieniliśmy jeszcze kilka słów na ostudzenie nastrojów, w których potwierdziłem ich prawdziwość, a w historii na chwilę zrobiłem pauzę, gdy dotarliśmy do celu. — Nie bój się, będę Cię asekurował — wyciągnąłem różdżkę, gotów rzucić na nią zaklęcie, gdyby miała zacząć spadać do wody, lecz świetnie poradziła sobie z pokonaniem półki skalnej i zachowaniem równowagi. Co więcej, to co mówili w legendach, okazało się prawdą; kiedy dotknęła lwiego ogona, ten uchylił przed nami wejście do tajemniczej jaskini, którą mogliśmy razem eksplorować. — Devon nigdy nie przestanie mnie zachwycać — podjąłem z uciechą, dołączając do niej na półce, z której prędko przedostałem się za otwarte przejście. Gdy tylko weszliśmy do środka, zamknęło się za nami, lecz istniał mechanizm, który umożliwiał nam bezpieczny powrót, czego nie omieszkałem wypróbować przed zagłębieniem się do wnętrza. — Lumos — inkantowałem, by wywołać z różdżki jasny blask, który po chwili otoczył cały przedsionek. — Co uważasz? — spytałem, samemu pochłaniając wzrokiem piękno polodowcowej jaskini z jeziorkiem, w którym jeszcze nie dostrzegłem specyficznej morskiej fauny.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Nie miałam pojęcia, że to wszystko aż tak skomplikowane będzie. Nawet rozmowa. Znaczy już po tej z Sheilą wiedziałam, że postanowiłam dobrze, ale to nie zmieniało faktu, że nadal wielu rzeczy nie potrafiłam zrozumieć. Ale nie mogłam mu kłamać czy udawać, że się zgodzę na cokolwiek. Nie zamierzałam wychodzić za mąż - koniec i kropka. Zmarszczyłam brwi na to jego nieżyczenie całe. Mogą sobie ustalać jak chcą, ale mnie w swoje gierki wciągać nie będą. Co to, to nie. Uniosłam brwi na tą niepewność w tych czasach. Odwróciłam wzrok od niego unosząc brodę ku górze.
- Nie wyjdę za mąż. Niepewność tego co wokół nie ma nic do rzeczy. - zaparłam się, bo postanowiłam już sobie. Nie wyjdę i tyle. Jak będzie trzeba to wezmę i ucieknę. Co prawda sprawa mogła się trochę skomplikować, bo będę musiała sobie poradzić sama. Każdy kto znał mnie znał też Garfielda i pewnie by mnie wydał. Ale poradzę sobie jakoś przecież. Co innego jeszcze zaprzątało mi głowę, te całe miłości i zauroczenia - bo jeśli je zrozumiem dokładnie, poznam objawy, to będę mogła się sama przebadać pod tym kątem i wiedzieć czy jestem nadal spokojna i bezpieczna. Dlatego pytałam, ale im dłużej to trwało tym wrażenie miałam, że mało się dowiem. W końcu jednak padło jakieś stwierdzenie. Splotłam dłonie przed sobą. Pierwsze zdanie dało mi tyle ile wszystkie poprzednie. Ale potaknęłam krótko głową. Niech będzie, przyjmuję do wiadomości. Kolejne miało trochę większą wartość. Dobra po kolei teraz sprawdzić trzeba było więc zamilkłam na trochę. Czy był ktoś kogo nie umiałam wyrzucić z głowy? Co to właściwie znaczyło? Że myślało się o kimś często czy ciągle? Jeśli ciągle to nic mi z tym nie było. Ciągle nie myślałam o jednej i tej samej osobie. Dalej? Serce chce wyskoczyć z piersi na sam widok. Zmarszczyłam lekko brwi, wydęłam usta, uniosłam rękę zaciskając wargi na palcu wskazującym. Nic mi nie wyskakiwało na sam widok. Czasem zatłukło trochę mocniej ale to było co innego. Więc i tu było w porządku. Trzecie? Nie widzę przyszłości u boku kogoś innego. To w ogóle mnie nie dotyczyło, bo nie widziałam przyszłości przy boku kogokolwiek. Nikt by nie wytrzymał z kimś tak okropnym jak ja. Dziw, że tyle dni James wytrzymywał ze mną na stajni, jak jeszcze częściej na nią chodziłam trochę częściej niż teraz. - Nie ma o czym rozmawiać - zdecydowałam więc po tym jak zdiagnozowałam samą siebie. - Żadnego zauroczenia nie mam. - zapewniłam go, spoglądając ku górze żeby posłać mu zapewniający o tym właśnie uśmiech. Wszystko w porządku, byłam wolna i czysta. CAŁE SZCZĘŚCIE. Szczęśliwie dla siebie podjęłam swoje postanowienia zanim się coś strasznego wydarzyło. Jak widać, od razu wiedziałam co robię. Odetchnęłam trochę. Co prawda tęskniłam trochę do chodzenia na stajnię jak wcześniej, ale to do rozmów tylko. Nic mnie nie rozrywało w środku. Ale kolejne słowa Garfielda to mnie wzięły i z równowagi wyprowadziły po prostu. No bo mówił tak, jakby mnie się ktoś o zadanie zapytał. A oni to wzięli i zrobili po prostu. Bez pytania, czy czegokolwiek innego. Ja się wściekłam, ale on też chyba bo nagle zaczął mówić inaczej całkiem. Rozchyliłam usta w kompletnym zdziwieniu i niezrozumieniu. JAKI WYBÓR?! Wyzezowałam w palec którym mi groził i cofnęłam się o pół kroku otwierając i zamykając usta. Splotłam dłonie na piersi unosząc brodę. - Z Thomasem i tak nie zamierzam. A Leon pomógł ostatnio w Wellswood. Postanowiłam się do niego zwracać, gdy będę potrzebować pomocy. - orzekłam nadal zła na niego. - Od teraz będziesz Garfield decydował z kim mi wolno się spotykać? - zapytałam urażona kompletnie tym wszystkim co powiedział. Zamierzałam się spotykać z tymi którzy wprawiali moją duszę w lekkie drgania, poprawiali humor i nastrój z tymi przy których czułam się dobrze. Ruszyłam dalej, ale zatrzymałam się, kiedy poprosił, żebym zaczekała. Mierzyłam go w milczeniu wzrokiem po czym skinęłam głową krótko. - Naprawdę uważam. - powiedziałam zgodnie z moim własnym postrzeganiem sprawy. Nie przedstawiałam się całkiem i mimo, że zazwyczaj zdradzały mnie i tak włosy. I mimo, że nie bardzo za tym przepadałam starałam się nie podróżować sama. - W porządku, Garfie. - zapewniłam go spokojnie, bo w porządku było. Po kłótni zazwyczaj wychodziło słońce. Wierzyłam w to, że kłótnie też coś dobrego nieść potrafiły.
Trochę się obawiałam tego, że znając życie mnie i świat to wezmę i wpadnę do tej wody z tej półki. Przytaknęłam jednak głową i weszłam na nią, kiedy Garfie obiecał, że będzie mnie pilnował. Miałam się nie bać, to się nie bałam i poszłam. Prawie podskoczyłam, kiedy lew ruszył się odsłaniając wejście. Oczy rozszerzyły mi się w zdumieniu z którym spojrzałam na kuzyna a potem ponownie do środka. Weszłam dopiero za nim z początku jeszcze jakby nie wierząc. Rozglądając się wokół.
- [b] Dość abstrakcyjnie. Dlaczego udało nam się wejść? [b] - zapytałam spoglądając na niego. To nie był jakiś podstęp albo iluzja? Czemu właściwie istniało coś takiego w środku parku po prostu.
- Nie wyjdę za mąż. Niepewność tego co wokół nie ma nic do rzeczy. - zaparłam się, bo postanowiłam już sobie. Nie wyjdę i tyle. Jak będzie trzeba to wezmę i ucieknę. Co prawda sprawa mogła się trochę skomplikować, bo będę musiała sobie poradzić sama. Każdy kto znał mnie znał też Garfielda i pewnie by mnie wydał. Ale poradzę sobie jakoś przecież. Co innego jeszcze zaprzątało mi głowę, te całe miłości i zauroczenia - bo jeśli je zrozumiem dokładnie, poznam objawy, to będę mogła się sama przebadać pod tym kątem i wiedzieć czy jestem nadal spokojna i bezpieczna. Dlatego pytałam, ale im dłużej to trwało tym wrażenie miałam, że mało się dowiem. W końcu jednak padło jakieś stwierdzenie. Splotłam dłonie przed sobą. Pierwsze zdanie dało mi tyle ile wszystkie poprzednie. Ale potaknęłam krótko głową. Niech będzie, przyjmuję do wiadomości. Kolejne miało trochę większą wartość. Dobra po kolei teraz sprawdzić trzeba było więc zamilkłam na trochę. Czy był ktoś kogo nie umiałam wyrzucić z głowy? Co to właściwie znaczyło? Że myślało się o kimś często czy ciągle? Jeśli ciągle to nic mi z tym nie było. Ciągle nie myślałam o jednej i tej samej osobie. Dalej? Serce chce wyskoczyć z piersi na sam widok. Zmarszczyłam lekko brwi, wydęłam usta, uniosłam rękę zaciskając wargi na palcu wskazującym. Nic mi nie wyskakiwało na sam widok. Czasem zatłukło trochę mocniej ale to było co innego. Więc i tu było w porządku. Trzecie? Nie widzę przyszłości u boku kogoś innego. To w ogóle mnie nie dotyczyło, bo nie widziałam przyszłości przy boku kogokolwiek. Nikt by nie wytrzymał z kimś tak okropnym jak ja. Dziw, że tyle dni James wytrzymywał ze mną na stajni, jak jeszcze częściej na nią chodziłam trochę częściej niż teraz. - Nie ma o czym rozmawiać - zdecydowałam więc po tym jak zdiagnozowałam samą siebie. - Żadnego zauroczenia nie mam. - zapewniłam go, spoglądając ku górze żeby posłać mu zapewniający o tym właśnie uśmiech. Wszystko w porządku, byłam wolna i czysta. CAŁE SZCZĘŚCIE. Szczęśliwie dla siebie podjęłam swoje postanowienia zanim się coś strasznego wydarzyło. Jak widać, od razu wiedziałam co robię. Odetchnęłam trochę. Co prawda tęskniłam trochę do chodzenia na stajnię jak wcześniej, ale to do rozmów tylko. Nic mnie nie rozrywało w środku. Ale kolejne słowa Garfielda to mnie wzięły i z równowagi wyprowadziły po prostu. No bo mówił tak, jakby mnie się ktoś o zadanie zapytał. A oni to wzięli i zrobili po prostu. Bez pytania, czy czegokolwiek innego. Ja się wściekłam, ale on też chyba bo nagle zaczął mówić inaczej całkiem. Rozchyliłam usta w kompletnym zdziwieniu i niezrozumieniu. JAKI WYBÓR?! Wyzezowałam w palec którym mi groził i cofnęłam się o pół kroku otwierając i zamykając usta. Splotłam dłonie na piersi unosząc brodę. - Z Thomasem i tak nie zamierzam. A Leon pomógł ostatnio w Wellswood. Postanowiłam się do niego zwracać, gdy będę potrzebować pomocy. - orzekłam nadal zła na niego. - Od teraz będziesz Garfield decydował z kim mi wolno się spotykać? - zapytałam urażona kompletnie tym wszystkim co powiedział. Zamierzałam się spotykać z tymi którzy wprawiali moją duszę w lekkie drgania, poprawiali humor i nastrój z tymi przy których czułam się dobrze. Ruszyłam dalej, ale zatrzymałam się, kiedy poprosił, żebym zaczekała. Mierzyłam go w milczeniu wzrokiem po czym skinęłam głową krótko. - Naprawdę uważam. - powiedziałam zgodnie z moim własnym postrzeganiem sprawy. Nie przedstawiałam się całkiem i mimo, że zazwyczaj zdradzały mnie i tak włosy. I mimo, że nie bardzo za tym przepadałam starałam się nie podróżować sama. - W porządku, Garfie. - zapewniłam go spokojnie, bo w porządku było. Po kłótni zazwyczaj wychodziło słońce. Wierzyłam w to, że kłótnie też coś dobrego nieść potrafiły.
Trochę się obawiałam tego, że znając życie mnie i świat to wezmę i wpadnę do tej wody z tej półki. Przytaknęłam jednak głową i weszłam na nią, kiedy Garfie obiecał, że będzie mnie pilnował. Miałam się nie bać, to się nie bałam i poszłam. Prawie podskoczyłam, kiedy lew ruszył się odsłaniając wejście. Oczy rozszerzyły mi się w zdumieniu z którym spojrzałam na kuzyna a potem ponownie do środka. Weszłam dopiero za nim z początku jeszcze jakby nie wierząc. Rozglądając się wokół.
- [b] Dość abstrakcyjnie. Dlaczego udało nam się wejść? [b] - zapytałam spoglądając na niego. To nie był jakiś podstęp albo iluzja? Czemu właściwie istniało coś takiego w środku parku po prostu.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kontynuacja tego drażliwego tematu była mi nie w smak. Mówić jej mogłem, że ufam jej osądowi, ale tak przecież nie było. Uprzednio wszak dała dowód swojej podatności na sugestie, przyzwalając znajomym na przesuwanie granic, których nie godziło się przekraczać żadnej młodej damie. Pewne rzeczy byłem w stanie zrozumieć. W jej wieku kierowany porywem serca, sam pozwalałem sobie na zdecydowanie więcej, niż mi przystało — ale do diaska, zawsze miałem przy tym zdrowy rozsądek. Nie podobało mi się, że Neala pozwalała sobą manipulować, zapominając o wszelkich powinnościach idących z tytułu lady Devon; zapominając, że jako odpowiedzialna przedstawicielka rodziny Weasley, winna była dawać, a nie czerpać ze złych przykładów. Coraz bardziej optowałem za tym, by zgłosić sprawę nie tyle do rodziców, co Lorda Nestora — być może narzucone przezeń konsekwencje przywróciłyby jej rozum, skoro rodzice zaniedbali ten temat. Być może faktycznie powinien jej przydzielić kogoś, kto zdecyduje, z kim będzie mogła się spotykać.
To był jednak temat, który musiałem poruszyć już ze starszymi członkami rodziny. Może nieco fałszywie i egoistycznie, acz nie chciałem być tym, który wyegzekwuje na niej karę, kłótliwy nastrój też zresztą przeminął. Wkrótce i tak dotarliśmy do miejsca docelowego podróży, więc psucie tej chwili taką dyskusją było nieodpowiednie. — Jest kilka wersji tej historii. Najbardziej wiarygodna mówi, że artysta magicznego lwa natrafił na ten przedsionek podczas uwieczniania swego dzieła i odkrył tu coś niesamowitego — zatrzymałem się na chwilę, by rozejrzeć po ścianach wokół i sprawdzić, czy nie kryją się na nich jakieś interesujące rzeczy. Pomyślałem, że być może gdzieś tu znajduje się wiadomość od samego autora rzeźby, może nawet inne wskazówki. — Powiada się, że zaklął wtedy płaskorzeźbę, by strzegła tej jaskini przed intruzami o złych intencjach. Lew zstępuje z drogi tylko tym, w których wyczuwa szlachetne zamiary i dobre serce — uśmiechnąłem się. Pozwalając jej otworzyć przejście, chciałem dowieść, że nigdy nie zwątpiłem w jej dobroć i cnotę, mimo niesnasek i dozy rezerwy do grona, którym się otacza.
W chwili ciszy, która zaistniała między nami, dało się usłyszeć kapanie kropli, które nawigowały do otwartego pomieszczenia z gorącym źródełkiem. W osłupienie wprowadził mnie jednak brzęczący trzepot skrzydeł, wiodący na myśl skojarzenie ze Złotym Zniczem lub jego zwierzęcym prekursorem. Równie szybko unosiły się wokół magiczne stworzenia, które wydawały ten dźwięk. — A więc to wszystko prawda — chłonąłem wzrokiem uroczy obraz dziesiątek dryfujących w oczku skrzydlatych koników wodnych i ich błyskawicznie fruwających towarzyszy.
To był jednak temat, który musiałem poruszyć już ze starszymi członkami rodziny. Może nieco fałszywie i egoistycznie, acz nie chciałem być tym, który wyegzekwuje na niej karę, kłótliwy nastrój też zresztą przeminął. Wkrótce i tak dotarliśmy do miejsca docelowego podróży, więc psucie tej chwili taką dyskusją było nieodpowiednie. — Jest kilka wersji tej historii. Najbardziej wiarygodna mówi, że artysta magicznego lwa natrafił na ten przedsionek podczas uwieczniania swego dzieła i odkrył tu coś niesamowitego — zatrzymałem się na chwilę, by rozejrzeć po ścianach wokół i sprawdzić, czy nie kryją się na nich jakieś interesujące rzeczy. Pomyślałem, że być może gdzieś tu znajduje się wiadomość od samego autora rzeźby, może nawet inne wskazówki. — Powiada się, że zaklął wtedy płaskorzeźbę, by strzegła tej jaskini przed intruzami o złych intencjach. Lew zstępuje z drogi tylko tym, w których wyczuwa szlachetne zamiary i dobre serce — uśmiechnąłem się. Pozwalając jej otworzyć przejście, chciałem dowieść, że nigdy nie zwątpiłem w jej dobroć i cnotę, mimo niesnasek i dozy rezerwy do grona, którym się otacza.
W chwili ciszy, która zaistniała między nami, dało się usłyszeć kapanie kropli, które nawigowały do otwartego pomieszczenia z gorącym źródełkiem. W osłupienie wprowadził mnie jednak brzęczący trzepot skrzydeł, wiodący na myśl skojarzenie ze Złotym Zniczem lub jego zwierzęcym prekursorem. Równie szybko unosiły się wokół magiczne stworzenia, które wydawały ten dźwięk. — A więc to wszystko prawda — chłonąłem wzrokiem uroczy obraz dziesiątek dryfujących w oczku skrzydlatych koników wodnych i ich błyskawicznie fruwających towarzyszy.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Nie pamiętał, żeby był kiedykolwiek w Plymouth. Z Devon był dobrze zaznajomiony, teraz to hrabstwo głównie kojarzyło mu się z Nealą, ale w Plymouth nigdy nie postała jego noga, miasto było tylko punktem istniejącym na mapach świata, niekoniecznie na osobistej mapie Teda, aż do czasu, kiedy to właśnie tutaj zbudowano Podziemne Ministerstwo Magii. Czuł się tu bezpieczniej niż u siebie w Borrowash, ale z drugiej strony - to właśnie tam stała Latarnia i to właśnie tam też chciał się zakotwiczyć na dłużej, ale życie znów postanowiło chwycić go za ramiona i obrócić w inną stronę, wskazać horyzont, którego do tej pory nie widział. Iris idąca obok niego, której dłoń trzymał w swojej dłoni, ciepłą, rozgrzaną od ostatnich, beztroskich dni letniego zawieszenia broni, zatrzymywała go skutecznie przy sobie, dając dom, który porzucił dawno temu. To ona była kotwicą, której szukał, nie budynek, nawet nie pokój, który wynajmowali u Woolmanów - ona. Nadal nie mógł uwierzyć w to, co się stało - w ich chabrowy ślub, w to, że tak naprawdę wskoczyli do głębokiej wody za obopólną zgodą, z pełną świadomością wszystkich konsekwencji. Kochał ją, był tego pewien, ale czy to wystarczyło?
- Nie powiedziałem jeszcze rodzeństwu. Właściwie... znasz tylko Billa i Hannah, mają jeszcze córkę Amelkę - powiedział nagle, nie spoglądając już na nią, a na park ich otaczający. Wiatr był delikatnie chłodny, ale wieczór był niezwykle przyjemny, ciepły, ostatni. Oddychał spokojnie, ale z niewiadomego powodu czuł jakiś ciężar siedzący na ramionach, opadający gęstą smołą na żołądek. Przedziwne uczucie. - Jest jeszcze Theo, starszy ode o sześć lat. Obaj z Billy’m byli połączenie w... swoim czasie z Quidditchem. I jest jeszcze Liddy. Najmłodsza, jedyna kobieta przy reszcie facetów - chciał się uśmiechnąć na samo wspomnienie siostry, ale mieszanina uczuć względem niej, pamięci o śmierci matki, smakowała cierpko. - Ma dziewiętnaście lat.
Odwrócił się nagle, spłoszony hałasem rozbrzmiewającym wśród koron wysokich drzew - zerwało się stado kruków, migając czernią piór między liśćmi. Przez chwilę śledził je wzrokiem, nie będąc do końca świadomym tego, że zdecydowanie mocniej zacisnął palce na dłoni żony, prawą dłonią sprawdzając, czy za paskiem wciąż tkwiła różdżka. To przeczucie. Nieprzyjemne wibracje jak wtedy, w Londynie.
- Wiesz... mam chyba większą ochotę na zimną herbatę w pokoju niż spacery. Jednak. - to on zaproponował przechadzkę i nie wiedząc czemu, zaczynał tego żałować. Nawet jeśli Plymouth wydawało mu się bezpieczniejsze niż Borrowash.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie sądziła, że Plymouth stanie się jej domem. Och, działalność zawodowa zmusiła ją do odwiedzin tego miasta, wiążąc ją z nim na dłuższy czas, jednakże nigdy nie myślała o tym, że przyjdzie jej tu zamieszkać. Wszak zawsze dom był tam, gdzie serce, a jej serce — niezmiennie pompujące walijską krew — cały czas trwało przy rodzinie, rodzina zaś w okolicach Cardiff. Ale dwa dni temu wszystko stanęło na głowie. Najpierw przedstawienie Tedowi rodziny, chwilę później oświadczyny na ich miarę — w porywie chwili i bez pierścionka — a potem nerwowe i prędkie przygotowywania do ślubu, sukienka, której biel była wynikiem zaklęcia, jego podwinięte rękawy od koszuli, kaganki pływające po wodzie, ostrze sierpu na dłoniach, słodycz miodu i ciepło drugiego ciała.
Trzynastego sierpnia była już żoną. Iris Moore wciąż brzmiało nieco obco, jakby mówiła o kimś innym, ale za każdym razem, gdy Ted wypowiadał jej nowe miano, czuła kumulujące się w sercu ciepło. Chyba bała się, że nie dorośnie do jego standardów, do jego rodziny. Ale z drugiej strony strach jeszcze nigdy nie powstrzymał jej przed czynieniem tego, co dobre. Ted, jej Teddy, obiecywał przecież swoje wsparcie. Zamierzała z niego korzystać.
W zamian oferowała mu swoje zaufanie. Razem odwiedzili Menażerię Woolmanów, właściciele zgodzili się wynająć im większy pokój, ale nie mogli zapewnić podwójnego, prawdziwie małżeńskiego łóżka. Razem, już zawsze wszystko będą robić razem złączyli więc dwa pojedyncze, tak jak wcześniej złączyli swoje serca. Och, to zabawna, nawet delikatnie naiwna metafora, ale podobała jej się. Sprawiła, że późnowieczorny spacer z Tedem nabierał nowego znaczenia. Był przecież ich wspólnym początkiem. Na dobre i na złe.
— Spodziewałam się, że zabrakło czasu — wtrąciła się mu w słowo, zatrzymując się jednocześnie w miejscu, aby sięgnąć dłonią do jego policzka. — Och, to jest ktoś jeszcze poza Williamem? Billem, znaczy... — do tego też musiała się przyzwyczaić. Jeden z braci Teda do tej pory był wyłącznie kolegą z pracy, oficjalnie znanym Williamem Moore. Ted zdrabniał jednak jego imię, to brzmiało bardziej ciepło, rodzinnie, chyba tak właśnie miało. — Córeczkę? Och i jeszcze teraz spodziewają się kolejnego maleństwa... — ruszyli w dalszą drogę; wspomnienie dziecka dodało jej jakiejś niespodziewanej lekkości, choć czuła już w żołądku ciężar niepokoju. Coraz więcej osób wpadało do ich układanki, osób o swoim własnym zdaniu, tych, którzy nie musieli wcale wykazywać się zrozumieniem dla nagłego porywu serca swego brata. Myśl, że Moore'owie mogli jej nie zaakceptować była nieprzyjemna, kładła się cieniem na zazwyczaj sporej pewności siebie Iris. Zacisnęła mocniej dłoń na tej należącej do męża, choć wzrok miała skupiony w jednym punkcie, lwie zamkniętym w kamiennej rzeźbie. — Kiedy im powiesz? Chcesz, żebym przy tym była? — pytania płynęły same, choć w głosie Iris brakło tego klasycznego zacięcia. Wciąż brzmiał radośnie, lecz jednocześnie jakoś płasko. Nie chciała go martwić, naprawdę nie chciała, lecz dyskomfort sam wypełzał na powierzchnię, usztywniał ramiona i kroki. Wreszcie wypuściła z siebie głośne westchnienie. Nie powinna udawać przed nim, że wszystko w porządku. Przecież gdyby jego napadły jakieś wątpliwości, chciałaby, by czuł się przy niej na tyle bezpiecznie, by móc to podnieść. — Myślisz, że mnie zaakceptują?
Pytanie wybrzmiało wśród trzepotu czarnych skrzydeł. Wypracowana przez ostatnie miesiące pracy uważność na moment ulżyła myślom Iris, odciągając je od potencjalnej rodzinnej katastrofy do ptactwa podrywającego się do lotu. Kątem oka zauważyła nietypowy ruch Teda, różdżka — ręka była szybsza od myśli, sama ułożyła dłoń na swojej. Drewno jabłoni jeszcze nigdy jej nie zawiodło.
— Wracajmy — postanowiła, samej obracając się na pięcie, aby zwrócić się tyłem do rzeźby, przodem do miasta. Zaczekała jednak na Teda, aż zrobi to samo. — Jutro też jest dzień — dodała na pokrzepienie. Siebie czy jego — tego już nie wiedziała.
Trzynastego sierpnia była już żoną. Iris Moore wciąż brzmiało nieco obco, jakby mówiła o kimś innym, ale za każdym razem, gdy Ted wypowiadał jej nowe miano, czuła kumulujące się w sercu ciepło. Chyba bała się, że nie dorośnie do jego standardów, do jego rodziny. Ale z drugiej strony strach jeszcze nigdy nie powstrzymał jej przed czynieniem tego, co dobre. Ted, jej Teddy, obiecywał przecież swoje wsparcie. Zamierzała z niego korzystać.
W zamian oferowała mu swoje zaufanie. Razem odwiedzili Menażerię Woolmanów, właściciele zgodzili się wynająć im większy pokój, ale nie mogli zapewnić podwójnego, prawdziwie małżeńskiego łóżka. Razem, już zawsze wszystko będą robić razem złączyli więc dwa pojedyncze, tak jak wcześniej złączyli swoje serca. Och, to zabawna, nawet delikatnie naiwna metafora, ale podobała jej się. Sprawiła, że późnowieczorny spacer z Tedem nabierał nowego znaczenia. Był przecież ich wspólnym początkiem. Na dobre i na złe.
— Spodziewałam się, że zabrakło czasu — wtrąciła się mu w słowo, zatrzymując się jednocześnie w miejscu, aby sięgnąć dłonią do jego policzka. — Och, to jest ktoś jeszcze poza Williamem? Billem, znaczy... — do tego też musiała się przyzwyczaić. Jeden z braci Teda do tej pory był wyłącznie kolegą z pracy, oficjalnie znanym Williamem Moore. Ted zdrabniał jednak jego imię, to brzmiało bardziej ciepło, rodzinnie, chyba tak właśnie miało. — Córeczkę? Och i jeszcze teraz spodziewają się kolejnego maleństwa... — ruszyli w dalszą drogę; wspomnienie dziecka dodało jej jakiejś niespodziewanej lekkości, choć czuła już w żołądku ciężar niepokoju. Coraz więcej osób wpadało do ich układanki, osób o swoim własnym zdaniu, tych, którzy nie musieli wcale wykazywać się zrozumieniem dla nagłego porywu serca swego brata. Myśl, że Moore'owie mogli jej nie zaakceptować była nieprzyjemna, kładła się cieniem na zazwyczaj sporej pewności siebie Iris. Zacisnęła mocniej dłoń na tej należącej do męża, choć wzrok miała skupiony w jednym punkcie, lwie zamkniętym w kamiennej rzeźbie. — Kiedy im powiesz? Chcesz, żebym przy tym była? — pytania płynęły same, choć w głosie Iris brakło tego klasycznego zacięcia. Wciąż brzmiał radośnie, lecz jednocześnie jakoś płasko. Nie chciała go martwić, naprawdę nie chciała, lecz dyskomfort sam wypełzał na powierzchnię, usztywniał ramiona i kroki. Wreszcie wypuściła z siebie głośne westchnienie. Nie powinna udawać przed nim, że wszystko w porządku. Przecież gdyby jego napadły jakieś wątpliwości, chciałaby, by czuł się przy niej na tyle bezpiecznie, by móc to podnieść. — Myślisz, że mnie zaakceptują?
Pytanie wybrzmiało wśród trzepotu czarnych skrzydeł. Wypracowana przez ostatnie miesiące pracy uważność na moment ulżyła myślom Iris, odciągając je od potencjalnej rodzinnej katastrofy do ptactwa podrywającego się do lotu. Kątem oka zauważyła nietypowy ruch Teda, różdżka — ręka była szybsza od myśli, sama ułożyła dłoń na swojej. Drewno jabłoni jeszcze nigdy jej nie zawiodło.
— Wracajmy — postanowiła, samej obracając się na pięcie, aby zwrócić się tyłem do rzeźby, przodem do miasta. Zaczekała jednak na Teda, aż zrobi to samo. — Jutro też jest dzień — dodała na pokrzepienie. Siebie czy jego — tego już nie wiedziała.
It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nic nie zapowiadało nadciągającego kataklizmu. Niebo eksplodowało feerią barw w chwili, kiedy słońce tonęło na linii horyzontu. Czerwienie przerodziły się w fiolety, a fiolety w granaty zalewając świat przyjemnym ciepłem, wieńcząc dzień słodkim wspomnieniem. Przyroda wydawała się szykować do snu w swym nieskończonym rytuale, by zbudzić wszystkich poranną mżawką i lekkim gradem. I tak miał wyglądać każdy następny dzień, gdyby nie wisząca od przeszło miesiąca na niebie kometa, w dziwny, niewyjaśniony sposób zastygła na nieboskłonie w jednym miejscu. Zwiastun Śmierci, od zarania dziejów uznawany przez wieszczów i jasnowidzów za przepowiednię nieszczęścia. I ta, wraz z początkiem wieczoru miała się ziścić.
Teda ogarnął dziwny niepokój. Stado kruku wzbiło się w powietrze, leciały chaotycznie, tymczasem drzewa całkiem znieruchomiały, a prócz krakania parę czarodziejów otoczyła szczelnie głucha cisza. Kiedy wyjątkowy spektakl kolorów zastąpiła szarówka nadchodzącej nocy, a niebo roziskrzyło się pierwszymi gwiazdami, wisząca na firmamencie kometa rozbłysła intensywnym, oślepiającym blaskiem. Światło było tak mocne, że Iris i Ted musieli zasłonić na chwilę oczy. Pojawiło się znikąd, niespodziewanie i nagle. A kiedy już wszystko zgasło, musieli przywyknąć do matowej ciemności. Przyzwyczajeni do obecności komety na niebie ludzie z trudem upatrywali w niej źródła świata, a jednak każdy kto tylko spojrzał w górę mógł zrozumieć, że zabrakło na nim nieodłącznego elementu — długiego, błyszczącego warkocza. Pozostała tylko mała iskrząca kropka, znacznie jaśniejsza od gwiazd, ale ciemniejsza i mniejsza od wstającego po drugiej stronie księżyca. Ziemia pod stopami zaczęła wpierw wibrować a potem niespokojnie drżeć. Martwe kruki zaczęły wpadać w wodę, jeden po drugim. Kamienna rzeźba zaczęła się kruszyć, pękać. Iris i Ted spojrzeli ponownie w niebo, ujrzeli dziesiątki połyskujących gwiazd, ale wśród nich zgubili tę, która jeszcze chwilę wcześniej była wiszącą nad głowami kometą. Przedziwne zjawisko przyciągnęło uwagę na nieco dłużej, bo przecież wiedzieli, że nie tak wyglądało niebo każdej poprzedniej nocy. Dziesiątki, a może setki roziskrzonych gwiazd migały jak płomienie w oddali, ale wciąż patrząc i wsłuchując się nieruchomo w nachodzące przeznaczenie, oboje mogli dostrzec, że niektóre z nich powiększają, a potem powiększają wszystkie ale jedne szybciej od innych. Czy to było złudzenie? Czy jakaś fatamorgana? Czy zwariowali, czy padli ofiarą paskudnej klątwy? Wiele myśli mogło przychodzić do głowy, kiedy błyszczące plamki na niebie stały się kulami, za którymi ciągły się dziesiątki, a potem setki warkoczy podobnych do tego, który wisiał od pamiętnej lipcowej nocy. Ciemne niebo pojaśniało od gwiazd i ciągnących się za nimi świetlistych smug.
I tak rozpoczęła się Noc Tysiąca Gwiazd.
Spadały, jedna po drugiej, pokrywając całe niebo, które mieli w zasięgu swojego wzroku. Piękny i niecodzienny widok potrafił zatrzymać w miejscu i zachwycić, ale musiał także przerazić, uświadamiając, że połyskujące gwiazdy bardzo szybko zwiększały swoje rozmiary, aż w końcu jeden z nich przemknął nad pobliskimi drzewami, paląc ich czubki. Jakże potworny był dym, iskry, wyraźne eksplozje wewnątrz kotłujących się czarnych smug? Przez chwilę nie docierało do pary czarodziejów nic. Tik tak. Tylko tykanie zegara. Tik tak. Jakby ktoś odmierzał czas. Tik tak. Ziemia zatrzęsła się tak mocno, że zachwiali się niebezpiecznie. Impet uderzenia, który dotarł po chwili przewrócił czarodziejów prosto na ziemię, a kłęby kurzu objęły wszystko wkoło. Cisza. Świszcząca, okropna cisza i pisk w uszach. Tyle słyszeli, nie widzieli nic więcej, bo wszystko wokół utonęło w kłębach szarego i czarnego dymu. Dopiero po chwili zaskoczył ich okropny i ogłuszający dźwięk, potworny huk. Świat się trząsł, świat dygotał. Wokół znów wszystko zamarło.
To nie był koniec. Noc dopiero się rozpoczęła.
Kiedy kłęby dymu zaczęły się przerzedzać, po okolicy poniosły się krzyki, nawoływania i płacz. Wtedy też Ted i Iris mogli spojrzeć w niebo raz jeszcze, z żalem doświadczając potwornego deja vu. Setki, dziesiątki a może tysiące identycznych gwiazd spadały na ziemię. Gdzieś w okolicy uderzyło coś mniejszego, nie wiedzieli jeszcze gdzie, ale jedno było pewne — nigdzie nie było bezpiecznie, a niebo dosłownie waliło się im na głowę.
Mistrz Gry wita w nowym okresie deszczem meteorytów. Nie kontynuuje rozgrywki.
Przed podjęciem się jakiejkolwiek aktywności fabularnej w tym okresie należy dopełnić swojego obowiązku w tym temacie (każdą postacią osobno).
Iris - obrażenia tłuczone -15; obrażenia psychiczne -20
Ted - obrażenia tłuczone -15; obrażenia psychiczne -20
Teda ogarnął dziwny niepokój. Stado kruku wzbiło się w powietrze, leciały chaotycznie, tymczasem drzewa całkiem znieruchomiały, a prócz krakania parę czarodziejów otoczyła szczelnie głucha cisza. Kiedy wyjątkowy spektakl kolorów zastąpiła szarówka nadchodzącej nocy, a niebo roziskrzyło się pierwszymi gwiazdami, wisząca na firmamencie kometa rozbłysła intensywnym, oślepiającym blaskiem. Światło było tak mocne, że Iris i Ted musieli zasłonić na chwilę oczy. Pojawiło się znikąd, niespodziewanie i nagle. A kiedy już wszystko zgasło, musieli przywyknąć do matowej ciemności. Przyzwyczajeni do obecności komety na niebie ludzie z trudem upatrywali w niej źródła świata, a jednak każdy kto tylko spojrzał w górę mógł zrozumieć, że zabrakło na nim nieodłącznego elementu — długiego, błyszczącego warkocza. Pozostała tylko mała iskrząca kropka, znacznie jaśniejsza od gwiazd, ale ciemniejsza i mniejsza od wstającego po drugiej stronie księżyca. Ziemia pod stopami zaczęła wpierw wibrować a potem niespokojnie drżeć. Martwe kruki zaczęły wpadać w wodę, jeden po drugim. Kamienna rzeźba zaczęła się kruszyć, pękać. Iris i Ted spojrzeli ponownie w niebo, ujrzeli dziesiątki połyskujących gwiazd, ale wśród nich zgubili tę, która jeszcze chwilę wcześniej była wiszącą nad głowami kometą. Przedziwne zjawisko przyciągnęło uwagę na nieco dłużej, bo przecież wiedzieli, że nie tak wyglądało niebo każdej poprzedniej nocy. Dziesiątki, a może setki roziskrzonych gwiazd migały jak płomienie w oddali, ale wciąż patrząc i wsłuchując się nieruchomo w nachodzące przeznaczenie, oboje mogli dostrzec, że niektóre z nich powiększają, a potem powiększają wszystkie ale jedne szybciej od innych. Czy to było złudzenie? Czy jakaś fatamorgana? Czy zwariowali, czy padli ofiarą paskudnej klątwy? Wiele myśli mogło przychodzić do głowy, kiedy błyszczące plamki na niebie stały się kulami, za którymi ciągły się dziesiątki, a potem setki warkoczy podobnych do tego, który wisiał od pamiętnej lipcowej nocy. Ciemne niebo pojaśniało od gwiazd i ciągnących się za nimi świetlistych smug.
I tak rozpoczęła się Noc Tysiąca Gwiazd.
Spadały, jedna po drugiej, pokrywając całe niebo, które mieli w zasięgu swojego wzroku. Piękny i niecodzienny widok potrafił zatrzymać w miejscu i zachwycić, ale musiał także przerazić, uświadamiając, że połyskujące gwiazdy bardzo szybko zwiększały swoje rozmiary, aż w końcu jeden z nich przemknął nad pobliskimi drzewami, paląc ich czubki. Jakże potworny był dym, iskry, wyraźne eksplozje wewnątrz kotłujących się czarnych smug? Przez chwilę nie docierało do pary czarodziejów nic. Tik tak. Tylko tykanie zegara. Tik tak. Jakby ktoś odmierzał czas. Tik tak. Ziemia zatrzęsła się tak mocno, że zachwiali się niebezpiecznie. Impet uderzenia, który dotarł po chwili przewrócił czarodziejów prosto na ziemię, a kłęby kurzu objęły wszystko wkoło. Cisza. Świszcząca, okropna cisza i pisk w uszach. Tyle słyszeli, nie widzieli nic więcej, bo wszystko wokół utonęło w kłębach szarego i czarnego dymu. Dopiero po chwili zaskoczył ich okropny i ogłuszający dźwięk, potworny huk. Świat się trząsł, świat dygotał. Wokół znów wszystko zamarło.
To nie był koniec. Noc dopiero się rozpoczęła.
Kiedy kłęby dymu zaczęły się przerzedzać, po okolicy poniosły się krzyki, nawoływania i płacz. Wtedy też Ted i Iris mogli spojrzeć w niebo raz jeszcze, z żalem doświadczając potwornego deja vu. Setki, dziesiątki a może tysiące identycznych gwiazd spadały na ziemię. Gdzieś w okolicy uderzyło coś mniejszego, nie wiedzieli jeszcze gdzie, ale jedno było pewne — nigdzie nie było bezpiecznie, a niebo dosłownie waliło się im na głowę.
Przed podjęciem się jakiejkolwiek aktywności fabularnej w tym okresie należy dopełnić swojego obowiązku w tym temacie (każdą postacią osobno).
Iris - obrażenia tłuczone -15; obrażenia psychiczne -20
Ted - obrażenia tłuczone -15; obrażenia psychiczne -20
Ramsey Mulciber
W okolicznościach, w jakich się znaleźli, musiał wprowadzić Iris do swojej rodziny na szybko, trochę po omacku - przedstawić członków w telegraficznym skrócie: braci w kolejności wieku, ich dzieci, partnerki, jeśli były, chociaż wiedział tylko o Hannah, oficjalnie; prędko zapoznać ją ze swoją rodzinną historią, przedstawić rodziców, nawet jeśli matki już dawno nie było z nimi. Chciał to zrobić teraz, na tym spacerze, pomyślał, że to dobra pora, bo przecież byli już po przeprowadzce, zdołali poukładać część rzeczy, inne zostawiając jeszcze na chwilę na zewnątrz, na komodzie i biurku, jakby dając im czas na rozgoszczenie się, podobnie jak oni. Czuł, że korzenie powoli zaczynają przedzierać się przez zgrubiałą ziemię, jak wrasta, jak rozgaszcza się obok niej. Obok swojej żony.
Dopóki nie pojawiło się to dziwne przeczucie, które rozgoniło jego skupione na celu myśli. Oglądał się dookoła siebie, ale czuł się przy tym jak półgłówek, przecież nic się nie działo. Zatrzymała go dopiero Iris, dotykając cieplejszą dłonią policzka. Spojrzał na nią, czując, jak odrobinę lepiej mu się teraz istnieje, jak wraca na ziemię wprost z eteru, w którym latały wszystkie możliwe złe myśli.
- Rodzina Moore’ów cały czas się powiększa - uśmiechnął się lekko, trochę nerwowo, ale ciepło, naprawdę ciesząc się, że tu była. Że ją miał. Tylko dla siebie. Pobłądził chwilę w tęczówkach lśniących czekoladą. Gdy poruszyła temat zapoznania, odrobinę stężał, uśmiech nieco zbladł, dłoń zacisnęła się na drobnych palcach odrobinę mocniej. - Bardzo. Nie wyobrażam sobie być tam już bez ciebie, jesteś częścią mnie. Częścią tej rodziny. Jesteś Moore’m.
Jej kolejne pytanie zdołał usłyszeć, ale nim zdążył choćby pomyśleć nad odpowiedzią, przez drzewa przebrzmiało parszywe krakanie. Przeczucie. To zimne, drążące kanały w ciele przeczucie, które zabijało go powoli od czasu Bezksiężycowej Nocy. Przełknął ślinę. Nie było już czasu na odpowiedź, nie było na to dobrych warunków, miał wrażenie, że nawet pogoda się zepsuła, powietrze inaczej pachniało, chociaż niewiele się zmieniło. W tej chwili. W następnej - zmieniło się wszystko.
Oślepiony dziwnym blaskiem, stracił na chwilę kontakt z rzeczywistością. W głowie zawirowało, poczuł, jak chybocze się na gruncie, który zaraz zaczął naprawdę drżeć. Świadomość siebie docierała do niego szybko, kawałek po kawałku, jakby układał puzzle z własnego ciała.
- Iris?! Jesteś tu?! - dłoń zacisnęła się jeszcze mocniej, palce odnalazły skórę, w uszach zabrzmiał znajomy stukot obcasów, oddech. Zaczął mrugać, raz mocniej, raz po prostu szybciej, szukając orientacji. I w końcu ją zyskał, choć do jej pełni wiele brakowało. Rozejrzał się prędko, różdżką szukając winowajcy, ale park wyglądał dokładnie tak, jak poprzednio, był ciemniejszy, jakby ktoś wyłączył dodatkową w pokoju lampę, ale taki sam. Świst ptasich piór rozkazał mu spojrzeć w górę - a w górze niebo przywitało go czernią, jakiej dawno nie było. Korony drzew nie sięgały tak wysoko, by przesłonić im cały obraz na nieboskłon. - Nie ma jej tam... - szepnął, bardziej do siebie niż Iris, dzięki temu zdając sobie sprawę, że są w niebezpieczeństwie. - Uciekamy, biegiem przed siebie! - objął ją ramieniem, chroniąc przed martwymi krukami, i pociągnął na dróżkę przed nimi, tę wiodącą w stronę Menażerii Woolmanów.
Wypadli zza drzew szybko, nie było czasu na obijanie się albo łapanie dodatkowych oddechów - Ted nie miał kondycji, ale w tamtym momencie bardzo chciał o nią zadbać. Widział już znany obojgu kierunek, ale zatrzymał się, zamiast biegnąc dalej. Niebo, które jeszcze przed chwilą było już zuepłnie czarne, migocząc zaledwie drobnymi kroplami gwiazd, teraz zaroiło się o palących się wśród chmur pocisków - gwiazd? - spadających coraz szybciej i szybciej. To koniec? Tak... szybko? Objął Iris mocniej, nie wiedział, co innego mógł teraz zrobić, jak nie zagarnąć do siebie, ochronić. Ale czy to wystarczyło?
Skulił się, kiedy ten pocisk przeleciał nad ich głowami, paląc czubki drzew, pod którymi jeszcze chwilę temu przecież przechodzili. Mieli uciekać? Ale gdzie? I kiedy rodziła się w nim ostatnia iskra nadziei, uderzenie zmiotło ich razem, rozrzucając ciałami jak szmacianymi lalkami. Odcięło mu świadomość, zemdlał, stracił częściowo przytomność, nie wiedział. W ostatniej chwili, zanim fala uderzeniowa rzuciła nim brutalnie o ziemię, pomyślał, że puścił jej palce. Nie potrafił jej ochronić.
Dopóki nie pojawiło się to dziwne przeczucie, które rozgoniło jego skupione na celu myśli. Oglądał się dookoła siebie, ale czuł się przy tym jak półgłówek, przecież nic się nie działo. Zatrzymała go dopiero Iris, dotykając cieplejszą dłonią policzka. Spojrzał na nią, czując, jak odrobinę lepiej mu się teraz istnieje, jak wraca na ziemię wprost z eteru, w którym latały wszystkie możliwe złe myśli.
- Rodzina Moore’ów cały czas się powiększa - uśmiechnął się lekko, trochę nerwowo, ale ciepło, naprawdę ciesząc się, że tu była. Że ją miał. Tylko dla siebie. Pobłądził chwilę w tęczówkach lśniących czekoladą. Gdy poruszyła temat zapoznania, odrobinę stężał, uśmiech nieco zbladł, dłoń zacisnęła się na drobnych palcach odrobinę mocniej. - Bardzo. Nie wyobrażam sobie być tam już bez ciebie, jesteś częścią mnie. Częścią tej rodziny. Jesteś Moore’m.
Jej kolejne pytanie zdołał usłyszeć, ale nim zdążył choćby pomyśleć nad odpowiedzią, przez drzewa przebrzmiało parszywe krakanie. Przeczucie. To zimne, drążące kanały w ciele przeczucie, które zabijało go powoli od czasu Bezksiężycowej Nocy. Przełknął ślinę. Nie było już czasu na odpowiedź, nie było na to dobrych warunków, miał wrażenie, że nawet pogoda się zepsuła, powietrze inaczej pachniało, chociaż niewiele się zmieniło. W tej chwili. W następnej - zmieniło się wszystko.
Oślepiony dziwnym blaskiem, stracił na chwilę kontakt z rzeczywistością. W głowie zawirowało, poczuł, jak chybocze się na gruncie, który zaraz zaczął naprawdę drżeć. Świadomość siebie docierała do niego szybko, kawałek po kawałku, jakby układał puzzle z własnego ciała.
- Iris?! Jesteś tu?! - dłoń zacisnęła się jeszcze mocniej, palce odnalazły skórę, w uszach zabrzmiał znajomy stukot obcasów, oddech. Zaczął mrugać, raz mocniej, raz po prostu szybciej, szukając orientacji. I w końcu ją zyskał, choć do jej pełni wiele brakowało. Rozejrzał się prędko, różdżką szukając winowajcy, ale park wyglądał dokładnie tak, jak poprzednio, był ciemniejszy, jakby ktoś wyłączył dodatkową w pokoju lampę, ale taki sam. Świst ptasich piór rozkazał mu spojrzeć w górę - a w górze niebo przywitało go czernią, jakiej dawno nie było. Korony drzew nie sięgały tak wysoko, by przesłonić im cały obraz na nieboskłon. - Nie ma jej tam... - szepnął, bardziej do siebie niż Iris, dzięki temu zdając sobie sprawę, że są w niebezpieczeństwie. - Uciekamy, biegiem przed siebie! - objął ją ramieniem, chroniąc przed martwymi krukami, i pociągnął na dróżkę przed nimi, tę wiodącą w stronę Menażerii Woolmanów.
Wypadli zza drzew szybko, nie było czasu na obijanie się albo łapanie dodatkowych oddechów - Ted nie miał kondycji, ale w tamtym momencie bardzo chciał o nią zadbać. Widział już znany obojgu kierunek, ale zatrzymał się, zamiast biegnąc dalej. Niebo, które jeszcze przed chwilą było już zuepłnie czarne, migocząc zaledwie drobnymi kroplami gwiazd, teraz zaroiło się o palących się wśród chmur pocisków - gwiazd? - spadających coraz szybciej i szybciej. To koniec? Tak... szybko? Objął Iris mocniej, nie wiedział, co innego mógł teraz zrobić, jak nie zagarnąć do siebie, ochronić. Ale czy to wystarczyło?
Skulił się, kiedy ten pocisk przeleciał nad ich głowami, paląc czubki drzew, pod którymi jeszcze chwilę temu przecież przechodzili. Mieli uciekać? Ale gdzie? I kiedy rodziła się w nim ostatnia iskra nadziei, uderzenie zmiotło ich razem, rozrzucając ciałami jak szmacianymi lalkami. Odcięło mu świadomość, zemdlał, stracił częściowo przytomność, nie wiedział. W ostatniej chwili, zanim fala uderzeniowa rzuciła nim brutalnie o ziemię, pomyślał, że puścił jej palce. Nie potrafił jej ochronić.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Magiczny lew
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth