Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Plymbridge Woods
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Plymbridge Woods
Obfite, zachwycające rozmaitą roślinnością lasy znajdujące się w Plympton, dzielnicy miasta Plymouth to azyl dla wszystkich poszukujących wytchnienia, tęskniących za głęboką naturą, nieco oddaloną od morskich fal i pokrzykiwania mew. Chociaż w rozległych lasach nie brakuje zwierzyny, klimat wydaje się nieco inny. Przez te tereny przepływa rzeka Plym, a jednym z charakterystycznych przejść przez nią jest słynny, średniowieczny most Plymbridge, istotny punkt na trasie każdej wędrówki.
W okolicy rzeki można odnaleźć wiele cennych gatunków roślin, wonne zioła i bujne paprocie, ale obeznani z tym teren wędrowcy wiedzą, że należy zachować najwyższą ostrożność podczas zbiorów, albowiem wokół mostu kręci się nieszczególnie przyjazny, stary wolny skrzat, wyjątkowo drażliwy na hałasy i dokuczliwe zapachy. Ów skrzat jest mocno związany z terenem wokół mostu. Jego paskudne zachowanie poznało już kilku beztroskich spacerowiczów. Istnienie stworzenia bywa kwestionowane, albowiem potrafi ono przez długie miesiące nie wychylać się z dobrze ukrytej nory, ale jego obecność potwierdza kilku świadków. W trosce o wielowiekową konstrukcję mostu podejmowano próby schwytania dokuczliwego skrzata, niestety bezskuteczne. Zaleca się zatem spokojne spacery, pozbawione dziecięcych krzyków. Plymbridge Woods oferuje jednak wiele innych, niesamowitych zakątków, ukrytych w gęstwienie drzew, polan i pagórków pozbawionych kapryśnego towarzystwa. Jeśli znalazłeś się koło mostu, rzuć kością k6.
k1 - to twój nieszczęśliwy dzień, nadepnąłeś na ulubiony kamień skrzata, za karę masz nogi z galarety (ST utrzymania się na nogach = 60)
k2 - ktoś postanowił zrobić ci psikusa, teraz co słowo chichoczesz jak dziewczynka (trwa 2 tury)
k3 - fortuna ci sprzyja, skrzat chyba poszedł na drzemkę
k4 - fortuna ci sprzyja, skrzat chyba poszedł na drzemkę
k5 - fortuna ci sprzyja, skrzat chyba poszedł na drzemkę
k6 - dziwnym trafem w okolicy nie dostrzegasz skrzata, ale czujesz, jakby Twój wzrok wyostrzył się, czyżby maczał w tym palce? (ST na zbieractwo zmniejsza się o 10)
W okolicy rzeki można odnaleźć wiele cennych gatunków roślin, wonne zioła i bujne paprocie, ale obeznani z tym teren wędrowcy wiedzą, że należy zachować najwyższą ostrożność podczas zbiorów, albowiem wokół mostu kręci się nieszczególnie przyjazny, stary wolny skrzat, wyjątkowo drażliwy na hałasy i dokuczliwe zapachy. Ów skrzat jest mocno związany z terenem wokół mostu. Jego paskudne zachowanie poznało już kilku beztroskich spacerowiczów. Istnienie stworzenia bywa kwestionowane, albowiem potrafi ono przez długie miesiące nie wychylać się z dobrze ukrytej nory, ale jego obecność potwierdza kilku świadków. W trosce o wielowiekową konstrukcję mostu podejmowano próby schwytania dokuczliwego skrzata, niestety bezskuteczne. Zaleca się zatem spokojne spacery, pozbawione dziecięcych krzyków. Plymbridge Woods oferuje jednak wiele innych, niesamowitych zakątków, ukrytych w gęstwienie drzew, polan i pagórków pozbawionych kapryśnego towarzystwa. Jeśli znalazłeś się koło mostu, rzuć kością k6.
k1 - to twój nieszczęśliwy dzień, nadepnąłeś na ulubiony kamień skrzata, za karę masz nogi z galarety (ST utrzymania się na nogach = 60)
k2 - ktoś postanowił zrobić ci psikusa, teraz co słowo chichoczesz jak dziewczynka (trwa 2 tury)
k3 - fortuna ci sprzyja, skrzat chyba poszedł na drzemkę
k4 - fortuna ci sprzyja, skrzat chyba poszedł na drzemkę
k5 - fortuna ci sprzyja, skrzat chyba poszedł na drzemkę
k6 - dziwnym trafem w okolicy nie dostrzegasz skrzata, ale czujesz, jakby Twój wzrok wyostrzył się, czyżby maczał w tym palce? (ST na zbieractwo zmniejsza się o 10)
Lokacja zawiera kości.
23 listopada 1957 r.
Wilgotniały powieki, kruszył się ten niezłomny hart ducha, kiedy wznosili się na wiele stóp, gdy bliżej było do chmur niż przymarzniętej ziemi. Zaciskała dłonie mocno, uparcie, bo przecież od tego zależało jej życie. Czy nie tak jednak było? Skryte w dziurawej rękawiczce palce drętwiały, bo wkładała w gest ten chyba za dużo… własnego lęku. To nic, że obejmował ją z każdej strony, że czuła moc ramion i przyległą do pleców klatkę piersiową, od której biło ulubione ciepło. Chyba na samym początku drogi przejęła się za bardzo, a było mało, naprawdę mało aktywności, które budziły w niej takie dziwne uczucie. Strach? Bardziej nieoswojenie. To przecież coś, z czym kompletnie nie radziła sobie pierwszoroczna Annie Scott, więc dlaczego miałoby się udawać Philippie? Dlatego że były jak ogień i woda. Naprawdę? Oczywiście, że był, tuż obok, bezpiecznie, bo dobrze wiedział, jak to działało, jak zejść na ziemię i jak się w niej nie zapaść. Gdy odważyła się rozchylić usta, łykała całe niebiosa, ten wielki, nieobjęty granicami świat. Powietrze i całe wiry chłodnych wiatrów, które sprawiały, że jeszcze bardziej się w nim chowała. Odważniej. Przecież wrzucono ją do wody, kiedy nie umiała pływać, przecież wpuszczono ją do Hogwartu, kiedy nie znała dźwięku świszczącej różdżki. Chciała nauczyć się czuć to, co tak rozgrzewało jego serce, kiedy odpychał się do ziemi i wznosił wysoko, ku najwyższym wieżom. Świat przecież miał być teraz ich, szeroki i niezmierzony. Cel był niepotrzebny. Musiała tylko przetrzymać, oswoić, zebrać to doświadczenie i nie połamać się gdzieś po drodze. Była pierwsza, usadzona w jego ciele. Ujarzmić własne oczy, zmusić do patrzenia, nie uciekać, kiedy w piersi dudniły całe orkiestry, kiedy krainy otwierały się zaraz pod porzuconymi w powietrzu stopami i w szerokim paśmie przed. Targany wiatrem włos owijał się wokół jej nosa, może drażnił jego brodę i łaskotał w usta. Skręcały się wszystkie fale, a w ślad za nimi ta dziewczęca głowa, ten policzek próbujący gdzieś się w nim ukryć. Tak przez chwilę. Wciąż się wznosili? Może mogłaby przycisnąć nos gdzieś do jego szyi, może mogłaby cała po prostu się okręcić wokół drewnianej podpory, przylepić piersią do piersi. Połknąć jeszcze tylko kilka obłoków, a potem po prostu obudzić się pośród tych uśpionych na zimę polan. Dokąd ją tak prowadził? Nie chciała się bać.
Oderwała się więc poniesiona trochę z pędem tego lotu, z magiczną energią, która wciągała ich w ten niepewny taniec. Jak to możliwe, że potrafił nad tym zapanować? Jaka czarownica cofa się na myśl o lataniu na miotle? Przecież była czarownicą. Poprawiła własny chwyt, stłumiła potrzebę wymacania kieszeni, w której zwykle piszczały małe stwory. Tym razem nie mogły lecieć z nimi. Oszczędziła im mdłości, chociaż sama… sama ich nie miała. Do dzielności popychała ją ciekawość, bo przecież nie fruwali tak po prostu. Musiało być jakieś dokąd i on dobrze je znał. A może po prostu mknął, kusząc ją zimowymi krajobrazami i mapą o wiele przyjemniejszą od tych londyńskich czarnych smug. Gdy miotła się przechyliła – albo to oni wykręcili się na niej – ujrzała własne połamane kończyny, porzucone w cztery strony świata. Marna wizja, sine ciała i potłuczony tyłek. Chyba tego nie chciał, prawda? Przeklęty! W tym ułożeniu niezbyt mogła go podejrzeć, ale na pewno poczuł ten nagły, obco brzmiący dźwięk przerażenia, to sztywniejące się ciało, które kolejny raz wyginało się w tył, w niego, tak naturalnie. Nie mogła nad tym zapanować. – Uduszę cię – wydusiła w końcu, a głos prędko rozmył się w ostrości grudniowych wiatrów. Potem było jeszcze to mruknięcie, przedłużone, płoche. O wiele gorsze od samego lotu wydawało jej się to, że po prostu się tego tak wystrzega, że coś może budzić w niej tak niepewne odczucia, bo przecież dawał jej cały świat. Mogli znaleźć się zupełnie wszędzie, ale nieprzywykła do podróży Philippa nie wiedziała, gdzie chciałaby być, ani gdzie znajdowało się jej miejsce. Byle z nim. Oby to było tego wszystkiego warte.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Spięcie mniejszego ciała wystarczyło za odpowiedź na pytanie, czy jej się podoba. Nawet on potrafił dostrzec, że coś ewidentnie było nie tak. Potrzebowała oderwania od tych problemów, które przez cały czas ich trawiły od momentu pierwszych kroków ku sobie, bo wtedy problemy zaczęły się piętrzyć – jeden po drugim, a może właśnie tylko dzięki temu się znaleźli? Przez ten wyimaginowany przypadek, gdy znaleźli się w podobnym dołku, który miał całkiem inne barwy i odcienie? Poziom, na którym odnaleźli siebie wzajemnie. Teraz próbował ją zabrać z tego szarego miejsca, pokazać trochę więcej z życia, na które mogłaby sobie pozwolić, była przecież zaradna, umiałaby… zacząć coś od nowa, choć najpierw musieli się zająć przyjaciółmi w Tower, jej przyjaciółmi. W ciągu tych dni w jego głowie pojawiła się dość nieśmiała i wstydliwa myśl, którą próbował przegonić za każdym razem, gdy widział jej zmęczenie. Nie chodziło o fizyczność, z którą oboje mieli problem w trakcie tego ściskającego żołądek czasu, była wycieńczona psychicznie, a on nie potrafił znieść tego dłużej, tym bardziej że zaproponował jej pomoc. Rodzaje pomocy bywały różne, a skoro oboje znaleźli się w nieco gorszej kondycji, należało przyjąć odpowiednią strategię, ćwiczenia poza Londynem. Nie miał zamiaru wspominać, że prowadzi ją do rodzinnych stron, bo przecież wciąż nie wiedziała, jak się nazywał, bo przecież nie chodziło o jego bezpieczeństwo, a wszystkich innych. Otulając ją swoimi ramionami i całym ciałem, starał się, żeby nie był to dla niej koszmar. Bał się wizji, kiedy miałaby siedzieć tuż za nim i obejmować go bez żadnego zabezpieczenia w postaci jego ewentualnej interwencji. Dobrze wiedział, że bycie ciapą było wpisane w jego jestestwo, ale pewne sytuacje wymagały odpowiednich kroków. Nie dałby jej spaść. Nigdy. Zamiast zmartwień o bezpieczeństwo myślał o komforcie, którego nie czuła. Spięte barki, zgarbione plecy i włosy przesłaniające widok co jakiś czas, których dotyk był orzeźwiający. Trzymając ją w bańce pomiędzy swoimi rękoma zaciśniętymi na trzonku, nie był w stanie ściągnąć ich ze swojej twarzy. Wydawało się, że to wyczuła albo po prostu nie było jej w smak tak wciąż lecieć. Szukała ciepła, a on zamierzał jej dać wszystko, czego potrzebowała. Troska kierowała każdym z jego ruchów, szczególnie kiedy przystawił swoją brodę gdzieś bliżej jej ramienia, próbując złapać jeszcze ustami kawałek jej szyi w małym geście otuchy. Jej włosy obniżyły się do jego gardzieli, po której przeszedł dziwny prąd od smagania naprzemiennie ciepła i zimna. Wystające jabłko Adama poruszyło się w szybkiej próbie złapania oddechu w pędzie.
Poprawiła chwyt, odnalazła nieco pewności i przekonania co do trzonka, a to był niezaprzeczalny znak! Świadom każdego ruchu pchnął ciało, wykręcając beczkę nad ziemią. Na horyzoncie widoczna była już woda. Lecieli kawałek czasu. Wraz z dźwiękiem, który pomimo wiatru i tak wpadł do jego uszu, poczuł również jej sparaliżowane ciało wbijające w jego przód, a przecież nie zamierzał serwować jej traumy! Zaczął zwalniać. Powiedziała coś. Powietrze uderzające w uszy rozmyło sens. Musiała wiedzieć, że… że coś. Zabrał jedną z dłoni na miotle, nie tracąc ani trochę na wysokości lotu. Mogła się przestraszyć, bo przecież niepokorna leciała w tej samej pozycji, co on. Ciężko było jej czegokolwiek odmówić, nawet tak nietypowej i zdecydowanie nie przystającej pannie siadu, a jednak nie miał na tyle odwagi, by próbować coś powiedzieć, bo czy to było ważne? W tym całym oceanie problemów, które zdołali już przepłynąć, siedzenie na miotle powinno być drobnostką, ale nie było. Nie wtedy, kiedy chciał zapewnić jej komfort, choć i tak nie był w stanie nie robić nic. Wolną dłoń praktycznie od razu przepasał wokół jej brzucha, jakby zapewniając, że nic się nie dzieje i wszystko jest tak, jak należy. Chciał to powiedzieć, patrząc w piwne oczy, ale zamiast tego miał tylko jej pchane przez wiatr włosy. Przebijając się przez nie, a raczej przybliżając usta do boku jej głowy, pozwolił ciepłemu, krótkiemu oddechowi spowić część płatka małego ucha – Jestem.
Nie sądził, żeby było to odpowiednie zapewnienie, że w ogóle mogło cokolwiek zmienić, tym bardziej że lecieli już nad wodą, powoli coraz bardziej tracąc na prędkości. Chciał, żeby zobaczyła trochę bezkresu wody, tego niekończącego się horyzontu, który tuż przed nimi malował się w błękitnych odcieniach wody i nieba. Jedynym przebiciem była białość chmur, które pomimo jesiennych dni proponowały piękną pogodę, z pewnością nie na długo.
Za nimi znajdowała się piękna dolina, a raczej rodzinne hrabstwo, gdzie planował ją zabrać po raz pierwszy. Sentymentalizm był jedną z podstaw jego jestestwa, nic więc dziwnego, że stresował się tym, czy jej się spodoba. Bardzo mu zależało. Wiatr już dawno przestał mocno uderzać w twarz. Było słychać szum małych, załamujących się pod nimi fal.
- Puść ręce. – zaproponował jej, cały czas trzymając za chudy brzuch, wręcz znacząco zahaczając na boku, że ją asekuruje. Samemu bał się ją stracić i trochę nie myślał, że możliwość wtulania się w to wątłe ciało będzie tak przyjemne. Próbował przekonać ją do czegoś więcej niż samego mechanizmu, chciał, by poczuła tę wolność i swobodę. – Jestem – zapewnił ją, jakby faktycznie coś to zmieniło, a mimo to wierzył, że zdoła się przełamać. Teraz już praktycznie byli już jednością. Czuła ciepło? Czuła otuchę?
Poprawiła chwyt, odnalazła nieco pewności i przekonania co do trzonka, a to był niezaprzeczalny znak! Świadom każdego ruchu pchnął ciało, wykręcając beczkę nad ziemią. Na horyzoncie widoczna była już woda. Lecieli kawałek czasu. Wraz z dźwiękiem, który pomimo wiatru i tak wpadł do jego uszu, poczuł również jej sparaliżowane ciało wbijające w jego przód, a przecież nie zamierzał serwować jej traumy! Zaczął zwalniać. Powiedziała coś. Powietrze uderzające w uszy rozmyło sens. Musiała wiedzieć, że… że coś. Zabrał jedną z dłoni na miotle, nie tracąc ani trochę na wysokości lotu. Mogła się przestraszyć, bo przecież niepokorna leciała w tej samej pozycji, co on. Ciężko było jej czegokolwiek odmówić, nawet tak nietypowej i zdecydowanie nie przystającej pannie siadu, a jednak nie miał na tyle odwagi, by próbować coś powiedzieć, bo czy to było ważne? W tym całym oceanie problemów, które zdołali już przepłynąć, siedzenie na miotle powinno być drobnostką, ale nie było. Nie wtedy, kiedy chciał zapewnić jej komfort, choć i tak nie był w stanie nie robić nic. Wolną dłoń praktycznie od razu przepasał wokół jej brzucha, jakby zapewniając, że nic się nie dzieje i wszystko jest tak, jak należy. Chciał to powiedzieć, patrząc w piwne oczy, ale zamiast tego miał tylko jej pchane przez wiatr włosy. Przebijając się przez nie, a raczej przybliżając usta do boku jej głowy, pozwolił ciepłemu, krótkiemu oddechowi spowić część płatka małego ucha – Jestem.
Nie sądził, żeby było to odpowiednie zapewnienie, że w ogóle mogło cokolwiek zmienić, tym bardziej że lecieli już nad wodą, powoli coraz bardziej tracąc na prędkości. Chciał, żeby zobaczyła trochę bezkresu wody, tego niekończącego się horyzontu, który tuż przed nimi malował się w błękitnych odcieniach wody i nieba. Jedynym przebiciem była białość chmur, które pomimo jesiennych dni proponowały piękną pogodę, z pewnością nie na długo.
Za nimi znajdowała się piękna dolina, a raczej rodzinne hrabstwo, gdzie planował ją zabrać po raz pierwszy. Sentymentalizm był jedną z podstaw jego jestestwa, nic więc dziwnego, że stresował się tym, czy jej się spodoba. Bardzo mu zależało. Wiatr już dawno przestał mocno uderzać w twarz. Było słychać szum małych, załamujących się pod nimi fal.
- Puść ręce. – zaproponował jej, cały czas trzymając za chudy brzuch, wręcz znacząco zahaczając na boku, że ją asekuruje. Samemu bał się ją stracić i trochę nie myślał, że możliwość wtulania się w to wątłe ciało będzie tak przyjemne. Próbował przekonać ją do czegoś więcej niż samego mechanizmu, chciał, by poczuła tę wolność i swobodę. – Jestem – zapewnił ją, jakby faktycznie coś to zmieniło, a mimo to wierzył, że zdoła się przełamać. Teraz już praktycznie byli już jednością. Czuła ciepło? Czuła otuchę?
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Prawie to czuła. Bliskość oczarowującego oddechu odpędzającego szczypiący koszmar grudniowego zimna. To przedostające się spomiędzy warg ciepło, gdzieś się skradało, do zaplecionej w wąskie pasy włosów skóry. Wiatr nie ułatwiał, a ona mimowolnie podsuwała mu się bardziej. Dotknij, pocałuj, ogrzej. Natura sama kierowała tą szyją, sama podawała mu ją do wszystkiego, co tylko chciał zrobić. Tylko przeszkadzał im jej strach, sztywność karku, kamienność postaci, która zwykle przecież odznaczała się dość zauważalną giętkością. Fruwanie miało przypominać taniec, ale to nie to samo co kręcenie biodrami i podwijanie nóg na lepkich stołach w Parszywym. Tu przeżywała zupełnie inny rodzaj ruchu, tu nie miała stabilnej powierzchni, od której odpychała się, z której czyniła swój prosty fundament. Tu miała jego, ten kawałek starego magicznego kija. Obnażały się przed nimi szerokie krainy, kierunki nie były wcale określone. Mogli być wszędzie, mogli poddać się magii kolejnego wspólnego doświadczenia. Po tym wszystkim to było jak zbawienie. Wydostali się z miasta, płynęli do chmur, do nagich horyzontów. Zaopatrzeni jedynie w siebie. I chociaż gniotło ją to niewygodne uczucie, że robi właśnie coś, nad czym zupełnie nie ma kontroli, to nie mogła przestać. Nie mogła uwierzyć, że mógłby pozwolić, by się w tym zapadła. Chciała mu dać tę chwilę.
Ostre pazury wiatrów drażniły jej oczy, rwały policzki, zaklinały w mrowieniu wszystkie kończyny. Nie przywykła, to nie była naturalna poza, niewygodny kijek między udami i dyndające wysoko nad ziemią pantofle, ale… wreszcie inność, ucieczka, wrażenie, że świat nie kończy się na dokach, że chociaż kurczy się mapa, to dalej też coś jest. Rzeki, wybrzeża, wzgórza. Mieli to wszystko, pod sobą i przed sobą. A on nie opuszczał jej nawet na jedno mrugnięcie. Nie za wiele mogła, trwała zaklęta, ucząc się nowego uczucia, doświadczenie lotu i niewygody wirującego lądu. Oni pędzili, czy to świat się materializował? Za szybko. Serce bombardowało chudą pierś, skręcała się już nawet nie w niego, ale po prostu w siebie. Nie pomagało zimno osadzające się zbyt wygodnie w płucach. Rozdarła własnym głosem monotonne szumy otoczenia. Byli jak dwa złączone ptaki. Chronił ją nawet w locie, wybawił ze starego, mułowatego gniazda nad Tamizą. By poznała coś więcej. Nie brakowało jej przecież odwagi do łamania granicy. Tylko zawsze miała tylko jeden dom, dość niedawny i taki, który spodziewała się mieć już do końca. A jeśli opuściłaby go i po powrocie nie zastała już niczego? A jeśli nigdzie indziej nie czekało na nią już nic? To wina tej wojny, tego obezwładnionego, przejętego trucizną propagandy Londynu. To on wlewał w nią taką ilość negatywnych myśli, to on sprawiał, że zamiast ostro przedzierać się przez nowe drogi cofała się lub skręcała zupełnie błędnie. Nie tak. Nie tak to robiła. Jak to zrobić? Jak dobrze odnaleźć się w otoczeniu, któremu do tej pory bezczelnie wręcz dyktowała warunki, a które teraz co rusz wabiło ją do ciemności?
Wciągnęła głęboko nosem nową nić zapachów, kiedy lekko pofałdowane wody znalazły się tuż pod nimi, wielkie, o wiele większe, niż do tej pory oglądała je z brzegów czy nawet łodzi. Bezkresne, szerokie. To było morze czy to były jakieś jeziora? Nie wyginała głową za bardzo w obawie, że utraci ledwo co uzyskaną, a i tak wątpliwą namiastkę stabilności. Pogłębiła oddech, gdy lot stał się mniej dziki, kiedy przestała już łykać własne włosy. Tamten ruch sprawił, że zapomniała o tak prozaicznych rzeczach, że nagle stała się zbitą kupką nędznego strachu. Zupełnie krucha duchem, już nie tylko ciałem, które z boku wyglądało na takie łatwe do złamania w dwóch ruchach. Odzyskiwała spokój, przelotny, naiwny, bo kiedy tylko oderwał dłoń od drewna, otworzyła szerzej oczy, pozwoliła, by załzawiły się gwałtownie, a potem ścisnęły w sobie, pod powiekami opadającymi zbyt pośpiesznie. Co robił? Niech nie puszcza! – Urien! – warknęła przestraszona, pozłoszczona i wszystko jednocześnie, ale dość szybko zacisnęła usta. Bo ją objął. Bo wcale nie zamierzał fikać na tej pieprzonej miotle – a przez chwilę całe życie stanęło jej przed oczami – tylko po prostu trzymał, lepił to swoje wielkie łapsko do jej falującego nerwowo brzucha. Czuł pewnie, nawet pod płaszczem, jak cała drżała, jak zbyt łatwo dawała się osłabić tym chłodnym masom powietrza. Widokami nijak nie mogła się nasycić. Nie teraz, może zaraz, może… – Nie puszczaj! Nawet nie próbuj! – znów warknęła, ostro, władczo, jakby od wykonania tego polecenia miało zależeć jego życie. I jej też, kurwa. Broda nieco opadła, oczy wyłapały jeszcze raz lustrzaną taflę pod ich nogami. Wciąż się wznosili, niewygoda stawała się jakaś taka do przełknięcia. – Nie mogę – wydusiła, wciąż kurczowo się trzymając przeklętego badyla. A niech tylko spróbuje ją zmusić! Gamoń! Wiedziała, że krainy się zmieniały, że przedłużały się wody, albo odsłaniały kolejne kawałki doliny. Nie miała żadnego pomysłu, nie podejrzewała, dokąd lecieli, ale lot był dość długi. Na tyle długi, że obawiała się o własne uda po zejściu z miotły. Już teraz musiała czasem popatrzeć w dół i upewnić się, że gdzieś w locie jej nie odpadły. Gdzie się podziała ta cała dzielność? Dlaczego ta wysokość tak ją przerażała? To powinna być błahostka. – Dobra – wyrwało jej się w końcu, jakoś tak dziwnie bojowo. Wystający z materiału rękawiczki palec przekręcił się lekko, pazur wcisnął się w szparę w drzewie. Spróbowała zmusić pozostałe, aby ustąpiły, aby się oderwały. Zupełnie naturalnie jej ciało wpływało w jego pierś, by się oprzeć, by się upewnić, że nie zleci i nie zatonie w lodowatych głębinach. Cholera jasna. Teraz. Teraz mogła, bo czuła pulsujące od niego ciepło, gdzieś ten zaczepny wyraz ust obiecujący, że będzie, że nie musiała się już bać. Przeskoczyły jej dłonie, obydwie tak chaotycznie i prędko złapały za obejmującą ją rękę. Co miała zrobić? Odkleić je całkiem? Rozwinąć jak te ptasie skrzydła? Chyba żartował. Aż w końcu przypomniała sobie, ile gównianych sytuacji już przeżyła, ile razy była na dnie. Jedno więcej? Co jej szkodzi. Przecież umiała pływać. Odciągnęła wreszcie obie dłonie, spróbowała unieść rozprostowane ręce niczym maszt, poczuć to wszystko, co tak w tym kochał i wyciągnąć się w całkiem pokracznej pozie. Na pewno trzymał? Ale jak wylądują, to i tak da mu w nos!
Ostre pazury wiatrów drażniły jej oczy, rwały policzki, zaklinały w mrowieniu wszystkie kończyny. Nie przywykła, to nie była naturalna poza, niewygodny kijek między udami i dyndające wysoko nad ziemią pantofle, ale… wreszcie inność, ucieczka, wrażenie, że świat nie kończy się na dokach, że chociaż kurczy się mapa, to dalej też coś jest. Rzeki, wybrzeża, wzgórza. Mieli to wszystko, pod sobą i przed sobą. A on nie opuszczał jej nawet na jedno mrugnięcie. Nie za wiele mogła, trwała zaklęta, ucząc się nowego uczucia, doświadczenie lotu i niewygody wirującego lądu. Oni pędzili, czy to świat się materializował? Za szybko. Serce bombardowało chudą pierś, skręcała się już nawet nie w niego, ale po prostu w siebie. Nie pomagało zimno osadzające się zbyt wygodnie w płucach. Rozdarła własnym głosem monotonne szumy otoczenia. Byli jak dwa złączone ptaki. Chronił ją nawet w locie, wybawił ze starego, mułowatego gniazda nad Tamizą. By poznała coś więcej. Nie brakowało jej przecież odwagi do łamania granicy. Tylko zawsze miała tylko jeden dom, dość niedawny i taki, który spodziewała się mieć już do końca. A jeśli opuściłaby go i po powrocie nie zastała już niczego? A jeśli nigdzie indziej nie czekało na nią już nic? To wina tej wojny, tego obezwładnionego, przejętego trucizną propagandy Londynu. To on wlewał w nią taką ilość negatywnych myśli, to on sprawiał, że zamiast ostro przedzierać się przez nowe drogi cofała się lub skręcała zupełnie błędnie. Nie tak. Nie tak to robiła. Jak to zrobić? Jak dobrze odnaleźć się w otoczeniu, któremu do tej pory bezczelnie wręcz dyktowała warunki, a które teraz co rusz wabiło ją do ciemności?
Wciągnęła głęboko nosem nową nić zapachów, kiedy lekko pofałdowane wody znalazły się tuż pod nimi, wielkie, o wiele większe, niż do tej pory oglądała je z brzegów czy nawet łodzi. Bezkresne, szerokie. To było morze czy to były jakieś jeziora? Nie wyginała głową za bardzo w obawie, że utraci ledwo co uzyskaną, a i tak wątpliwą namiastkę stabilności. Pogłębiła oddech, gdy lot stał się mniej dziki, kiedy przestała już łykać własne włosy. Tamten ruch sprawił, że zapomniała o tak prozaicznych rzeczach, że nagle stała się zbitą kupką nędznego strachu. Zupełnie krucha duchem, już nie tylko ciałem, które z boku wyglądało na takie łatwe do złamania w dwóch ruchach. Odzyskiwała spokój, przelotny, naiwny, bo kiedy tylko oderwał dłoń od drewna, otworzyła szerzej oczy, pozwoliła, by załzawiły się gwałtownie, a potem ścisnęły w sobie, pod powiekami opadającymi zbyt pośpiesznie. Co robił? Niech nie puszcza! – Urien! – warknęła przestraszona, pozłoszczona i wszystko jednocześnie, ale dość szybko zacisnęła usta. Bo ją objął. Bo wcale nie zamierzał fikać na tej pieprzonej miotle – a przez chwilę całe życie stanęło jej przed oczami – tylko po prostu trzymał, lepił to swoje wielkie łapsko do jej falującego nerwowo brzucha. Czuł pewnie, nawet pod płaszczem, jak cała drżała, jak zbyt łatwo dawała się osłabić tym chłodnym masom powietrza. Widokami nijak nie mogła się nasycić. Nie teraz, może zaraz, może… – Nie puszczaj! Nawet nie próbuj! – znów warknęła, ostro, władczo, jakby od wykonania tego polecenia miało zależeć jego życie. I jej też, kurwa. Broda nieco opadła, oczy wyłapały jeszcze raz lustrzaną taflę pod ich nogami. Wciąż się wznosili, niewygoda stawała się jakaś taka do przełknięcia. – Nie mogę – wydusiła, wciąż kurczowo się trzymając przeklętego badyla. A niech tylko spróbuje ją zmusić! Gamoń! Wiedziała, że krainy się zmieniały, że przedłużały się wody, albo odsłaniały kolejne kawałki doliny. Nie miała żadnego pomysłu, nie podejrzewała, dokąd lecieli, ale lot był dość długi. Na tyle długi, że obawiała się o własne uda po zejściu z miotły. Już teraz musiała czasem popatrzeć w dół i upewnić się, że gdzieś w locie jej nie odpadły. Gdzie się podziała ta cała dzielność? Dlaczego ta wysokość tak ją przerażała? To powinna być błahostka. – Dobra – wyrwało jej się w końcu, jakoś tak dziwnie bojowo. Wystający z materiału rękawiczki palec przekręcił się lekko, pazur wcisnął się w szparę w drzewie. Spróbowała zmusić pozostałe, aby ustąpiły, aby się oderwały. Zupełnie naturalnie jej ciało wpływało w jego pierś, by się oprzeć, by się upewnić, że nie zleci i nie zatonie w lodowatych głębinach. Cholera jasna. Teraz. Teraz mogła, bo czuła pulsujące od niego ciepło, gdzieś ten zaczepny wyraz ust obiecujący, że będzie, że nie musiała się już bać. Przeskoczyły jej dłonie, obydwie tak chaotycznie i prędko złapały za obejmującą ją rękę. Co miała zrobić? Odkleić je całkiem? Rozwinąć jak te ptasie skrzydła? Chyba żartował. Aż w końcu przypomniała sobie, ile gównianych sytuacji już przeżyła, ile razy była na dnie. Jedno więcej? Co jej szkodzi. Przecież umiała pływać. Odciągnęła wreszcie obie dłonie, spróbowała unieść rozprostowane ręce niczym maszt, poczuć to wszystko, co tak w tym kochał i wyciągnąć się w całkiem pokracznej pozie. Na pewno trzymał? Ale jak wylądują, to i tak da mu w nos!
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wierzył w nią. Całym sobą, każdą myślą i słowem, bo przecież wiedział, jak była silna, jak potrafiła przeciwstawić się losowi, choć niejeden już dawno ogłosiłby własną porażkę – ona dzielnie kroczyła dalej. W całym tym locie nie chodziło ani trochę o imitowanie odwagi i mocy, wręcz przeciwnie, prosił ją o pogodzenie się z losem. Nie wiedział, czy potrafiła to zrobić… czy potrafiła mu zawierzyć całą siebie, jak mówiła to nie raz. Świadom tego, że nie chodziło tylko i wyłącznie o komfort psychiczny, ale również fizyczny, starał się wykonywać ruchy powoli, początkowo fundując jej przejażdżkę, jaka z pewnością nie śniła się wyciągniętej z pubu barmanki. Nigdy nie był w stanie patrzeć na nią tylko przez ten pryzmat, bo nawet wtedy, kiedy ledwo się znali wiedział, że czaiło się w niej coś jeszcze. Była kimś więcej, może nie zawsze, ale na zawsze zapisała się już jako ta pierwsza. Ta, która pozwoliła sobie na okazanie cierpienia przy nim, zawsze uparcie starającym się pomóc niezależnie od okoliczności. Nie potrzebne były słowa, kiedy wbijała się w jego ciało, chowając się przed malejącym zimnem wiatru, którego agresywność zaprzestała tej próby dominacji w płucach. Zdecydowanie było to przeżycie, zarówno dla niej, jak i dla niego, bo przecież nigdy wcześniej nikt nie okazywał tak wielkiej kruchości i strachu w locie. Może właśnie to podyktowało jego dłoń do objęcia wąskiej talii? Chciał ją zapewnić, że jest obok? Martwił się, żeby przypadkiem nie próbowała spaść? Powodów można wymieniać wiele, jednakże nic nie było w stanie podsunąć odpowiedniej odpowiedzi, bo którą należało obrać za właściwą?
Nie był do końca przekonany czy w taki sposób jakkolwiek pomoże, ale przecież musiał zrobić coś – cokolwiek! Przestał przyglądać się horyzontowi, skupiając się na rysach jej twarzy, które widział z ukosa. Nie była to najwygodniejsza pozycja, w jakiej leciał, ale również nie najgorsza, szczególnie, kiedy przychodziła ta świadomość, że byli tam razem. Unoszące się lekko poliki były już zaróżowione, widział nawet końcówkę jej nosa i wydatne usta, które wydawały się coś mówić. Faktycznie wypowiadała słowa, których sens dotarł do niego dopiero po czasie. Bała się, a on nieświadomie doprowadzał jej stan do jeszcze większego strachu. Kolejny raz się wygłupił, tylko nie znał żadnych innych sposobów na okiełznanie miotły, jeśli nie przez próby i treningi! Właśnie to robili, nad wodą, tam, gdzie świat zdawał się nie mieć końca. Myślami czasem sięgał wtedy do dawnej przyjaciółki, o której słuch zaginął wraz z minionymi latami. Każde poszło w swoją stronę i dorosło na własną łapę. Ciekaw był, czy wody przyniosły jej dość pożytku, choć nie były to myśli jakie kłębiły się w jego głowie w tym momencie. Kiedy miał okazję otaczać opieką tą niespodziewaną damą, która zjawiła się w jego życiu, skupiał się tylko i wyłącznie na niej. Od czubka głowy, aż po palce u stóp.
Nie musisz. Momentalnie wkradło się na usta, jednak nie zdołał tego wykrzyczeć, bo finalnie się zgodziła. Sama z siebie próbowała odciągnąć dłonie od miotły, żeby zaraz złapać w panice jego trzymającą jej pas rękę. Chyba pomimo całej swojej niepewności wiedział, co należało zrobić i w jaki sposób przekonać do zaufania, bo nie wierzył, aby było to tylko jakieś głupie złudzenie. Zawierzał w niej wiele wiary, często otrzymując to samo, czy mógł więc być na tyle bezczelnym i przyjąć, że teraz było podobnie?
Ciężar całego jej ciała przenosił się z lewej na prawą, jednakże ze względu na jego wagę i opanowanie miotły wciąż nie zbaczali z kursu. Przygniecione drewno dwójką pasażerów i tak nie było wysokiej jakości produktem, dlatego nic dziwnego, że nie uginała się pod każdym ruchem jak przy meczach.
- Bardzo dobrze. Teraz popatrz daleko przed siebie. – zaproponował, ponownie przykładając usta do jej ucha, musiał się trochę wyprostować, żeby móc odnaleźć odpowiedni środek ciężkości. Ręka na miotle przesunęła się bliżej jej ciała, choć naturalnie utrzymywał on odpowiednią odległość od jej ud, jeszcze tego brakowało! Miał przecież się nią opiekować, nic więcej i tak też miało się stać. Nie ważne, jak bardzo kusiło go złożenie na jej szyi pocałunku w ramach nagrody, ale wydawało się to jakoś psuć cały ten układ, który zawarli. Nie wiedział, kiedy i nie wiedział gdzie, ale pewne zdawało się to, że przy niej czuł coś wyjątkowego i nic nie mogło tego zepsuć, nawet on sam. Wypowiedziane wtedy słowa na balkonie sprawiły, że stał się opiekunem, nikim więcej, to samo przewijało się każdego poranka, kiedy budził się z jej łaskoczącymi włosami na głowie. Nie robili nic złego, po prostu spali wtuleni w siebie, jak dwoje ludzi, tak po prostu. To samo starał się wytłumaczyć samemu sobie, kiedy spoglądała na niego w ten swój charakterystyczny, kokieteryjny i psotliwy sposób. Trzymany w życiowym celibacie nie miał problemów przed kosztowaniem żadnego owocu, który nie był dla niego. – Tylko horyzont. – powiedział, opierając na jej ramieniu podbródek, bo przecież, jaki mógł mieć lepszy widok, jeśli nie jej profil i nieskończoność wody niepostrzeżenie łączącej się z bezchmurnym niebem? Naturalnie przyszło mu oparcie łokcia ręki kierującej miotłą na jej udzie, bo przecież powolny lot i względnie stabilne pozycje nie wymagały zbyt wiele w tej dziedzinie. Mimo wszystkiego chwyt był pewny, a miotlarska czujność w ciągłej gotowości. Wodna bryza uderzyła w nozdrza, pozwalając również wilgoci objąć ich ciała. – Ląd? – spytał, odrywając podbródek od kościstego ciała. Nie potrzebował słów, wystarczył sam ruch głową, który zdradziłby, czy ma zawrócić i odnaleźć to miejsce, które obrał za odpowiednie do odsapnięcia od miastowego gwaru, połączonego z ćwiczeniami. Słuchał jej życzeń i co lepsze, starał się je spełnić.
Nie był do końca przekonany czy w taki sposób jakkolwiek pomoże, ale przecież musiał zrobić coś – cokolwiek! Przestał przyglądać się horyzontowi, skupiając się na rysach jej twarzy, które widział z ukosa. Nie była to najwygodniejsza pozycja, w jakiej leciał, ale również nie najgorsza, szczególnie, kiedy przychodziła ta świadomość, że byli tam razem. Unoszące się lekko poliki były już zaróżowione, widział nawet końcówkę jej nosa i wydatne usta, które wydawały się coś mówić. Faktycznie wypowiadała słowa, których sens dotarł do niego dopiero po czasie. Bała się, a on nieświadomie doprowadzał jej stan do jeszcze większego strachu. Kolejny raz się wygłupił, tylko nie znał żadnych innych sposobów na okiełznanie miotły, jeśli nie przez próby i treningi! Właśnie to robili, nad wodą, tam, gdzie świat zdawał się nie mieć końca. Myślami czasem sięgał wtedy do dawnej przyjaciółki, o której słuch zaginął wraz z minionymi latami. Każde poszło w swoją stronę i dorosło na własną łapę. Ciekaw był, czy wody przyniosły jej dość pożytku, choć nie były to myśli jakie kłębiły się w jego głowie w tym momencie. Kiedy miał okazję otaczać opieką tą niespodziewaną damą, która zjawiła się w jego życiu, skupiał się tylko i wyłącznie na niej. Od czubka głowy, aż po palce u stóp.
Nie musisz. Momentalnie wkradło się na usta, jednak nie zdołał tego wykrzyczeć, bo finalnie się zgodziła. Sama z siebie próbowała odciągnąć dłonie od miotły, żeby zaraz złapać w panice jego trzymającą jej pas rękę. Chyba pomimo całej swojej niepewności wiedział, co należało zrobić i w jaki sposób przekonać do zaufania, bo nie wierzył, aby było to tylko jakieś głupie złudzenie. Zawierzał w niej wiele wiary, często otrzymując to samo, czy mógł więc być na tyle bezczelnym i przyjąć, że teraz było podobnie?
Ciężar całego jej ciała przenosił się z lewej na prawą, jednakże ze względu na jego wagę i opanowanie miotły wciąż nie zbaczali z kursu. Przygniecione drewno dwójką pasażerów i tak nie było wysokiej jakości produktem, dlatego nic dziwnego, że nie uginała się pod każdym ruchem jak przy meczach.
- Bardzo dobrze. Teraz popatrz daleko przed siebie. – zaproponował, ponownie przykładając usta do jej ucha, musiał się trochę wyprostować, żeby móc odnaleźć odpowiedni środek ciężkości. Ręka na miotle przesunęła się bliżej jej ciała, choć naturalnie utrzymywał on odpowiednią odległość od jej ud, jeszcze tego brakowało! Miał przecież się nią opiekować, nic więcej i tak też miało się stać. Nie ważne, jak bardzo kusiło go złożenie na jej szyi pocałunku w ramach nagrody, ale wydawało się to jakoś psuć cały ten układ, który zawarli. Nie wiedział, kiedy i nie wiedział gdzie, ale pewne zdawało się to, że przy niej czuł coś wyjątkowego i nic nie mogło tego zepsuć, nawet on sam. Wypowiedziane wtedy słowa na balkonie sprawiły, że stał się opiekunem, nikim więcej, to samo przewijało się każdego poranka, kiedy budził się z jej łaskoczącymi włosami na głowie. Nie robili nic złego, po prostu spali wtuleni w siebie, jak dwoje ludzi, tak po prostu. To samo starał się wytłumaczyć samemu sobie, kiedy spoglądała na niego w ten swój charakterystyczny, kokieteryjny i psotliwy sposób. Trzymany w życiowym celibacie nie miał problemów przed kosztowaniem żadnego owocu, który nie był dla niego. – Tylko horyzont. – powiedział, opierając na jej ramieniu podbródek, bo przecież, jaki mógł mieć lepszy widok, jeśli nie jej profil i nieskończoność wody niepostrzeżenie łączącej się z bezchmurnym niebem? Naturalnie przyszło mu oparcie łokcia ręki kierującej miotłą na jej udzie, bo przecież powolny lot i względnie stabilne pozycje nie wymagały zbyt wiele w tej dziedzinie. Mimo wszystkiego chwyt był pewny, a miotlarska czujność w ciągłej gotowości. Wodna bryza uderzyła w nozdrza, pozwalając również wilgoci objąć ich ciała. – Ląd? – spytał, odrywając podbródek od kościstego ciała. Nie potrzebował słów, wystarczył sam ruch głową, który zdradziłby, czy ma zawrócić i odnaleźć to miejsce, które obrał za odpowiednie do odsapnięcia od miastowego gwaru, połączonego z ćwiczeniami. Słuchał jej życzeń i co lepsze, starał się je spełnić.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Chociaż znajdująca się pod ich stopami woda zdawała się wołać, że nic się nie stanie, jeśli tylko ciało czarownicy zsunie się i chlupnie, wzburzając spokojną, lodowatą taflę, to jednak nie chciała sprawdzać, jakie to było uczucie – wpadać prosto do olbrzymiego basenu z wielu metrów. Wystarczyło choćby przelotnie zerknąć w dół, by przekonać się, że wysokość ta potrafiła już mocno zadziałać na wyobraźnię. Powierzchnia wodna zdawała się być jeszcze bardziej odległa i niepewna. Tego Urien nie musiał się obawiać. Nie chciała wcale spaść. Dobrze jednak, że sklejona z jej brzuchem dłoń pilnowała pozy, która wciąż nie była na tyle stabilna. Philippa zwykle nie stroniła od odważniejszych aktywności. W obcasach przechadzała się po blatach, po powierzchniach wszystkich stolików w Parszywym i nawet samego baru. Tam mieli dobry widok, tam udowadniała sobie, że jest królową i że jej taniec może być czymś więcej niż tylko frywolnym ruchem pierwszej z brzegu pannicy. Nie było to może ambitne tak jak balet, ani też tak wytworne, ale łamała w ten sposób granice własnej równowagi. Jeśli miała nie potknąć się o gęstwinę żeglarskiej braci, porozwalanych stołków i szkieł, to musiała trenować własną równowagę. W tańcu wychodziło nieźle. Na miotle już gorzej. Gdyby nie czuła go za sobą, zapewne już dawno by się poddała. Starała się. Dobrze wiedziała, że coś ją omija, kiedy tak uparcie wypiera się miotły. Sieć Fiuu nie działała, świstoklika nie widziała na oczy, a latającego samochodu wciąż się nie dorobiła i pewnie nigdy już nie będzie go miała. Pozostały jej więcej wyłącznie własne nogi i Błędny Rycerz. Chłopcy ze statków mogli ją uwielbiać i wynosić pod niebiosa, ale i tutaj nie miała wstępu. Zatem… Urien i jego miotła. Właśnie to miała. Właśnie jego. Czuła, jak dzielnie starał się opowiedzieć jej o tym locie. Nie jednak w słowach, a w faktycznej przejażdżce. Emanował pasją i wciąż troską, która odbijała się dreszczem o osłonięte płaszczem ramiona. Pod jego strażą żadne zimne prądy powietrza nie mogły jej tknąć.
To doświadczenie było intensywne. Broniła się przed większymi lękami, wspierając się na wyjątkowo zauważalnej obecności. Za plecami wciąż czuła drugie ciało, troskliwie oplatające się wokół niej. Wciąż to robił. Strzegł. Prowadził. Odsłaniał siebie. Bo tak rzucali światło na kolejny kawałek jego życia, jego postaci, która wciąż pełna była tajemnic i niejasności. Lubiła go odkrywać, ale obecne warunki były dość nieoczywiste. Zamykała co rusz powieki, zaciskała uda wokół miotły i spinała ciało, które tak dzielnie walczyło o rozluźnienie. Na pewno poczuł, że jest jej źle, że nie bardzo potrafi się w tym locie odnaleźć. To nie było takie proste. Chciałaby być Philippą, która zabiera się do miotły, po prostu na nią wsiada i odważnie frunie. Nie wychodziło aż tak spektakularnie, jak to sobie umyśliła, ale to nieważne. Oswajała się. Zgłębiała podniebne szlaki, po których ją prowadził. Nie musiała się o wiele martwić. Jedynie doświadczać tego, co próbował jej przekazać. W klatce piersiowej czuła łomot, zupełnie jakby utknęło w niej tuzin trzepoczących skrzydeł. Ptaków nie widziała. Starała się za bardzo nie spoglądać na boki. Słuchać siebie, wychwytywać sygnały, jakie jej ofiarowywał. Urien był niepewny, a tym razem porwał ją właśnie tak, tutaj, dokądś prowadził, coś chciał pokazać. Chciała, by wiedział, że mógł. To nie było tak, że wszystko kręciło się wokół niej, że mieli trwać w jej wiecznej strefie komfortu. Wychodziła, wsuwała stopę w nieznane, podawała mu dłoń, kiedy próbował zachęcić. Przeklinała w duchu, ale potem miękła. Poszukiwała jego spojrzenia i odnajdywała te miodowe tęczówki, które wciąż zdawały się sprawdzać, jak jej jest. Nie była na tyle zaślepiona swoim punktem widzenia, by tego nie zauważyć. Jak się troszczył. Tak bardzo, jak nikt wcześniej. Dla niej.
Zachęcona, zebrana w sobie, dusząca strach – po prostu rozwinęła ręce. Rozłożone ramiona utrzymywały się dość sztywno. W piersi zanotowała jeszcze większe dudnienie, adrenalina rozpłynęła się po zakamarkach ciała, a uda jeszcze raz ścisnęły. Mówił do niej, ułożone zaraz przy uchu usta przekazywały skórze słowa, odważną pokusę, ale i ciepły oddech, który aż za bardzo podrażnił. Dotykał ją całą, choć tylko w tym drobnym miejscu. Przejęta przez rosnącą moc tych wrażeń czuła, że naprawdę zaczyna się wznosić. I nie chodziło już tylko o kawałek wirującego ponad krainami drewna. Tylko horyzont. Prawie, jakby uczył ją nowego patrzenia, tępił ostre krawędzie lotu, gryzące chmury i odurzającą wysokość. Czuwał. Przez cały ten czas zaplątany w nią prawie tak samo jak w miotłę. Kiedy trzymał, mogła otworzyć bardziej oczy, poszukać linii horyzontu i od nowa spojrzeć na świat. Na zupełnie obce doliny i rzeki, na linie mórz i przelewające się jeziora. Na jesienny las. Oparł głowę na jej ramieniu, a wtedy gdzieś mimowolnie skręciła, hacząc policzkiem o jego twarz. Podburzone, czujne ciało zdawało się dziwnie wrażliwe na dodatkowe bodźce. Połykała wiatr, ale i świeże emocje, dotyk, który sama zdawała się na nim wymuszać, szukając schronienia. W nim. Już nic im nie groziło.
Pokiwała głową, opuszczając te ręce, które jak te skrzydła próbowały wznosić się ku słońcu. Jedną dłonią objęła miotłę, a drugą ulokowała znów na brzuchu. Tam, gdzie obejmował ją cała, by nie doprowadzić do katastrofy. Dobrze było zejść na dół, poczuć pod stopami ziemię. Mrowiły ją łydki, w pietach czuła drętwotę. Podejrzewała, że tak po prostu nie zejdzie z miotły, nie utrzyma się, kiedy już wylądują. Ale już chciała tam być. Gdzieś, gdzie świat nie kołysał się tak niepewnie, gdzie mogłaby bezpiecznie się ułożyć. Kciuk na brzuchu przesunął się do jego dłoni i pogłaskał delikatnie skórę. Jej postać zdawała się wołać, by wreszcie to się stało. By zeszli na sam dół. A kiedy ziemia wydawała się być coraz bliżej jeszcze raz zamknęła oczy. – Powiesz mi, gdzie jesteśmy? – zawołała, próbując przekrzyczeć wszystkie wiatry. Nie mogła tak cwanie szeptać mu do ucha. Następnym razem skryje się za nim i zupełnie inaczej ułoży… ręce.
To doświadczenie było intensywne. Broniła się przed większymi lękami, wspierając się na wyjątkowo zauważalnej obecności. Za plecami wciąż czuła drugie ciało, troskliwie oplatające się wokół niej. Wciąż to robił. Strzegł. Prowadził. Odsłaniał siebie. Bo tak rzucali światło na kolejny kawałek jego życia, jego postaci, która wciąż pełna była tajemnic i niejasności. Lubiła go odkrywać, ale obecne warunki były dość nieoczywiste. Zamykała co rusz powieki, zaciskała uda wokół miotły i spinała ciało, które tak dzielnie walczyło o rozluźnienie. Na pewno poczuł, że jest jej źle, że nie bardzo potrafi się w tym locie odnaleźć. To nie było takie proste. Chciałaby być Philippą, która zabiera się do miotły, po prostu na nią wsiada i odważnie frunie. Nie wychodziło aż tak spektakularnie, jak to sobie umyśliła, ale to nieważne. Oswajała się. Zgłębiała podniebne szlaki, po których ją prowadził. Nie musiała się o wiele martwić. Jedynie doświadczać tego, co próbował jej przekazać. W klatce piersiowej czuła łomot, zupełnie jakby utknęło w niej tuzin trzepoczących skrzydeł. Ptaków nie widziała. Starała się za bardzo nie spoglądać na boki. Słuchać siebie, wychwytywać sygnały, jakie jej ofiarowywał. Urien był niepewny, a tym razem porwał ją właśnie tak, tutaj, dokądś prowadził, coś chciał pokazać. Chciała, by wiedział, że mógł. To nie było tak, że wszystko kręciło się wokół niej, że mieli trwać w jej wiecznej strefie komfortu. Wychodziła, wsuwała stopę w nieznane, podawała mu dłoń, kiedy próbował zachęcić. Przeklinała w duchu, ale potem miękła. Poszukiwała jego spojrzenia i odnajdywała te miodowe tęczówki, które wciąż zdawały się sprawdzać, jak jej jest. Nie była na tyle zaślepiona swoim punktem widzenia, by tego nie zauważyć. Jak się troszczył. Tak bardzo, jak nikt wcześniej. Dla niej.
Zachęcona, zebrana w sobie, dusząca strach – po prostu rozwinęła ręce. Rozłożone ramiona utrzymywały się dość sztywno. W piersi zanotowała jeszcze większe dudnienie, adrenalina rozpłynęła się po zakamarkach ciała, a uda jeszcze raz ścisnęły. Mówił do niej, ułożone zaraz przy uchu usta przekazywały skórze słowa, odważną pokusę, ale i ciepły oddech, który aż za bardzo podrażnił. Dotykał ją całą, choć tylko w tym drobnym miejscu. Przejęta przez rosnącą moc tych wrażeń czuła, że naprawdę zaczyna się wznosić. I nie chodziło już tylko o kawałek wirującego ponad krainami drewna. Tylko horyzont. Prawie, jakby uczył ją nowego patrzenia, tępił ostre krawędzie lotu, gryzące chmury i odurzającą wysokość. Czuwał. Przez cały ten czas zaplątany w nią prawie tak samo jak w miotłę. Kiedy trzymał, mogła otworzyć bardziej oczy, poszukać linii horyzontu i od nowa spojrzeć na świat. Na zupełnie obce doliny i rzeki, na linie mórz i przelewające się jeziora. Na jesienny las. Oparł głowę na jej ramieniu, a wtedy gdzieś mimowolnie skręciła, hacząc policzkiem o jego twarz. Podburzone, czujne ciało zdawało się dziwnie wrażliwe na dodatkowe bodźce. Połykała wiatr, ale i świeże emocje, dotyk, który sama zdawała się na nim wymuszać, szukając schronienia. W nim. Już nic im nie groziło.
Pokiwała głową, opuszczając te ręce, które jak te skrzydła próbowały wznosić się ku słońcu. Jedną dłonią objęła miotłę, a drugą ulokowała znów na brzuchu. Tam, gdzie obejmował ją cała, by nie doprowadzić do katastrofy. Dobrze było zejść na dół, poczuć pod stopami ziemię. Mrowiły ją łydki, w pietach czuła drętwotę. Podejrzewała, że tak po prostu nie zejdzie z miotły, nie utrzyma się, kiedy już wylądują. Ale już chciała tam być. Gdzieś, gdzie świat nie kołysał się tak niepewnie, gdzie mogłaby bezpiecznie się ułożyć. Kciuk na brzuchu przesunął się do jego dłoni i pogłaskał delikatnie skórę. Jej postać zdawała się wołać, by wreszcie to się stało. By zeszli na sam dół. A kiedy ziemia wydawała się być coraz bliżej jeszcze raz zamknęła oczy. – Powiesz mi, gdzie jesteśmy? – zawołała, próbując przekrzyczeć wszystkie wiatry. Nie mogła tak cwanie szeptać mu do ucha. Następnym razem skryje się za nim i zupełnie inaczej ułoży… ręce.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Uparta z niej była czarownica, ale to wiedział już od dawna, jeśli nawet nie od początku. Wylane piwo na głowę, cięte riposty, na które czasem niejeden zasługiwał i to ogrywanie w karty powinno już dawno do niego przemówić, że należy się trzymać z daleka i co? Lecieli razem w pozie gorszące niejednego szlachetnie urodzonego panicza lub panią, już o samej lady Nott nie wspominając! Wytłumaczenie było bardzo proste, tak samo, jak i oni. Żadne z nich nie potrzebowało pamiątek trwalszych niż te ze spiżu, marmurowych posągów lub złotych biżuterii, przynajmniej tak myślał, kiedy wspólnie spędzali czas. Wystarczyli sobie wzajemnie, tak zwyczajnie, jak dwójka osób. Nie wiedział, czy nauczył się tego w Norwegii, czy to ona zakrzywiła jego pogląd na wszystko, ale przecież sam nie posiadał takich zachcianek. Potrzebował tylko wiedzieć, że jest bezpieczna i szczęśliwa, co zważywszy na czasy, nie było takie proste. W locie mogła na chwilę zapomnieć i może właśnie dlatego tak bardzo upierał się, żeby spróbowała tego, co proponował. W jego oczach wszystko było bardzo proste, może oprócz nazywania tego, co działo się pomiędzy ich dwójką. Nie znał takich określeń i nawet nie próbował ich szukać. Było dobrze. Pierwszy raz od dawna. Świat mógł się walić, ale nic nie powstrzymywało go od tego, żeby patrzeć w ten sam horyzont wspólnie, bo czuł, że tak należy.
Nie spodziewał się, że będzie jej tak ciężko przychodziło latanie. Czuł spięte ciało, które z pewnością dręczyła niepewność, a on jakoś w każdym swoim ruchu starał się ją zachęcić, bo przecież obiecywał być tuż obok. Opieka przemieniała się w dziwną zależność. Przyciąganie, którego nie był w stanie powstrzymać. Niejeden zarzuciłby mu zwyczajną niechęć do odpowiedniego zachowania będącego właśnie zniknięciem, tylko teraz już nie był pewien czy zdołałby o niej zapomnieć. Każdy wieczór, kiedy przychodził z Nochalem pod lokal, odprowadzając ją do domu, stawał się taki naturalny, bo przecież dbał o jej bezpieczeństwo. Nic więcej.
Zrobiła to, rozwinęła ręce. Strzegł. Był tak cholernie dumny. Nie czuła tego ciepła, które rozprowadziło się po jego piersi, konfrontując się z powietrzem wpadającym przez kołnierz. W tym momencie nic mu nie przeszkadzało. Mogli tak po prostu trwać, gdyby nie jej strach, który wydawał się zostać odpędzonym, bo przecież przekręciła głowę, szukając czegoś. Nie zastanawiał się nad tym, po prostu chłonął, przesuwając przy tym własną twarz nieco bliżej, domyślał się, że chciała pewności, a w tym momencie miał jej w nadmiarze. Prawie zahaczył własnym nosem o jej, choć nie było w tym żadnej gwałtowności. Wyczuł kiwnięcie głową, zanim jeszcze zabrał głowę z ramienia. Bardzo płonna myśl, wręcz głupia przebiegła mu przez falę pragnień, pozostawiając go w pewnej konsternacji, jednak to nie był czas. Musiał skupić się na locie, bo przecież miała ochotę już wylądować. Nie mógł jej winić. Poczuł drobne palce, które dotarły do jego nagiej dłoni, głaszcząc skórę. Ciepło tego ruchu powędrowało wzdłuż całej ręki, poszerzając tylko jego uśmiech, którego nie była w stanie zobaczyć. Złapał kilka z jej palców kciukiem, żeby zaraz nakryć drobniejszą dłoń swoją własną i przenieść je obydwie do miotły. Musieli się znów nachylić do przodu. Potrzebowali porządnie skręcić, co też się stało. Nie naciskał jej mocno, wręcz przeciwnie, pracował głównie palcami, próbując być dla niej delikatnym i być może nieco nauczyć samego ruchu wymaganego do odpowiedniego uchwytu. Latanie nie było czymś prostym, każde odgięcie i odciążenie oznaczało jakąś reakcję na miotle i choć nie był żadnym specjalistą, to wiedział, że miało to własną filozofię, którą przekazała mu jego własna mama. Ją też chciał uczyć, bo wydawało się, że wtedy… wtedy przybliżał ją jakoś do całej swojej rodziny, której nie miała okazji poznać. Teraz nawet nie zaprzątał tym sobie głowy, choć ten jeden raz.
Nakierowując miotłę z powrotem do lądu, potrzebował obydwóch dłoni i pełnego skupienia, a jednak odpowiedź na jej pytanie wydała się tak ważna właśnie w tym momencie, jeszcze zanim zdążą dotknąć ziemi. W domu – W Devon – odpowiedział, starając się nie krzyczeć, a zwyczajnie donośnym głosem poinformować. Słabym byłby opiekunem, gdyby pozwolił, żeby ogłuchła. Zielone wzgórze przy brzegu dawało równie wspaniały widok i właśnie tam postanowił wylądować. Okolice Plymouth wydawały się nader odpowiednie. W oddali wzdłuż brzegu widać było samotną, świecącą latarnię. Prowadziła statki do miasta, które jeszcze nie było jej znane. Na wszystko mieli czas, a przynajmniej tak się lubił oszukiwać. Wiatr ustał, od ziemi dzieliło ich niecałe pół minuty.
- Uważaj, lądujemy, zegnij nogi… ja to zrobię. – zaproponował normalnym tonem, wyczuwając, że może nie do końca będzie się pewnie czuć z własnymi kolanami. Przyzwyczajony do podróży sam czasem odczuwał skutki uboczne w postaci nieodpowiednio wyliczonych mil, dla niej z pewnością mogło to być zbyt dużo. Drobniejsza dłoń, którą wcześniej zgarnął pod swoją, została oderwana wraz z jego ręką i przeniesiona z powrotem do jej pasa, zakrywał ją. Chciał ją zapewnić, że wciąż tam jest i pilnuje, bo przecież mogła nie wiedzieć.
Zwolnili, a raczej unosili się nad podłożem. Dał jej szansę przyzwyczaić nogi i przełożyć jedną z nich, żeby stanąć na lądzie, dokładnie tak jak chciała. Asekuracyjnie wciąż trzymał rękę na jej brzuchu.
Nie spodziewał się, że będzie jej tak ciężko przychodziło latanie. Czuł spięte ciało, które z pewnością dręczyła niepewność, a on jakoś w każdym swoim ruchu starał się ją zachęcić, bo przecież obiecywał być tuż obok. Opieka przemieniała się w dziwną zależność. Przyciąganie, którego nie był w stanie powstrzymać. Niejeden zarzuciłby mu zwyczajną niechęć do odpowiedniego zachowania będącego właśnie zniknięciem, tylko teraz już nie był pewien czy zdołałby o niej zapomnieć. Każdy wieczór, kiedy przychodził z Nochalem pod lokal, odprowadzając ją do domu, stawał się taki naturalny, bo przecież dbał o jej bezpieczeństwo. Nic więcej.
Zrobiła to, rozwinęła ręce. Strzegł. Był tak cholernie dumny. Nie czuła tego ciepła, które rozprowadziło się po jego piersi, konfrontując się z powietrzem wpadającym przez kołnierz. W tym momencie nic mu nie przeszkadzało. Mogli tak po prostu trwać, gdyby nie jej strach, który wydawał się zostać odpędzonym, bo przecież przekręciła głowę, szukając czegoś. Nie zastanawiał się nad tym, po prostu chłonął, przesuwając przy tym własną twarz nieco bliżej, domyślał się, że chciała pewności, a w tym momencie miał jej w nadmiarze. Prawie zahaczył własnym nosem o jej, choć nie było w tym żadnej gwałtowności. Wyczuł kiwnięcie głową, zanim jeszcze zabrał głowę z ramienia. Bardzo płonna myśl, wręcz głupia przebiegła mu przez falę pragnień, pozostawiając go w pewnej konsternacji, jednak to nie był czas. Musiał skupić się na locie, bo przecież miała ochotę już wylądować. Nie mógł jej winić. Poczuł drobne palce, które dotarły do jego nagiej dłoni, głaszcząc skórę. Ciepło tego ruchu powędrowało wzdłuż całej ręki, poszerzając tylko jego uśmiech, którego nie była w stanie zobaczyć. Złapał kilka z jej palców kciukiem, żeby zaraz nakryć drobniejszą dłoń swoją własną i przenieść je obydwie do miotły. Musieli się znów nachylić do przodu. Potrzebowali porządnie skręcić, co też się stało. Nie naciskał jej mocno, wręcz przeciwnie, pracował głównie palcami, próbując być dla niej delikatnym i być może nieco nauczyć samego ruchu wymaganego do odpowiedniego uchwytu. Latanie nie było czymś prostym, każde odgięcie i odciążenie oznaczało jakąś reakcję na miotle i choć nie był żadnym specjalistą, to wiedział, że miało to własną filozofię, którą przekazała mu jego własna mama. Ją też chciał uczyć, bo wydawało się, że wtedy… wtedy przybliżał ją jakoś do całej swojej rodziny, której nie miała okazji poznać. Teraz nawet nie zaprzątał tym sobie głowy, choć ten jeden raz.
Nakierowując miotłę z powrotem do lądu, potrzebował obydwóch dłoni i pełnego skupienia, a jednak odpowiedź na jej pytanie wydała się tak ważna właśnie w tym momencie, jeszcze zanim zdążą dotknąć ziemi. W domu – W Devon – odpowiedział, starając się nie krzyczeć, a zwyczajnie donośnym głosem poinformować. Słabym byłby opiekunem, gdyby pozwolił, żeby ogłuchła. Zielone wzgórze przy brzegu dawało równie wspaniały widok i właśnie tam postanowił wylądować. Okolice Plymouth wydawały się nader odpowiednie. W oddali wzdłuż brzegu widać było samotną, świecącą latarnię. Prowadziła statki do miasta, które jeszcze nie było jej znane. Na wszystko mieli czas, a przynajmniej tak się lubił oszukiwać. Wiatr ustał, od ziemi dzieliło ich niecałe pół minuty.
- Uważaj, lądujemy, zegnij nogi… ja to zrobię. – zaproponował normalnym tonem, wyczuwając, że może nie do końca będzie się pewnie czuć z własnymi kolanami. Przyzwyczajony do podróży sam czasem odczuwał skutki uboczne w postaci nieodpowiednio wyliczonych mil, dla niej z pewnością mogło to być zbyt dużo. Drobniejsza dłoń, którą wcześniej zgarnął pod swoją, została oderwana wraz z jego ręką i przeniesiona z powrotem do jej pasa, zakrywał ją. Chciał ją zapewnić, że wciąż tam jest i pilnuje, bo przecież mogła nie wiedzieć.
Zwolnili, a raczej unosili się nad podłożem. Dał jej szansę przyzwyczaić nogi i przełożyć jedną z nich, żeby stanąć na lądzie, dokładnie tak jak chciała. Asekuracyjnie wciąż trzymał rękę na jej brzuchu.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Zrobiła to, bo do niedawna mało rzeczy potrafiło ją przerazić. Pozjadała rozumy, popychała samą siebie, czując, że doskonale wie, jak dalej iść, dokąd iść i jak sięgnąć po to, co wydawało jej się najbardziej niezbędne. Czasy strachów, paniki i łez miała przecież dawno za sobą. Nie mogła się bać. Ona nigdy nie mogła się bać. Tylko że w ciągu ostatnich miesięcy coraz częściej pozwalała, by lęki łaskotały jej myśli, by niewidzialne poszturchiwały tym ciałem, które nie mogło zgiąć się w pół. Zawsze chodzić miała dumna i gotowa wykraść skarby świata. Tylko że miała lęki. On je dostrzegł, wyłapał jakąś szczelinę, wypustkę w perfekcyjnym kamuflażu. Zgarnął do siebie.
Zrobiła to, bo trwał blisko, bo jak ten strażnik pilnował każdego niemożliwie jak na Philippę niezgrabnego ruchu. Na miotle wcale nie była królową świata. Urien jednak znał te krainy, znał te loty. Wyginał ciało, dobrze wiedząc, jak poruszać się w tym innym tańcu. Bliżej chmur niż ziemi, a tym samym jeszcze bliżej siebie. Razem. Razem wznosili się, łamiąc granice, budując ścieżkę większego zaufania, bo przestawało już tylko chodzić o obecność i trwanie. To było jeszcze coś innego. Z każdym skrętem drewnianej zmiotki, zdawało jej się, że już zaczyna spadać, ale wiedziała, że nigdy by na to nie pozwolił. Wiedziała, że Urien poczuje w sobie jakieś spełnienie, trudną jeszcze dla niej w zmierzeniu radość. Niezdefiniowaną, ale odczuwaną. W drgnięciach, w oddechach i westchnieniach, którymi lada moment miał połechtać jej kark. Zawsze dla samej siebie pilnowała odwagi, zawsze chodziło o nią, o jej spełnienie, jej ekstazę, jej namiętność. Teraz chciała jednak dać coś jemu. Swój mały krok, swoje uniesione do chmur dłonie, które mogłyby pchnąć ich dalej, unieść mimo wszystkich trudów, blizn i niepewności zasadzającej się gdzieś w głębi duszy. Bo mogła być najbardziej obyta w relacjach z mężczyznami, ale on… on po prostu był pierwszy. Pierwszy taki. Jak ten lot, który uwalniał nieoczywistą przyjemność. Nigdy nie chciała tego, co między nimi się wydarzyło. Potem jednak po prostu się zjawił i już został, a ona łamała swoje obawy, odrywając stopy od ziemi, odciągając dłonie od drewnianego trzonka. Zapach odwagi pachniał rudym chłopcem z doków. Ich nosy jak dwie pieczęcie spotykały się na wspólnym pergaminie, ponad obcymi krainami, ponad wielkim akwenem, do którego mogła tak łatwo się wsunąć. Być jak jedna z tych syren, o których opowiadał jej Morgan. Być wolną. Została jednak, darując sobie wszystkie lotne ekscesy. Strach przełknęła jak tamten gorzki owoc, który z początkiem wiosny przywiózł im jeden z kapitanów.
Kierowana wpływem jego ruchomego ciała, starała się odnaleźć na tym fruwającym kiju, dopasować do ruchów szkicowanych przez niego. Kiedy zmieniał ułożenie, miotła reagowała. Nie musiała mieć jakiejś wielkiej wiedzy, by to wyczuć. Potrafiła analizować cierpliwie przekazywane wskazówki, potrafiła skupiać się na nim, nawet gdy zaszywał się gdzieś zaraz za jej plecami i nie mogła wszystkiego dojrzeć. Przez cały czas jednak czuła drugie ciało, chłonęła to ciepło, zdawało jej się nawet, że pomiędzy nimi przeskakuje jakaś energia, że jest ich wspólna, że się nią dzielą. Jakby już zdołali połączyć się w jakiejś symbiozie. Jeszcze nie tak idealnie, ale to chyba naprawdę było skuteczne. Poddała więc swoje ciało, dopasowując się do pozy, ignorując sztywniejące kończyny, ignorując wciąż odczuwaną niewygodę.
Devon. A co takiego było w tym Devon, że chmury pchnęły ich aż tutaj? Nie rozumiała. Musiał jednak mieć w tym jakiś cel. Nie miała żadnej wiedzy o tych stronach. Po prostu były, a ona nigdy nie musiała wychylać się w ich kierunku. Obce jej były mary i uroki tych krajobrazów, obcy ludzie. Czy w ogóle znała kogoś, kto pochodził z tych stron? Chyba nie. Może jeden czy drugi piracik z portowej wioski, który dopchał się na duży statek handlowy i rozpoczął prawdziwą żeglarską karierę. Zbyt wiele historii poznała, by wszystkie je spamiętać.
Lądowanie stało się nagle. Mimo zapowiedzi poczuła, że schodzą w dół dość szybko, że widoki wyblakłych traw stają się bliższe i dokładniejsze, że ciało po prostu leci w dół i gdyby tylko jej nie trzymał tak dobrze, to pewnie przeleciałaby przez cały trzon i zsunęła się, by zaraz potem łupnąć ciężko tyłkiem o powierzchnię. Ha, żeby tylko tyłkiem. Wolała jednak nie połamać sobie kości. Nie teraz, kiedy wokoło działo się tak wiele. Dość dramatów wadliwego ciała. Miała być skupiona, zgiąć nogi, poddać się temu, co proponowała jej obejmująca troskliwie dłoń. Tak bardzo chciała zamknąć oczy i poczekać, aż to się wydarzy, aż ułożone na ziemi splątane kończyny wreszcie się ułożą. Odetchną.
Nieco zbyt gwałtownie rzuciła się do tego przekładania nóg. W połowie drogi poczuła, jakby świszczały jej kości, jakby ślizgały się w stawach i domawiały posłuszeństwa. Jasna cholera! Co za uczucie. Pchnęła jednak dalej, zmuszając mięśnie do pożądanego ruchu. Miało być tak, jak chciała. Oparta mocno na jego sile chciała zwyczajnie zejść z miotły. Kiedy zaś stopy wcisnęły się w szlachetny kawałek lądu, poczuła, że kolana miała jak z waty. – Prawie jak po całym maratonie tańca – mruknęła, wspierając się o jego ramię. Nie znosiła być tak zależna, tak niezgrabna. W końcu chyba udało jej się porządnie stanąć. Obróciła się w jego stronę. Wytrzymała. – Zawsze tak jest za pierwszym razem? – zapytała, zdając sobie sprawę z tego, że niestety widział te jej teatralne ruchy. Mało w tym było Philippy, do której przywykł. Rozplątała ich palce i przeszła dwa nieco jeszcze sztywne kroki. Między udami wciąż czuła miotłę, której przecież już tam nie było. Przyłożyła rękę do tej wewnętrznej części nogi. Zaraz powinno minąć. – Więc… jak sobie poradziłam? – zapytała zaczepnie, oglądając się za siebie. Na pewno powie, że świetnie. Gówno prawda. Mimo to pozwoliła sobie na lekki uśmiech. Nie było tak źle, nie? – Dlaczego akurat tutaj? Słyszałeś coś ciekawego o tych stronach? – zapytała, rozglądając się po obcym otoczeniu. Do czoła przytknęła dłoń, jakby chciała odgrodzić oczy od słońca i dojrzeć głębiej. Tylko że już prawie wcale nie było słońca. Czubek morskiej latarni, gdzieś tam widok wioski i morze jak ta błękitna wstążka gdzieś przy horyzoncie. Ależ musiało być lodowate.
Poprawiła uwieszoną na ramieniu magiczną torbę i przeszła jeszcze kawałek. Kraina jak kraina. Przynajmniej nie cuchnęło Londynem.
Zrobiła to, bo trwał blisko, bo jak ten strażnik pilnował każdego niemożliwie jak na Philippę niezgrabnego ruchu. Na miotle wcale nie była królową świata. Urien jednak znał te krainy, znał te loty. Wyginał ciało, dobrze wiedząc, jak poruszać się w tym innym tańcu. Bliżej chmur niż ziemi, a tym samym jeszcze bliżej siebie. Razem. Razem wznosili się, łamiąc granice, budując ścieżkę większego zaufania, bo przestawało już tylko chodzić o obecność i trwanie. To było jeszcze coś innego. Z każdym skrętem drewnianej zmiotki, zdawało jej się, że już zaczyna spadać, ale wiedziała, że nigdy by na to nie pozwolił. Wiedziała, że Urien poczuje w sobie jakieś spełnienie, trudną jeszcze dla niej w zmierzeniu radość. Niezdefiniowaną, ale odczuwaną. W drgnięciach, w oddechach i westchnieniach, którymi lada moment miał połechtać jej kark. Zawsze dla samej siebie pilnowała odwagi, zawsze chodziło o nią, o jej spełnienie, jej ekstazę, jej namiętność. Teraz chciała jednak dać coś jemu. Swój mały krok, swoje uniesione do chmur dłonie, które mogłyby pchnąć ich dalej, unieść mimo wszystkich trudów, blizn i niepewności zasadzającej się gdzieś w głębi duszy. Bo mogła być najbardziej obyta w relacjach z mężczyznami, ale on… on po prostu był pierwszy. Pierwszy taki. Jak ten lot, który uwalniał nieoczywistą przyjemność. Nigdy nie chciała tego, co między nimi się wydarzyło. Potem jednak po prostu się zjawił i już został, a ona łamała swoje obawy, odrywając stopy od ziemi, odciągając dłonie od drewnianego trzonka. Zapach odwagi pachniał rudym chłopcem z doków. Ich nosy jak dwie pieczęcie spotykały się na wspólnym pergaminie, ponad obcymi krainami, ponad wielkim akwenem, do którego mogła tak łatwo się wsunąć. Być jak jedna z tych syren, o których opowiadał jej Morgan. Być wolną. Została jednak, darując sobie wszystkie lotne ekscesy. Strach przełknęła jak tamten gorzki owoc, który z początkiem wiosny przywiózł im jeden z kapitanów.
Kierowana wpływem jego ruchomego ciała, starała się odnaleźć na tym fruwającym kiju, dopasować do ruchów szkicowanych przez niego. Kiedy zmieniał ułożenie, miotła reagowała. Nie musiała mieć jakiejś wielkiej wiedzy, by to wyczuć. Potrafiła analizować cierpliwie przekazywane wskazówki, potrafiła skupiać się na nim, nawet gdy zaszywał się gdzieś zaraz za jej plecami i nie mogła wszystkiego dojrzeć. Przez cały czas jednak czuła drugie ciało, chłonęła to ciepło, zdawało jej się nawet, że pomiędzy nimi przeskakuje jakaś energia, że jest ich wspólna, że się nią dzielą. Jakby już zdołali połączyć się w jakiejś symbiozie. Jeszcze nie tak idealnie, ale to chyba naprawdę było skuteczne. Poddała więc swoje ciało, dopasowując się do pozy, ignorując sztywniejące kończyny, ignorując wciąż odczuwaną niewygodę.
Devon. A co takiego było w tym Devon, że chmury pchnęły ich aż tutaj? Nie rozumiała. Musiał jednak mieć w tym jakiś cel. Nie miała żadnej wiedzy o tych stronach. Po prostu były, a ona nigdy nie musiała wychylać się w ich kierunku. Obce jej były mary i uroki tych krajobrazów, obcy ludzie. Czy w ogóle znała kogoś, kto pochodził z tych stron? Chyba nie. Może jeden czy drugi piracik z portowej wioski, który dopchał się na duży statek handlowy i rozpoczął prawdziwą żeglarską karierę. Zbyt wiele historii poznała, by wszystkie je spamiętać.
Lądowanie stało się nagle. Mimo zapowiedzi poczuła, że schodzą w dół dość szybko, że widoki wyblakłych traw stają się bliższe i dokładniejsze, że ciało po prostu leci w dół i gdyby tylko jej nie trzymał tak dobrze, to pewnie przeleciałaby przez cały trzon i zsunęła się, by zaraz potem łupnąć ciężko tyłkiem o powierzchnię. Ha, żeby tylko tyłkiem. Wolała jednak nie połamać sobie kości. Nie teraz, kiedy wokoło działo się tak wiele. Dość dramatów wadliwego ciała. Miała być skupiona, zgiąć nogi, poddać się temu, co proponowała jej obejmująca troskliwie dłoń. Tak bardzo chciała zamknąć oczy i poczekać, aż to się wydarzy, aż ułożone na ziemi splątane kończyny wreszcie się ułożą. Odetchną.
Nieco zbyt gwałtownie rzuciła się do tego przekładania nóg. W połowie drogi poczuła, jakby świszczały jej kości, jakby ślizgały się w stawach i domawiały posłuszeństwa. Jasna cholera! Co za uczucie. Pchnęła jednak dalej, zmuszając mięśnie do pożądanego ruchu. Miało być tak, jak chciała. Oparta mocno na jego sile chciała zwyczajnie zejść z miotły. Kiedy zaś stopy wcisnęły się w szlachetny kawałek lądu, poczuła, że kolana miała jak z waty. – Prawie jak po całym maratonie tańca – mruknęła, wspierając się o jego ramię. Nie znosiła być tak zależna, tak niezgrabna. W końcu chyba udało jej się porządnie stanąć. Obróciła się w jego stronę. Wytrzymała. – Zawsze tak jest za pierwszym razem? – zapytała, zdając sobie sprawę z tego, że niestety widział te jej teatralne ruchy. Mało w tym było Philippy, do której przywykł. Rozplątała ich palce i przeszła dwa nieco jeszcze sztywne kroki. Między udami wciąż czuła miotłę, której przecież już tam nie było. Przyłożyła rękę do tej wewnętrznej części nogi. Zaraz powinno minąć. – Więc… jak sobie poradziłam? – zapytała zaczepnie, oglądając się za siebie. Na pewno powie, że świetnie. Gówno prawda. Mimo to pozwoliła sobie na lekki uśmiech. Nie było tak źle, nie? – Dlaczego akurat tutaj? Słyszałeś coś ciekawego o tych stronach? – zapytała, rozglądając się po obcym otoczeniu. Do czoła przytknęła dłoń, jakby chciała odgrodzić oczy od słońca i dojrzeć głębiej. Tylko że już prawie wcale nie było słońca. Czubek morskiej latarni, gdzieś tam widok wioski i morze jak ta błękitna wstążka gdzieś przy horyzoncie. Ależ musiało być lodowate.
Poprawiła uwieszoną na ramieniu magiczną torbę i przeszła jeszcze kawałek. Kraina jak kraina. Przynajmniej nie cuchnęło Londynem.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Chciał jej powiedzieć coś.
Chciał jej powiedzieć wszystko.
Chciał jej powiedzieć coś i wciąż być przy niej blisko.
Nie tylko blisko oczu, nie tylko blisko ust, z jednym marzeniem tylko, szczerości ciepłych słów.
Znał tę krainę, znał tę miotłę, znał też siebie, więc jedyną niewiadomą pozostawała ona. Rzekomo wiedział, co myślała, czuł imitujące jego ruchy drugie ciało, które wciąż było przeraźliwie sztywne. Nie zamierzał pozwolić na to, aby skostniała, nie przy nim, szczególnie gdy czuł ten żar i ciepło kotłujące się w jego brzuchu. Stresował się, bo co jeśli wcale to nie był tak dobry pomysł, jak z początku myślał? Co, jeśli w rzeczywistości źle odczytał znaki i zrozumiał słowa? Co, jeśli pozwoliła mu się wyciągnąć do świata, który w ogóle jej nie interesował i był niechciany, bo sprawiał wrażenie inności? Nie chciał, aby straciła w sobie poczucie komfortu, które i tak z pewnością już zostało jej odebrane przez przelot na miotle.
Bacznie obserwował i czujnie pilnował, aby nie ruszane dotychczas nogi utwardziły się w pozycji stojącej. Widział, że nie było dobrze, ale to było już kwestią przyzwyczajenia. Uśmiechnął się lekko ze zmartwioną miną, obejmując ją w pasie i pozwalając, aby oparła się o jego ramię. Wyciągnął miotłę spomiędzy nóg, żeby zaraz ułożyć ją wygodnie w drugiej ręce. Wydawało się, że miał przy sobie dwa największe skarby, choć ani przez chwilę nie zdołał pomyśleć tak bezczelnie i przywłaszczyć ją sobie bez pytania. Niczym mały łabędź złapała w końcu własną równowagę i przyłapała go na troskliwym, czułym wzroku z lekko podciągniętymi ku górze kącikami ust. Nie zdążył niczego zmazać, nawet nie zamierzał, bo przy niej nie musiał się bać. Przeżyli już dość kryzysów, mieli wspólne historie, krótkie, acz intensywne. – Tylko jeśli jest się ktoś tak bardzo stara. – odpowiedział z ckliwością w głosie, bo nie był w stanie powstrzymać tego poczucia dumy, którą przywiodła mu ta próba dalekiego lotu. Stał w miejscu, obserwując, jak przyzwyczaja swoje nogi do poruszania się po ziemi. Sam również czuł mrowienie w wewnętrznej części ud, ale wiedział, że była to tylko kwestia czasu. Ona z kolei przeżywała, kładąc tam sobie rękę. Z pewnością nie był to najwygodniejszy ze sposobów dla tak dalekiego podróżowania, ale czasem się po prostu zapomniał, tak też było, teraz gdy podążył za nią jeden krok, zaraz przyłapany przez piwne tęczówki, przystanął w dystansie. Chciał wygłaskać wszystkie jej bolączki, wytłumaczyć, dlaczego i skąd brały się te wszystkie odczucia, bo starał się ją nauczyć kawałka własnej historii, przekazać, że każdy przez to przechodził, co z tego już sama o tym wiedziała. Możliwość mówienia do niej i przebywania blisko sprawiała, że momentami tracił rozsądek. – Byłaś dzielna… jesteś. – powiedział w ripoście na jej zaczepkę, pozwalając swoim delikatnie uniesionym kącikom ust podnieść się w odbiciu lustrzanym za tymi jej. Robili kroki, a przynajmniej ona, bo jedyne co potrafił w tym czasie zrobić, to głęboko odetchnąć i zastanowić się jak to wszystko miało pójść. Chciał, aby się wyrwali, odetchnęli, poćwiczyli, przemyśleli i zwyczajnie pobyli sami ze sobą, bo Londyńskie obowiązki i problemy zdawały się gonić ich zawsze. Równie mocno pragnął podejść i zwyczajnie pocałować ją w czoło, pokazać, że widzi to staranie. – Tak. – odpowiedział w końcu, wysilając się na wyprostowanie i podejście nieco bliżej jej osoby, a z każdym krokiem mówił – Słyszałem dużo o tych stronach, szczególnie o lasach, w których można poprzebywać w towarzystwie zwierzaków. – miał nadzieję, że nie tęskniła już za swoimi maluchami, wiedział, jak bardzo jej na nich zależało. Powoli sam też się przekonywał, że to karmienie niuchaczy może być czymś więcej niż machinalną czynnością, bo stworzonka reagowały na otoczenie. Pewnie dlatego tak bardzo się ich obawiał. Był już wystarczająco blisko, żeby móc ją dotknąć, dlatego bez zbędnych pytań ujął jej drobną, wolną rękę w swoją i spojrzał z uśmiechem z ukosa. Jej odwaga na miotle dodawała mu odwagi na lądzie. – Tutaj się wychowywałem, w Devon. – wyjaśnił, już porzucając wszelką enigmatyczność, jaka wiązała się z wybranym miejscem. – Chodź, pokażę… – zaproponował z pewnego rodzaju prośbą, bo przecież była ich dwójka, działali wspólnie, podejmowali decyzje z uwagą dla drugiej strony i nie zamierzał burzyć wypracowanego schematu, lubił go. Przede wszystkim – lubił ją.
– Tam jest Plymouth, latarnia Smeatona, trzecia z kolei latarnia w mieście, które posiada port od wielu wieków. Tworzą je mugole, ta tutaj została zreperowana przez czarodziejów po efektach z II wojny światowej. – wskazał na odległą latarnię ich złączonymi dłońmi, dwa kolory wieży były widoczne nawet z daleka. Wiatr dął znad wody, więc aby się nie przeziębiła, przestąpił kilka kroków, proponując dalszą wędrówkę bliżej linii znajomego lasu. Ruszył dalej, o ile już była gotowa. – Tutaj, w Devon czarodzieje żyją obok mugoli, współpracują z nimi i pomagają, czasy mugolskiej wojny bardzo wpłynęły na hrabstwo. Nie mamy… nie mamy zbyt dużo pieniędzy, ale zawsze próbujemy wiązać koniec z końcem. – wyznał w końcu, nawet nie zwracając uwagi na to, że wymieniał się jako jedna z osób, które mogłyby coś zmienić, kiedy w rzeczywistości nie miał żadnego prawa głosu! Wciąż jednak czuł się jako jeden z Weasleyów. Chciał jej powiedzieć… wszystko. – Jak się czujesz? Nogi już w porządku? Miotła to kwestia przyzwyczajenia… mogłem się zapomnieć z długością podróży… wynagrodzę Ci to. – przekraczając linię drzew, skupiał się już tylko i wyłącznie na niej, choć oczywiście patrzył przed siebie, wyznaczając konkretny kierunek do okolic jeziorka. Był ciekaw czy lubiła to uczucie uginającego się pod nogami poszycia leśnego, opadniętych kolorowych liści, które w rzeczywistości dawały już tylko smutny obraz ciemnej żółci i brązu. Kroki nie były głośne, bardziej wyczuwało się gibkość powierzchni, która ulegała ich ruchom. W Devon mówiło mu się o wiele łatwiej, pozwalał sobie nawet na lekkość tonu i obietnicę, którą zamierzał spełnić jeszcze tego samego dnia! Choć na chwilę mogli zatracić się w tym zbawiennym odpływie problemów. Tutaj, przy niej mógł na nowo oddychać. Szczenięce ogniki zawitały w jego miodowych tęczówkach. Pragnął, żeby znalazła uciechę w tej wycieczce.
Chciał jej powiedzieć wszystko.
Chciał jej powiedzieć coś i wciąż być przy niej blisko.
Nie tylko blisko oczu, nie tylko blisko ust, z jednym marzeniem tylko, szczerości ciepłych słów.
Znał tę krainę, znał tę miotłę, znał też siebie, więc jedyną niewiadomą pozostawała ona. Rzekomo wiedział, co myślała, czuł imitujące jego ruchy drugie ciało, które wciąż było przeraźliwie sztywne. Nie zamierzał pozwolić na to, aby skostniała, nie przy nim, szczególnie gdy czuł ten żar i ciepło kotłujące się w jego brzuchu. Stresował się, bo co jeśli wcale to nie był tak dobry pomysł, jak z początku myślał? Co, jeśli w rzeczywistości źle odczytał znaki i zrozumiał słowa? Co, jeśli pozwoliła mu się wyciągnąć do świata, który w ogóle jej nie interesował i był niechciany, bo sprawiał wrażenie inności? Nie chciał, aby straciła w sobie poczucie komfortu, które i tak z pewnością już zostało jej odebrane przez przelot na miotle.
Bacznie obserwował i czujnie pilnował, aby nie ruszane dotychczas nogi utwardziły się w pozycji stojącej. Widział, że nie było dobrze, ale to było już kwestią przyzwyczajenia. Uśmiechnął się lekko ze zmartwioną miną, obejmując ją w pasie i pozwalając, aby oparła się o jego ramię. Wyciągnął miotłę spomiędzy nóg, żeby zaraz ułożyć ją wygodnie w drugiej ręce. Wydawało się, że miał przy sobie dwa największe skarby, choć ani przez chwilę nie zdołał pomyśleć tak bezczelnie i przywłaszczyć ją sobie bez pytania. Niczym mały łabędź złapała w końcu własną równowagę i przyłapała go na troskliwym, czułym wzroku z lekko podciągniętymi ku górze kącikami ust. Nie zdążył niczego zmazać, nawet nie zamierzał, bo przy niej nie musiał się bać. Przeżyli już dość kryzysów, mieli wspólne historie, krótkie, acz intensywne. – Tylko jeśli jest się ktoś tak bardzo stara. – odpowiedział z ckliwością w głosie, bo nie był w stanie powstrzymać tego poczucia dumy, którą przywiodła mu ta próba dalekiego lotu. Stał w miejscu, obserwując, jak przyzwyczaja swoje nogi do poruszania się po ziemi. Sam również czuł mrowienie w wewnętrznej części ud, ale wiedział, że była to tylko kwestia czasu. Ona z kolei przeżywała, kładąc tam sobie rękę. Z pewnością nie był to najwygodniejszy ze sposobów dla tak dalekiego podróżowania, ale czasem się po prostu zapomniał, tak też było, teraz gdy podążył za nią jeden krok, zaraz przyłapany przez piwne tęczówki, przystanął w dystansie. Chciał wygłaskać wszystkie jej bolączki, wytłumaczyć, dlaczego i skąd brały się te wszystkie odczucia, bo starał się ją nauczyć kawałka własnej historii, przekazać, że każdy przez to przechodził, co z tego już sama o tym wiedziała. Możliwość mówienia do niej i przebywania blisko sprawiała, że momentami tracił rozsądek. – Byłaś dzielna… jesteś. – powiedział w ripoście na jej zaczepkę, pozwalając swoim delikatnie uniesionym kącikom ust podnieść się w odbiciu lustrzanym za tymi jej. Robili kroki, a przynajmniej ona, bo jedyne co potrafił w tym czasie zrobić, to głęboko odetchnąć i zastanowić się jak to wszystko miało pójść. Chciał, aby się wyrwali, odetchnęli, poćwiczyli, przemyśleli i zwyczajnie pobyli sami ze sobą, bo Londyńskie obowiązki i problemy zdawały się gonić ich zawsze. Równie mocno pragnął podejść i zwyczajnie pocałować ją w czoło, pokazać, że widzi to staranie. – Tak. – odpowiedział w końcu, wysilając się na wyprostowanie i podejście nieco bliżej jej osoby, a z każdym krokiem mówił – Słyszałem dużo o tych stronach, szczególnie o lasach, w których można poprzebywać w towarzystwie zwierzaków. – miał nadzieję, że nie tęskniła już za swoimi maluchami, wiedział, jak bardzo jej na nich zależało. Powoli sam też się przekonywał, że to karmienie niuchaczy może być czymś więcej niż machinalną czynnością, bo stworzonka reagowały na otoczenie. Pewnie dlatego tak bardzo się ich obawiał. Był już wystarczająco blisko, żeby móc ją dotknąć, dlatego bez zbędnych pytań ujął jej drobną, wolną rękę w swoją i spojrzał z uśmiechem z ukosa. Jej odwaga na miotle dodawała mu odwagi na lądzie. – Tutaj się wychowywałem, w Devon. – wyjaśnił, już porzucając wszelką enigmatyczność, jaka wiązała się z wybranym miejscem. – Chodź, pokażę… – zaproponował z pewnego rodzaju prośbą, bo przecież była ich dwójka, działali wspólnie, podejmowali decyzje z uwagą dla drugiej strony i nie zamierzał burzyć wypracowanego schematu, lubił go. Przede wszystkim – lubił ją.
– Tam jest Plymouth, latarnia Smeatona, trzecia z kolei latarnia w mieście, które posiada port od wielu wieków. Tworzą je mugole, ta tutaj została zreperowana przez czarodziejów po efektach z II wojny światowej. – wskazał na odległą latarnię ich złączonymi dłońmi, dwa kolory wieży były widoczne nawet z daleka. Wiatr dął znad wody, więc aby się nie przeziębiła, przestąpił kilka kroków, proponując dalszą wędrówkę bliżej linii znajomego lasu. Ruszył dalej, o ile już była gotowa. – Tutaj, w Devon czarodzieje żyją obok mugoli, współpracują z nimi i pomagają, czasy mugolskiej wojny bardzo wpłynęły na hrabstwo. Nie mamy… nie mamy zbyt dużo pieniędzy, ale zawsze próbujemy wiązać koniec z końcem. – wyznał w końcu, nawet nie zwracając uwagi na to, że wymieniał się jako jedna z osób, które mogłyby coś zmienić, kiedy w rzeczywistości nie miał żadnego prawa głosu! Wciąż jednak czuł się jako jeden z Weasleyów. Chciał jej powiedzieć… wszystko. – Jak się czujesz? Nogi już w porządku? Miotła to kwestia przyzwyczajenia… mogłem się zapomnieć z długością podróży… wynagrodzę Ci to. – przekraczając linię drzew, skupiał się już tylko i wyłącznie na niej, choć oczywiście patrzył przed siebie, wyznaczając konkretny kierunek do okolic jeziorka. Był ciekaw czy lubiła to uczucie uginającego się pod nogami poszycia leśnego, opadniętych kolorowych liści, które w rzeczywistości dawały już tylko smutny obraz ciemnej żółci i brązu. Kroki nie były głośne, bardziej wyczuwało się gibkość powierzchni, która ulegała ich ruchom. W Devon mówiło mu się o wiele łatwiej, pozwalał sobie nawet na lekkość tonu i obietnicę, którą zamierzał spełnić jeszcze tego samego dnia! Choć na chwilę mogli zatracić się w tym zbawiennym odpływie problemów. Tutaj, przy niej mógł na nowo oddychać. Szczenięce ogniki zawitały w jego miodowych tęczówkach. Pragnął, żeby znalazła uciechę w tej wycieczce.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
– Zawsze jestem – przyznała nieskromnie i puściła mu oko. Dłoń zsunęła się po boku i lekko zakręciła na biodrze, jakby i tam przeprowadzała dziwną formę masażu po zaskakujących akrobacjach na miotle. Pochyliła się lekko do przodu, wydawało się, że chciała sprawdzić, czy wciąż jeszcze ma kontrolę nad własnym ciałem. Wysiłku się nie bała. Wyglądało jednak na to, że jakiś czas temu zasiała w sobie coś, co truło choćby najdrobniejszą myśl o locie. A on był jak antidotum. Rozpuszczał się w niej i ozdrawiał zatrute cząstki. A on był jak chłodna woda, która łagodziła poparzone kawałki skóry. A on, gdy teraz się uśmiechał, okazując dumę i radość, stawał się widokiem jeszcze bliższym, niż mogłaby podejrzewać. Może dlatego tak gwałtownie odwróciła spojrzenie. Rozwijających się w pogodzie warg nie udało jej się powstrzymać. Ich słoneczny cień został jednak osłonięty przez wytargane wietrzną przejażdżką włosy. Dochodzili do siebie, ustawiali się na ziemi po podniebnej wyprawie, a jej zdawało się, że krew nagle dopływa do ciała, że wreszcie kończyny są luźniejsze, bardziej skore do ruchu, cieplejsze. Tak jak i twarz, przez którą przelewało się to trudne do nazwania uczucie. Bo ona chciała, by był z niej dumny. Łaskotanie tych przyjemnych emocji nie kończyło się jednak na udanym zejściu z miotły. Nie ustawało. Pierwszy raz znaleźli się poza Londynem, bez naglących spraw, sam na sam, z daleka od burych kominów i gwaru. Byli gdzieś w świeżych krainach, nienasączonych miejską czernią, między widokami zarezerwowanymi tylko dla nich. Podchodził bliżej, a ona nie zorientowała się, kiedy wyszła mu naprzeciw, choć wcale nie musiała. Lekko przechylona głowa, uniesiona nieco, by dosięgnąć znów jego spojrzenia. Dawno nie czuła się tak lekka. I to nic, że jeszcze przed chwilą narzekała na posztywniałe kończyny. – Tymi zwierzakami… chcesz mnie udobruchać? – zapytała, węsząc natychmiast podstęp. Oczy się zmrużyły, a ciało lekko napięło. Nie cofnęła się jednak. Mimo próby przejrzenia jego zamiarów, głos miała dość miękki. Więc przyszli do lasu? Do zwierząt? Niedawno dostawała alergii na samo wspomnienie o zwierzęcych oczach, a potem skręciła, dając się oczarować bandzie małych złodziejaszków. Domyślała się jednak, że nie o takie stworzenia mu chodziło. – To był dobry lot, Urienie. Cieszę się, że mnie namówiłeś. Następnym razem będę mniej maruda… może – zastanowiła się głośno, odnajdując jeszcze raz światło w tych piwnych oczach. Wyciągnął ją w stronę lęku, pomógł się przez niego przedrzeć. Nie wyplenili wszystkiego, ale nie piekło już tak bardzo, nie raziło w oczu przy najprostszej próbie. To jego zasługa. To dla niej. Zaplanował to wszystko, poprowadził ich tutaj, czy tak?
Tutaj się wychowałem. Słowa proste, zwyczajne. Stały się echem w jej myśli, zanotowaną formułą, ważną jasnością na ciemnym punkcie. Prowadził ją do swoich rodzinnych stron, prowadził przez nieznane fakty o życiu, przez niewiadome drogi. Chciał opowiedzieć? On mógł, ona nie miała o czym. Rodzinne strony? Londyn i sierociniec, cztery piętra, dwieście sześć okien. Długi, bury budynek. Więzienie, morderca dziecięcych marzeń. – Idę tuż za tobą – wypowiedziała chętnie, a stopy wysunęły się, by przejść niemal po jego śladach. To był ten dom, to były te krainy, w których spędzał dziecięce lata. Usta rwały się do pytań, niektóre mogły być krzywdzące, nieroztropne, nadgorliwe. Tak wiele o nim chciała wiedzieć. Nie jednak przez wzgląd na jakąś wręcz niezdrową ciekawość, a przez uczucie, przez potrzebę odkrywania tego, kto tak prędko zapuścił korzenie w jej życiu. I wrósł się tak głęboko. Zupełnie jakby był od zawsze, a nie zaledwie dwóch miesięcy. Odetchnęła głęboko, zapoznała się z zapachem, oczom oddała horyzont, pagórki i doliny, rzeki i morza. Devon. Pierwszy raz Devon.
Przyłożyła dłoń do czoła, by osłonić oczy przed promieniami. Rozbierał widoki z tajemnic, dając poszczególnym elementom nazwy i historię. Słońce złośliwie próbowało utrudnić jej patrzenie. Szkoda, że o tej porze roku raczej nie było już ciepłem. Nie to co te dwie dłonie i zamknięta między palcami więź. Nielogiczna, nierealna, prawdziwa. Te połączone ręce uniosły się za jego sprawą i wspierały w oprowadzaniu po rozpościerających się widokach. Philippa w pewnej chwili zgubiła jednak uwagę. Popatrzyła na jego profil. Mówił, uśmiechał się, oddychał głęboko. Wydawał się zupełnie natchniony, odmienny od gorzkich dramatów, szkieł w brwi i zabimbrowanego wyziewu. Wyruszyła zaraz za nim. Ścisnęła lekko palce. Zignorowała chłodne wiatry. Niedopięty płaszcz zafalował wyraźnie. Starała się jak najwięcej zapamiętać. Dostrzegała, jak bardzo mu na tym wszystkim zależało. – Wiesz o tych stronach tak wiele. I tu mnie przyprowadziłeś. Nieźle to brzmi. Nie myślałeś nigdy, by tutaj powrócić? Kto wybiera Londyn, mając przed sobą coś takiego. Ach, no tak, wiedźmia straż. Nie ma takiej w Devon – zaczęła się głośno zastanawiać. Szukała przyczyny, poniekąd chciała, by sam jej o tym opowiedział. Szczególnie że już nie był wiedźmim strażnikiem. Już mógł przecież być wszędzie. Próżno szukać dzikich, wolnych terenów w zatłoczonym mieście. – I nawet mówisz o tych stronach jak o swoich, wciąż o swoich – zauważyła, bacznie mu się przyglądając. Tęsknił? Troszczył się o rodzinę i przyjaciół pozostałych gdzieś między tymi dolinami, nad tymi wybrzeżami? – A już myślałam, że prowadzisz mnie do portowego miasteczka… bo to ja. A tu, proszę, też je lubisz. Przeklęta wojna, wszędzie wlezie. Każdego dotknie, niewinnych, bezbronnych, szczęśliwych… - Pokręciła lekko głową i popatrzyła w stronę oddalonych dachów. Tam, gdzieś tam mieszkali ludzie, którzy przecież nie zrobili niczego złego. A jednak ten konflikt wyszedł już daleko poza Londyn. Chciała słuchać, słuchać wszystkiego.
Urien jednak porzucił na chwilę rolę przewodnika i przystanął blisko, obejmując ją spojrzeniem, które dobrze już znała. Opuściła powoli głowę. – Nic mi nie jest. Już prawię nie czuję. Chodźmy dalej, możesz opowiadać. To twoje korzenie, to ważne – podkreśliła, tym razem łowiąc już te zatroskane tęczówki. Obróciła się i pociągnęła go tak, by mogli już iść dalej. Rzeczy w jej torbie lekko zadzwoniły. Było tam jedzenie, bez którego nie wyruszyłaby w tak... niesłychaną wyprawę. Dobrze opakowane pieczone ziemniaki, pomidory i kawałek najlepszej wołowiny. Przecież nie było ich stać na stołowanie się w lokalach. Musieli jeść to, co było. Musieli.
– Choć chętnie posłucham o tym, jak zamierzasz mi to wynagrodzić. Nie wolno przepuszczać takiej okazji – zaczepiła go, obracając głowę w bok. Ton rozbawiony, oczy prowokujące. Och, tak, Urienie, co na to powiesz? – Dobrze się tu czujesz – powiedziała już z większą powagą. Lubiła go takiego. Dopiero w sumie poznawała. Nie miewali jeszcze takiego momentu, nie wychodzili jeszcze tak daleko. Tu on dowodził, a ona musiała się poddać. Może tym razem tak miało być. Na jego zasadach, jego drogami. Dokąd chciał iść? Była gotowa.
Tutaj się wychowałem. Słowa proste, zwyczajne. Stały się echem w jej myśli, zanotowaną formułą, ważną jasnością na ciemnym punkcie. Prowadził ją do swoich rodzinnych stron, prowadził przez nieznane fakty o życiu, przez niewiadome drogi. Chciał opowiedzieć? On mógł, ona nie miała o czym. Rodzinne strony? Londyn i sierociniec, cztery piętra, dwieście sześć okien. Długi, bury budynek. Więzienie, morderca dziecięcych marzeń. – Idę tuż za tobą – wypowiedziała chętnie, a stopy wysunęły się, by przejść niemal po jego śladach. To był ten dom, to były te krainy, w których spędzał dziecięce lata. Usta rwały się do pytań, niektóre mogły być krzywdzące, nieroztropne, nadgorliwe. Tak wiele o nim chciała wiedzieć. Nie jednak przez wzgląd na jakąś wręcz niezdrową ciekawość, a przez uczucie, przez potrzebę odkrywania tego, kto tak prędko zapuścił korzenie w jej życiu. I wrósł się tak głęboko. Zupełnie jakby był od zawsze, a nie zaledwie dwóch miesięcy. Odetchnęła głęboko, zapoznała się z zapachem, oczom oddała horyzont, pagórki i doliny, rzeki i morza. Devon. Pierwszy raz Devon.
Przyłożyła dłoń do czoła, by osłonić oczy przed promieniami. Rozbierał widoki z tajemnic, dając poszczególnym elementom nazwy i historię. Słońce złośliwie próbowało utrudnić jej patrzenie. Szkoda, że o tej porze roku raczej nie było już ciepłem. Nie to co te dwie dłonie i zamknięta między palcami więź. Nielogiczna, nierealna, prawdziwa. Te połączone ręce uniosły się za jego sprawą i wspierały w oprowadzaniu po rozpościerających się widokach. Philippa w pewnej chwili zgubiła jednak uwagę. Popatrzyła na jego profil. Mówił, uśmiechał się, oddychał głęboko. Wydawał się zupełnie natchniony, odmienny od gorzkich dramatów, szkieł w brwi i zabimbrowanego wyziewu. Wyruszyła zaraz za nim. Ścisnęła lekko palce. Zignorowała chłodne wiatry. Niedopięty płaszcz zafalował wyraźnie. Starała się jak najwięcej zapamiętać. Dostrzegała, jak bardzo mu na tym wszystkim zależało. – Wiesz o tych stronach tak wiele. I tu mnie przyprowadziłeś. Nieźle to brzmi. Nie myślałeś nigdy, by tutaj powrócić? Kto wybiera Londyn, mając przed sobą coś takiego. Ach, no tak, wiedźmia straż. Nie ma takiej w Devon – zaczęła się głośno zastanawiać. Szukała przyczyny, poniekąd chciała, by sam jej o tym opowiedział. Szczególnie że już nie był wiedźmim strażnikiem. Już mógł przecież być wszędzie. Próżno szukać dzikich, wolnych terenów w zatłoczonym mieście. – I nawet mówisz o tych stronach jak o swoich, wciąż o swoich – zauważyła, bacznie mu się przyglądając. Tęsknił? Troszczył się o rodzinę i przyjaciół pozostałych gdzieś między tymi dolinami, nad tymi wybrzeżami? – A już myślałam, że prowadzisz mnie do portowego miasteczka… bo to ja. A tu, proszę, też je lubisz. Przeklęta wojna, wszędzie wlezie. Każdego dotknie, niewinnych, bezbronnych, szczęśliwych… - Pokręciła lekko głową i popatrzyła w stronę oddalonych dachów. Tam, gdzieś tam mieszkali ludzie, którzy przecież nie zrobili niczego złego. A jednak ten konflikt wyszedł już daleko poza Londyn. Chciała słuchać, słuchać wszystkiego.
Urien jednak porzucił na chwilę rolę przewodnika i przystanął blisko, obejmując ją spojrzeniem, które dobrze już znała. Opuściła powoli głowę. – Nic mi nie jest. Już prawię nie czuję. Chodźmy dalej, możesz opowiadać. To twoje korzenie, to ważne – podkreśliła, tym razem łowiąc już te zatroskane tęczówki. Obróciła się i pociągnęła go tak, by mogli już iść dalej. Rzeczy w jej torbie lekko zadzwoniły. Było tam jedzenie, bez którego nie wyruszyłaby w tak... niesłychaną wyprawę. Dobrze opakowane pieczone ziemniaki, pomidory i kawałek najlepszej wołowiny. Przecież nie było ich stać na stołowanie się w lokalach. Musieli jeść to, co było. Musieli.
– Choć chętnie posłucham o tym, jak zamierzasz mi to wynagrodzić. Nie wolno przepuszczać takiej okazji – zaczepiła go, obracając głowę w bok. Ton rozbawiony, oczy prowokujące. Och, tak, Urienie, co na to powiesz? – Dobrze się tu czujesz – powiedziała już z większą powagą. Lubiła go takiego. Dopiero w sumie poznawała. Nie miewali jeszcze takiego momentu, nie wychodzili jeszcze tak daleko. Tu on dowodził, a ona musiała się poddać. Może tym razem tak miało być. Na jego zasadach, jego drogami. Dokąd chciał iść? Była gotowa.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
przychodzę stąd, przepraszam ja na chwilę tylko
Stevie deportował się w kolejne miejsce niedaleko Plymouth, zgodnie z prośbą, którą wystosował do niego przyszywany bratanek. Nie mógł go przecież zostawić bez świstoklików, nie w tak przerażającym czasie, jaki nastał. Chociaż ziemie sojuszu wydawały się bezpieczne, tak reszta kraju pozostawała pogrążona w potwornym konflikcie i Beckett doskonale wiedział, jak wygląda on w praktyce. Widział już nie jedno ,chociaż sam unikał wojny i otwartej walki, tak czasem zwyczajnie nie było wyboru. Udany przedmiot trzymał w walizce, razem z resztą potrzebnych bibelotów i pyłami, które zamierzał dzisiaj wykorzystać przy pracy. Ostatnio wiele czasu poświęcał na naukę astronomii, czytając książki, a nawet zwyczajnie rozmawiając ze znajomym, który miał w tej dziedzinie znacznie większą wiedzę. Przez wojnę było coraz trudniej o odpowiednie ingrediencje, dlatego Stevie zdawał sobie sprawę z tego, że być może niedługo sam będzie musiał ich poszukiwać. Rozróżnienie pyłów nie było zbyt trudne, problematycznym zdawało się przewidywanie, w którym miejscu będzie można je znaleźć. Obserwacja nieba nigdy zresztą nie należała do największych pasji numerologa, ale ostatnio był zwyczajnie zmuszony je studiować, tak więc zamierzał czerpać z tego nie tylko naukę, ale i przyjemność. Znaleźć można w nich przecież było tyle inspiracji. Teraz jednak musiał zająć się sprawami typowo ziemskimi. Na konarze drzewa ułożył sprzączkę od skórzanego paska, którą bez trudu można było ponownie zamontować, a następnie sięgnął do własnych obliczeń z wykorzystaniem księżycowego pyłu. Transmutacja miała wytworzyć z tego zwykłego odpadu przedmiot absolutnie niezwykły, jaki miał pomóc czarodziejowi w potrzebie. Jeśli jego obliczenia były poprawne, to powinien przenieść dwie osoby z niezabezpieczonej lokacji. Zwykle były poprawne, czasem jednak zdarzyła się magiczna anomalia, która postanawiała wysłać go w odległe miejsce. Czasem obawiał się, że kiedyś trafi w środek Londynu, prosto w ręce Rycerzy, ale dopóki go nie znali, do tej pory zdawało się, że jest stosunkowo bezpieczny. Wskazał więc różdżką na przedmiot, obserwując jaki wpływ będzie miała na niego magia. - Portus - wypowiedział transmutacyjny czar, posiłkując się całą swoją wiedzą i skupiając tylko na tym celu.
jeśli udane, zt
świstoklik z księżycowego pyłu, typ I - sprzączka od paska
st 40 (-26 transmutacja, -13 talizman) = 2 (byle nie k1)
Stevie deportował się w kolejne miejsce niedaleko Plymouth, zgodnie z prośbą, którą wystosował do niego przyszywany bratanek. Nie mógł go przecież zostawić bez świstoklików, nie w tak przerażającym czasie, jaki nastał. Chociaż ziemie sojuszu wydawały się bezpieczne, tak reszta kraju pozostawała pogrążona w potwornym konflikcie i Beckett doskonale wiedział, jak wygląda on w praktyce. Widział już nie jedno ,chociaż sam unikał wojny i otwartej walki, tak czasem zwyczajnie nie było wyboru. Udany przedmiot trzymał w walizce, razem z resztą potrzebnych bibelotów i pyłami, które zamierzał dzisiaj wykorzystać przy pracy. Ostatnio wiele czasu poświęcał na naukę astronomii, czytając książki, a nawet zwyczajnie rozmawiając ze znajomym, który miał w tej dziedzinie znacznie większą wiedzę. Przez wojnę było coraz trudniej o odpowiednie ingrediencje, dlatego Stevie zdawał sobie sprawę z tego, że być może niedługo sam będzie musiał ich poszukiwać. Rozróżnienie pyłów nie było zbyt trudne, problematycznym zdawało się przewidywanie, w którym miejscu będzie można je znaleźć. Obserwacja nieba nigdy zresztą nie należała do największych pasji numerologa, ale ostatnio był zwyczajnie zmuszony je studiować, tak więc zamierzał czerpać z tego nie tylko naukę, ale i przyjemność. Znaleźć można w nich przecież było tyle inspiracji. Teraz jednak musiał zająć się sprawami typowo ziemskimi. Na konarze drzewa ułożył sprzączkę od skórzanego paska, którą bez trudu można było ponownie zamontować, a następnie sięgnął do własnych obliczeń z wykorzystaniem księżycowego pyłu. Transmutacja miała wytworzyć z tego zwykłego odpadu przedmiot absolutnie niezwykły, jaki miał pomóc czarodziejowi w potrzebie. Jeśli jego obliczenia były poprawne, to powinien przenieść dwie osoby z niezabezpieczonej lokacji. Zwykle były poprawne, czasem jednak zdarzyła się magiczna anomalia, która postanawiała wysłać go w odległe miejsce. Czasem obawiał się, że kiedyś trafi w środek Londynu, prosto w ręce Rycerzy, ale dopóki go nie znali, do tej pory zdawało się, że jest stosunkowo bezpieczny. Wskazał więc różdżką na przedmiot, obserwując jaki wpływ będzie miała na niego magia. - Portus - wypowiedział transmutacyjny czar, posiłkując się całą swoją wiedzą i skupiając tylko na tym celu.
jeśli udane, zt
świstoklik z księżycowego pyłu, typ I - sprzączka od paska
st 40 (-26 transmutacja, -13 talizman) = 2 (byle nie k1)
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 90
'k100' : 90
Cieszyłam się, że miałam tyle szczęścia, że w moim życiu pojawiały się osoby tak wybitnie niesamowite. Wierzyłam, że Celine też jedną z nich była. Szczęściem nazywałam to, że mogłam ją poznać, nawet jeśli pierwsze spotkanie owocowało dość... niecodziennym wypadkiem. Zazdrościłam jej, tak prawdziwie i naprawdę, tego jak była śliczna. Gdybym mogła wybrać, chciałabym wyglądać jak ona. Bezsprzecznie przyciągać spojrzenia, zachwycać samą swoją obecnością, może mój okropny charakter nie byłby wtedy aż tak widoczny. Ale wiedziałam też, że ostatecznie być mogę tylko i wyłącznie sobą - nikim więcej. Ale też nie skrywałam przed nią swojej zazdrości, nie chciałam pozwolić, żeby dławiona w środku udusiła nas obie zanim zdążymy się poznać i uznać w którą chcemy iść stronę. Dlatego uznałam, że trochę po ognisku napiszę znów sowę. Słońce coraz chętniej wchodziło nad nasze głowy więc po krótkiej rozmowie z wujkiem i ciocią zaprosiłam Celine już w liście zapowiadając, że plan na cały dzień dla nas mam przygotowany i jeśli będzie mogła, to chciałabym, żeby została w Ottery na noc. Z rana wstałam już skoro świt z trudem skupiając się na nauce - ale tej, jak powiedziała ciocia nie wolno mi było odpuścić mimo wszystko. Och jak nigdy miałam wrażenie, że podręcznik do Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami więzi mnie okrutnie, chociaż o zwierzętach zawsze czytałam z ochotą, dziś moje myśli co chwilę uciekały a czas dłużył się póki nie wybiła odpowiednia chwila.
- Jak zawsze przyjemność niewymowna móc znów ciebie oglądać! - przywitałam się od razu, kiedy Celina znalazła się na naszym progu. Nie pozostając długo w domu. Krótkie powitanie po którym pociągnęłam ją za sobą. - Pomyślałam, że spacer po lesie nam dobrze zrobi, może znajdziemy coś dobrego. - wyraziłam nadzieję, po czym pociągnęłam ją za rękę na dwór kierując kroki w znaną sobie stronę. - To niedaleko, z dwadzieścia minut piechotą. - zapewniła ją jeszcze. Co prawda wuja nie zgodził się, żebyśmy poszły dalej, zwyczajowo kazał strzelać w niebo iskry gdyby coś się działo i byłam prawie pewna, że kogoś za nami pośle. Liczyłam tylko na to, że dostatecznie daleko się będzie trzymać, żebyśmy mogły porozmawiać swobodnie. Zabrałam ze sobą koszyk. Dziś spódnica była w kolorze jesiennych liści, a koszula choć miała miała malowane kwieciste wzory. Rękawy miałam podwinięte - zarówno koszuli jak i grubego wełnianego czerwonego swetra. Włosy rozpuszczone wdzięcznie unosiły i opadały przy każdym kroku. Na ręce zawiązaną miałam wstążkę, którą miałam zawsze przy sobie. Pierwsze minuty pozwalając sobie na nadrobieniu tego, co stało się w ciągu tygodnia który się nie widziałyśmy. W końcu pojawiły się przed nami drzewa a wraz z nimi i las. Już na ognisku pewne rzeczy dostrzegłam, ale wiedziałam że wtedy nie był czas. Nie byłam też pewna czy teraz był.
- Nie miałam pojęcia, że znasz dziewczyny. - stwierdziłam spoglądając na nią, unosząc usta w uśmiechu. Uniosłam rękę, żeby podrapać się po policzku. W Anglia mogło być więcej dziewczyn o tym imieniu, było na pewno, ale zauważyłam już, że los jednak stykał nas przypadkiem, a jednak celowo blisko - jakby w jednym kręgu. Zmarszczyłam lekko brwi. - Kto by się spodziewał, że tak blisko a daleko siebie byłyśmy. - powiedziałam spoglądając na korony drzew, przesuwając jedną z dłoni po korze drzew. - Braci Sheili też znasz? - zapytałam przekrzywiając głowę. - Oh i Marcela. Blondyn, taki wysoki. - podniosłam rękę zaznaczając wysokość na oko.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Tańczyła. Tańczyła - ale czy można było w ten sposób nazwać kilka rdzewiejących ruchów w zaciszu swojej sypialenki, tuż przed pojawieniem się na parapecie sowy od Neali? Tańczyła. Bez muzyki, bez spojrzeń ciskanych w kierunku lustra, nie chciała jeszcze widzieć chudej sylwetki nieśmiało brodzącej we wspomnieniach, do których broniła sobie dostępu: każdego dnia, tylko nie tego, nie gdy wreszcie wykrzesała odrobinę odwagi, by spróbować. W Walii, przy Laurence'u, pozwoliła się ponieść, jednak dziś nie było muzyki ani eleganckich marionetek, była tylko własna wyobraźnia, pamięć wygrywanych przez pianistę nut, oraz sekwencje choreografii wypalone w każdym splocie w mózgu. Składały się na nią jak wyblakłe puzzle, którym Celine niepewnie spróbowała nadać więcej koloru. Tańczyła więc. Gdy nikt nie patrzył, tylko duchy przeszłości.
List nadszedł na kilka chwil przed tym, jak kolejny raz zarzuciłaby sobie brudzenie perfekcji. Sobą, tym, czym była, czym się stała. Nikt nie wmawiał jej tak doskonale, że była już niegodna baletu, jak ona sama; kat sroższy niż każdy z więziennych prześladowców.
Smutek nie zdążył się dziś narodzić i półwila nie była pewna, jak się z tym czuć - gdzieś w jej duszy pojawiła się pustka, gdy zbliżała się do Ottery St. Catchpole na spotkanie z Nealą, prostsze niż każde wcześniejsze. Oddzielająca je zasłona nieznajomości coraz mocniej opadała, odsłaniając dwie dusze po przeciwległych stronach dwóch biegunów, splatające się ze sobą w chwilach inspiracji i wspólnych przygód. Naprawdę cieszyła się na dalszą część tej historii. Rudowłosa dziewczynka, bo Celine nie postrzegała jej już jako szlachciankę, często po prostu zapominając o jej pochodzeniu, stała się jej bliska dzięki czystości duszy, w której cieple półwila chciała się ogrzewać, może też uczyć się go od niej na nowo. Przypominać, pamiętać.
- Dzień dobry! - rzuciła miękko na jej widok i zdążyła jeszcze cmoknąć Nealę w policzek, zanim ta pociągnęła ją za sobą, szczęśliwie nie w kierunku środku domu, a głębiej na dwór, poza granice działki. - Wiesz, że nigdy wcześniej nie byłam w tych lasach? To dziwne, ale Devon z Półwyspu znam chyba najmniej. Zostaniesz moją przewodniczką? - poprosiła, w przepastnej zieleni czując błogą swobodę. W ścianach czaiła się trucizna, tu jednak żadnych ścian nie było, tylko trawa pod stopami, dumne drzewa, liście tańczące z wiatrem i promienie majowego słońca przeciskające się przez ich kordon. - Och, zobacz co ze sobą wzięłam - smukłe dłonie wsunęły się do przewieszonej przez ramię torby i wydobyły z niej aparat fotograficzny. Celine zadbała, by każdy zakamarek oczyścić z kurzu, który nazbierał się na nim przez miesiące, jeśli nie lata spędzone na dnie szafy, teraz wyglądał o niebo lepiej. - Umiesz robić zdjęcia? Moje wciąż wychodzą koślawo, ale... Może zapozujesz mi potem? Poćwiczymy - zaproponowała głosem łagodnym, wesołym. Jakby tutaj, w lasach przy Ottery, nie obowiązywały ich żadne problemy, nie docierały trudy codzienności, wojennej rzeczywistości. Półwila cały czas wmawiała sobie, że jeśli nie będzie o nich myśleć, w końcu znikną. I nigdy jej nie dosięgną. Jej, jej przyjaciół, bliskich.
Lawendowa sukienka o plisowanej, lejącej się spódnicy bujała się przy każdym chodzie, zwinnym i lekkim; a gdy trafiły na głębinę puszczy, bez namysłu sięgnęła do stóp, by zdjąć z nich buty, które wcisnęła do lnianej torby, zaraz po aparacie na nowo owiniętym w chustkę w kwiaty. Uwielbiała to: mech i drobne gałązki pod stopami, ziarenka piasku, puch opadłych liści, nawet drobne żyjątka, które umykały przed jej piętami, cieszył ją wtedy każdy krok.
- Znam to chyba za duże słowo - przyznała, ucieknąwszy od Neali spojrzeniem, żeby prześledzić nim mijane krzaczki w poszukiwaniu leśnych darów. - Z Eve i Sheilą mieszkałam przez chwilę, Annie poznałam jeszcze w Londynie, wiesz, a Leonie... - urwała, głos uwiązł w gardle. Jak o tym opowiedzieć? Czy w ogóle należało o tym opowiadać? Co jeśli wybrzmiewające słowa nabiorą mocy, odnowią okrutne przeznaczenie, któremu uciekła w ostatniej chwili? Z ukłuciem wstydu kątem oka spojrzała na Nealę, żałując, że w ogóle podjęła temat blondwłosej dziewczyny, że nazwała ją dziś po imieniu, jakby jej duch miał zaraz pojawić się gdzieś obok. Jej duch i jej cierpienie. - Z nią prawie nie rozmawiałam - wymamrotała, kłamiąc, ale i nie kłamiąc. - A ty, płomyczku? Skąd je znasz? - zapytała, z ulgą odwróciwszy uwagę od siebie, reflektory świateł kierując na brodzącą po scenie Weasley.
Opowiedz mi, mów, mów.
Braci Sheili - czy znała? I Marcela? Serce szarpnęło się w piersi, przystanęła na moment, nie dowierzając, że tyle można było mieć wspólnego w wielkim świecie; oczy wpatrzone w leśną ściółkę na moment jeszcze mocniej złagodniały.
- Tak - szepnęła; o Thomasie nie chciała myśleć, ale James i Marcel byli jej bliscy, jeden bardziej niż drugi, kochała go przecież, tak wierzyła. Jego czy fatamorganę z aresztu, trudno powiedzieć: może po prostu kochała ich obu. - A teraz czekam na opowieść, skąd ty ich znasz. Jak los złączył wasze ścieżki. Nie oszczędzaj szczegółów, hm? - poprosiła z sennym uśmiechem. Dobrze było tak swobodnie rozmawiać, z kimś, komu się ufało, komu wierzyło, że nie skrzywdzi nawet muchy - jak dwie młode kobiety, normalne, niedotknięte wojną ani traumą.
Dobrze było udawać.
| szukam leśnych owoców (ST 60), zielarstwo I (+0), szczęście I (+5 do rzutu)
od razu rzucam też na ilość, jeśli coś wypatrzę
List nadszedł na kilka chwil przed tym, jak kolejny raz zarzuciłaby sobie brudzenie perfekcji. Sobą, tym, czym była, czym się stała. Nikt nie wmawiał jej tak doskonale, że była już niegodna baletu, jak ona sama; kat sroższy niż każdy z więziennych prześladowców.
Smutek nie zdążył się dziś narodzić i półwila nie była pewna, jak się z tym czuć - gdzieś w jej duszy pojawiła się pustka, gdy zbliżała się do Ottery St. Catchpole na spotkanie z Nealą, prostsze niż każde wcześniejsze. Oddzielająca je zasłona nieznajomości coraz mocniej opadała, odsłaniając dwie dusze po przeciwległych stronach dwóch biegunów, splatające się ze sobą w chwilach inspiracji i wspólnych przygód. Naprawdę cieszyła się na dalszą część tej historii. Rudowłosa dziewczynka, bo Celine nie postrzegała jej już jako szlachciankę, często po prostu zapominając o jej pochodzeniu, stała się jej bliska dzięki czystości duszy, w której cieple półwila chciała się ogrzewać, może też uczyć się go od niej na nowo. Przypominać, pamiętać.
- Dzień dobry! - rzuciła miękko na jej widok i zdążyła jeszcze cmoknąć Nealę w policzek, zanim ta pociągnęła ją za sobą, szczęśliwie nie w kierunku środku domu, a głębiej na dwór, poza granice działki. - Wiesz, że nigdy wcześniej nie byłam w tych lasach? To dziwne, ale Devon z Półwyspu znam chyba najmniej. Zostaniesz moją przewodniczką? - poprosiła, w przepastnej zieleni czując błogą swobodę. W ścianach czaiła się trucizna, tu jednak żadnych ścian nie było, tylko trawa pod stopami, dumne drzewa, liście tańczące z wiatrem i promienie majowego słońca przeciskające się przez ich kordon. - Och, zobacz co ze sobą wzięłam - smukłe dłonie wsunęły się do przewieszonej przez ramię torby i wydobyły z niej aparat fotograficzny. Celine zadbała, by każdy zakamarek oczyścić z kurzu, który nazbierał się na nim przez miesiące, jeśli nie lata spędzone na dnie szafy, teraz wyglądał o niebo lepiej. - Umiesz robić zdjęcia? Moje wciąż wychodzą koślawo, ale... Może zapozujesz mi potem? Poćwiczymy - zaproponowała głosem łagodnym, wesołym. Jakby tutaj, w lasach przy Ottery, nie obowiązywały ich żadne problemy, nie docierały trudy codzienności, wojennej rzeczywistości. Półwila cały czas wmawiała sobie, że jeśli nie będzie o nich myśleć, w końcu znikną. I nigdy jej nie dosięgną. Jej, jej przyjaciół, bliskich.
Lawendowa sukienka o plisowanej, lejącej się spódnicy bujała się przy każdym chodzie, zwinnym i lekkim; a gdy trafiły na głębinę puszczy, bez namysłu sięgnęła do stóp, by zdjąć z nich buty, które wcisnęła do lnianej torby, zaraz po aparacie na nowo owiniętym w chustkę w kwiaty. Uwielbiała to: mech i drobne gałązki pod stopami, ziarenka piasku, puch opadłych liści, nawet drobne żyjątka, które umykały przed jej piętami, cieszył ją wtedy każdy krok.
- Znam to chyba za duże słowo - przyznała, ucieknąwszy od Neali spojrzeniem, żeby prześledzić nim mijane krzaczki w poszukiwaniu leśnych darów. - Z Eve i Sheilą mieszkałam przez chwilę, Annie poznałam jeszcze w Londynie, wiesz, a Leonie... - urwała, głos uwiązł w gardle. Jak o tym opowiedzieć? Czy w ogóle należało o tym opowiadać? Co jeśli wybrzmiewające słowa nabiorą mocy, odnowią okrutne przeznaczenie, któremu uciekła w ostatniej chwili? Z ukłuciem wstydu kątem oka spojrzała na Nealę, żałując, że w ogóle podjęła temat blondwłosej dziewczyny, że nazwała ją dziś po imieniu, jakby jej duch miał zaraz pojawić się gdzieś obok. Jej duch i jej cierpienie. - Z nią prawie nie rozmawiałam - wymamrotała, kłamiąc, ale i nie kłamiąc. - A ty, płomyczku? Skąd je znasz? - zapytała, z ulgą odwróciwszy uwagę od siebie, reflektory świateł kierując na brodzącą po scenie Weasley.
Opowiedz mi, mów, mów.
Braci Sheili - czy znała? I Marcela? Serce szarpnęło się w piersi, przystanęła na moment, nie dowierzając, że tyle można było mieć wspólnego w wielkim świecie; oczy wpatrzone w leśną ściółkę na moment jeszcze mocniej złagodniały.
- Tak - szepnęła; o Thomasie nie chciała myśleć, ale James i Marcel byli jej bliscy, jeden bardziej niż drugi, kochała go przecież, tak wierzyła. Jego czy fatamorganę z aresztu, trudno powiedzieć: może po prostu kochała ich obu. - A teraz czekam na opowieść, skąd ty ich znasz. Jak los złączył wasze ścieżki. Nie oszczędzaj szczegółów, hm? - poprosiła z sennym uśmiechem. Dobrze było tak swobodnie rozmawiać, z kimś, komu się ufało, komu wierzyło, że nie skrzywdzi nawet muchy - jak dwie młode kobiety, normalne, niedotknięte wojną ani traumą.
Dobrze było udawać.
| szukam leśnych owoców (ST 60), zielarstwo I (+0), szczęście I (+5 do rzutu)
od razu rzucam też na ilość, jeśli coś wypatrzę
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'k20' : 17
--------------------------------
#3 'Zdarzenia' :
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'k20' : 17
--------------------------------
#3 'Zdarzenia' :
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Plymbridge Woods
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth