Wydarzenia


Ekipa forum
Graciarnia
AutorWiadomość
Graciarnia [odnośnik]02.07.21 23:39

Graciarnia

Szopa na narzędzia, zwana potocznie Graciarnią, to niewielki, drewniany, jednopiętrowy budynek, przytulony do południowej części ogrodu. Pierwotnie miał pełnić rolę schowka, ale w trakcie budowy Billy zaczął gromadzić w nim wszystko, czego nie chciało mu się nosić w tę i z powrotem z Oazy, z biegiem czasu stał się więc zbiorowiskiem niedokończonych mebli, młotków, starych ubrań, książek, schematów, planów i przedmiotów wszelakiego użytku, które nie znalazły swojego zastosowania w domu, ale właściwie żal było je wyrzucić.
Zdarza się, że szopa pełni też rolę pracowni - ponieważ jest oddzielona od reszty domu, dobiegające z niej hałasy nikomu nie przeszkadzają, a stojący w kącie piecyk w połączeniu z niewielką powierzchnią sprawia, że nawet w zimowe wieczory jest tu ciepło.
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.

[bylobrzydkobedzieladnie]




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?



Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 14.04.23 8:33, w całości zmieniany 2 razy
William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Graciarnia [odnośnik]16.11.21 16:21
13 lutego 1958
Trzynaście szuflad przeszukała w niestrudzonym śledztwie na temat tego, gdzie odłożyła swój stary podręcznik od eliksirów. Lizzie oczywiście go nie potrzebowała, ale sama Jenny uważała za stosowne, chociaż trochę zorientować się w tym co obie miały już wkrótce robić na tyłach ich domu. — No, także tak jak ci mówiłam, tutaj Billy trzyma jakieś swoje budowlane klamoty, ale pozwoliłam sobie skorzystać z przestrzeni, żebyś mogła mi pokazać, jak się robi te wspaniałe specyfiki. — Szybkim machnięciem różdżki zapaliła w pomieszczeniu świece i lampy, szczelnie domykając drzwi, zanim obie weszły do środka. Na stoliku obok stał już niewielki imbryczek z zaparzoną herbatą, a raczej wodą z odrobiną herbaty i dwoma wyszczerbionymi na uszach filiżankami. — Ostatnio też trzymam tu trochę rzeczy do szycia. Mówię ci Lizzie, idzie mi coraz lepiej! Wciąż mam problem z odpowiednim projektowaniem wymiarów, bo numerologia nie jest moją najmocniejszą stroną, ale im więcej szyję sama, tym łatwiej robię kolejne ściegi. — Z dumą wykrzywiła nogę otoczoną warstwą długiej spódnicy z grubego materiału i obracając się, pokazała przyjaciółce starannie zacerowany fragment. Nieważne, że kolor nici różnił się od barwy tkaniny, Jenny nigdy nie przywiązywała wagi do takich drobnostek.
Przyniosłam nam już herbatkę, częstuj się, ile chcesz, ale bądź gotowa, że herbaty znowu tam nie ma tak wiele. Ostatnio cienko u nas z… No ze wszystkim w sumie. — Zamiast jednak przybicia, na twarz wypłynął zawadiacki uśmiech, który zaraz potem zastąpił grymas niezadowolenia. Powinna była mocniej posprzątać, zanim zaprosiła tutaj Dearborn, do takiego wniosku doszła, zgarniając na szybko z podłogi porozrzucane narzędzia i stare, nieużywane ubrania. Większość z nich nie nadawała się już do niczego, ale co jakiś czas pod warstwą sentymentów, można było odkryć prawdziwe perełki. — Ojeju popatrz na to Lizzie! — Roześmiała się, podsuwając przyjaciółce pod nos malutki kubraczek z wydzierganym na przodzie napisem “Aidan”. Nie przypuszczała, że znajdą tu takie perełki, ale najwyraźniej przy przeprowadzce najstarsze z zakurzonych wyszły na światło dzienne. — Teraz już by nawet na głowę tego nie ubrał. Wielki jest jak garboróg. — Słowa wciąż rozbrzmiewały figlarnie, ale oczy przez chwilę spoglądały na ubranko z rozczuleniem. Dobrze wiedziała, kto ozdobił pięknie litery nićmi. Mama. Co powiedziałaby Jenny, gdyby tu jeszcze była? Czy zezłościłaby ją wieść, iż jej jedyna córka ryzykowała życiem w zimnych lochach Tower i dotąd jeszcze śni koszmary martwych ludzi? Mimowolnie, dała się na krótką chwilę pochłonąć w rozmyśleniach i tęsknocie za pełną rodziną. Wiedziała, że Papa tymczasowo bezpieczny był we Francji, sama zresztą na własne oczy pilnowała go przez te kilka miesięcy, ale jak długo jeszcze mogli pokusić się na luksus takiej ulgi? Dużo lepiej czułaby się, po prostu mając go przy sobie, tak jak resztę swojej rodziny, którą gotowa była bronić do upadłego. — No dobrze, to, od czego zaczynamy? Jakieś serce musi być prawda? To znaczy prócz tego mojego, które puka do ciebie w rytmie cza-cza. — Mrugnęła i otwierając usta, by kontynuować dyskusję, zamarła w pół słowa, niczym sokół, zrywając się do wyprostowanej postawy. Oto niewielkie okna najpierw zaszły cieniem, a chwilę później zza ścian dobiegł obie dziewczyny głuchy stukot uderzenia. — Też to słyszałaś? — Spytała, automatycznie ściszając głos i spoglądając z troską na przyjaciółkę.



she smiled, and her face was like the sun

Jenny Moore
Jenny Moore
Zawód : łączniczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

niektóre drogi
trzeba pokonywać samotnie

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Graciarnia N1ZCbBv
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10670-jenny-moore https://www.morsmordre.net/t10789-pumpernikiel https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t10786-szuflada-jenny https://www.morsmordre.net/t10808-jenny-moore#328777
Re: Graciarnia [odnośnik]20.12.21 18:34
Ach, podobne miejsca lubiła bardzo, miejsca z wyjątkowym urokiem. Cały dom Moore'ów miał w sobie to coś, ale... Tutaj, myślała Liz, przekraczając próg graciarni, jest cudownie. Zapewne dużą rolę w budowaniu tej niepowtarzalnej atmosfery odegrało odosobnienie od reszty posesji. Dodatkowo zimowa aura potęgowała wrażenie oderwania od świata codziennych trosk. Liz zaczęła rozwiązywać owinięty wokół szyi szal, rozglądając się wokół z zaciekawieniem. Uśmiechnęła się na widok uroczego imbryczka stojącego na niedużym blaciku.
Zakładam, że Billy pogodził się z tym, że naczadzimy tu eliksirowymi oparami? – Odłożyła szal na trójnożne krzesełko. – Bo ruszamy z kopyta, Jen, i warzymy od razu najwonniejsze wywary. Cynamon, mięta oraz coś wyrazistego, by dopełnić bukiet. Hmm, a może… – Złapała spojrzenie Jenny, zamrugała niewinnie. – ...może... boczuś?
Chichocząc, zaczęła grzebać w swojej skórzanej torbie. Była w wyśmienitym humorze. – Wiesz, Jen, tylko przy tobie odnajduję w sobie tyle energii i-... O, jest. – przerwała, wyjmując z torby kolorowe zawiniątko. – Mama przesyła pozdrowienia. Chwilowy regres najcięższych objawów i nic tylko włóczka. Skarpetki na drutach to, skarpetki na drutach tamto.
Skarpetki powędrowały w dłonie Jenny, która poddała je fachowej inspekcji. Lizzie w tym czasie z niemałym podziwem przyglądała się ściegowi na spódnicy przyjaciółki. – Ślicznie – przyznała. – Podoba mi się dobór kolorów. – Liz lubiła bujność barw. – ... Nauczysz mnie szyć? – Jenny była jedną ze zdolniejszych osób, jakie znała Liz; mogłaby osiągnąć biegłość w wielu dziedzinach. Lizzie zawsze widziała przed Jenny jasną i pogodną przyszłość, na którą ta dobra, bystra, zawsze w lot pojmująca sedno rzeczy duszyczka zasługiwała. Ale czasy były jakie były. Wojna zaskoczyła wszystkich, wkradając się do dużych i małych spraw. Dziś na przykład odmówiła im mocnej herbaty.
Oj tam. – Machnęła ręką. – U mnie z herbatą to samo. Od tygodnia co rano i co wieczór, wypijamy z mamą po kubeczku warzywnej zupy, która wymogła ode mnie ogromne pokłady kreatywności. Aczkolwiek... herbata to jedno, bo... – Znów sięgnęła do torby. – Kolorowe skarpetki to nie są, ale może moja śliwowica rozgrzeje na chwilę-...
Nagle całe pole widzenia Liz przysłonił haftowany napis: “Aidan”. Podzieliła rozbawienie Jen, dostrzegając jednocześnie, jak na moment przyjaciółkę ogarnął rodzaj... wzruszenia? Rozczulenia? Liz mogła jedynie domyślać się powodów tej subtelnej zmiany. — Ach, bracia, wszyscy garborogowieją… – mruknęła miękko, cicho, pozwalając Jenny na powędrowanie w myślach w sobie tylko znane wspomnienia.
Od czego zaczynamy? Cóż, skoro zaraz po przyfiukaniu dałaś się mi zamęczyć gadaniem na temat bezpieczeństwa pracy, to tak, przechodzimy do serca. – Odkorkowała buteleczkę i kapnęła po troszeńku do filiżanek. Zalała alkohol herbatą i kiwnęła na przyjaciółkę. – Żeby się nasze rytmy cza–cza dostroiły.
Nim zdążyła upić więcej niż łyczek naparu, zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Na pytanie przyjaciółki Liz przytaknęła. Ręka Dearbornówny mechanicznie powędrowała do kieszeni spódnicy. Palce zacisnęły się na drewnie różdżki. (Dzięki Merlinowi, za paranoiczne pouczenia, jakie wwiercał w jej mózg Cedric).
Od Hogwartu niewiele się zmieniło w kwestii moich zdolności pojedynkowych – szepnęła w stronę Jen. – Wciąż gorsza niż kulawy drugzgotek w walca... Erm, mogę robić za żywą tarczę? – dodała niezbyt pomocnie, robiąc krok w stronę okna. Co to mogło być?


everything you got is gold
let me go where the wild things grow, let us go where the the time runs slow to the fields that brought you here from the heels that walked through fear — meet me in the garden i planted for you
Lizzie Dearborn
Lizzie Dearborn
Zawód : magomedyczka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Czy można znaleźć mądrość
większą od życzliwości?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10508-elizabeth-dearborn https://www.morsmordre.net/t10533-kambodza#319347 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f397-somerset-dolina-godryka-wierzbowy-zakatek https://www.morsmordre.net/t10536-szuflada-nr-2311#319377 https://www.morsmordre.net/t10537-elizabeth-dearborn#319380
Re: Graciarnia [odnośnik]25.06.22 16:13
| stąd

Wyjście z ciepłej, wypełnionej zapachem herbaty kuchni do przykrytego śniegową czapą ogrodu otrzeźwiło go w ułamku sekundy; mroźne, nocne powietrze bez trudu przedarło się przez materiał cienkich spodni, a chociaż w przedpokoju narzucił na ramiona ciepłą kurtkę, to rozwiewający włosy wiatr wciąż posłał zimny dreszcz wzdłuż jego kręgosłupa, sprawiając, że mimowolnie przyspieszył kroku, kierując się prosto do majaczącego na końcu ścieżki budynku szopy. Mimo że dookoła panował niemal zupełny mrok (górskie noce bywały znacznie ciemniejsze niż te, które zapamiętał z Londynu: rozproszone żółtawym blaskiem latarni i światła padającego z zasłoniętych okien domów), nie potrzebował wyciągać różdżki; usypane po obu stronach dróżki zaspy śniegu były w świetle gwiazd i księżyca doskonale widoczne.
Obejrzał się do tyłu tylko raz, zerkając na idącego obok brata; posłał mu uśmiech, nie do końca pewien, czy był w stanie go dostrzec w ciemnościach, po czym popchnął drzwi prowadzące do graciarni, wpuszczając do środka ich obu; pilnując, by przed wejściem otrzepać dokładnie ośnieżone buty. – Zaraz się t-t-tu nagrzeje – powiedział, zapalając zawieszoną pod sufitem lampę, a później podchodząc do żeliwnego piecyka. Opróżnioną częściowo butelkę alkoholu i pustą szklankę odstawił na stolik, wcześniej ostrożnie odsuwając na bok leżące na blacie pergaminy, po czym przykucnął przy podłodze; metalowe drzwiczki w panującej w pracowni ciszy skrzypnęły przeciągle, ale był do tego przyzwyczajony – nie skrzywił się więc, sięgając za pazuchę, żeby wyciągnąć różdżkę i ostrożnie przytknąć jej koniec do ułożonego w środku drewna. W przeciwieństwie do panującej na zewnątrz wilgoci, było suche i jeszcze lekko ciepłe – wystarczyło więc kilka razy wyszeptane incendio, żeby polana zajęły się płomieniem.
Zatrzasnąwszy drzwiczki, wyprostował się, szukając wzrokiem Volansa. – Na tym nie siadaj – powiedział szybko, wskazując na jeden w wysłużonych, stojących w kącie foteli – zanim brat zdążyłby na niego opaść. – Rozkręciłem go w tamtym tygodniu, t-t-trzyma się na wiarę – wyjaśnił; większość mebli zagracających przestrzeń niewielkiej szopy pochodziła jeszcze z czasów, w których zarabiał głównie na remontach i drobnych naprawach. Gdy tylko wiedział, że właściciel planuje pozbyć się starych sprzętów, oferował, że je zabierze – a później naprawiał te, które naprawić się dało. Odnowione, finalnie kończyły najczęściej w chatach w Oazie. – Tamten jest w p-p-porządku, tylko zgarnij z niego te narzędzia – zaproponował, samemu pochylając się nad kwadratowym siedziskiem stojącym po drugiej stronie graciarni, żeby ściągnąć z niego poskładany byle jak koc. Rozejrzał się, szukając dla niego innego tymczasowego miejsca, po czym przewiesił go przez proste oparcie drewnianego krzesła, odnotowując w pamięci, by wreszcie tu posprzątać – zanim zrobi się na tyle ciepło, by zalęgły się bahanki. – Jak smoki wytrzymują w takich temp-p-peraturach? – zapytał, z niewiadomego powodu tknięty nagłą myślą; zerknął pytająco na Volansa, chuchając w zmarznięte dłonie, a później biorąc do ręki butelkę ognistej whisky i wyciągając ją w stronę brata, ruchem brody zachęcając go, żeby podstawił swoją szklankę. Za sprawą piecyka w szopie zaczynało robić się cieplej, ale nic nie mogło rozgrzać ich lepiej niż alkohol.
Zdawał sobie sprawę, że opowieść o Azkabanie – niedokończona – wciąż wisiała gdzieś w powietrzu, ale nie był pewien, czy chciał do niej wracać; krótki spacer na mroźnym powietrzu skutecznie wypchnął spod jego powiek resztki snu, a razem z nimi – lepkie wspomnienia ostatniej misji. Szczera rozmowa (zakropiona ognistą herbatą) sprawiła, że oddychało mu się lżej, i w którymś momencie zorientował się, że chciałby porozmawiać z bratem tak po prostu – o czymś, co nie wymagało roztrząsania moralnych dylematów ani babrania się w wyrzutach sumienia.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Graciarnia [odnośnik]28.07.22 2:34
W ciepłej, wypełnionej zapachem herbaty kuchni było naprawdę przytulnie i aż żal było opuszczać to pomieszczenie. Opuszczenie go wpłynęło w podobny sposób, co na jego brata. Skutecznie go otrzeźwiło za sprawą mroźnego, nocnego powietrza. Przed wyjściem z domu narzucił na siebie wiszący w przedpokoju płaszcz, starannie się nim opatulając przed panującym na dworze zimnem. Z każdym podmuchem wiatru ono przenikało przez noszone ubranie. Podobnie jak Billy, po drodze do szopy przyśpieszył kroku. Podobał mu się otaczający ich zupełny mrok. Dzień lub dwa przeznaczone na zaaklimatyzowanie w tym miejscu i będzie spać jak dziecko po całym dniu zabaw. Z dala od zgiełku miasta, ulicznych świateł wszystko wydawało się inne. Jego brat wybrał sobie niezwykle urokliwy zakątek na wybudowanie domu. Tęsknił za braćmi i siostrą, pozostając rozdartym między chęcią przeprowadzenia się tutaj, do tego domu a pracą w Peak District. Przeprowadził się lata temu do Derbyshire po to, aby mieć blisko do pracy w rezerwacie. I niby dla czarodzieja to nie jest problemem pokonanie takiej odległości, ale im bliżej do pracy, tym lepiej.
Podążał za młodszym bratem pokonując wytyczoną pomiędzy zaspami ścieżkę. Po drodze dostrzegł to, że Billy obejrzał się na niego. Może w tym mroku faktycznie trudno było mu dostrzec ten uśmiech na twarzy brata, ale to nie przeszkodziło mu w uniesieniu kącików ust w uśmiechu. Nie miało znaczenia, czy to także on dostrzeże w ciemności podobną reakcję. Łączyła ich silna braterska więź. Gdy idący obok niego czarodziej pchnął drzwi do graciarni, bez wahania wszedł do środka. Poszedł w ślady gospodarza, otrzepując buty z białego puchu.
W to akurat nie wątpię, wiem, że nie skazałbyś nas na siedzenie w takiej zimnicy — Zwrócił się do Williama. Jeśli mieli spędzić tutaj jakąś godzinę albo dwie to tylko w cieple bijącym od tego piecyka. Także i on postawił na uprzątniętym blacie stolika swoją szklankę. Zainteresowały go te pergaminy, jednak nie będzie ich przetrząsać.
Pomóc ci w czymś? Powinieneś naoliwić te drzwiczki, skrzypią jakby w tym piecyku siedział sam poltergeist — Zwrócił się do brata, nie chcąc siedzieć bezczynnie. Słysząc to przeraźliwe skrzypienie drzwiczek od piecyka. Ostatecznie brat poradził sobie doskonale z rozpaleniem ognia, wywiązując się ze swoich zapewnień. Pozostało poczekać, aż przyjemne ciepło zatriumfuje nad zimnem i będzie mógł zdjął swój zimowy płaszcz.
Dobrze, że mnie ostrzegłeś. Było blisko — Wyraził wdzięczność, gdyż naprawdę przymierzał się do posadzenia tyłka na tym meblu. Zapewne wyglądałoby to całkiem zabawnie, gdyby ten fotel rozpadł się pod jego ciężarem. Zarazem na poziomie żartu przeznaczonego dla nielubianego nauczyciela. Większość mebli w jego mieszkaniu pochodziła właśnie z odzysku i była poddawana renowacji. Pozwalało mu to zaoszczędzić dużo pieniędzy, tym bardziej, że przed wojną mieszkał w Rumunii i zdecydował się na powrót do kraju.
Odłożę je na tę komodę — Poinformował brata, przenosząc wspomniane narzędzia na ten mebel. Opadł na wskazany przez Williama fotel i w nim umościł się wygodnie. Schował na chwilę obecną skostniałe dłonie do kieszeni swojego płaszcza.
Smoki są zmiennocieplne. Oznacza to, że zmieniają temperaturę swojego ciała w zależności od warunków panujących w ich środowisku — Odrzekł bez wahania, dzieląc się z bratem ułamkiem swojej wiedzy na temat tych majestatycznych gadów. Ognistej whisky nie odmówi, dlatego nachylił się po stojącą na stole szklankę i bez wahania podstawił ją. Billy z pewnością nie będzie żałować alkoholu. Podczas każdego konfliktu zbrojnego dobrych ludzi spotykają złe rzeczy. Nie byli bezbronni i byli zdolni walczyć w słusznej sprawie. Niemniej ich też w jakimś stopniu można uznać z a ofiary tej wojny. Nie prosili się o to i nie chcieli żyć w ten sposób.
Wiesz... czasami myślę, że dobrze byłoby być takim smokiem. Wielkim gadem. Nie byłoby to pozbawione wad, ale można byłoby latać naprawdę wysoko, nie martwić się o ciepłe ubranie, mieć twarde łuski zamiast skóry oraz ziać ogniem. Może to trochę głupie — Rzucił tak niefrasobliwie, zwierzając się z bratu ze swoich luźnych przemyśleń na temat życia i gadów, którymi się opiekował na co dzień. Teraz mógł zdjąć maskę powagi, zrzucić trochę ciężaru odpowiedzialności i gadać co mu ślina na język przyniesie, rozwiązany pod wpływem alkoholu.


I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Graciarnia Tumblr_myrxsem7AC1s8tqb9o1_500
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9775-volans-moore-w-budowie#296523 https://www.morsmordre.net/t9914-sol#299801 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f371-derbyshire-borrowash-pollards-oaks-11-8 https://www.morsmordre.net/t9921-szuflada-volansa#299859 https://www.morsmordre.net/t9913-volans-moore#299792
Re: Graciarnia [odnośnik]13.03.23 3:57
5.07

Nie znalazłbyś chwili, żeby porozmawiać? Skreślone na końcu listu słowa, starannie sformułowane tak, by brzmieć niezobowiązująco (to nic pilnego, kiedyś, daj znać), miały chyba w założeniu być lekkie i serdeczne. Gdyby na początku czerwca otrzymał podobne zaproszenie do domu, uśmiechnąłby się pod nosem na wspomnienie wieczoru w barze i ucieszył z okazanego zaufania. Spróbowałby skombinować flaszkę i wpadł kilka dni później.
Właściwie - żałował, że tego nie zrobił, że nie zaprosił Billy'ego do siebie (proszenie o to Just, po pijaku ogromny problem, wydawało się teraz nieistotną błahostką), że nie zdążył. List Hannah wstrząsnął mglistymi wspomnieniami pijackiego wieczoru, przypomniał o brutalnej rzeczywistości. Pierwszą myślą było to za wcześnie. Za wcześnie, by wojna dosięgła go tak prędko po ślubie, gdy oczekiwał dziecka. Tuż po tym jak Mike poznał od Hannah przyczyny dawnej rezerwy Moore'a (i wspomnienie podejrzliwych spojrzeń rozpłynęło się w mieszance ulgi i wdzięczności, bo Billy miał solidne powody by dać mu w twarz, a prawie ich nie okazał, dochowując sekretu). Nie zdążył mu podziękować, a wkrótce po tym okazało się, że ma więcej powodów do wdzięczności. I więcej do... przepraszania? Wstydu? Sam nie wiedział. Nie wiedział o planie Justine, ale to nic nie zmieniało. Gdyby wiedział, pewnie ruszyłby tam z nią. Rosier zresztą o to nie dbał, szukał ich wszystkich, w jakiś pokrętny sposób nawet znalazł - czarną magią, którą auror nie w pełni rozumiał, ale którą czarnoksiężnik najwyraźniej nie w pełni kontrolował. Widok Billy'ego w lecznicy nie pozostawiał złudzeń, co czekałoby Kerrie gdyby Śmierciożerca trafił pod jej drzwi - a choć Michael wciąż martwił się tym, jak wpłynęła na jej umysł czarna magia, to krwawe łzy i chwilowy obłęd mógł uznać za szczęście.
Pecha miał Billy.
I gdy zobaczył go najpierw nieprzytomnego a potem na wpół przytomnego, z zabandażowaną twarzą, drugą myślą było: to powinienem być ja.
On, nie Billy.
On, auror, wilkołak, kawaler.
Właściwie, gdy dowiedział się o Billym i Hannah, to myślał, że właśnie tak ta historia się skończy i że tak skończyć się powinna. Próbował się cieszyć, że nie zbliżył się do Hannah o krok za blisko, a ilekroć czuł ukłucie zazdrości, tylekroć (skutecznie!) próbował zmienić to w racjonalną ulgę. Aż zaczął się cieszyć - najpierw mówiąc sobie, że się cieszy, ale później (im lepiej poznawał Billy'ego, bo z Hannah nie rozmawiał) coraz bardziej szczerze. Cieszyć, że wybrała mądrze i że wybrała człowieka, z którym będzie szczęśliwa i bezpieczna. Człowieka, który nie stracił pogody ducha ani nawet kompasu moralnego. Który nie pobrudził sobie rąk krwią - widział to na jego twarzy i w zaskoczonym spojrzeniu, wtedy w Yorkshire - i nawet jeśli pobrudzi, to pewnie nie będzie czuł z tego powodu mściwej satysfakcji. Który nie zmieniał się co miesiąc w potwora, ryzykował życiem w inny (i, Mike miał nadzieję, rozsądniejszy) sposób niż aurorzy i walczył, bo uważał to za słuszne, a nie dlatego, że nie widział innego życia. Który, biorąc pod uwagę czystą statystkę - miał większe szanse przetrwać tą wojnę i który będzie wspaniałym ojcem i mężem.
Tyle, że wojna to nie statystyka. To szczęście i pech. Michael powinien o tym pamiętać, pamiętał o tym na poziomie intelektualnym ilekroć planował akcje w terenie w trakcie piętnastu lat kariery w Biurze Autorów, pamiętał o tym gdy miał szczęście - ale z pechem wciąż nie mógł się pogodzić. Ani wtedy, gdy niespodziewanie zetknął się w Norwegii z wilkołakiem. Ani teraz, gdy Billy'ego pokiereszował Śmierciożerca - nie w Yorkshire, nie w Staffordshire, a w niewielkiej Dolinie Godryka.
To wydawało się okrutną ironią.
A do Mike'a dotarło - z ukłuciem wstydu - że faktycznie nie rozmawiali, nie tak naprawdę.
(O czym Billy chciał z nim porozmawiać?)
Widywał go w lecznicy, starał się tam wpadać jak najczęściej, pod pretekstem odwiedzenia pracującej tam siostry, ale tak naprawdę by dopytać o niego albo liczyć, że zastanie tam Hannah i spyta jak pomóc. Wyjdzie z tego, mówili uzdrowiciele, a on nie wiedział, co to znaczy, a potem Billy wrócił do Irlandii, a przygotowania do egzaminu z teleportacji łącznej stały się intensywniejsze.  Wysłał mu list, starając się brzmieć jak najnormalniej (ilekroć był przykuty do łóżka, tylekroć nie znosił pytań o samopoczucie, ale może Billy był inny), choć i tam wplótł tam zakamuflowane pytanie o zdrowie. Chciałby powiedzieć, że czekał na odpowiedź z niecierpliwością, ale część tego czasu zajęły mu praca, cholerna pełnia i kryzys z kometą i wizyty u Addy. Na poziomie racjonalnym wiedział, że powinien podziękować Moore'owi za kluczową zachętę, ale gdy czytał list - poczuł się irracjonalnie winny temu, że nie był jeszcze w Irlandii.
Irracjonalnie winny temu, że przez te dwie noce w lipcu był prawdziwie szczęśliwy - a szczęście Billy'ego i Hannah prawie się rozmyło.
Wyzdrowieje i wszystko będzie dobrze - powtórzył sobie i próbował w to uwierzyć.
Miał szczęście, bo przeżył, a Rosier chyba go nie rozpoznał, bo Williama Moore'a pewnie by zabił - dodał w myślach, ale wcale w to nie wierzył, myślał tylko o cholernym pechu.
Odpisał z nadmierną ilością skreśleń, znalazł pierwsze możliwe popołudnie, w którym nie miał patrolu, zapowiedział się "na jutro" i odszukał w szufladzie z pierścionkiem coś, co kupił w Plymouth po szczególnej znajomości i trzymał na specjalną okazję. Zawsze lubiła mleczną czekoladę, ale Billy prawie umarł w obronie ich tajemnic. Wdzięczność prędko wygrała z romantyzmem - pragmatycznie przełamał tabliczkę mlecznej czekolady na pół i połowę schował do szuflady z pierścionkiem, a drugą połowę zabrał ze sobą. Może to lepsze niż flaszka, wolał nie pokazywać się w domu Hannah i Billy'ego z zieloną wróżką, ale z pustymi rękami też nie wypadało.
Teleportował się w znajome miejsce w Irlandii, resztę drogi pokonał na miotle. Wylądował pod graciarnią i choć chciał już pukać - zobaczył go przy szopie, na razie odwróconego tyłem.
Wiedział, że rany na twarzy powinny się już zagoić, ale wiedział też, że blizny po czarnej magii pozostają. Widział ich wiele, mniej i bardziej paskudnych. Przezornie wziął wdech i ułożył usta w uśmiech, nie zamierzając drgnąć czegokolwiek nie zobaczy gdy Moore odwróci się w jego stronę.
-Billy, jestem! - rzucił miotłę na ziemię, prędko - ale nie za prędko, samemu nie lubił gdy ktoś zachodził go od tyłu - pokonując dystans pomiędzy nimi. Nie wiedział, co jeszcze dodać - "jak się masz?" wydawało się idiotyczne, a poza tym szybciej mógł ocenić to wzrokiem. Możliwie nienachalnym spojrzeniem (nie medyka, ale kogoś kto wysyłał na akcje kursantów, a potem Hipogryfów w różnej kondycji) już usiłował ocenić, czy Billy stał prosto, czy dał radę stać, czy już lepiej.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Graciarnia 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Graciarnia [odnośnik]16.03.23 12:51
W ogrodzie pachniało liliami.
Wciąż trudno mu było uwierzyć, że był w stanie je poczuć – nie nazwać, nigdy nie był najlepszy w odróżnianiu od siebie wielobarwnych kwiatów, które matka hodowała w ogrodzie, ani ziół suszących się pod sufitem kuchni w rodzinnym domu – ale po długich tygodniach przebywania w świecie bezlitośnie obdzierającym go z jakichkolwiek bodźców, wydawało mu się, że potrafił wychwycić odrębną woń każdego z kwitnących krzewów. Odkąd Steffen ściągnął z niego pozostawioną przez zdradzone dusze klątwę, nie minęło dużo czasu – parę dni wypełnionych odkrywaniem wszystkiego na nowo – i chociaż momentami wciąż wracało do niego wspomnienie oplatających ciało macek, tak żywe, i tak paskudnie kojarzące się z tamtym dniem na leśnej ścieżce w Dolinie Godryka, pozostawiające po sobie czerniejącą na szyi bliznę, to w liście skreślonym do Michaela nie skłamał – naprawdę czuł się lepiej. Nie dobrze, na to było jeszcze za wcześnie; jego ciało wciąż składało się z kalejdoskopu zasklepionych, ale bolesnych ran, odzywających się za każdym razem, kiedy zbyt gwałtownie się poruszył albo spróbował podnieść coś ciężkiego, napinając regenerujące się powoli mięśnie. Wiedział, że nie mógł ich nadwyrężać, że powinien dać sobie czas, ale chociaż od tygodni prawie nie ruszał się z domu, to czas – paradoksalnie – zdawał się być jedną z rzeczy, których nie miał wystarczająco wiele. Odkąd przeszywające go na wskroś, brutalne zaklęcie Rosiera przypomniało mu o kruchości życia, wszystko inne zaczęło w jego oczach sprawiać wrażenie właśnie takiego: kruchego. Dom, który własnymi rękami wybudował w Irlandii, kiedyś solidny i bezpieczny, dziś kojarzył mu się z wątłą chatką z bajki, którą matka czytała mu, gdy był dzieckiem; wiotką, możliwą do zdmuchnięcia jednym potężniejszym podmuchem czarnomagicznego plugastwa. Widział go w snach, powracających niemal każdej nocy – stojący w płomieniach, gnący się pod ciężarem trzaskających i sypiących iskrami belek, czuł uderzający go w twarz gorąc (zawsze sięgający tej lewej, poznaczonej głębokimi bruzdami strony), a kiedy zadzierał głowę w górę, dostrzegał zawieszony na nocnym niebie symbol, zgniłozieloną czaszkę z wężem wyzierającym z półotwartych ust. Budził się nagle, zlany potem, tylko po to, żeby nie zasnąć już do rana – wymawiając się potrzebą zaczerpnięcia świeżego powietrza, schodził na werandę, czekając aż świt pomaluje krajobraz szarością, a przyjemny chłód zamieni się w ciepło letniego dnia. I myślał.
Myślał stanowczo za dużo, ojciec skarciłby go za to, gdyby o tym wiedział – ale z lewą ręką unieruchomioną w nadgarstku i ciałem, które zbyt szybko ogarniało zmęczenie, na niewiele więcej mógł sobie pozwolić. Tragiczne w skutkach starcie ze Śmierciożercą otworzyło mu oczy, wbrew pozorom odsłaniając przed nim nie tylko własną słabość – ale i to, jak lekkomyślnie do tej pory traktował to wszystko: wojnę, działalność w podziemiu, Zakon Feniksa. Wydawało mu się, że był świadomy niebezpieczeństwa, ale tak naprawdę udawało mu się wychodzić z misji obronną ręką tylko dzięki łutowi szczęścia; nie był przygotowany, nie był żołnierzem – był graczem Quidditcha, który złoty znicz zamienił na różdżkę, i wystarczyło jedno spotkanie oko w oko z czarnoksiężnikiem, by zrozumiał, jak wiele jeszcze nie potrafił. I jak wiele nauczyć się musiał, miał przecież rodzinę: żonę, którą przysięgał chronić, córkę, siostrę; miał młodych lotników, którzy spoglądali na niego oczkując, że pokaże im, jak nie zginąć. Ciężar odpowiedzialności, którą świadomie wziął na swoje barki, nigdy wcześniej nie dokuczał mu chyba tak bardzo – i być może to po części dlatego poprosił Michaela o spotkanie, w pamięci wciąż mając ten okryty alkoholową mgiełką wieczór, podczas którego miał wrażenie, że może wyrzucić z siebie dosłownie wszystko. Potrzebował tego teraz – pozbycia się kotłujących się zbyt długo myśli, poznania perspektywy kogoś, kto z czarnoksiężnikami miał do czynienia całe życie.
I chyba – po ludzku – potrzebował też przyjaciela, nawet jeśli nie był do końca pewien, czy mógł sobie pozwolić na nazywanie Tonksa w ten sposób.
Czekał na niego w ogrodzie, mijające minuty po raz pierwszy od dłuższego czasu wypełniając pracą; zaklęcie powiększająco-zmniejszające, które planował zastosować na chatach w Oazie, w teorii znajdowało się już w jego zasięgu – ale chciał wypróbować je najpierw w warunkach względnie kontrolowanych, a zagracona i niepotrzebna nikomu szopa na narzędzia wydawała się do tego idealna. Obszedł ją więc dookoła, sprawdzając, w jakim stanie po zimie znajdowało się drewno, starając się oszacować, ile była w stanie wytrzymać konstrukcja – gdy bardziej wyczuł niż usłyszał pojawienie się Michaela. Głośne nawoływanie potwierdziło jego przypuszczenia, odwrócił się – tym razem nie zwracając uwagi na to, że jasne, popołudniowe słońce podkreślało nierówności świeżych blizn, ani że pozostałość po cienistych mackach wysuwała się zza rozpiętego kołnierzyka koszuli jak czarna, smolista smuga. Michael widział go już w gorszym stanie, pamiętał jak przez mgłę jego wizyty w leśnej lecznicy; teraz uśmiechnął się do niego, prawą stroną trochę swobodniej niż lewą, instynktownie unikając nieprzyjemnego uczucia ciągnięcia. – Mike, cześć – odezwał się, robiąc dwa kroki w jego stronę i wyciągając rękę na powitanie, żeby uścisnąć jego dłoń serdecznie; drugą normalnie klepnąłby go w ramię, ale – zabandażowana i częściowo usztywniona – pozostawała nie do końca mobilna. – Dzięki, że p-p-przyszedłeś. U was wszystko dobrze? – zapytał, mając przede wszystkim na myśli Kerstin, ale też Justine; pamiętał jej list o tym, co stało się w domu Tonksów, gdy Rosier posłał tam za nią cienie, pamiętał też jej ostatnią wizytę u nich – i myśl o tym, jak wtedy się zachował, wciąż powodowała rozpychające się we wnętrznościach wyrzuty sumienia. – Hannah jest w domu, jeśli chcesz się p-p-przywitać – dodał, wskazując głową na drzwi wychodzące na werandę, przez cały czas celowo unikając spoglądania w górę – wiedząc, że gdzieś tam, ponad linią górskich wierzchołków, nadal wisiała złowrogo mieniąca się kometa. Przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, starając się nie skrzywić, gdy ten prosty manewr obudził uśpiony ból na wysokości brzucha.

| nośność szopy: 5 + 5 (za II poziom konstrukcji) = 10; Zaklęcie Fideliusa obciąża ją za 5, zostaje 5




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Graciarnia [odnośnik]23.03.23 20:03
Mgliście pamiętał, że nawet zanim zaczął wyczuwać większość zapachów - lilie zawsze pachniały na tyle intensywnie, że rozpoznawał je nawet jak ktoś zupełnie niezainteresowany roślinami. Zamrugał i zmarszczył lekko nos, gdy wylądował w ogrodzie. Kilka dni po pełni woń kwiatów zdawała się dziwnie ostra, aż odruchowo zaczerpnął wdech ustami, ale prędko przypomniał sobie, że w maju znaleźli się z Billym nad dołem promieniującym jeszcze ostrzejszym i zgoła obrzydliwym smrodem.
Powinien być wdzięczny za kwiaty.
Czarny ślad na szyi Billy'ego przypominał o tamtych wydarzeniach - do pojedynków i czarnej magii i odoru śmierci Mike zdążył się przyzwyczaić (o ile było możliwe się do tego przyzwyczaić, ale przez lata w zawodzie i miesiące wojny wypracował w sobie jakąś strategię przetrwania, odsuwania emocji na bok gdy był w pracy), ale czarna i do niedawna wspólna smuga była niewiadomą, a niewiadome niepokoiły. Nawet bardziej niż świeże blizny i zabandażowana ręka przyjaciela (czy mógł go tak nazywać? Billy prawie umarł pytany o ich sekrety, nie wyobrażał sobie jak inaczej mógłby go nazywać).
-Cześć. - uścisnął rękę Billy'ego, uśmiechnął się i przez moment dzielnie utrzymywał pozory, nie zsuwając wzroku na zarejestrowaną kątem oka bliznę pod kołnierzem koszuli. Po całych dwóch sekundach zerknął w dół, nie wytrzymał. -To... wróciło? - mimowolnie potarł lewą dłonią bok własnej szyi, więc nie było wątpliwości o co pytał. Jego skóra była gładka, po dwóch tygodniach znamię całkiem zniknęło - to Billy'ego też, ale teraz zdawało się równie czarne jak na początku czerwca. Czy słabsza kondycja mogła w jakiś sposób na to wpłynąć? Blizny przecież nie nawracały, ale takich jeszcze nie miał. Poczuł irracjonalne poczucie winy, że naraził Moore'a na tamto (z pozoru smuga im w żaden sposób nie zaszkodziła, prawie nie czuł nawet pieczenia - ale nie rozumiał jej, a to frustrowało), a nawet że jego blizna nie powróciła.
-Dzięki za zaproszenie! - choć mijali się z Billym w Oazie i Ministerstwie, to do czerwca unikał Hannah zbyt dokładnie i za bardzo wstydził się przed jej mężem niewypowiedzianych sekretów, by w ogóle pojawić się w ich przestrzeni domowej. Wieczór w barze i niespodziewana szczerość ze strony Hannah (Billy wiedział o w y p a d k u w sierpniu, zawsze wiedział) skutecznie przełamałyby tamte lody, ale właśnie wtedy Moore trafił na drogę Śmierciożercy i do leśnej lecznicy. Rozejrzał się po ogrodzie z naturalną ciekawością, a choć w normalnej sytuacji pewnie wszedłby do domu - to wciąż był trochę onieśmielony. I wizytą, i nową dynamiką przyjaźni z dwójką Moore'ów - po tym jak uparcie nie odpisywał na listy Hannah i podle okłamał ją w sprawie papieru, to z Billym czuł się nieco swobodniej.
-Może za chwilę przywitamy się z nią razem? - zaproponował, zerkając w stronę szopy. -Przerwałem ci pracę nad czymś? - taktycznie uniknął pytania o samopoczucie rodziny, ale wiedział, że nie mógł zwlekać w nieskończoność.
Just powiedziała mi mnóstwo dziwnych rzeczy i się wyprowadziła, a Kerstin jest cicha od czerwca, prawie się rozpłakała patrząc na kometę i chyba ma złamane serce.
-W porządku. - postanowił go tym nie zadręczać, a o reakcję na podły miłosny dowcip wysłany do siostry mógłby później spytać Hannah, pewnie będzie wiedziała co odpisać. -Kerstin jest trochę cichsza - przyznał, bo był mu winien o wiele więcej niż wymijające frazesy -ale nigdy dotąd nie zerknęła się z czarną magią. Obserwujemy ją z Just, myślę, że po prostu potrzebuje czasu. - czasem, po własnych wizytach u magipsychiatry, myślał, że może powinien doradzić coś podobnego siostrom bo jemu pomogło, ale potem przypominał sobie, że życie mu miłe i że kobiece temperamenty to nie choroba. Od miesiąca czujnie obserwował Kerrie, nie jako uzdrowiciel a jako auror, i zdawało mu się, że czarna magia wpłynęła na jej bezpieczeństwo i wrażliwą psychikę - ale wedle Festivo nie zostawiła żadnego trwałego śladu.
-Mam coś dla ciebie. I Amelii i Hannah. - przypomniał sobie, wygodnie odciągając myśli od smutnej Kerrie. Billy'emu należało się coś miłego od życia, jego córka na pewno się ucieszy, a kobiety w ciąży... czy mają ochotę na słodycze? Nie wiedział, Just nic nigdy nie mówiła jak się wtedy czuła (kolejne ukłucie winy, za mało pytał, a potem...). Wyciągnął połowę tabliczki mlecznej czekolady, wcisnął Billy'emu w wolną rękę i odezwał się od razu, zanim potencjalna wdzięczność stała się niezręczna:
-A u ciebie? - spróbował podchwycić spojrzenie Billy'ego, zerknąć mu w oczy, ująć jakoś w trzy słowa to, co trudno było wypowiedzieć w męskiej rozmowie: jak się czujesz, jak rany, co ci doskwiera, wszystko w porządku? Zerknął na moment na szopę przed którą stał Moore, by atmosfera nie stała się zbyt ciężka. -Mogę w czymś pomóc? - powrócił do niego wzrokiem i chyba nie miał na myśli tylko pomocy z graciarnią.






Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Graciarnia 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Graciarnia [odnośnik]27.03.23 23:44
Dostrzegł dziwną niepewność w spojrzeniu Michaela niemal od razu – być może ujawniającą się w odrobinę zbyt szerokim uśmiechu, a może w sposobie, w jaki uparcie utrzymywał wzrok na poziomie jego oczu – szczęśliwie nie mając jednak okazji do wysnucia na ten temat własnych wniosków, bo sekundowa fasada skruszała, nim jeszcze cofnął dłoń. – Hm? – mruknął, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, o co pytał go Tonks – ale palce sięgające szyi skłoniły go do powtórzenia gestu, a drażliwość poczerniałej skóry przypomniała mu o tamtej walce w lasach porastających Yorkshire; niby niedawnej, ale sprawiającej wrażenie, jakby rozegrała się w zupełnie innym życiu. – Ach – nie – zaprzeczył, potrząsając krótko głową. Na wspomnienie cienistego bagna rozlewającego się wewnątrz graciarni – zaledwie parę metrów od miejsca, w którym stał teraz – po plecach przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz, ale w jaskrawej jasności ogrodu (i w pokrzepiającej obecności aurora) łatwo było odepchnąć od siebie strach. – P-p-powtórzyło się. Cienie – przyciągnęła je magia – wyjaśnił koślawo, mimowolnie odwracając się przez ramię, w kierunku szopy – dziś wyglądającej zupełnie zwyczajnie. – Było tak samo, jak wtedy – doprecyzował, powracając spojrzeniem do Michaela. Wdzięczny, że ściągnięcie paskudnej klątwy nie pociągnęło za sobą gorszych konsekwencji, ale jednocześnie: nie potrafiąc tak do końca pogodzić się z faktem, że tajemnicze byty od miesięcy nawiedzające Anglię pojawiły się również tutaj – w miejscu, które uważał za bezpieczne. Z drugiej strony – czy jakiekolwiek można było tak określić, odkąd namacalna groźba zawisła ponad ich głowami, widoczna z każdego punktu Wysp Brytyjskich?
Skinął głową trochę niezręcznie w odpowiedzi na podziękowania Tonksa, nie wiedząc właściwe, za co mu dziękował; to on go tu ściągnął – chyba oczekując pomocy, choć nie wiedział jeszcze, jak powinien tę prośbę zwerbalizować, by nie zabrzmieć żałośnie, ani tak, jakby się narzucał. – Jasne – przytaknął, zgadzając się z propozycją aurora, chwilę później podążając za jego spojrzeniem i również na moment zawieszając wzrok na szopie. – Nie – odpowiedział odruchowo, zanim zorientował się, że właściwie nie była to prawda. – To znaczy – tak, ale n-n-nie szkodzi. Chcę powiększyć pokoje w domu, ale jeszcze nigdy nie używałem tego z-z-zaklęcia na takiej powierzchni – wyjaśnił, próbował już wcześniej – na skrzyni pożyczonej od wuja, i na schowku na miotły (co nie skończyło się dokładnie tak, jak tego oczekiwał). – No i stwierdziłem, że użyję go najp-p-pierw tutaj – dodał, wskazując za siebie, prawie zapominając przy tym o zadanym przed chwilą pytaniu – i pewnie pozwoliłby Tonksowi go uniknąć, gdyby ten sam do niego nie powrócił.
Zawahał się, przez parę długich sekund ważąc słowa na języku. – To może być p-p-przerażające – powiedział nieco ciszej, mając na myśli spotkanie z czarną magią. Jego spojrzenie samoistnie uciekło gdzieś w bok, z trudem przełknął ślinę – ale wstyd z jakiegoś powodu pohamował go przed przyznaniem, że nie tak dawno on również zetknął się z nią po raz pierwszy. Nie dosłownie, bywał już świadkiem jej efektów, ale nic nie mogło równać się z uczuciem, które pozostawiły po sobie plugawe zaklęcia; ze wspomnieniem żeber powoli przebijających klatkę piersiową, i z echem niewyobrażalnego bólu, który przyniósł ze sobą ruch wrogiej różdżki. – Jeśli byście czegoś p-po-potrzebowali, to wiesz – wystarczy, że dacie znać – zaoferował, mimo że tak naprawdę nie był pewien, czy mógł jakoś pomóc. Zwłaszcza teraz, zwłaszcza taki; chociaż powoli stawał na nogi, nie pozbył się jeszcze tego obezwładniającego poczucia bezradności.
Połowa tabliczki czekolady wciśnięta w dłoń go zaskoczyła, zawiesił na niej spojrzenie na moment, zbyt krótki, by wyrzucić z siebie słowa podziękowania – nim pytanie o samopoczucie skierowało jego myśli na inne tory. – W porządku – powiedział, nieświadomie powtarzając słowa Michaela. Trochę bezmyślnie, nic nie było w porządku – ale to niewygodne, kanciaste nic było znacznie trudniejsze do opisania, określenia słowami. Wyrzuty sumienia niemal natychmiast wypełniły jego wnętrzności, zdawał sobie sprawę, że musiał zabrzmieć nieszczerze. – I… No, jeśli chcesz – przytaknął, uśmiechając się. – Zaniosę do domu, zanim rozp-p-puści się w tym upale. Przyniosę coś do picia – zaproponował, w ogrodzie było naprawdę gorąco; w szopie – prawdopodobnie jeszcze bardziej. – Czego się napijesz? – zapytał, chyba mieli jeszcze sok brzoskwiniowy, ale zanim zdążyłby go zaoferować, przypomniał sobie o zakurzonych butelkach upchniętych na górnej półce w spiżarni. – Chyba mamy p-p-parę butelek Czarnego Ale – wspomniał. Kiedyś, po wykładzie Anthony’ego na temat produkcji ciemnego piwa, zarzekał się, że nigdy go nie tknie – ale lejący się z nieba żar i świadomość tego, o czym chciał porozmawiać, sprawiały, że chłodny alkohol wydał mu się nagle całkiem dobrym pomysłem.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Graciarnia [odnośnik]05.04.23 18:03
Przeniósł badawcze spojrzenie z szyi Williama na jego oczy, jakby chcąc wyczytać z nich wersję zdarzeń jeszcze zanim lotnik sam ją opowiedział. W pierwszej sekundzie poczuł krótką ulgę, że tamta blizna nie powróciła - to byłoby dziwne, nienaturalne. Zaraz zganił się jednak w myślach, przypominając sobie, że nowa blizna równała się pewnie nowemu zagrożeniu. Czemuś, czego nie życzył nikomu, a szczególnie nie Billy'emu podczas niezbędnej rekonwalescencji i zasłużonego odpoczynku. (Wiedział, że samemu nigdy nie odpoczywał podczas rekonwalescencji, że niecierpliwił się w dochodzeniu do zdrowia albo frustrował albo dołował - ale szczerze liczył, że Billy był inny i że w chwilach wolnych od bólu jest w stanie cieszyć się chwilą wytchnienia z rodziną).
Przynajmniej Moore nie wyglądał na zaalarmowanego (albo dobrze udawał), jakby cienie nie skrzywdziły nikogo trwale.
-Magia - tutaj? Silna? - dopytał odruchowo, choć może nie powinien drążyć. Wyjątkowo, ciekawość wygrała z chęcią ochrony kogoś bliskiego od przykrych wspomnień. Cienie były zbyt tajemnicze, zbyt nowe w porównaniu z czarną magią widzianą dotychczas przez aurora, by nie próbować ich zrozumieć. Na początku wydawały się Michaelowi chaotyczne - pojawiły się w dwóch jego potyczkach ze szmalcownikami, zwykle przywołane przez wrogów. Do czerwca nie widział na własne oczy cieni podobnych do tych, które opisał Herbert w swoim liście, ale wilki Rosiera się takie wydawały. Czy to możliwe, że sprowadzała je magia? I jaka magia? Wydawały się powiązane z tą plugawą, czarną, takie wyjaśnienie wydawało się wygodne gdy Tonks myślał o ich pojawianiu się przy szmalcownikach lub czarnoksiężnikach pokroju Rosiera. Ale wieści o nich docierały z całego kraju, słyszał o nich w Plymouth, a teraz - były nawet w Irlandii. W domu, w którym nie spodziewał się śladów czarnej magii - co zgadzałoby się z jego przypuszczeniem, że były losowe, ale wciąż nie podobała mu się myśl o tym, jak bardzo ich nie rozumie.
-Wszystko - w porządku? - upewnił się, jeszcze niepewny czy "było tak samo jak wtedy" to jakiś synonim do "w porządku"? Hannah wytknęła Michaelowi w czerwcu, że sam nadużywa tego zwrotu, może jej mąż wpadł zatem na jakieś kreatywne i budzące mniej podejrzeń zamienniki.
Szopa na moment ocaliła ich od myślenia o czarnej magii, a Tonks spojrzał na nią z nagłym zainteresowaniem. Pomagając w Oazie i w tartakach i zajmując się własnym domem (ba, jeszcze w Londynie z dumą przykręcił Hannah półkę - krzywo, musiał potem to poprawić, co siadło mu na ambicję) zaznajomił się z pewnymi podstawami budownictwa, ale wiedział o nim sporo mniej niż Billy, a o magicznych konstrukcjach bardzo niewiele. Przez chwilę korciło go, by po prostu pokiwać głową i udać, że też wszystko wie o zaklęciu powiększającym (o którym nie wiedział prawie nic, może poza przelotną świadomością, że w powiększonych pokojach trudniej nakładało się pułapki), ale w sumie Billy był przyjacielem i mógł przy nim przełknąć świadomość własnej niewiedzy:
-Jak to właściwie działa, w sensie - jak bardzo chcesz ją powiększyć? - wychował się w świecie, w którym takich konstrukcji nie było, więc czasami zaskakiwały go równie mocno jak jedenastoletniego mugolaka w Hogwarcie. Teraz zaskoczyła go własna wyobraźnia - jej oczyma zobaczył szopę, która rozciąga się w wielką, męską halę. Z miejscem na rąbanie drewna (żeby nie musieć robić tego w deszczu), na stół do gry w karty, może nawet barek alkoholi, a może mogłaby być tak wielka żeby w środku dało się poćwiczyć manewry na miotle!
Zamrugał, ale szopa nadal wyglądała tak samo.
-Mogę jakoś pomóc ją... przygotować? - czy jakkolwiek się ją przygotowywało? Może chociaż posprzątać? We własnej szopie miał bałagan kontrolowany chaos, ale może w swojej Billy miał pedantyczny porządek, kto wie...
Obraz męskiej szopy rozmył się we wspomnieniach czarnej magii, lęku w oczach Kerrie, dziwnie głuchym tonie Billy'ego.
-Jest. - potwierdził, wtrącił. -Przerażające. - uściślił ciszej, choć ledwo słyszalnie. Przywykł, w teorii, po latach pracy. Ale nie wykonywałby swojej pracy dobrze, gdyby nie bał się tego, czego powinni się bać, gdyby nie brzydził się tego, co ściga. Blizny na lewym barku przypominały o tym, z czym wiązało się lekceważenie zagrożenia, stracenie czujności. Uśmiechnął się, blado. Proszenie o pomoc wciąż wiązało się z przełykaniem dumy, zwłaszcza, gdy oferowali ją przyjaciele w podobnym położeniu do niego. Bez skrupułów stołował się u Addy, bo choć jej lepiej zaopatrzona spiżarnia godziła odrobinę w jego dumę, to jadł zapasy z Londynu. Gdyby pracowała tylko w Plymouth, jedzenie stawałoby mu czasem w gardle.
Billy nie mówił zresztą o jedzeniu, ale nieważne. Nie miał jeszcze pomysłu, jak można pomóc Kerrie, czy Hannah skłoniłaby Just do powrotu do domu. Pewnie nie.
-Wiesz, że - nawzajem. - powtórzył ofertę, choć to chyba było jasne, bo Billy poprosił go o tą wizytę - choć w sumie Michael nie wiedział jeszcze, o co właściwie go prosił. O pomoc z szopą? Nie, do tego wprosił się sam. Może po prostu o towarzystwo? Coś, czego nie mógł uchwycić - może wyraz spojrzenia Billy'ego, może ton listu, może w porządku brzmiące zupełnie jak wymówki samego Michaela w trudnych chwilach - zdradzało, że chyba chodzi o coś jeszcze, ale nie wiedział jak o to spytać bez płoszenia rozmówcy. Uśmiechnął się, może trochę za szeroko, a w odpowiedzi na propozycję piwa - szerzej i szczerze.
-Z przyjemnością. Tylko może nie tyle, co w pubie, choć w sumie do domu masz bliżej. - zażartował. Tamta noc, choć nieodpowiedzialna, nadal budziła miłe wspomnienia.
Gdy Billy wrócił, zastał Michaela obchodzącego szopę z bardzo mądrą miną kogoś, kto udaje, że wie na co patrzy. Przystanął w cieniu, żar lał się z nieba, choć w sumie mu to nie przeszkadzało - wiedział, że rumieni się od upału i że koszula przesiąka pewnie potem, ale przynajmniej po ostatniej pełni nie obudził się skostniały z zimna.
-Za twoje zdrowie. - zaproponował od razu, nie wyobrażając sobie innego toastu (ani mniej inwazyjnego sposobu na upewnienie się, czy Billy prędko dochodzi do zdrowia).








Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Graciarnia 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Graciarnia [odnośnik]22.04.23 22:16
To nie tak – sprostował szybko, dopiero po pytaniu Michaela orientując się, że było tak, jak wtedy nie stanowiło najszczęśliwszego sformułowania. Wtedy toczyli walkę, a plugawa magia rozlała się wokół nich w odpowiedzi na rzucane przez wrogów zaklęcia; tym razem wyglądało to inaczej, nie miał wątpliwości, że cienie przyciągnęły czary użyte przez Steffena do ściągnięcia klątwy, choć po cichu przypuszczał, że mogło to mieć coś wspólnego z jej charakterem. Myśl była niewygodna, kanciasta i sprawiająca, że zjedzone parę godzin wcześniej śniadanie podchodziło mu do gardła – ale nie mógł nie zastanawiać się nad tym, czy ciemność kłębiąca się w graciarni tamtego dnia nie wyszła przypadkiem z niego. Może miał ją w sobie przez cały czas; może to była kara za zabicie tamtego człowieka, albo za złamane słowo dane uwięzionym w starym Azkabanie duszom; może żeby na zawsze już pobrudzić sobie ręce czarną magią nie musiał wcale świadomie po nią sięgnąć – może wystarczyły paskudne uczynki, przyciągające złą energię tak, jak światło przyciągało ćmy. – To się stało p-p-podczas ściągania klątwy. Ze mnie. Wszędzie dookoła rozlała się ta… maź, p-p-pamiętasz? – zapytał retorycznie, zataczając dłonią niewidzialny okrąg w powietrzu. – Ze środka wypełzły macki, i mnie tam wciągnęły. Myślałem, że się uduszę, a p-p-potem nagle wszystko znikło, a ja leżałem na podłodze – dokończył, powstrzymując przemykające wzdłuż kręgosłupa wzdrygnięcie. Historia brzmiała nieprawdopodobnie, jak majaczenia szaleńca, i komuś innemu zapewne by jej nie opowiedział – ale był pewien, że Tonks go nie wyśmieje. Był z nim tamtego popołudnia w Yorkshire, doświadczył tego, co on – nawet jeśli on sam wciąż jeszcze nie był pewien, czym to było.
Słysząc zawieszone pomiędzy nimi pytanie niespodziewanie się zaśmiał – cicho, bezgłośnie, z mieszaniną rozbawienia i jakiejś nieukierunkowanej kapitulacji, wydmuchując powietrze przez nos. Odruchowo chciał przytaknąć, tak, w porządku, zatańczyło na jego wargach, ale uświadomił sobie, że w jakiejś nieświadomej absurdalności powtarzali to kłamstwo jak mantrę odkąd tylko Michael pojawił się w ogrodzie. – Nie, nie za bardzo – przyznał, na sekundę opuszczając spojrzenie w dół, na ogrodową ścieżkę, i dopiero później znów podnosząc wzrok na Tonksa. Nic nie było w porządku, świat stanął na głowie, a on sam coraz mniej z tego wszystkiego rozumiał. Poniekąd czuł się tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy dowiedział się o istnieniu magii, tonąc nagle w magicznej, niezrozumiałej rzeczywistości – z tym, że tamta budziła w nim fascynację i ciekawość, a nie obezwładniające poczucie czającego się dookoła, niewidzialnego zagrożenia. Potarł palcami kark, wzruszając jednym ramieniem. – Ale nikomu nic się nie st-t-tało – dodał, domyślając się, że tak naprawdę o to pytał Michael. Czarna blizna na szyi, choć niezmiennie powodowała niepokój, była niczym w porównaniu z gojącymi się stopniowo ranami na ciele.
Nagłe zainteresowanie Tonksa szopą pozwoliło mu na chwilę odepchnąć od siebie lepkie wspomnienia; odwrócił się, po czym zrobił parę kroków w stronę graciarni, żeby pchnąć drewniane drzwi. – Po metrze, p-p-półtora w każdą stronę – odpowiedział z namysłem, przy obecnej wielkości szopy powinno to oznaczać, że w środku zrobi się dwa razy więcej miejsca – a mimo że w teorii nie brzmiało to imponująco, to on sam nigdy wcześniej nie zabierał się za projekt podobnych rozmiarów. Od dłuższego czasu chciał, jeśliby mu się udało, to mógłby znacznie poprawić warunki życia mieszkańców Oazy – ale zajęty szkoleniem lotników i działalnością w magicznym podziemiu, nie potrafił do tej pory znaleźć wystarczająco dużo wolnego czasu. – W środku robi się magiczną p-p-powłokę, która wzmacnia dodatkowo konstrukcję nośną – ściany i strop – wyjaśnił, stukając knykciami zdrowej ręki w drewnianą powierzchnię. – P-p-przenosi część ciężaru. Dzięki temu można ją rozciągnąć od wewnątrz zaklęciami transmutacyjnymi, w innym wypadku drewno by pękło. P-p-powierzchnie trzeba pomalować emulsją, która wchłania magię – trochę jak gąbka – no i maskuje to wszystko od zewnątrz, dzięki czemu b-b-budynek nadal wygląda na mały – dokończył. Nie wiedział, na jak dokładną odpowiedź liczył Michael, ale podejrzewał, że opowieść o działających wewnątrz materiału siłach mogłaby go zanudzić. – Jasne – przytaknął szybko, zaraz potem się reflektując – jeśli masz ochotę – dodał. Perspektywa spędzenia popołudnia w towarzystwie Tonksa brzmiała pokrzepiająco, zazwyczaj pracował samotnie – ale nie chciał mu się narzucać, na pewno miał mnóstwo innych obowiązków. – P-p-pomożesz mi poodsuwać wszystko od ścian? Później trzeba będzie je wymalować tym – powiedział, ruchem głowy wskazując na metalowy, przykryty pobrudzonym nieco wiekiem pojemnik bez żadnej etykiety. – Wewnątrz jest trochę bałagan – wspomniał przepraszająco, odwracając się w stronę aurora; trochę było znacznym niedopowiedzeniem, nie sprzątał tu odkąd się wprowadził – a właściwie to nawet wcześniej, bo już w trakcie budowy domu graciarnia służyła mu za schowek na narzędzia.
Ciche potwierdzenie w jakiś irracjonalny sposób dodało mu pewności siebie; zdawał sobie sprawę, że nie powinno – ale postanowił wyjątkowo tego nie podważać, kiwając jedynie głową w odpowiedzi na odwzajemnioną propozycję pomocy. Wiedział, że mógł na niego liczyć, w innym wypadku pewnie nie skreśliłby tego listu; prawie zresztą tego nie zrobił, ale wspomnienie nieoceniającego spojrzenia Michaela oraz tego, jak dobrze czuł się w trakcie ich rozmowie w pubie, pomogło popchnąć oporne, sunące po pergaminie pióro. – Obawiam się, że i tak nie dałbym rady p-p-powtórzyć tego wyczynu – zażartował, choć była to prawda – wciąż był osłabiony, męczył się szybciej, spał więcej; drzemki ucinane w ciągu dnia stały się właściwie jego codziennością. Budził się z nich z wyrzutami sumienia, własna bezczynność przywoływała kwaśne poczucie winy – i frustrację na to, jak powoli odzyskiwał siły.
Z krótkiej wycieczki do kuchni wrócił niosąc cztery butelki z grubego, ciemnego szkła; trochę zakurzone, ale przyjemnie chłodne od stania w magicznie zabezpieczonej spiżarni. Dwie postawił ostrożnie w cieniu pod szopą, dwie pozostałe otworzył – jedną wyciągając w stronę Michaela. – Dzięki – i za twoje – odpowiedział, zgadzając się z toastem; upił łyk przyjemnie chłodnego napoju, nadal nie do końca przyzwyczajony do tego, że czuł cierpki smak na języku; potrawy i napoje były pozbawione go tak długo, że prawie zapomniał, że kiedyś go miały. – Chodź, w środku nie b-b-będzie tak grzało – zaproponował po krótkiej chwili, wskazując na graciarnię, po czym wsunął się przez otwarte drzwi, przesuwając się w bok, tak, żeby zrobić miejsce Tonksowi. Rozejrzał się, opuszczając niżej dłoń, w której zaciskał butelkę. – Nie wiem, czy nie lep-p-piej będzie część stąd wynieść – zastanowił się, kiedy dotarło do niego, że zepchnięcie całego zbieranego przez parę miesięcy bałaganu mogło okazać się niemożliwe. Przekręcił głowę, starając się oszacować ilość miejsca na podłodze, spojrzeniem zahaczając o fragment, z którego parę dni temu wypełzły cienie. Po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz, mięsień pokrytego bliznami policzka drgnął niekontrolowanie. – Just mówiła ci, że Rosier p-p-potrafi je kontrolować? – wypalił nagle, nie odrywając jednak wzroku od desek; wolnych od paskudnej mazi, a mimo to budzących w nim dziwny niepokój. – Cienie. P-p-przywołał je wtedy znikąd, kazał im mnie złapać, a one go posłuchały – wyznał, nagle znów czując to wszystko: lepki dotyk macek na ramionach, własną bezsilność; wstyd, że nie mógł nawet wstać z kolan. – Chciałem cię zapytać – ciągnął, przenosząc wreszcie spojrzenie na Michaela; nieistotne, ile razy układałby pytania w głowie, zawsze brzmiały tak samo głupio – więc postanowił je po prostu zadać – na kursach – szkolą was do w-w-walki z czarnoksiężnikami, nie? Uczą was też – o czarnej magii? O tym, jak oddziałuje na czarodzieja? – upewnił się, mając nadzieję, że nie robi z siebie idioty, choć w zasadzie nie miało to znaczenia. Uniósł do ust butelkę, upijając kolejny łyk piwa, chyba tylko po to, by wypełnić czymś kolejną sekundę.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Graciarnia [odnośnik]12.05.23 21:32
Spoglądał na Billy'ego z powagą, nie przerywając - wdzięczny za wyjaśnienia i świadomy tego, jak trudno wracało się pamięcią do takich spraw, do tego, co niezrozumiałe. Do dziś nie lubił wracać pamięcią do Azkabanu, do poczucia bezsilności i szaleństwa, które mu tam towarzyszyło. Ciemność, jaka otoczyła ich w lasach Yorkshire, pozostawiła go na kilka chwil podobnie bezradnym. Tamtą sytuację łatwiej było mu analizować, wiązała się z pracą, ze strategią, z dobrze wykonanym zadaniem: pokonali wszak szmalcowników, dopilnowali ewakuacji, w odróżnieniu od Billy'ego nie czuł też prawie wyrzutów sumienia za zabitego napastnika (takie sytuacje czasem wracały, w koszmarach, niepostrzeżenie, ale w pracy musiał się na nie uniewrażliwić). Nawet mimo względnego sukcesu całej akcji, wciąż towarzyszyła mu nieprzyjemna wątpliwość - co, gdyby szmalcownicy ocknęli się po ataku tych macek szybciej, albo gdyby nadeszły ich posiłki, natykając się na nieprzytomnego aurora i do niedawna poszukiwanego lotnika?
-To... prawie tak samo jak wtedy. - zgodził się, spoglądając na Billy'ego z posępnym zamyśleniem (wmawiał sobie, że nie ze współczuciem, bo samemu nie znosił współczucia - ale potrafił współczuć wyobrazić sobie, jak przerażająca musiała być powtórka z tamtego zdarzenia we własnym d o m u). -To... ciekawe, dotychczas spotykałem się z tego rodzaju magią przy zaklęciach szmalcowników, Herbert też wspominał w liście o potyczce z czarnoksiężnikami. - myślał na głos. -Klątwy to niby też czarna magia, ale inna niż pojedynki. Nie rozumiem - potarł czoło - -...ale przynajmniej z każdą rozmową wiemy odrobinę więcej. - chciał powiedzieć coś innego, coś w stylu przykro mi, że spotkało cię to znowu, Billy; wiem jak to jest poczuć się bezradnie i niepewnie we własnym domu, cieszę się, że nic się nie stało, dziękuję, że mi powiedziałeś, mam nadzieję, że blizna zblednie tak samo jak poprzednia, ale słowa uparcie nie przechodziły mu przez gardło (nie chciał też obarczać dziś Billy'ego myślą o cieniach Rosiera w domu Tonksów) w zamian ubrane w woal rozważań nad czymś, czego i tak nie potrafili jeszcze zrozumieć.
Śmiech, choć bezgłośny, rozluźnił nagle atmosferę. Mike przez sekundę zdawał się zaskoczony, ale i na jego twarzy pojawił się uśmiech, tym razem szerszy, szczery, wolny od wcześniejszego onieśmielenia. Odkąd się tutaj pojawił, atmosfera była ciężka (przynajmniej dla niego) od pozorów, wyrzutów sumienia, krążenia wokół tematów bólu i zagrożenia. Nie potrafił pocieszać rannych z taką łatwością jak Kerrie, ani konfrontować trudnych tematów równie bezpośrednio jak Justine, przyjaźń z Billym była zbyt świeża by żartował z równą swobodą jak w młodzieńczych znajomościach (tych zresztą nie pozostało mu zbyt wiele, a przeżycia ostatnich lat odarły go z tamtej wesołości), ale w uśmiechu odnaleźli jakieś porozumienie i niezręczność zniknęła.
-Niedawno nie wierzyłem, że kiedykolwiek będzie w porządku. – przytaknął nagle, samemu zdziwiony, że zdołał ubrać tamto przygnębienie w słowa. I to na trzeźwo. -Ale – zerknął w stronę domu, uśmiechając się blado. Wyobraził sobie Hannah, życie, które nosiła pod sercem, ich cichy ślub, słowa Billy’ego w barze.-pokazaliście mi, że może być. I że trzeba w to wierzyć.i jak kruche jest życie, bo to, że Billy prawie stracił własne kilka dni po tamtym dobrym wieczorze wydawało się okrutną ironią. Zamrugał, nie będąc pewien, czy zdołał ubrać to wszystko w słowa jakoś sensownie i czy słowa mogą w ogóle pocieszyć Moore’a. W obliczu niepewności najlepiej zmienić temat, co (nie?)zręcznie zrobił – szopa była wygodnym rozproszeniem, a jej możliwościami zachwycił się szczerze. Słuchał Billy’ego z żywym zainteresowaniem, a choć części zaklęć i ich specyfiki nie potrafił sobie wyobrazić (samemu nigdy nie robił z transmutacją nic wyrafinowanego, ograniczając się do najpraktyczniejszych inkantancji i nie dbając o estetykę rezultatów), to zrozumiał sens wypowiedzi.
-Pomalujemy to wszystko dzisiaj, czy będziesz jeszcze potrzebował pomocy z malowaniem? – upewnił się lekko, chętnie. To wydawało się nieco bezmyślną, aktywną pracą, jaką lubił. Domyślał się, że Billy mógł jeszcze nie dojść do siebie na tyle, by zrobić to sprawnie i szybko – ale zarazem nie chciał zwracać uwagi na niedyspozycję fizyczną przyjaciela, więc dodał: -Mam ostatnio więcej czasu, póki trwa zawieszenie. - w teorii obydwaj mieli, choć z ich dwojga to Billy był uwięziony we własnym domu i we własnych myślach. Mike jeszcze nie wyczuł, że właśnie to gnębi lotnika, choć po ugryzieniu wilkołaka znalazł się (i prawie zwariował) w podobnej sytuacji, prawie nie wychodząc (co prawda na własne życzenie) z leśniczówki pod Londynem.
Skinął głową w odpowiedzi na prośbę o pomoc, wzruszył ramionami z komentarzem w stylu u mnie był gorszy bałagan i zabrał się do odsuwanie wszystkiego spod ścian. Zaczął od najcięższych rzeczy, podświadomie chcąc oszczędzić tego Billy’emu.
-Jeśli będziesz kiedyś potrzebował budynków do eksperymentów – zaczął ostrożnie, nie chcąc, by brzmiało to na pilne zadanie. Billy potrzebował w końcu dojść do siebie, a nawet w pełni zdrowia wszyscy mieli niewiele czasu, a poruszanie sprawy wilkołaków krępowało czasem Michaela. Przy każdej pełni wydawała się pilna, ale czy dość pilna by odciągać Zakonników od innych obowiązków? -lord Prewett pozwolił sprzymierzonym z Zakonem likantropom na rozważenie spędzania pełni w opuszczonej wiosce w Tyneham. Chciałem, dla bezpieczeństwa, zaadaptować do tego jakąś chatę albo chaty – rozmowa o łańcuchach w piwnicy była nieco krępująca, pominął więc to milczeniem i przesunięciem kolejnego pudła, licząc, że Billy dopowie sobie resztę. -długoterminowo przyda się je wzmocnić, a dopóki nie zawalą się nam na głowę rano, nie musiałbyś zupełnie martwić się o formę i estetykę. – spróbował zażartować, przyznając sobie w myślach medal za to, że po miesiącach uciekania od tematu likantropii potrafi (lub próbuje) z tego żartować. Przy pracy było zresztą łatwiej. Odsuwał pudła jeszcze chwilę, gdy Billy poszedł po piwo, a choć nie skończył to z wdzięcznością przyjął Czarne Ale i propozycję chwilowego odpoczynku.
-Masz miejsce w domu albo piwnicy, czy wynieść część przed graciarnię? Jak ją powiększysz – nie wiedział, ile to zajmie, więc optymistycznie założył, że może uda się dzisiaj, a najwyżej malowanie dokończą później -to w sumie od razu będzie można je wnieść z powrotem. – zapytał praktycznie, bo faktycznie – rzeczy było tyle, że nie wiedział co gdzie odsunąć i po chwili przestał, czekając na gospodarza. Wziął kilka łyków ale, w pierwszej chwili nie zauważając posępniejącej miny Billy’ego – ale nazwisko Rosiera szybko przywróciło go do rzeczywistości. Odsunął butelkę od ust, spoważniał.
-Mówiła. – westchnął, ciężko. Chciał uciec od tego tematu, nie martwić tym Billy’ego, ale może Just pewnie mu o tym napisała… -…gdy posłał je za Just do naszego domu, wyglądały jakby dostały rozkaz ją ścigać – ale na miejscu zaczęły zachowywać się chaotycznie, rozpełzły, jakby stracił kontrolę. – urwał, skrzywił się lekko. Próbowali z Just je potem ścigać, przekonać się, dokąd pognały – ale magia rozlała się w cztery strony świata, słabnąc. Nie widział innych uciekających zwierząt ani osób z zakrwawionymi twarzami, ale i tak obawiał się, jak mogła wpłynąć na resztę okolicy.
-Uczyli. – potwierdził od razu, nie rejestrując w pytaniu Billy’ego nic głupiego. W pierwszej chwili umknął mu nawet stres kompana, z wdzięcznością przyjął temat odciągający go od myśli o Rosierze. -To plugawa magia - niszczy tych, którzy jej używają. Jej użycie ma swoją cenę, mniej wprawni czarnoksiężnicy płacą ją w osłabieniu fizycznym – potrafił ich rozpoznać, smarkaczy sięgających po zaklęcia ponad ich możliwości, otumanionych podczas potyczek. Potrafił to wykorzystać. -w miarę czasu oszpeca, o sinicy nie wspominając, ale myślę, że ci najpotężniejsi płacą raczej własną własną duszą. – wyjaśnił w skrócie jak czarna magia oddziałuje na czarodzieja, który jej używa, spojrzał w oczy Billy’ego i nagle uświadomił sobie, że… -…ale nie o to pytasz, prawda? – zorientował się cicho, tonem zupełnie innym niż ten profesjonalny, użyty przed chwilą.
-To najokrutniejsza krzywda, jaką można komuś uczynić. Ta magia bazuje na intencji, nie da się jej przywołać bez nienawiści. – stwierdził z przekonaniem i obrzydzeniem, jakie wpajano mu od kursu, ale w jego głosie brzmiało raczej przygnębienie. -Rany goją się ciężejsam pewnie to czujesz -Imperio potrafi zawładnąć kimś na miesiąceale z tobą tego nie zrobiło, bo już dawno ktoś czekałby na mnie w leśnej lecznicy -a wspomnienie pewnego Crucio wracało do mnie miesiącami – przyznał z bolesną szczerością (i tylko dlatego, że opowiedział już o tym magipsychiatrze, że już raz zdołał to z siebie wydusić) -ale obecność dementorów też wraca do ludzi miesiącami. – dodał ciszej. Ich obecności doświadczyli przecież obydwoje. Przetrwałeś Azkaban, Billy, przetrwasz też Rosiera – czy mógł mu to obiecać, między słowami?



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Graciarnia 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Graciarnia [odnośnik]16.05.23 22:33
Pokiwał głową, zgadzając się milcząco ze słowami Michaela, mimo że on sam nie był pewien, czy znajdował jakieś pokrzepienie w fakcie, że wiedzieli o cieniach coraz więcej. Przerażały go nadal, teraz nawet bardziej niż wcześniej, bo chociaż od samego początku budziły w nim lęk, to świadomość, że nie są niezależnymi bytami, a mogą być kontrolowane przez ich wrogów (nie wierzył, że Rosier był jedyny), oblepiała go warstewką lodowatego strachu. Rycerze Walpurgii już wcześniej byli potężni, do tej pory posługiwali się jednak magią, z którą Zakon Feniksa potrafił walczyć; przed zaklęciem można było się osłonić, klątwę – nawet najbardziej plugawą – przełamać. Cieniste istoty były czymś, czego nie rozumieli, a przynajmniej: on nie rozumiał, nie miał pojęcia, jak się z nimi mierzyć. Jak przeciwstawić się przywoływanym przez nie halucynacjom, jak wyrwać się z ich stalowego uścisku; jak je odegnać.
Może to dlatego po prostu się zaśmiał, a może na wpół świadomie zdecydował się opuścić zasłonę pozorów, orientując się, że wcale nie była mu potrzebna. Nie miał siły udawać, zresztą – chyba nie czuł też takiej potrzeby, bo gdzieś między jednym a drugim wypowiedzianym przez Tonksa zdaniem stwierdził, że mu ufał. Nie tylko jako aurorowi i towarzyszowi broni, nie tylko na polu walki, gdzie liczyło się przede wszystkim doświadczenie – ale tak zwyczajnie, po ludzku. Tak, jak ufało się komuś, przy kim można było beztrosko się upić, albo zażartować, albo przyznać do niewiedzy. Albo zaśmiać się z bezsilności.
Zamrugał zaskoczony w reakcji na wyznanie Michaela, nie wiedząc, czy bardziej zdziwiło go, że tak otwarcie mówił o własnym poczuciu beznadziei, czy to, co powiedział później. Nie wyobrażał sobie, że jego sytuacja mogłaby u kogokolwiek obudzić nadzieję, prawie umarł miesiąc po własnym ślubie – ale może właśnie w tym prawie kryła się najistotniejsza lekcja z tego wszystkiego. Może liczyło się tylko to, że można było upaść i ponieść się, i iść dalej – jeśli miało się dla kogo. – My? – powtórzył, odwracając się z zaciekawieniem w stronę Tonksa. Przypomniał sobie jego list, i ich rozmowę w barze. – Czy rozmowa z Addą? – zagaił, starając się zabrzmieć nienachalnie. Na ustach zatańczył mu życzliwy uśmiech, droczył się z nim tylko trochę – mając nadzieję, że nie odbierze tego jako wścibstwa. Naprawdę życzył mu dobrze.
Nie jestem p-p-pewien – przyznał, kiedy temat zszedł na szopę, a jego myśli potoczyły się gładko po bezpiecznych torach magii konstrukcyjnej. Nie wiedział, dlaczego, ale praca fizyczna zawsze go odprężała, pozwalając mu skupić się na czymś, na co miał realny wpływ. – To zależy, ile nam zajmie wyniesienie t-t-tego wszystkiego. Samo przygotowanie p-powierzchni nie powinno być czasochłonne – dodał. Przy malowaniu magiczną emulsją istotna była dokładność, ale graciarnia była niewielka. – Masz? – podjął, odrywając spojrzenie od jednej ze ścian i przenosząc je na Tonksa nieco zbyt energicznie. W szyi coś strzeliło mu nieprzyjemnie, skrzywił się i sięgnął dłonią karku, żeby rozmasować bolące miejsce. Zawahał się na moment, ale ostatecznie zapytał o coś innego, niż pierwotnie zamierzał. – Dużo się p-po-pozmieniało? W podziemiu? – Minął ponad miesiąc, odkąd był w Plymouth po raz ostatni, a choć nie był w stanie uargumentować tego w żaden racjonalny sposób, to trochę obawiał się powrotu. Odkąd ponad rok temu wrócił do Anglii, praktycznie nie było chwili, w której jego myśli nie kręciłyby się wokół Zakonu Feniksa; jeśli nie latał dla Sów, to pomagał w Oazie, pomagał mugolom wydostać się z Londynu, był wszędzie tam, gdzie go potrzebowano – aż nagle nie mógł być nigdzie i dla nikogo. Jego ciało się zatrzymało, niezdolne do utrzymania tempa tej szaleńczej gonitwy, ale myśli pędziły dalej – a mimo że wiedział, że przecież nie był niezastąpiony, to i tak nie potrafił się nie zastanawiać: czy w Oazie nie było kolejnego sztormu, który pozrywałby dachy (nie zdążył umocnić wszystkich), czy Płazy miały mu za złe, że mimo obietnicy nie pojawił się na ich meczu, i czy jego obowiązki w Sowach nie spadły na barki kogoś innego; czy gdy on siedział bezczynnie w domu, ktoś nie potrzebował przypadkiem jego pomocy.
Propozycja Michaela spadła mu jak z nieba, ożywił się natychmiast, zanim Tonks zdążyłby dokończyć pierwsze zdanie. Podniósł się znad pudła, do którego wrzucał pomniejsze przedmioty, żeby łatwiej było wynieść je wszystkie na raz. – No p-p-pewnie. To znaczy, tak, bardzo chętnie się tym zajmę – powiedział od razu, odkładając do skrzynki stary młotek niewiadomego pochodzenia. – Jest takie zaklęcie – podjął z zastanowieniem, marszcząc brew – zazwyczaj w-w-wykorzystuje się je do ograniczenia wstrząsów przy transporcie, ale może… – Chyba nie było różnicy, czy trzęsienie pochodziłoby z zewnątrz czy ze środka? Musiałby zapytać wuja. – Wybacz, zamyśliłem się. Miałem na myśli, że istnieje sp-p-posób, żeby nadać, na przykład pokojowi, właściwości amortyzujących – żeby był odporny na drżenie i uderzenia, od w-w-wewnątrz – wyjaśnił, domyślając się, że o to mogło chodzić Tonksowi, kiedy mówił o przystosowaniu chat. Montowanie w nich łańcuchów nie przeszło mu przez myśl, nie miał pojęcia, w jaki sposób wilkołaki na ogół radziły sobie z przemianą. – Można by też zabezpieczyć drzwi tak, żeby był w st-t-tanie otworzyć je tylko człowiek. W ludzkiej formie – poprawił się szybko, chwytając za pudło obiema dłońmi i ponosząc je – starając się z całej siły nie skrzywić, gdy lewa dłoń posłała wzdłuż ramienia falę ostrego bólu. – Kiedy będziecie zaczynać? – zapytał, pozornie wyłącznie z ciekawości, nie chcąc przyznać na głos, że nie był pewien, czy był już w stanie przepracować cały dzień.
Wydaje mi się, że nie ma sensu t-t-targać tego do domu – zgodził się z Michaelem po paru chwilach, gdy już przystanął przy parapecie okna w częściowo opustoszałej (choć wciąż wyjątkowo zagraconej) graciarni, zaciskając palce na chłodnym szkle butelki. Hannah chyba by go zamordowała, gdyby wtaszczył wszystkie te rupiecie do przedpokoju albo do kuchni, ale tego już nie dodał. – Zostawmy je na zewnątrz, jeśli się nie w-w-wyrobimy, to na noc rozciągnę nad nimi Niekapka – zadecydował. Przezornie, bo nie zanosiło się na deszcz.
Myśl o cieniach uderzyła w niego nagle, werbalizując się w postaci rzuconego w przestrzeń pytania zanim zdołałby ją przeprocesować i powstrzymać. A może wcale nie chciał tego robić – a słowa, wstrzymywane zbyt długo, tylko czekały na odpowiedniego słuchacza. Ciężkie westchnienie Tonksa rozbudziło wyrzuty sumienia, pewnie nie powinien był go tym obciążać – ale kiedy już zaczął mówić, postanowił mu nie przerywać. – Wtedy też odeszły dop-p-piero, kiedy Rosier zniknął – wtrącił, gdzieś w połowie zdania orientując się, że nie wiedział tego na pewno. – To znaczy – tak myślę, nie widziałem tego, wcześniej – przełknął ślinę, przez chwilę znów czując się, jakby grunt osuwał mu się spod nóg – straciłem p-p-przytomność, ale kiedy Yvette mnie znalazła, to już ich nie było. – Wątpił, by Śmierciożerca odwołał je z własnej woli, musiały tracić siły, kiedy nie było go w pobliżu.
Słysząc pytanie Michaela, pokręcił głową, rzeczywiście nie o to pytał – ale i tak przyjmował do siebie każde słowo, już dzisiaj świadomy, jak niewiele wiedział o swoim wrogu. Pokryty bliznami policzek drgnął mu nieznacznie, gdy auror wspomniał o nienawiści, co oni im zrobili, by pałali nią tak bardzo? Jak można było pragnąć unicestwienia, skrzywdzenia innego człowieka jedynie za samo istnienie? Na dźwięk niewybaczalnej inkantacji znieruchomiał, po czym powoli odsunął od siebie butelkę, nie upijając ani kropli alkoholu. Zatrzymał wzrok na Tonksie, a pytanie znów opuściło jego usta nim zdążyłby ugryźć się w język. – Kiedy? – wyrzucił z siebie cicho, nie precyzując, o co dokładnie pytał – ale obaj musieli wiedzieć, że nie chodziło o dementorów, o tym pamiętał doskonale. Wziął głęboki oddech, opuszczając spojrzenie i na parę sekund zatrzymując je na ciemnym szkle. Barkiem oparł się o framugę zakurzonego okna, lewą dłoń ułożył na parapecie, celowo nie opierając na niej ciężaru; nie utrzymałaby go. – Czy to uczucie kiedyś mija? – Ta bezsilność, bezradność, wrażenie oderwania od własnego ciała? Nie wiedział, jak to opisać, Michael mówił o dementorach, ale paraliżujący strach przed nimi pozwoliło mu okiełznać dopiero perfekcyjne opanowanie zaklęcia patronusa. Dopiero, gdy miał pewność, że był w stanie z nimi walczyć, przestał wypatrywać ich obecności za każdym rogiem, czy teraz potrzebował tego samego?
Tak, wiedział przecież, że tak; niewypowiedziana prośba tańczyła na jego wargach od dłuższego czasu, nieprzypadkowo poprosił przecież Tonksa o spotkanie. – Mike, ja – p-p-pytałem, bo – chciałem cię o coś poprosić. Nie będę miał ci za złe, jeśli odmówisz, oczywiście, wiem, że masz mnóstwo w-w-ważniejszych obowiązków – zaznaczył, rzucając mu poważne spojrzenie. Wspominał, że miał ostatnio więcej czasu, ale przecież miał też swoje życie. – Ale jeśli znalazłbyś czas… – Oderwał dłoń od parapetu, żeby przeczesać palcami włosy, a później przesunąć je na kark. – Myślałem o tym d-d-dużo ostatnio, i to właściwie była moja wina. Nie, posłuchaj – powiedział szybko, wykonując powstrzymujący gest, zupełnie, jakby Tonks mu przerwał. Wiedział, że zaprzeczy, słyszał to już dziesiątki razy, ale tym razem nie to miał na myśli. – Nie chodzi mi o to, co zrobił, tylko o to, że nie byłem na to g-g-gotowy. Bo nie byłem. Zaskoczył mnie, a potem – to nie b-b-była nawet walka, robił, co chciał. Jestem tu tylko dlatego, że mu się spieszyło. Gdyby miał więcej czasu… Nie wiem, co by się st-t-tało. Nie wiem, ile bym mu powiedział – przyznał, czując, jak wstyd rozpala mu wnętrzności, ale to była prawda, przed którą nie mógł uciec. Kiedy Śmierciożerca postanowił go dobić, balansował już na granicy; pewien, że jeszcze sekunda, a zrobi wszystko, byle tylko uciec przed dalszym cierpieniem.
Odepchnął się od okiennej ramy, zaczynając chodzić w niewielkiej przestrzeni w tę i z powrotem – wciąż trzymając w dłoni butelkę, ale nie patrząc ani na nią, ani na Michaela. – Ja nie wiem, co robię, Mike – wyrzucił na jednym wydechu, po czym się zaśmiał, ale tym razem w tym śmiechu więcej było desperacji niż rozbawienia. – Kiedy byliśmy tam wtedy, w tym lesie, p-p-panowałeś nad sytuacją. I chyba nic dziwnego, nie? P-p-przygotowywałeś się do tego całe życie. A ja – chyba do tej pory robiłem to wszystko z myślą, że jakoś to będzie. – Każda walka, którą stoczył z Rycerzami Walpurgii, misja w Azkabanie, utarczki ze szmalcownikami, trzęsienie ziemi w Oazie – ile było w tym wszystkim jego przemyślanego działania, a ile podążania za intuicją? Jak długo mógł jeszcze grać w kości z własnym losem? Przełknął ślinę, dotarł do ściany, zawrócił więc znów, niepewnie unosząc wzrok na Tonksa. – Chyba zakładałem, że ta wojna p-p-potrwa parę miesięcy, a potem wszystko wróci do normalności. Ale nie potrwa przecież. Jesteśmy już za daleko, to b-b-będą lata. – Nie wiedział, w którym momencie to do niego dotarło; że jego poprzednie życie – życie gracza Quidditcha, życie pozbawione walki i strachu o jutro – należało do zamkniętego rozdziału przeszłości. – A ja jestem winny Zakonowi więcej niż to. I nie t-t-tylko Zakonowi. – Lord Longbottom powierzył w nim zbyt wiele zaufania, wciągając go głębiej w szeregi łączników i przydzielając pieczę nad młodymi lotnikami, żeby mógł sobie pozwolić na bycie bezbronnym; nosił ze sobą zbyt cenne informacje. Był odpowiedzialny za bezpieczeństwo zbyt wielu osób – był odpowiedzialny za bezpieczeństwo Hannah, Amelii, Lydii; całej swojej rodziny. Odstawił butelkę na kawałek wolnego miejsca na blacie, po czym przetarł dłonią twarz. – Muszę się nauczyć z nimi w-w-walczyć, Mike. I myślałem – miałem nadzieję – że będziesz mi w stanie w tym pomóc. – Nie miał nigdy zostać aurorem. Nie miał nawet zbliżyć się do ich umiejętności, ale nie mógł też być już dłużej wyklętym graczem Quidditcha. Nie mógł stawać naprzeciw czarnoksiężników i czuć wyłącznie strachu.




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Re: Graciarnia [odnośnik]06.06.23 20:09
Od feralnego poranka w sierpniu zeszłego roku, czuł się jak na szpilkach ilekroć widział Billy'ego w towarzystwie Hannah - a potem samego, na spotkaniach Zakonu. Podczas wspólnej misji do Azkabanu było łatwo, wtedy mieli klarowny cel i nie mieli czasu na myślenie—ale w jesieni wspomnienia zaczęły wracać, dodatkowo podsycone posępnym nastrojem i wpływem dementorów. Wytrwale postanowił unikać Hannah, a przed innymi udawać, obarczony ciężarem wyrzutów sumienia. Sekretem, o którym - zdawało mu się - wiedzą tylko on, Hannah i Alex. Rozdarty między poczuciem winy i zazdrością, zamknął się w sobie, co było na dłuższą metę szalenie męczące i w jakiś sposób krzywdzące wobec porządnego faceta, towarzysza broni, kogoś z kim mógłby znaleźć naturalną nić porozumienia gdyby przestał go unikać.
Podobno czas leczy rany. Trudno powiedzieć, czy w ich przypadku był to czas, czy ognista whiskey i bezinteresowne dobre rady; czy niedawne wyznanie Hannah i uświadomienie sobie, że sierpniowy sekret nigdy nie był dla Billy'ego tajemnicą i mimo tego Moore traktował go przyzwoicie; czy napad Rosiera, czy wszystko na raz—ale dawna rezerwa wyparowała, a wspólny śmiech już całkowicie rozluźnił atmosferę. Przeszli razem przez piekło w Azkabanie by uratować Just, Billy milczał pod ogniem zaklęć gdy Śmierciożerca pytał go o Tonksów—Mike czuł coś, co mógłby nazwać nie do końca długiem, a raczej chęcią rzucenia się w ogień i za nim. Nie w sposób, w jaki ratowałby na akcji cywila, ale tak jak za Just, za Kerrie, za Hannah - gdzieś niepostrzeżenie, do grona bliskich dołączył i Billy, nie tylko ze względu na Hannah. Tam, w barze, chciał go nazywać przyjacielem—a nie tylko mężem przyjaciółki. Oczywiście, nie mógł powiedzieć tego na głos, to byłoby niezręczne. Ale przynajmniej mówienie o innych sprawach, tych osobistych i niekiedy nigdy niewypowiedzianych, nagle stało się mniej niezręczne.
Roześmiał się, w mig pojmując, że Billy się droczy. Samemu, w dobrych czasach, bywał wobec kumpli jeszcze bardziej bezpośredni, więc nie uznał pytania za nic nachalnego. Sam wylał przed Billy'm całą związaną z Addą frustrację, Moore zasługiwał na dalszy ciąg tej historii. Adda też, nie była wszak taka jaką odmalował lotnikowi w chwili złości i zazdrości.
-I to i to. - przyznał szczerze, ku własnemu zdziwieniu, bo mógłby po prostu odpowiedzieć żartem. -Wy, bo rozpoznaliście, że z tym co ważne... nie ma na co czekać. Znając mnie, pewnie bym czekał, na koniec wojny, na bezpieczeństwo, na stabilizację, która może nigdy nie nadejść, na wynalezienie lekarstwa na likantropię - o ostatnim przykładzie tylko pomyślał, ale słowa popłynęły same. Uśmiechnął się z rozbawieniem, ciekaw, czy Billy rozumie, tak po męsku, chęć odłożenia wszystkiego na abstrakcyjnie lepszy czas. Może był odpowiedzialniejszy—Mike musiał przecież przed sobą (niechętnie) przyznać, że w normalnych czasach też odkładał wszystko na później. Założenie rodziny, oświadczenie się Addzie, trudne decyzje. -I ty, bo doradziłeś żebym z nią porozmawiał, ale nawet to odwlekałem ze dwa tygodnie. - roześmiał się. -Chciałem na drugi dzień, ale zabiła mnie wzrokiem na korytarzach w Plymouth i...no, wiesz. - wiesz, że do kobiet wtedy lepiej nie podchodzić i to w c a l e nie jest tchórzostwo, tylko zdrowy rozsądek. A potem Cienie rozlały się pod Wrzosową Przystanią, do niego dotarły wieści o ranie Billy'ego i wszystko zeszło na drugi plan, aż trema w obliczu rozmowy z urażoną kobietą zdała się błahostką.
Od nadąsanych kobiet niebezpieczniejsza była jedynie urażona męska duma, więc Mike zawahał się na moment, gdy usłyszał pytanie o Podziemie. Wyczuł podświadomie drugie dno, albo może dopowiedział sobie, że je wyczuł. Pamiętał, jak czuł się, gdy samemu siedział w domu miesiącami, zanim miał jeszcze perspektywy na powrót do pracy. Odliczał bezmyślnie dni między pełniami i nerwowo sprawdzał w Proroku, co dzieje się w Ministerstwie, próbując odgadnąć jak funkcjonuje Biuro pod jego nieobecność, jak bardzo jest niepotrzebny. Każda ewentualność - i świadomość, że świat toczy się dalej, i nadzieja, że może jednak mógłby pomóc - tylko go dobijała.
-Przedwczoraj było strasznie chaotycznie, tak jakby ta kometa pociągnęła za sobą szareg pechowych zdarzeń, albo może paniki. - przyznał w końcu, szczerze, po tym jak ostrożnie opuścił jedno z pudeł za drzwiami szopy. Wybrał trochę cięższe, by kupić sobie czas na odpowiedź. -Ale nie stało się nic poważnego. - dodał dyplomatycznie. -Właściwie, jeśli to zmiana, to od pierwszego lipca jest mniej nerwowo, ruszają projekty, na które dotychczas nie było czasu. Wzmocnienie granic, wytyczenie nowych patroli, i tak dalej. Niedługo zresztą... uzdrowiciel mówił, kiedy możesz wrócić? - nie wiedział, jak taktownie o to spytać, ale i tak chciał to podkreślić: Zaraz tam wrócisz, Billy. Samemu omal nie oszalał gdy siedział w domu, bo nie miał tej nadziei. Nachylił się, by pomóc Billy'emu wrzucić do pudła kolejne przedmioty - i nie patrzeć mu w oczy, gdy poruszał temat wilkołaków - ale ożywienie w głosie Moore'a było zaraźliwe. Podniósł wzrok na lotnika, z ulgą i uśmiechem. Promiennym i szerokim. Przedsięwzięcie w Tyneham budziło w nim mieszane uczucia: trochę wstydu związanego z własną przypadłością i trochę obaw, że się nie uda, ale też nadzieję i optymizm, jakich nie czuł od bardzo dawna. Wsłuchując się w propozycje zaklęcia zabezpieczającego, nie zdążył nawet powiedzieć "dziękuję", ale bezbrzeżna wdzięczność była chyba wypisana na jego twarzy.
-Ja... - nie wiedziałem, że to możliwe. Głos na moment uwiązł mu w gardle, to byłoby rozwiązanie niemalże i d e a l n e, zdejmujące z niego część ciężaru odpowiedzialności za wilkołaki w hrabstwie. W leśniczówce Mickleham też przywiązywał się w chacie, w piwnicy, ale tamto miejsce było wpisane w rejestr i znajdowało się pod kontrolą brygadzistów: Tyneham, choć odludne i odgrodzone mostem, wciąż budziło w nim obawy o przypadkowych przechodniów i o bezpieczeństwo samych wilkołaków. -...tak, to bardzo by pomogło. Wzmocnienie chaty, zabezpieczenie drzwi. Jest tam kilkanaście opuszczonych budynków, mógłbyś wybrać ten w najlepszym stanie, a ja mógłbym to przetestować kiedyś efekty... sam. - zanim powie o tym miejscu innym wilkołakom. Pomysły Billy'ego wprawiły go w tak dobry humor, że nawet nie zwrócił uwagi na to, jak dyplomatycznie rozmówca stara się mówić o ludzkiej formie likantropów - ale na pewno by to docenił, albo kazał mu się nie przejmować.
Samemu, przed laty, uważał je za potwory.
-Twój brat zajmuje się kowalstwem, prawda? Potrafiłby wykuć łańcuchy? - przypomniał sobie nagle, kojarząc sojuszników Zakonu. Pytanie było, rzecz jasna, głupie, ale na kowalstwie Mike znał się mniej niż na budownictwie - i właściwie, tylko próbował wybadać w zaufaniu, czy to dobry pomysł. Nie wahałby się przed pójściem do jakiegokolwiek sojusznika z prośbą o pomoc w konkretnej akcji wojennej, dla Zakonu, ale pomoc wilkołakom zdawała się jakaś bardziej personalna, albo może bardziej kontrowersyjna, albo może po prostu za dużo myślał i sam się zapętlał - a Billemu mógł ufać, znaleźć w nim wsparcie.
-To nic pilnego, już mam swoje łańcuchy. - dodał asekuracyjnie, myśląc o dłuższej perspektywie. -Lord Prewett jest chyba zajęty przygotowaniami do Festiwalu Lata, a najbliższa pełnia wciąż wypadnie w okres zawieszenia - spędzą ją w odludnych lasach, przykuci do drzew, nie obawiając się wreszcie obecności brygadzistów na promugolskich terenach. -Jeśli miałbyś - siłę -czas odwiedzić ze mną Tyneham pod koniec lipca, byłoby świetnie, ale myślę że sam budynek można dostosować dopiero na koniec sierpnia. - zaproponował, chcąc jakoś zbalansować własny entuzjazm na myśl o zobaczeniu efektów zaklęć jak najprędzej i nienachalność wobec czasu i możliwości Billy'ego.
Nie sądził, że temat wilkołaków kiedykolwiek będzie budził w nim irracjonalną wesołość, ale w porównaniu do rozmyślań o Cieniach i Crucio - wydawał się zabawnie lekki. Uśmiech spełzł mu z twarzy, zatrzymał na Billym poważne spojrzenie. Przerwał na chwilę pracę, opuścił ręce, a potem odruchowo dotknął prawą dłonią lewego barku.
-Mnie też znaleźli... - w ostatniej chwili, chciał dodać, ale zarazem nie chciał tego powiedzieć na głos. -...ja też nie pamiętam, ile tam leżałem, w Norwegii. - odchrząknął. -Dziwne uczucie, nie? Taka druga szansa. - powiedział cicho. Druga szansa na życie, z którą kiedyś nie wiedział co zrobić. Nie był dumny z miesięcy, które spędził bezczynnie w domu. Przynajmniej wojna dała mu jakiś cel, a Billy'emu to wszystko chyba nie groziło, już miał cel, rodzinę, żonę, córkę i dziecko w drodze.
-W lipcu zeszłego roku. Kilka tygodni przed aresztowaniem Justine, to... to było ciężkie lato. - odpowiedział od razu, cicho i z wysiłkiem, wbijając wzrok w ścianę, ale bez wahania. Nie chciał mieć przed Billy'm tajemnic, już nie, szczególnie nie, gdy zmagał się z czymś podobnym. Wziął głęboki oddech, a słowa, które popłynęły dalej, zdawały się głuche i surrealistyczne, jakby dotyczyły kogoś innego. Spisał je w raporcie, ale nie mówił o nich nawet Ronji na terapii, nie tymi samymi słowami.
Nie z każdym szczegółem.
-Sprawdzałem dom, w którym miała ukrywać się mugolska rodzina, dopiero się o nich dowiedziałem, nie mogłem przybyć wcześniej, a gdy przybyłem... Ojciec i dzieci już nie żyli, a ona - to była kobieta - dalej tam była. Pojedynkowaliśmy się, jej Crucio było szybsze od mojej tarczy, potem - Billy doskonale wiedział, co było wcześniej; po jego tonie i pytaniu Mike poznał, że sam przeżył tą samą klątwę -rzuciłem pole antymagiczne i to chyba ją zdziwiło albo przestraszyło, bo uciekła, ale - zamrugał, bardzo prędko, jakby coś wpadło mu do oka. -...kobieta, gdy tam przybyłem, krwawiła, ale jeszcze oddychała. A po... potem, już nie. - te słowa nie brzmiały już jak w raporcie, właściwie, musiał zniżyć głos niemal do szeptu żeby w ogóle je wypowiedzieć. -Nie wiem, czy można było jej pomóc ani ile minęło czasu. - wreszcie oderwał wzrok od ściany by spojrzeć w jego stronę, choć nie na niego. Crucio zdawało się ciągnąć w nieskończoność, Billy pewnie o tym pamiętał. -I to uczucie pewnie nie minie nigdy. - niepewność, świadomość, że gdyby wzniósł tarczę w porę, może udałoby się ją uratować. Na wojnie często widział umierających, umarłych, sytuacje bez wyjścia, ale ta bolała bardziej. Prawie tak samo bardzo jak aurorzy, którzy zginęli w ataku wilkołaka, z którymi powinien był zginąć. -A reszta - dodał przepraszająco, przytomniejąc. Billy chyba nie o to pytał, może nie chciał o tym słuchać. -nie wiem. - wyznał z pewną skruchą, bo tego na pewno nie chciał usłyszeć. -Ale to dlatego, że zanim minęło poszliśmy do Azkabanu, a potem... sam wiesz. W każdym razie, jest już - dobrze? -W porządku, znaczy lepiej, dużo lepiej. Będzie lepiej. - zapewnił kilkakrotnie, jakby chciał przekonać ich obydwoje.
Zdołał w końcu znów spojrzeć Billy'emu w oczy, słysząc prośbę. Moore przed chwilą zgodził się pomóc w zabezpieczeniu chat wilkołaków, jakże on miałby nie znaleźć czasu? Otworzył usta, by o tym zapewnić, ale Billy zaczął mówić coraz szybciej - potwierdzając obawy Michaela, że może nie powinien był nic mówić o tym Crucio. Oszalał, to koszmary przez niego przemawiały, otworzył usta aby mu przerwać, to nie była twoja wina, ale Billy uprzedził jego słowa.
Posłuchał zatem, choć przerwałby mu kilkakrotnie - nie wyglądasz jakbyś nie wiedział co robisz; Rosier zasiał w tobie wątpliwości; nikt nigdy nie jest gotowy; w Yorkshire byłeś świetnym partnerem i nie mówię tego z litości - ale desperacja w głosie Billy'ego i dobre maniery kazały mu ugryźć się w język. Wreszcie, wodząc za nim wzrokiem (samemu stał ze zdziwieniem w miejscu, ze skrzyżowanymi ramionami), zrozumiał cały sens jego słów, gdzieś po drodze zrozumiał też, że Moore chyba nie potrzebuje surowych, aurorskich frazesów, które w tej sytuacji Mike sprezentowałby  młodszym kolegom albo Hipogryfom.
Chyba potrzebował po prostu przyjaciela.
Przyjaciela, który zna się na pojedynkach.
Skrócił dzielącą ich odległość, chcąc klepnąć go przyjacielsko w ramię, ale w połowie gestu przypomniał sobie o jego ranach, więc po prostu położył mu rękę na ramieniu.
-Nie musisz mnie prosić o takie rzeczy. - pomimo całego ciężaru rozmowy, pomimo wspomnień własnych niepowodzeń i zmartwienia o Billy'ego, zmusił się do uśmiechu. -Trening magiczny to będzie przyjemność. - dodał, bo choć to praca i choć po niektórych akcjach był zupełnie wyczerpany, to kochał magię, kiedyś kochał Klub Pojedynków, to ta miłość - dziecięca, niewinna miłość jedenastolatka do świata, który musiał poznać na nowo; do świata, który zawsze był im, mugolakom wrogi - zawiodła go na kurs aurorski. Billy musiał znać ten rodzaj miłości, Mike czuł się w szkole podobnie wobec miłości do latania. Może kiedyś opowie mu o tym, że też marzył o karierze gracza i że wtedy spędziłby pewnie życie na ławce rezerwowych (lub w innym, prozaicznym fachu), ale nie zostałby wilkołakiem, ale za to obydwoje mieliby na tej wojnie tak samo przerąbane. Tak, jak teraz.
Nie dobrał jednak słów przypadkowo.
-Ale nie chodzi ci tylko o trening uroków, prawda? - spróbował podchwycić jego wzrok, spojrzeć mu prosto w oczy. -Chcesz się dowiedzieć jak z nimi walczyć. Jak ich obezwładnić i się ochronić, ale zarazem - przełknął ślinę, ale musiał nazwać rzeczy po imieniu. Widział minę Billy'ego w Yorkshire, gdy słyszeli pękający kark szmalcownika. Pamiętał swoją gorzką satysfakcję i jego zaskoczenie. Satysfakcja i zaskoczenie, cienka granica pomiędzy czystym sumieniem. -jak ich zabijać. - opuścił rękę, a w powietrzu zawisło ciężkie, niewypowiedziane: Czy na pewno o to chcesz, czy na pewno o to pytasz? Zawsze mogą udać, że chodziło o trening uroków.
Na początku wojny udawał czasem przed sobą, że każda śmierć jest koniecznością w wirze walki albo przypadkiem jak w Yorkshire; że każda decyzja jest sprawiedliwa i każdy szmalcownik jest potworem; ale nie dało się udawać na dłuższą metę. Starał się dążyć do aresztowania i sądów wojennych, wciąż był w stanie zdobyć się na wyrozumiałość jak wobec związanego Przysięgą Wieczystą smarkacza z Yorkshire - ale zabijał, aurorzy zajmowali się likwidacją celów, pragmatyczną i strategiczną. Billy nie będzie tego robił, rzecz jasna, ale prawda, którą Mike mógł mu przekazać była gorzka: umiem z nimi walczyć, bo jestem gotów zaatakować pierwszy, bo za obronę uznaję czasem atak. Umiem z nimi walczyć, bo z każdym dniem coraz bardziej ich nienawidzę.
A od tej prawdy nie było już odwrotu i nie był pewien, czy chce ją przekazać komuś, kto wciąż miał czyste sumienie, kto potrafił nienawidzić mniej.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Graciarnia 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Graciarnia [odnośnik]15.03.24 20:40
Tak właściwie, to była bardziej zasługa Hannah – przyznał, nadal się uśmiechając, szczerze – ale z wesołością, która nie zdążyła jeszcze zgasnąć na jego wargach. On też miał w zwyczaju czekać zbyt długo: aż nadejdzie odpowiedni moment, aż skończy budować dom, aż zarobi więcej pieniędzy, aż wojna się skończy i będą mogli zaprosić na uroczystość wszystkich swoich bliskich. Wieczne przekonanie o tym, że nie był jeszcze wystarczająco dobry, albo że powinien lepiej się przygotować, nie raz i nie dwa powstrzymywało go przed podjęciem decyzji – i gdyby tamtego dnia Hannah nie oznajmiła mu, że jest gotowa wyjść za niego tu i teraz, zapewne by się na to nie porwał. Nie żałował jednak ani przez sekundę, nawet jeśli ich życie nie było usłane różami; cieszył się, że Amelia miała kogoś, z kogo mogła brać przykład, a świadomość, że obie czekały na niego w domu przypominała mu, że miał o co walczyć. – Grunt, że w końcu się zd-d-decydowałeś – skwitował, dwa tygodnie to była niewielka zwłoka – i całkiem uzasadniona, jeśli Adda była w bojowym nastroju. – Wiem – przytaknął, nie mówiąc już nic więcej; nie było potrzeby, w tej konkretnej kwestii zapewne rozumieli się bez słów.
Pytanie o podziemie pozbawione było drugiego dna, naprawdę był ciekawy – kiedy nie pracował, docierało do niego niewiele wieści, a nie był przyzwyczajony do zamknięcia w informacyjnej bańce. W siedzibie Sów, którą od samego początku dzielili z Memortkami, wymieniające się nowinkami głosy praktycznie nie cichły; brakowało mu tego gwaru, choć dawniej czasami przed nim uciekał, a zatłoczone cztery ściany napawały go chęcią wyskoczenia przez okno i wzbicia się w powietrze, wysoko ponad dachy kamienic. Dzisiaj tęsknił za jednym i drugim, nie potrafiąc pozbyć się poczucia, że omijało go coś, co omijać go nie powinno – choć dziwnie było mówić i myśleć w ten sposób o działaniach wojennych. – Za p-p-parę tygodni – powiedział, odkładając jednocześnie drewnianą skrzynkę obok pudła odstawionego przez Michaela. Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, po czym wyprostował się powoli, na tyle ostrożnie, żeby nie urazić tkliwych mięśni. Skrzywił się z niechęcią, były momenty, w których wydawało mu się, że mógłby wskoczyć na miotłę nawet teraz – ale później okazywało się, że to nie ból był w tym wszystkim najgorszy, a fakt, jak szybko się ostatnio męczył. Nie przyznałby się do tego nigdy w życiu, ale nawet tych kilka kursów od szopy do ogrodu sprawiło, że dostał zadyszki, a na skronie wstąpił mu pot. – Ale planuję zajrzeć tam jutro, zobaczyć, co słychać. Może, wiesz, mają dla mnie jakąś inną r-r-robotę – wspomniał, unosząc dłoń, żeby podrapać się po karku, a później odwrócił się na pięcie, żeby podejść do kolejnego pudła i zacząć wrzucać do niego to, co akurat miał pod ręką.
Brakowało mu zajęcia – czegoś prawdziwie pożytecznego, nie domowych prac, które wymyślał sobie na poczekaniu, albo które strategicznie podsuwała mu Hannah – i być może dlatego tak żywo zareagował na wspomnienie o schronieniach dla wilkołaków. Zawieszenie broni wydawało się idealną okazją, żeby się tym zająć. – Pewnie, to świetny p-p-pomysł – zgodził się od razu, ani na sekundę nie pochylając się nad tym, że przetestowanie budynku miało wiązać się z przemianą w wilkołaka i prawdopodobną próbą wyrwania wzmocnionych drzwi z zawiasów. Mimo że w pierwszej chwili wiadomość o tym, że Michael Tonks jest wilkołakiem, go – łagodnie mówiąc – wzburzyła, to w którymś momencie – gdzieś pomiędzy spotkaniami Zakonu Feniksa, walką ze szmalcownikami, a pijanym wieczorem w barze – przeszedł nad tym do porządku dziennego.
Na wspomnienie o Theo znieruchomiał na moment, przez chwilę ważąc w dłoni stary młotek, zanim ostatecznie wrzucił go do pudła. – Chyba tak. Zap-p-pytam go – zaoferował, starając się nie pokazać po sobie, że perspektywa poproszenia starszego brata o cokolwiek jawiła mu się równie zachęcająco, co zaproszenie Tristana Rosiera na herbatę, przy czym nie był do końca pewien, który z tych scenariuszy pociągnąłby za sobą więcej ofiar w ludziach. – I jasne, nie ma sp-p-prawy – zgodził się od razu, koniec lipca brzmiał jak realny termin, bo dawał mu czas zarówno na dojście do siebie, jak i dokładniejsze przemyślenie kwestii zabezpieczeń. Nad którymi zaczął milcząco dywagować już teraz, ciesząc się z chwilowego oderwania myśli od wciąż świeżych i drażliwych niczym niezasklepione rany wspomnień – ogarniających go znów niedługo później.
Zawiesił spojrzenie gdzieś we wnętrzu wypełnionego do połowy pudełka, bezwiednie drapiąc się po policzku – nie do końca wiedząc, co powinien powiedzieć, kiedy Mike wspomniał o Norwegii. Przykro mi brzmiało jakoś koślawo, rozumiem nie pasowało tak do końca. Ostatecznie kiwnął tylko głową, mrucząc coś niezrozumiale. – No. Dziwne – przytaknął, trochę bez przekonania – nie chcąc mówić o tym, że dla niego ta szansa nie była wcale drugą, bo po raz pierwszy niemal zginął – albo zginął naprawdę? – nieco wcześniej, gdy potężna fala uderzyła w Oazę. Zarówno tamto wydarzenie, jak i starcie z Rosierem, pozostawiło po sobie nieprzyjemne, lepkie uczucie, którego nie był w stanie logicznie wyjaśnić: że nie powinno go tu być. Że nie zasługiwał na to, by być jedną z osób, które dzięki swojemu poświęceniu uratował Harold Longbottom, ani na to, żeby wyrwać się z ramion śmierci. Że byli lepsi, silniejsi, szlachetniejsi od niego, którzy zginęli na tej wojnie, którzy nie dostali kolejnej szansy – a on otrzymywał je wciąż i wciąż, uparcie trzymając się życia.
Chwycił pudło za boki, chcąc wynieść je na zewnątrz, ale kolejne słowa Tonksa sprawiły, że zatrzymał się w drzwiach, po prostu go słuchając. Dreszcz przebiegł mu po plecach, po paru chwilach przeradzając się w echo doskonale znajomej wściekłości; tej bijącej od opowieści Michaela – i jego własnej, historia zwodniczo przypominała tamten wieczór, kiedy natknął się na Marcela i jego mamę, brutalnie zamordowaną przez szmalcownika. Zacisnął wargi, na sekundę przymknął powieki. – Wiem, jak to jest. Pojawić się za p-p-późno – powiedział cicho, to samo czuł, gdy nie udało mu się uratować Pomony, dziewczynki w Azkabanie, dzieci w Londynie. – Zastanawianie się, co by było, gdyby, nie przynosi nic d-d-dobrego – dodał, choć Tonks z pewnością o tym wiedział. Odstawił pudło na ziemię, starając się instynktownie uciec przed ogarniającym go dyskomfortem, próbując odnaleźć w słowach aurora jakąś pociechę – ale chyba nie potrafił, nie był w stanie jeszcze uwierzyć w to, że mógł kiedykolwiek czuć się jak wcześniej. – To dobrze. Że jest lepiej – odezwał się, unosząc wzrok i siląc się na uśmiech.
I może to właśnie to zapewnienie ośmieliło go na tyle, by wyrzucił z siebie następne zdania – a może fakt, że Mike jako pierwszy zdawał się go rozumieć, tak prawdziwie, w sposób, który umożliwiały mu jedynie podobne doświadczenia. Miał świadomość, że mówił zbyt szybko, zgubił się w chaosie własnych myśli, ale kiedy poczuł na ramieniu dużą dłoń Tonksa, zamilkł od razu, przyglądając mu się pytająco. Fala wdzięczności zalała go niemal od razu, przemieszana z jakąś ulgą – bo nagle poczuł się trochę mniej bezsilny. Uśmiechnął się, tym razem zupełnie szczerze, trochę przepraszająco; uśmiechem, który objął też jasne tęczówki i wyciągnął promieniste zmarszczki z kącików ust. – No, pewnie będę p-p-potrzebował więcej niż jednego – uprzedził żartobliwie, wiele było rzeczy, których jeszcze nie potrafił; starcie z Rosierem w brutalny, pozbawiony litości sposób obnażyło, jak wiele.
Na zawieszone w przestrzeni pytanie nie odpowiedział od razu, wahając się przez parę uderzeń serca; kiedy prosił Michaela o pomoc, miał na myśli głównie magię obronną, chciał nabrać pewności, że następnym razem osłoni się tarczą na czas, że nie pozwoli się rzucić na kolana. Ale teraz – teraz nie był już taki pewien. Odetchnął bezgłośnie, krzyżując spojrzenia z aurorem, czując się tak, jakby jakiś brakujący, trochę kanciasty element układanki wskoczył właśnie na swoje miejsce. Kiwnął głową. – Tak – odpowiedział. – Tak, chcę – przytaknął, wyciągając rękę, żeby krótko, mocno zacisnąć ją na przedramieniu przyjaciela. – Dziękuję – powiedział jeszcze, uśmiechając się – i dopiero potem przerywając kontakt wzrokowy. Odchrząknął, rozejrzał się dookoła; wydawało mu się, że w szopie zrobiło się wystarczająco dużo miejsca, żeby można było przesunąć część mebli na środek, odsłaniając ściany. – P-p-pomożesz mi z tą szafą? – zapytał, wskazując na bok, jednocześnie sięgając po opróżnioną do połowy butelkę ciemnego piwa, żeby pociągnąć z niej solidny łyk. Mając wrażenie, że po raz pierwszy od dłuższego czasu czuje się dziesięć kilo lżejszy.

| zt x2 :pwease:




I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?

William Moore
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5432-william-moore https://www.morsmordre.net/t5459-bursztyn https://www.morsmordre.net/t12096-william-moore https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5461-skrytka-bankowa-nr-1345 https://www.morsmordre.net/t5460-billy-moore
Graciarnia
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach