Kuchnia
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kuchnia
Kuchnia to zdecydowanie najgłośniejsze i najbardziej uczęszczane pomieszczenie w domu - ze względu na to, że można z niej wyjść bezpośrednio na tylną werandę, do korytarzyka i pokoju dziennego, często bywa punktem, w którym spotykają się schodzący się z różnych kierunków domownicy. Gwiżdżący w środku nocy czajnik czy trzaskające drzwiczki spiżarni to norma - podobnie jak sowy wlatujące i wylatujące przez strategicznie umieszczone nad długim, drewnianym stołem okno. W kącie pomieszczenia znajduje się kominek z zawieszonym nad paleniskiem kociołkiem, póki co ze względów bezpieczeństwa nie jest jednak podłączony do sieci Fiuu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 14.04.23 8:33, w całości zmieniany 2 razy
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W ostatnich tygodniach niemal codziennie budził się pierwszy. Choć nigdy nie należał do rannych ptaszków, w młodości za największą udrękę uznając nieludzko wczesne godziny, o których odbywały się treningi Quidditcha, to odkąd wrócił do domu po przymusowym pobycie w leśnej lecznicy, sen uparcie nie chciał z nim pozostać – przychodząc niechętnie, na krótko, żeby rozmyć się jeszcze przed świtem, najczęściej przynosząc ze sobą niewiele odpoczynku. Początkowo zrzucał to na karb klątwy, paskudnego przekleństwa pozostawionego przez uwięzione pod Oazą dusze, ale minął tydzień odkąd oblepiająca jego zmysły mgła opadła, a nawiedzające go nocą koszmary wcale nie straciły na sile – towarzysząc mu jeszcze przez jakiś czas po nerwowym przebudzeniu, nie pozwalając na leniwe poranki u boku Hannah. Wysuwał się z ich łóżka wcześnie, nie chcąc zakłócać jej snu, zdając sobie sprawę, że bardziej niż kiedykolwiek potrzebowała teraz odpoczynku.
Ubierał się po cichu, na dół schodząc na palcach, uważając na skrzypiące stopnie, po paru miesiącach spędzonych w domu potrafiąc już bez trudu je ominąć; na bezgłośnym spacerze przez przedpokój na ogół przyłapywał go Tłuczek, i tak było też tym razem – uśmiechnął się na widok witającego go radośnie psa, który już jakiś czas temu przestał być szczeniakiem, teraz sięgając mu do kolan. Podrapał go za uszami, po czym wyprostował się, żeby na moment wejść do kuchni – w pierwszej chwili nie zwracając uwagi na leżący na stole bukiecik niezapominajek. Otworzył ostrożnie kuchenną szafkę, żeby wyciągnąć z niej czysty kubek i nalać sobie wody, czując silną potrzebę spłukania gorzkiego posmaku w gardle, utrzymującego się nawet po umyciu zębów; dopiero kiedy się odwracał, plecami opierając się o blat, jego spojrzenie zahaczyło o błękit płatków odcinający się od jasnego drewna, i od kremowej barwy pergaminu, na którym dziwnie znajomy charakter pisma nakreślił jego imię.
Zmarszczył brwi, odstawiając kubek na bok, żeby w dwóch krokach pokonać dystans dzielący go od stołu. Kącik ust drgnął mu w górę, kiedy sięgał po kopertę, a w nos załaskotał go charakterystyczny zapach miodu i cynamonu, a także czegoś jeszcze, kwiatowej woni perfum, sprawiającej, że za jego mostkiem rozlało się przyjemne ciepło – utrzymujące się tam także później, kiedy czytał ułożone w zgrabne wersy słowa. Kryształ, który wysunął się z koperty, wydał mu się niezwykły, promieniując jakąś dobrą, białą magią; co to była za okazja, czy zapomniał o jakiejś dacie? Uniósł na moment spojrzenie znad rymowanego wyznania, żeby przenieść wzrok na schody, jakby spodziewał się dostrzec tam śmiejącą się z niego Hannah – ale z pewnością jeszcze spała.
Nie potrafiąc wyrzucić listu z myśli, nalał wody do szklanki, a później wsunął do niej bukiecik, zostawiając go tam, gdzie go znalazł – na środku kuchennego stołu. Złożoną na pół kopertę włożył do kieszeni na piersi, podobnie jak kryształ; planował podziękować za nie potem, póki co – nie będąc w stanie zignorować nerwowego dreptania Tłuczka, coraz niecierpliwiej domagającego się porannego spaceru. – No chodź, chodź – mruknął cicho, dopijając wodę; odstawił kubek na blat, po czym ruszył w stronę prowadzących na werandę z drzwi, z podążającym za nim jak cień psem.
Kiedy wrócił, słońce zdążyło już wysunąć się zza górskich wierzchołków, zalewając dolinę ciepłym światłem poranka; wchodząc do domu, zamienił parę słów z Liddy, która akurat wychodziła, z miotłą opartą o ramię. Kuchnia była pusta, ale Hannah już wstała – usłyszał jej kroki na schodach, gdy sam przystanął przy blacie, żeby umyć pozostawiony na nim wcześniej kubek. Czując na sobie oplatające go ramiona, uśmiechnął się mimowolnie, choć z trudem powstrzymał spięcie obolałego jeszcze ciała, od czasu do czasu przypominającego o sobie rwaniem mięśni brzucha. – Dzień d-d-dobry – odpowiedział, obracając głowę, żeby ułatwić jej sięgnięcie do jego policzka, od razu zauważając, że miała dobry humor. Podejrzenie, że zapomniał o czymś istotnym, powróciło, moszcząc się w jego wnętrznościach w postaci słabego jeszcze niepokoju. – Dobrze sp-p-pałaś? – zapytał, odwracając się, żeby posłać Hannah czułe, pytające spojrzenie, dopiero po chwili przenosząc je na różę, którą włożyła do szklanki. Wzrok odruchowo uciekł mu ku niezapominajkom, ale nie zadał tańczącego na wargach pytania, wciąż mając nieodparte wrażenie, że zapomniał o czymś, o czym powinien wiedzieć. – Brzmią świetnie. Z orzechami? – zaproponował, mieli jeszcze niewielki zapas w spiżarni; do jabłek wydawały się pasować idealnie. Sięgnął do szafki, żeby wyciągnąć z niej słoik z kawą, dostrzegając kątem oka, że Hannah zajęła się już kubkami. – Tyle co się m-m-minęłyście – odpowiedział. Odstawił słoik na blat, zatrzymując się tuż obok niej. – Masz dziś dobry nastrój – zauważył, nie mogąc nie zauważyć dołeczków w rozciągniętych w uśmiechu policzkach. Kochał ten uśmiech całym sercem.
Ubierał się po cichu, na dół schodząc na palcach, uważając na skrzypiące stopnie, po paru miesiącach spędzonych w domu potrafiąc już bez trudu je ominąć; na bezgłośnym spacerze przez przedpokój na ogół przyłapywał go Tłuczek, i tak było też tym razem – uśmiechnął się na widok witającego go radośnie psa, który już jakiś czas temu przestał być szczeniakiem, teraz sięgając mu do kolan. Podrapał go za uszami, po czym wyprostował się, żeby na moment wejść do kuchni – w pierwszej chwili nie zwracając uwagi na leżący na stole bukiecik niezapominajek. Otworzył ostrożnie kuchenną szafkę, żeby wyciągnąć z niej czysty kubek i nalać sobie wody, czując silną potrzebę spłukania gorzkiego posmaku w gardle, utrzymującego się nawet po umyciu zębów; dopiero kiedy się odwracał, plecami opierając się o blat, jego spojrzenie zahaczyło o błękit płatków odcinający się od jasnego drewna, i od kremowej barwy pergaminu, na którym dziwnie znajomy charakter pisma nakreślił jego imię.
Zmarszczył brwi, odstawiając kubek na bok, żeby w dwóch krokach pokonać dystans dzielący go od stołu. Kącik ust drgnął mu w górę, kiedy sięgał po kopertę, a w nos załaskotał go charakterystyczny zapach miodu i cynamonu, a także czegoś jeszcze, kwiatowej woni perfum, sprawiającej, że za jego mostkiem rozlało się przyjemne ciepło – utrzymujące się tam także później, kiedy czytał ułożone w zgrabne wersy słowa. Kryształ, który wysunął się z koperty, wydał mu się niezwykły, promieniując jakąś dobrą, białą magią; co to była za okazja, czy zapomniał o jakiejś dacie? Uniósł na moment spojrzenie znad rymowanego wyznania, żeby przenieść wzrok na schody, jakby spodziewał się dostrzec tam śmiejącą się z niego Hannah – ale z pewnością jeszcze spała.
Nie potrafiąc wyrzucić listu z myśli, nalał wody do szklanki, a później wsunął do niej bukiecik, zostawiając go tam, gdzie go znalazł – na środku kuchennego stołu. Złożoną na pół kopertę włożył do kieszeni na piersi, podobnie jak kryształ; planował podziękować za nie potem, póki co – nie będąc w stanie zignorować nerwowego dreptania Tłuczka, coraz niecierpliwiej domagającego się porannego spaceru. – No chodź, chodź – mruknął cicho, dopijając wodę; odstawił kubek na blat, po czym ruszył w stronę prowadzących na werandę z drzwi, z podążającym za nim jak cień psem.
Kiedy wrócił, słońce zdążyło już wysunąć się zza górskich wierzchołków, zalewając dolinę ciepłym światłem poranka; wchodząc do domu, zamienił parę słów z Liddy, która akurat wychodziła, z miotłą opartą o ramię. Kuchnia była pusta, ale Hannah już wstała – usłyszał jej kroki na schodach, gdy sam przystanął przy blacie, żeby umyć pozostawiony na nim wcześniej kubek. Czując na sobie oplatające go ramiona, uśmiechnął się mimowolnie, choć z trudem powstrzymał spięcie obolałego jeszcze ciała, od czasu do czasu przypominającego o sobie rwaniem mięśni brzucha. – Dzień d-d-dobry – odpowiedział, obracając głowę, żeby ułatwić jej sięgnięcie do jego policzka, od razu zauważając, że miała dobry humor. Podejrzenie, że zapomniał o czymś istotnym, powróciło, moszcząc się w jego wnętrznościach w postaci słabego jeszcze niepokoju. – Dobrze sp-p-pałaś? – zapytał, odwracając się, żeby posłać Hannah czułe, pytające spojrzenie, dopiero po chwili przenosząc je na różę, którą włożyła do szklanki. Wzrok odruchowo uciekł mu ku niezapominajkom, ale nie zadał tańczącego na wargach pytania, wciąż mając nieodparte wrażenie, że zapomniał o czymś, o czym powinien wiedzieć. – Brzmią świetnie. Z orzechami? – zaproponował, mieli jeszcze niewielki zapas w spiżarni; do jabłek wydawały się pasować idealnie. Sięgnął do szafki, żeby wyciągnąć z niej słoik z kawą, dostrzegając kątem oka, że Hannah zajęła się już kubkami. – Tyle co się m-m-minęłyście – odpowiedział. Odstawił słoik na blat, zatrzymując się tuż obok niej. – Masz dziś dobry nastrój – zauważył, nie mogąc nie zauważyć dołeczków w rozciągniętych w uśmiechu policzkach. Kochał ten uśmiech całym sercem.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Mama ganiła ją, gdy spędzała zbyt wiele czasu przed lustrem, ale dorastając, to przychodziło samo — ciekawość, zainteresowanie samą sobą. Miała być dobra, pracowita, a przede wszystkim skromna. Nie potrafiła jednak teraz przestać obserwować samą siebie w odbiciu, kiedy jej ciało ulegało takim drastycznym zmianom. Brzuch rósł, choć biodra nie wydawały się dużo bardziej zaokrąglone. Czuła się ciężka, a jednocześnie zdawało jej się, że po twarzy wygląda szczupłej niż przed ciążą. Stopy puchły kiedy temperatura na dworze rosła, a ona mniej się ruszała, piersi zaokrągliły się wyraźnie, co trudno było ukryć pod cienkim materiałem letniej sukienki, często brakowało tchu, nie miała sił na to, by skupiać się na sobie, kiedy wszystko robiła dwa razy wolniej. Niezadane pytania spędzały jej sen z powiek, a coraz intensywniejsze doszukiwanie się w Billym nieprzemijających oznak zainteresowania prowokowało coraz śmielsze i bardziej oddalone od rzeczywistości teorie. Czy wciąż mu się podobała? Czy wciąż była dla niego atrakcyjna? Nie tylko taka, jak dziś — uśmiechnięta, rozpromieniona i szczęśliwa, ale tez zniechęcona, podirytowana, z potarganymi włosami? List, który jej zostawił okazał się wszystkim, czego potrzebowała. Pewnością, że ten szybko postępujący stan wcale nie ugasił uczucia, a czułość, którą widziała w jego spojrzeniu nie była tylko wyrazem troski i łączącej ich wiele lat przyjaźni. Liczyła, że ten żar, który powoli rozgrzewał go w tych nieśmiałych miesiącach, a później rozpalił w styczniu, nie zgasł i nie zgaśnie, nie prędko. Nie zdążyła się nim nacieszyć w pełni. Nie zdążyła odegrać wszystkich ról, które miała w głowie i wygodnie umościć się w roli żony, bo za chwilę miała stać się matką. Czerwona róża, która towarzyszyła jej tego poranka, nie tylko rozwiała wszystkie bezpodstawne wątpliwości, ale rozbudziła ją przyjemnym dreszczem ciągnącym się od karku w dół.
— Spałabym znacznie lepiej, gdybyś mnie nie zostawił tak szybko — odparła z uśmiechem, choć smutek wkradł się w spojrzenie. Nie miewał się tak dobrze jak wcześniej, odkąd spotkał na swojej drodze śmierciożercę. Wiedziała, że nie sypiał dobrze, budził się często. Gdy mogła, nie spała razem z nim, opowiadając mu o kolejnych imionach, jakie przyszły jej na myśl i o niedalekiej przyszłości, kiedy razem we czwórkę będą przemierzać irlandzkie wzgórza, nucąc irlandzkie piosenki. — Przepraszam — mruknęła po chwili, karcąc się w myślach za bycie tak samolubną. Stanęła tuż przy nim, dotykając lekko jego przedramienia. Miękkim i płynnym ruchem przesunęła dłoń na umięśnione ramię, którego nie była już w stanie objąć otwartą dłonią. — Chciałam powiedzieć, że lubię budzić się jeszcze mając cię obok. — Kiedy otwierała oczy, miejsce obok było już zimne, ale wciąż pachniało nim — jego ciałem i mydłem. — Ty nie spałeś najlepiej, co? — Przechyliła głowę nieco w bok, próbując uchwycić jego spojrzenie. Uniósłszy dłoń wyżej, przeczesała palcami delikatnie jego włosy opadające na czoło. — Z orzechami — przytaknęła cicho, przyglądając mu się uważnie. Jej twarz wygładziła się, rozpogodziła bardziej. Lubiła mu się przyglądać, szukać zmian — w ilościach zmarszczek, drobnych znamion, piegów mnożących się pod wpływem letniego słońca. Blizny oznaczyły go jako mężczyznę, wojownika. Kogoś kto przeszedł wiele i przetrwał. Czyniły go też poważniejszym; jego łagodne spojrzenie mogło być mylące — blizny dla niektórych mogły być ostrzeżeniem, że nie podda się i nie cofnie przed niczym.— Dziękuję za różę — szepnęła, zbliżając się do niego, odsuwając rękę, która zmuszona była ją objąć, gdy łakomie i zaborczo przylgnęła do jego boku, by musnąć jego policzek wargami. Ramiączko sukienki zsunęło się nienachalnie.— I piękny list — dodała, na sekundę lub dwie chwytając jego spojrzenie, nim ostatecznie sięgnęła ust. Zasmakowała ich lekko w ledwie muśnięciu a i to wystarczyło, by po jej ciele rozlał się nieznośny gorąc. Przygryzła wargę, powstrzymując się przed przyznaniem mu, że właśnie tego potrzebowała — zapewnienia, którego jednoczenie mieć nie musiała, bo nie dawał jej żadnych powodów, co do tego, że cokolwiek między nimi się zmieniło.
Dłoń zsunęła się na szyję, ale uniosła też drugą, by przesunąć palcami wzdłuż krańca żuchwy aż do brody i na szyję. Popatrz na mnie, Billy, mówiło jej łakome i kochające spojrzenie. Tak, miała dobry nastrój. Nie sądziła, że drobny prezent mógł sprawić jej jaką przyjemność i zaspokoić głodną próżną część jej samej; tej całkiem kobiecą, może jeszcze dziewczęcą — łasą na komplementy, miłosną grę. Ten etap zupełnie pominęli, łączyło ich coś więcej niż tylko zaintrygowanie.
— Po śniadaniu musimy porozmawiać — odparła wciąż lekkim tonem, odsuwając się niechętnie, by zacząć przygotowywać śniadanie. Z szuflady wyciągnęła nóż, dłonią sięgnęła zaraz po jabłka. Nie umknęły jej niezapominajki na stole, ale zdawały się kolejnym słodkim prezentem tego poranka. — Uwielbiam je — przyznała, spoglądając na niego przez ramię. — Niezapominajki — dodała po chwili z uśmiechem na ustach. Przecięła jabłka na trzy czwarte wysokości, wydrążyła z nich gniazda nasienne i postawiła w glinianym naczyniu. — Mamy jeszcze tę butelkę miodu pitnego? — spytała, marszcząc nos. Otwarła szafkę, wyciągając z niej ceramiczny słoik, małą garść orzechów rzuciła na deskę i zaczęła siekać nożem.
— Spałabym znacznie lepiej, gdybyś mnie nie zostawił tak szybko — odparła z uśmiechem, choć smutek wkradł się w spojrzenie. Nie miewał się tak dobrze jak wcześniej, odkąd spotkał na swojej drodze śmierciożercę. Wiedziała, że nie sypiał dobrze, budził się często. Gdy mogła, nie spała razem z nim, opowiadając mu o kolejnych imionach, jakie przyszły jej na myśl i o niedalekiej przyszłości, kiedy razem we czwórkę będą przemierzać irlandzkie wzgórza, nucąc irlandzkie piosenki. — Przepraszam — mruknęła po chwili, karcąc się w myślach za bycie tak samolubną. Stanęła tuż przy nim, dotykając lekko jego przedramienia. Miękkim i płynnym ruchem przesunęła dłoń na umięśnione ramię, którego nie była już w stanie objąć otwartą dłonią. — Chciałam powiedzieć, że lubię budzić się jeszcze mając cię obok. — Kiedy otwierała oczy, miejsce obok było już zimne, ale wciąż pachniało nim — jego ciałem i mydłem. — Ty nie spałeś najlepiej, co? — Przechyliła głowę nieco w bok, próbując uchwycić jego spojrzenie. Uniósłszy dłoń wyżej, przeczesała palcami delikatnie jego włosy opadające na czoło. — Z orzechami — przytaknęła cicho, przyglądając mu się uważnie. Jej twarz wygładziła się, rozpogodziła bardziej. Lubiła mu się przyglądać, szukać zmian — w ilościach zmarszczek, drobnych znamion, piegów mnożących się pod wpływem letniego słońca. Blizny oznaczyły go jako mężczyznę, wojownika. Kogoś kto przeszedł wiele i przetrwał. Czyniły go też poważniejszym; jego łagodne spojrzenie mogło być mylące — blizny dla niektórych mogły być ostrzeżeniem, że nie podda się i nie cofnie przed niczym.— Dziękuję za różę — szepnęła, zbliżając się do niego, odsuwając rękę, która zmuszona była ją objąć, gdy łakomie i zaborczo przylgnęła do jego boku, by musnąć jego policzek wargami. Ramiączko sukienki zsunęło się nienachalnie.— I piękny list — dodała, na sekundę lub dwie chwytając jego spojrzenie, nim ostatecznie sięgnęła ust. Zasmakowała ich lekko w ledwie muśnięciu a i to wystarczyło, by po jej ciele rozlał się nieznośny gorąc. Przygryzła wargę, powstrzymując się przed przyznaniem mu, że właśnie tego potrzebowała — zapewnienia, którego jednoczenie mieć nie musiała, bo nie dawał jej żadnych powodów, co do tego, że cokolwiek między nimi się zmieniło.
Dłoń zsunęła się na szyję, ale uniosła też drugą, by przesunąć palcami wzdłuż krańca żuchwy aż do brody i na szyję. Popatrz na mnie, Billy, mówiło jej łakome i kochające spojrzenie. Tak, miała dobry nastrój. Nie sądziła, że drobny prezent mógł sprawić jej jaką przyjemność i zaspokoić głodną próżną część jej samej; tej całkiem kobiecą, może jeszcze dziewczęcą — łasą na komplementy, miłosną grę. Ten etap zupełnie pominęli, łączyło ich coś więcej niż tylko zaintrygowanie.
— Po śniadaniu musimy porozmawiać — odparła wciąż lekkim tonem, odsuwając się niechętnie, by zacząć przygotowywać śniadanie. Z szuflady wyciągnęła nóż, dłonią sięgnęła zaraz po jabłka. Nie umknęły jej niezapominajki na stole, ale zdawały się kolejnym słodkim prezentem tego poranka. — Uwielbiam je — przyznała, spoglądając na niego przez ramię. — Niezapominajki — dodała po chwili z uśmiechem na ustach. Przecięła jabłka na trzy czwarte wysokości, wydrążyła z nich gniazda nasienne i postawiła w glinianym naczyniu. — Mamy jeszcze tę butelkę miodu pitnego? — spytała, marszcząc nos. Otwarła szafkę, wyciągając z niej ceramiczny słoik, małą garść orzechów rzuciła na deskę i zaczęła siekać nożem.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Ciężkie jak kamienie wyrzuty sumienia rozepchały mu wnętrzności, wpadając do ściśniętego żołądka jeden po drugim, wraz z kolejnymi wypowiadanymi przez Hannah słowami. Przełknął ślinę, potrząsając lekko głową w reakcji na szybkie przeprosiny, na moment opuszczając spojrzenie na własne dłonie. Wspomnienie pachnącego bukietu niezapominajek i czułych wersów skreślonych w liście, wcześniej rozgrzewające go od środka, teraz jedynie podłożyło dodatkowy ogień pod tlące się w nim od dawna poczucie winy. Wiedział, że ją zawodził – że nie był mężem, jakim obiecywał być, u którego boku miała się budzić, i na którym mogłaby polegać; że wspierał ją za mało, że oddalał się zbyt często, dławiony myślami, których nie potrafił samodzielnie zwerbalizować, nie do końca pewien, czy mógł i czy powinien. Ostatnie tygodnie niemal zupełnie odebrały mu pewność siebie – pozbawiony wzroku i słuchu, zmuszony do ciągłego polegania na pomocy innych, nabrał nieznośnego przekonania o własnej bezradności, a otarcie się o śmierć oraz długie, mozolne dochodzenie do siebie, tylko go w tym przekonaniu utwierdziło. Taki nie był przecież potrzebny nikomu: roztargniony i ciągle zmęczony reagował wolniej, a uporczywa sztywność lewej dłoni sprawiała, że nie był w stanie wyprawiać się w dłuższe loty. Musiał wziąć się w garść, ale nie wiedział jak, dławiony obezwładniającym wrażeniem, że tak naprawdę nigdy nie opuścił tej przeklętej ścieżki – i że nie zrobi tego, dopóki nie wyrzuci z siebie wszystkiego, co się w nim kotłowało, powracając jak polujący na niego tłuczek pod postacią nocnych koszmarów. Pokonany i upokorzony, hamowany wstydem, nie poruszał jednak tego tematu, a inni nie pytali, kierowani prawdopodobnie współczuciem i życzliwością, starając się odciągnąć jego myśli w szczęśliwsze, jaśniejsze rejony. Czuł się wdzięczny – i winny, że nie potrafił z nadzieją spoglądać w tę darowaną mu na nowo przyszłość; że nie był w stanie naprawić się sprawniej. – Nie, to – ja p-p-przepraszam – wtrącił, unosząc wzrok, odszukując spojrzeniem ukochane oczy Hannah. Uśmiechnął się, dotyk ciepłych palców na ramieniu sprawił, że odetchnął swobodniej, a jego ciało odpowiedziało przyjemnym mrowieniem i ścieżką gęsiej skórki. Jej bliskość nigdy nie przestała na niego działać, tylko ona potrafiła wyciągnąć go z tego ciemnego miejsca w umyśle, w którym ostatnio coraz częściej utykał – nawet jeśli tylko na chwilę, na moment. – Wiem. Ja też – dodał ciszej, szczerze, wyciągając ręce, żeby ją objąć, przesuwając palcami wzdłuż materiału jasnej sukienki. Gdy przeczesała palcami jego włosy, przymknął powieki, starając się odepchnąć od siebie wspomnienie chwytającego go za głowę Rosiera, różdżki wycelowanej wprost w jego twarz. Kiedyś miał o tym zapomnieć – ale nie dzisiaj. – Yhm – przytaknął, otwierając oczy. – To p-p-pewnie przez tę kometę, nad ranem światło zalewa cały pokój – może gdybym zasłonił na noc okno… – zasugerował, starając się zabrzmieć przekonująco. Jego problemy ze snem zaczęły się znacznie wcześniej niż tydzień temu, ale jej niepokojący blask rzeczywiście nocą bez trudu wlewał się przez dachowe okno, przypominając o wiszącym nad nimi zagrożeniu. Budziło to w nim jakiś bezsilny sprzeciw, tutaj mieli być bezpieczni – ale odkąd w szopie jego i Steffena zaatakowały cienie, zrozumiał, jak bardzo był naiwny sądząc, że byli.
Ciche podziękowania ściągnęły go na ziemię, zmarszczył brwi w niezrozumieniu – ale zanim zdążyłby zastanowić się nad słowami Hannah (róża? list?), rozproszyły go jej gesty, ciepły oddech zatrzymujący się na wargach skutecznie wypchnął z głowy wszystkie myśli, starł na proch nieukształtowane do końca pytania. Objął ją odruchowo, bez zastanowienia, drugą dłonią sięgając jej twarzy, odsuwając w tył luźne kosmyki włosów, które wysunęły się z warkocza. Lekki pocałunek sprawił, że jego ciało zareagowało instynktownie, pochylił się niżej, nie chcąc pozwolić jej tak szybko się odsunąć, niczego nie pragnąc tak bardzo, jak na chwilę zapomnieć; składając na jej ustach jeszcze kilka pocałunków, krótkich, chaotycznych – wypełnionych emocjami, które zbyt długo już trzymał na wodzy.
Dotyk dłoni na szyi kazał mu się odsunąć, odchylił więc głowę niechętnie, z ociąganiem, żeby uchwycić spojrzenie ciemnych tęczówek, na moment prawie zapominając o śniadaniu. – Porozmawiać? – powtórzył, o czym? Cofnął się o pół kroku, pozwalając jej sięgnąć po nóż, wzrokiem podążając za nią – w stronę stojących na stole niezapominajek. – Ja też – dziękuję – powiedział, z ciepłem i czułością dziękując jej za podarek. – Nie w-w-wiedziałem, że u nas rosną – przyznał. – G-g-gdzie je znalazłaś? Nad jeziorem? – zapytał, przenosząc na nią zaciekawione spojrzenie, dopiero teraz dostrzegając zsunięte ramiączko sukienki. Podszedł do niej, zaglądając jej przez ramię, palcami zahaczając o materiał, żeby miękkim ruchem przesunąć go na swoje miejsce – opuszkami palców przesuwając po ramieniu i obojczyku Hannah. – Chyba mamy – odparł, na głoskach zatańczyła niepewność. – Zaraz sp-p-prawdzę. Mogę ci pomóc z jabłkami? – zapytał, obserwując, jak wprawnymi ruchami sieka orzechy. Śledząc spojrzeniem stukające o drewnianą deskę ostrze, mimowolnie zauważył na krawędzi pola widzenia mignięcie czerwieni; pojedyncza róża nadal tam stała, przypomniał sobie o niej teraz – czując się prawie tak, jakby z całej siły uchwycił jej łodyżkę, a ostre kolce wbiły mu się w skórę. Hannah mu za nią podziękowała, ale przecież kwiat nie był od niego; a jeśli nie od niego – to od kogo? Zerknął na nią niepewnie, mając wrażenie, że coś kanciastego i lodowatego rozpycha się w jego żołądku. Przez ostatnie tygodnie był prawie nieobecny, czy mógł coś przegapić? Cichy, złośliwy głosik w tyle czaszki przywołał do jego myśli nazwisko Dimitriego Johnsona, to musiał być on; czy zbliżyli się do siebie, kiedy był chory? Przełknął ślinę, czując, jak wnętrzności nieprzyjemnie okręcają mu się wokół własnej osi; Hannah nie nosiła obrączki, były kapitan Zjednoczonych mógł nawet nie wiedzieć, że wyszła za mąż. A może wiedział, ale wcale mu to nie przeszkadzało. – Od kogo ją dostałaś? – zapytał, nie mógł się powstrzymać. Jego głos zabrzmiał głucho. – Tę różę? – doprecyzował; nie potrafił kłamać, nie próbował więc udawać, Hannah i tak przejrzałaby go na wylot.
Ciche podziękowania ściągnęły go na ziemię, zmarszczył brwi w niezrozumieniu – ale zanim zdążyłby zastanowić się nad słowami Hannah (róża? list?), rozproszyły go jej gesty, ciepły oddech zatrzymujący się na wargach skutecznie wypchnął z głowy wszystkie myśli, starł na proch nieukształtowane do końca pytania. Objął ją odruchowo, bez zastanowienia, drugą dłonią sięgając jej twarzy, odsuwając w tył luźne kosmyki włosów, które wysunęły się z warkocza. Lekki pocałunek sprawił, że jego ciało zareagowało instynktownie, pochylił się niżej, nie chcąc pozwolić jej tak szybko się odsunąć, niczego nie pragnąc tak bardzo, jak na chwilę zapomnieć; składając na jej ustach jeszcze kilka pocałunków, krótkich, chaotycznych – wypełnionych emocjami, które zbyt długo już trzymał na wodzy.
Dotyk dłoni na szyi kazał mu się odsunąć, odchylił więc głowę niechętnie, z ociąganiem, żeby uchwycić spojrzenie ciemnych tęczówek, na moment prawie zapominając o śniadaniu. – Porozmawiać? – powtórzył, o czym? Cofnął się o pół kroku, pozwalając jej sięgnąć po nóż, wzrokiem podążając za nią – w stronę stojących na stole niezapominajek. – Ja też – dziękuję – powiedział, z ciepłem i czułością dziękując jej za podarek. – Nie w-w-wiedziałem, że u nas rosną – przyznał. – G-g-gdzie je znalazłaś? Nad jeziorem? – zapytał, przenosząc na nią zaciekawione spojrzenie, dopiero teraz dostrzegając zsunięte ramiączko sukienki. Podszedł do niej, zaglądając jej przez ramię, palcami zahaczając o materiał, żeby miękkim ruchem przesunąć go na swoje miejsce – opuszkami palców przesuwając po ramieniu i obojczyku Hannah. – Chyba mamy – odparł, na głoskach zatańczyła niepewność. – Zaraz sp-p-prawdzę. Mogę ci pomóc z jabłkami? – zapytał, obserwując, jak wprawnymi ruchami sieka orzechy. Śledząc spojrzeniem stukające o drewnianą deskę ostrze, mimowolnie zauważył na krawędzi pola widzenia mignięcie czerwieni; pojedyncza róża nadal tam stała, przypomniał sobie o niej teraz – czując się prawie tak, jakby z całej siły uchwycił jej łodyżkę, a ostre kolce wbiły mu się w skórę. Hannah mu za nią podziękowała, ale przecież kwiat nie był od niego; a jeśli nie od niego – to od kogo? Zerknął na nią niepewnie, mając wrażenie, że coś kanciastego i lodowatego rozpycha się w jego żołądku. Przez ostatnie tygodnie był prawie nieobecny, czy mógł coś przegapić? Cichy, złośliwy głosik w tyle czaszki przywołał do jego myśli nazwisko Dimitriego Johnsona, to musiał być on; czy zbliżyli się do siebie, kiedy był chory? Przełknął ślinę, czując, jak wnętrzności nieprzyjemnie okręcają mu się wokół własnej osi; Hannah nie nosiła obrączki, były kapitan Zjednoczonych mógł nawet nie wiedzieć, że wyszła za mąż. A może wiedział, ale wcale mu to nie przeszkadzało. – Od kogo ją dostałaś? – zapytał, nie mógł się powstrzymać. Jego głos zabrzmiał głucho. – Tę różę? – doprecyzował; nie potrafił kłamać, nie próbował więc udawać, Hannah i tak przejrzałaby go na wylot.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Był inny, ale subtelny uśmiech, zmiana tematu, nastawienia i przechodzenie z tym do porządku dziennego nie było przejawem ignorancji. Wiedziała, jak się zmieniał, jak dręczyły go wyrzuty sumienia, jak gubił się i z zawstydzeniem odnajdywał. Czasem brak reakcji nie oznaczał, że nie dostrzegała problemu. Nie była pewna co z tym robić, a wielu rzeczy nie chciała i nie mogła powiedzieć nikomu. Justine jej nie pomoże i nie doradzi, mama była daleko, a tata — tata nie powinien o tym wiedzieć. Nie dlatego, że inaczej spojrzałby na Williama, a dlatego, że Billy nigdy nie chciałby, by jego słabe strony były bardziej zauważalne i przedyskutowane z kimś innym. Nigdy nie była kobietą, która zamiatała sprawy pod dywan, więc chętnie poruszała z nim tematy, kiedy sądziła, że mógł mieć słabszy dzień. Niezmiennie, od lat dociekała, próbując dotrzeć do niego. Być może czasem niedelikatnie i zbyt agresywnie, ale udawanie, że nic się nie stało było najgorszą z możliwych metod działania. Mimo to, w międzyczasie zależało jej na normalności.
— Nie masz za co przepraszać — powtórzyła mu, jak sto poprzednie razy. — Masz za co dziękować. Jesteś tu — bo żył. Wciąż był tu z nią, z Amelią. To nieprawda, że wszystko wokół nie miało znaczenia — miało. Jego niepewność była istotna równie mocno, co obawy i zapewnienia. Chwile zwątpienia, problemy z którymi się borykał musiały zostać rozwiązane. Nie była pewna, czy czas leczył rany. Pozwalał spojrzeć na wszystko z dystansu, odległej. Sprawiał, że rany się goiły, zabliźniały, ale często nie znikały. Te, których doświadczył prędko nie znikną.
Nie potrafił ukryć, co było dla niego przyjemne, a co dusił w sobie. Cofnęła lekko dłoń, kiedy przymknął powieki i mruknął twierdząco. Ale choć było to trudne, nie zrażała się, nie czułą zawstydzenia i zażenowania tym, że zrobiła coś nie tak. Wiedziała, że problem nie tkwił w niej. Uśmiechnęła się lekko, łagodnie. Chciała dać mu to, czego potrzebował, a nie ciągle drażnić czułe punkty.
— Billy — szepnęła, unosząc brwi. Wzrok miała wyczekujący, ale łagodny. Westchnęła cicho. — Nie sypiasz już od dłuższego czasu. — Myślała, że to minie, ale nie mijało. Córka pasterza wspomniała o melisie, zupełnie zapomniała o jej działaniu. Wczoraj były we dwie na spacerze, nazbierała do koszyka liści melisy, większość się już suszyła na parapecie, ale kilka świeżych gałązek zostawiła, włożyła je do wody, licząc, że się ukorzeni. Wieczorem przed snem zaparzy mu napar, może dziś pomoże mu się wyspać. — Porozmawiać. Chciałabym, żebyś zrobił w szopie dla mnie miejsce... Do pracy — wyjaśniła naprędce, przechylając głowę nieco w bok. Brakowało jej sklepu, ale wiedziała, że nie ma sensu zaczynać tego tematu. Mieszkając tutaj trudno byłoby jej pogodzić takie obowiązki, a najważniejsze dla niej będzie dobro dziecka, które wkrótce przyjdzie na świat. — Chcę wrócić do tego, a wam napewno przyda się nowy sprzęt. — To gdzie wiązać się z ponownymi wizytami w tartakach, handlem wymiennym, wymianami, ale tym na razie nie musieli się przejmować. Coś wymyśli. Odkąd wyjechała do Francji narzędzia leżały w skrzynce, nieużywane w domu, w Szkocji. Pomimo ciężkości i dodatkowych kilogramów czuła, że miała coraz więcej werwy do działania. — Co takiego? — spytała po chwili, oglądając się znowu za siebie, na niezapominajki. — Och, nie. To nie ja. Ale to pewnie Liddy...— powiedziała po chwili. Myślała, że to Billy, ale wyglądało na to, że sam nie miał o niczym pojęcia. – Musiała wstać wcześniej i przelecieć się po okolicy, może fotografowała i je znalazła przy okazji — pomyślała, choć zbieranie kwiatów kompletnie nie pasowało do siostry Moore'a. Uniosła na niego spojrzenie zapominając o kwiatkach, kiedy przesuwał jej ramiączko sukienki. Utkwiła je w mężczyźnie nieruchomo, czując przyjemny dreszcz ciągnący się od karku aż do lędźwi. Po chwili zastanowienia poruszyła ramieniem, trochę musząc się nagimnastykować — miało wyjść subtelniej i bardziej filuternie, wyszło jak zawsze — by materiał zsunął się sam raz jeszcze. Zerknęła na nie, unosząc brwi w zaskoczeniu. — Masz ci, co za nieznośny materiał — mruknęła z nienaturalnym i nieszczerym zawodem, by po chwili znów utkwić w mężu spojrzenie. No dalej, zrób to jeszcze raz. Rozchyliła lekko wargi w subtelnym uśmiechu. — Możesz wydrążyć środki — zaproponowała, powoli powracając do siekania orzechów. Dłoń z nożem zastygła w powietrzu, kiedy spytał od kogo dostała kwiat, ale zaraz wróciła do czynności, uśmiechając się pod nosem. Zgrywał się, żartowniś. — Od pewnego czarodzieja. Przystojnego, wysportowanego, czarującego... — wymieniała, skupiając się na siekaniu orzechów. — Kiedyś był gwiazdą quidditcha, miał wiele fanek, choć udawał, że nie, ale porzucił sport dla czegoś znacznie ważniejszego — mówiła dalej, lekkim, nieco rozbawionym tonem. — Jego poczucie humoru czasem mnie rozbraja, prawie dałam się nabrać— dodała, posyłając mu przeciągłe spojrzenie. W końcu się zorientowała, że nie żartował. Jego głos był dziwny, a mina nie wskazywała, że zamierzał się z niej naigrywać. Gdyby to rzeczywiście był flirt teraz pewnie udawałby zazdrosnego, obejmując ją ciasno i odwodząc od szykowania jabłek. — Ja... — zaczęła, stojąc chwilę nieruchomo. Zerknęła na niezapominajki, ale czy one mogły mieć z tym jakiś związek? Był też dla niej? Jeśli nie Billy za to odpowiadał to kto? — Myślałam, że od ciebie...— wyjaśniła w końcu szczerze, spoglądając na Williama. Opuściła dłoń z nożem wzdłuż ciała. — Nie mam... pojęcia, kto mógłby... Te kwiatki nie są od Liddy, prawda?— spytała, czując nagle jak się czerwieni ze wstydu. Ty, głupia! — Wyrzucę ją — dodała w pośpiechu. Nagle zrobiło jej się zimno, nieprzyjemnie. Odłożyła prędko nóż, odsunęła tackę z orzechami i chwyciła szklankę z różą. Zrobiła to niezdarnie, szklanka się przewróciła i pękła, woda rozlała. — Psia jucha! — zaklęła w jednej ręce trzymając różę, w drugą próbując zebrać szkło. Woda rozlała się po szafkach, szkło rozsypało po blacie. Jeszcze zdała sobie sprawę, że zaciska palce na kolczastym kwiatku. Z każdą upływającą sekundą czuła się bardziej zażenowana i zdenerwowana ta sytuacją. — Ale chyba nie podejrzewasz mnie o nic?— spytała surowo, podnosząc na niego wzrok. Ostre spojrzenie pomknęło prosto ku niemu, zaraz potem go wyminęła, otwarła okno i wyrzuciła przez niego kwiat. — I już. To nic nie znaczy.
— Nie masz za co przepraszać — powtórzyła mu, jak sto poprzednie razy. — Masz za co dziękować. Jesteś tu — bo żył. Wciąż był tu z nią, z Amelią. To nieprawda, że wszystko wokół nie miało znaczenia — miało. Jego niepewność była istotna równie mocno, co obawy i zapewnienia. Chwile zwątpienia, problemy z którymi się borykał musiały zostać rozwiązane. Nie była pewna, czy czas leczył rany. Pozwalał spojrzeć na wszystko z dystansu, odległej. Sprawiał, że rany się goiły, zabliźniały, ale często nie znikały. Te, których doświadczył prędko nie znikną.
Nie potrafił ukryć, co było dla niego przyjemne, a co dusił w sobie. Cofnęła lekko dłoń, kiedy przymknął powieki i mruknął twierdząco. Ale choć było to trudne, nie zrażała się, nie czułą zawstydzenia i zażenowania tym, że zrobiła coś nie tak. Wiedziała, że problem nie tkwił w niej. Uśmiechnęła się lekko, łagodnie. Chciała dać mu to, czego potrzebował, a nie ciągle drażnić czułe punkty.
— Billy — szepnęła, unosząc brwi. Wzrok miała wyczekujący, ale łagodny. Westchnęła cicho. — Nie sypiasz już od dłuższego czasu. — Myślała, że to minie, ale nie mijało. Córka pasterza wspomniała o melisie, zupełnie zapomniała o jej działaniu. Wczoraj były we dwie na spacerze, nazbierała do koszyka liści melisy, większość się już suszyła na parapecie, ale kilka świeżych gałązek zostawiła, włożyła je do wody, licząc, że się ukorzeni. Wieczorem przed snem zaparzy mu napar, może dziś pomoże mu się wyspać. — Porozmawiać. Chciałabym, żebyś zrobił w szopie dla mnie miejsce... Do pracy — wyjaśniła naprędce, przechylając głowę nieco w bok. Brakowało jej sklepu, ale wiedziała, że nie ma sensu zaczynać tego tematu. Mieszkając tutaj trudno byłoby jej pogodzić takie obowiązki, a najważniejsze dla niej będzie dobro dziecka, które wkrótce przyjdzie na świat. — Chcę wrócić do tego, a wam napewno przyda się nowy sprzęt. — To gdzie wiązać się z ponownymi wizytami w tartakach, handlem wymiennym, wymianami, ale tym na razie nie musieli się przejmować. Coś wymyśli. Odkąd wyjechała do Francji narzędzia leżały w skrzynce, nieużywane w domu, w Szkocji. Pomimo ciężkości i dodatkowych kilogramów czuła, że miała coraz więcej werwy do działania. — Co takiego? — spytała po chwili, oglądając się znowu za siebie, na niezapominajki. — Och, nie. To nie ja. Ale to pewnie Liddy...— powiedziała po chwili. Myślała, że to Billy, ale wyglądało na to, że sam nie miał o niczym pojęcia. – Musiała wstać wcześniej i przelecieć się po okolicy, może fotografowała i je znalazła przy okazji — pomyślała, choć zbieranie kwiatów kompletnie nie pasowało do siostry Moore'a. Uniosła na niego spojrzenie zapominając o kwiatkach, kiedy przesuwał jej ramiączko sukienki. Utkwiła je w mężczyźnie nieruchomo, czując przyjemny dreszcz ciągnący się od karku aż do lędźwi. Po chwili zastanowienia poruszyła ramieniem, trochę musząc się nagimnastykować — miało wyjść subtelniej i bardziej filuternie, wyszło jak zawsze — by materiał zsunął się sam raz jeszcze. Zerknęła na nie, unosząc brwi w zaskoczeniu. — Masz ci, co za nieznośny materiał — mruknęła z nienaturalnym i nieszczerym zawodem, by po chwili znów utkwić w mężu spojrzenie. No dalej, zrób to jeszcze raz. Rozchyliła lekko wargi w subtelnym uśmiechu. — Możesz wydrążyć środki — zaproponowała, powoli powracając do siekania orzechów. Dłoń z nożem zastygła w powietrzu, kiedy spytał od kogo dostała kwiat, ale zaraz wróciła do czynności, uśmiechając się pod nosem. Zgrywał się, żartowniś. — Od pewnego czarodzieja. Przystojnego, wysportowanego, czarującego... — wymieniała, skupiając się na siekaniu orzechów. — Kiedyś był gwiazdą quidditcha, miał wiele fanek, choć udawał, że nie, ale porzucił sport dla czegoś znacznie ważniejszego — mówiła dalej, lekkim, nieco rozbawionym tonem. — Jego poczucie humoru czasem mnie rozbraja, prawie dałam się nabrać— dodała, posyłając mu przeciągłe spojrzenie. W końcu się zorientowała, że nie żartował. Jego głos był dziwny, a mina nie wskazywała, że zamierzał się z niej naigrywać. Gdyby to rzeczywiście był flirt teraz pewnie udawałby zazdrosnego, obejmując ją ciasno i odwodząc od szykowania jabłek. — Ja... — zaczęła, stojąc chwilę nieruchomo. Zerknęła na niezapominajki, ale czy one mogły mieć z tym jakiś związek? Był też dla niej? Jeśli nie Billy za to odpowiadał to kto? — Myślałam, że od ciebie...— wyjaśniła w końcu szczerze, spoglądając na Williama. Opuściła dłoń z nożem wzdłuż ciała. — Nie mam... pojęcia, kto mógłby... Te kwiatki nie są od Liddy, prawda?— spytała, czując nagle jak się czerwieni ze wstydu. Ty, głupia! — Wyrzucę ją — dodała w pośpiechu. Nagle zrobiło jej się zimno, nieprzyjemnie. Odłożyła prędko nóż, odsunęła tackę z orzechami i chwyciła szklankę z różą. Zrobiła to niezdarnie, szklanka się przewróciła i pękła, woda rozlała. — Psia jucha! — zaklęła w jednej ręce trzymając różę, w drugą próbując zebrać szkło. Woda rozlała się po szafkach, szkło rozsypało po blacie. Jeszcze zdała sobie sprawę, że zaciska palce na kolczastym kwiatku. Z każdą upływającą sekundą czuła się bardziej zażenowana i zdenerwowana ta sytuacją. — Ale chyba nie podejrzewasz mnie o nic?— spytała surowo, podnosząc na niego wzrok. Ostre spojrzenie pomknęło prosto ku niemu, zaraz potem go wyminęła, otwarła okno i wyrzuciła przez niego kwiat. — I już. To nic nie znaczy.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Westchnął cicho, bezgłośnie, unosząc spojrzenie na Hannah – przywołany dźwiękiem głosek układających się w jego własne imię, zdrobnienie, które w jej ustach zawsze brzmiało inaczej. Cieplej, czulej, nawet wtedy, kiedy go upominała, albo się wściekała. Właściwie nie musiała mówić nic więcej, by przekazać mu, że jej zależało, żeby ściągnąć go na ziemię; rozproszyć myśli, które coraz częściej ostatnio odgradzały go od rzeczywistości. Przełknął powoli ślinę, kiwnął głową. Nie było sensu zaprzeczać, a kłamać nigdy nie potrafił, zresztą: nie chciał przed nią uciekać. Wyciągnął rękę, żeby sięgnąć jej ramienia; wierzchem dłoni przesunął lekko wzdłuż jej ręki, gładząc ciepłą skórę. – Dużo się wydarzyło – przyznał, cicho, prawie na granicy szeptu, jakby nie chciał, by usłyszał go ktokolwiek inny, choć przecież byli w kuchni sami. – Ale wszystko wróci niedługo do n-n-normy – dodał, być może licząc na to, że jeśli powtórzy to wystarczającą ilość razy, to naprawdę tak się stanie. Przekonywał się, że tak będzie; że musi tylko wrócić do pracy, do obowiązków, do odpowiedzialności, która z jednej strony nieznośnie ciążyła mu na barkach, ale z drugiej – co zrozumiał dopiero, kiedy klątwa i lizanie ran na kilka tygodni uziemiło go w domu – potrzebował jej, żeby się nie pogubić. Bez niej miał wrażenie, że dryfował, unosił się bezradnie w przestrzeni, nie mogąc odnaleźć twardego gruntu pod stopami. Bezczynność nigdy mu nie służyła, a w połączeniu z uporczywymi wspomnieniami, przyprawiała go o szaleństwo. – Mike pop-p-prosił mnie o pomoc w przygotowaniu bezpiecznego miejsca dla wilkołaków. Do sp-p-pędzania pełni – powiedział. Odkąd zaczął interesować się wykorzystaniem magicznych zaklęć w zwyczajnych konstrukcjach, czuł się podekscytowany wizją wypróbowania kolejnych. – No i niedługo wznawiamy t-t-treningi. – Brakowało mu ich. Chociaż przygotowywanie młodych lotników wymagało sporo cierpliwości, to musiał przyznać, że zaskakująco dobrze odnajdywał się w tej roli, a każdy drobny postęp czyniony przez jednego z jego podopiecznych zalewał jego wnętrzności radosnym uczuciem satysfakcji i dumy.
Sens kryjący się w słowach Hannah nie dotarł do niego od razu, potrzebował paru sekund na zrozumienie, co miała na myśli. Miejsce w szopie, do pracy? Zmarszczył brwi, ale jego czoło wygładziło się po chwili, a oczy rozszerzyły się lekko. – Do mioteł? – upewnił się, kąciki ust drgnęły w górę, a twarz rozjaśnił nierówny uśmiech. – Oczywiście, to zn-n-naczy – jasne, wszystko zorganizuję – przytaknął, ożywiając się. Wiedział, jak ważny był dla niej sklep dziadka, i jak bardzo lubiła tworzenie mioteł; dawniej, kiedy byli młodsi, niejednokrotnie obserwował ją przy pracy, zafascynowany tym, co wychodziło spod jej zgrabnych palców. Chciał, żeby mogła robić to też tutaj, jeśli tego pragnęła. Chciał dać jej wszystko. – Akurat p-p-planowałem ją powiększyć, szopę. Północna ściana jest pusta, zmieściłyby się tam uchwyty na miotły. A stolik… Może pod oknem? – zastanawiał się na głos, myślami będąc już we wnętrzu graciarni, we własnej wyobraźni przesuwając znajdujące się w niej meble, obracając je i zmieniając ich położenie. Niewiele brakowało, by wypadł przez prowadzące na werandę drzwi, żeby zmierzyć dokładnie, ile miejsca było pomiędzy szafką a ścianą, ale wspomnienie o róży i niezapominajkach zatrzymało go w pół metaforycznego kroku.
Obrócił się w stronę błękitnego bukieciku, zawieszając na nim spojrzenie na sekundę. Jak to: to nie Hannah? Kto inny mógłby zwrócić się do niego w liście mój bohaterze? Czy to możliwe, by Liddy robiła sobie z niego żarty? Zamrugał, otwierając usta, ale przezornie decydując się nie wspominać o dołączonym do niezapominajek wierszu – przynajmniej dopóki nie wypyta siostry o to, skąd wziął się na stole. – Ach, no. Tak, p-p-pewnie tak było – przytaknął, chociaż nie potrafił za żadne skarby wyobrazić sobie Liddy zachwycającej się drobnymi kwiatami. Odepchnął od siebie tę myśl, postanawiając zająć się tym problemem później, przyjemnie rozproszony zsuniętym ramiączkiem sukienki. Dwukrotnie; uniósł brwi w wyrazie zaskoczenia przemieszanego z rozbawieniem, kiedy materiał opadł ponownie. – Yhm – mruknął, odrywając wzrok od tkaniny, żeby na świadomie długą chwilę skrzyżować spojrzenie z Hannah. – Absolutnie nieznośny – powtórzył, raz jeszcze sięgając palcami ramiączka. Wsunął palec wskazujący między materiał a skórę, owinął go sobie wokół opuszka i powoli pociągnął wyżej – kreśląc krętą drogę wzdłuż kobiecego ramienia i obojczyka, ani na sekundę nie odrywając przy tym wzroku od czekoladowych tęczówek. – Będziesz mi musiała p-p-później pokazać, gdzie dokładnie chciałabyś mieć tę pracownię – zaproponował; kuchnia nie miała zapewnić im prywatności na długo, zwłaszcza, gdy po domu rozniesie się zapach pieczonych jabłek.
Przyglądał jej się jeszcze przez moment, gdy na powrót przeniosła swoją uwagę na orzechy, w końcu jednak sięgnął po jabłko, drugą dłonią łapiąc za nóż, żeby przekroić je na pół. Być może powinien był odpuścić, udać, że czerwień płatków pojedynczej róży nie raziła go jak jaskrawe promienie słońca, ale gdy już raz dopuścił do siebie złośliwą myśl, nie był w stanie jej odepchnąć. Pytanie o kwiat samo wymknęło się spomiędzy warg, wbił ostrze w miękki miąższ, by wprawnym ruchem wydrążyć środek owocu, jednak kolejne zdania unoszące się w ciepłej przestrzeni kuchni sprawiły, że zamarł. A więc miał rację, nie wymyślił sobie tego. Były kapitan Zjednoczonych z Puddlemere przysyłał jego żonie kwiaty i liściki, a ona mówiła o tym… Z rozbawieniem? – Co? – wyrzucił z siebie płasko, głucho, bezwiednie odkładając jabłko na blat. Następne słowa ledwie do niego dotarły, co miały z tym wspólnego kwiatki od Liddy? Gdyby był w stanie myśleć trzeźwiej, być może połączyłby tajemniczą wiadomość z nagłym zdezorientowaniem Hannah, ale jego wyobraźnia pomknęła już dalej, wykorzystując słabość i niepewność ostatnich dni, i z prędkością miotły wyścigowej przemieszczając się pomiędzy coraz gorszymi scenariuszami. Nie słyszał jej, nie chciał słyszeć, gdy twierdziła, że była przekonana, że róża była od niego – potrafiąc myśleć tylko o roześmianej, przystojnej, niepoznaczonej bliznami gębie Dimitriego Johnsona. I o tym, że były gwiazdor Quidditcha z całą pewnością przesypiał całe noce, miał mnóstwo czasu dla rodziny i nie zacinał się w trakcie dnia, zdjęty niespodziewanym i pojawiającym się znikąd lękiem.
Brzęk tłuczonego szkła wyrwał go z bezruchu, zamrugał prędko powiekami, z opóźnieniem dostrzegając rozlaną wodę i szklane odłamki skrzące się na blacie. – Nie – zostaw – zaprotestował, w dwóch szybkich krokach niwelując dystans i łapiąc Hannah za nadgarstek, przerażony, że próbowała łapać ostre fragmenty gołymi rękami. Za mocno, rozluźnił uścisk niemal natychmiast, łapiąc ją łagodniej, odciągając od kuchennej szafki. – Zostaw – ja to p-p-posprzątam – powtórzył, przez chwilę celowo nie odpowiadając na jej pytanie, unikając kontaktu wzrokowego. Schylił się, żeby przyciągnąć do siebie kubeł na śmieci i móc zgarnąć do niego największe odłamki. – Nie – nie ciebie – odpowiedział przez zaciśnięte zęby. Nie widział róży wyrzuconej przez okno, ale coś w jej słowach kazało mu się obrócić; odwrócił się tyłem do blatu, a przodem do niej, czując, jak mocno bije mu serce. – Skoro to nic nie znaczy, to czym się t-t-tak zdenerwowałaś? – zapytał, zatrzymując spojrzenie na jej twarzy, dłonie zaciskając na krawędziach wciąż mokrego od rozlanej wody blatu. Co przed nim ukrywała? – To od Johnsona, p-p-prawda? Piszecie dalej ze sobą? – Czy to u niego szukała wsparcia w ostatnich, trudnych tygodniach? Zacisnął zęby, czując, jak jego szyja i policzki zalewają się gorącem. – Wie, że wyszłaś za mąż? – Obchodziło go to? I od kiedy to trwało? Spotkał go całkiem niedawno, minęli się w Plymouth, wymienili parę życzliwych słów, których teraz nie był już w stanie sobie przypomnieć; czy przez cały ten czas śmiał się z niego za jego plecami? Przełknął ślinę, w gardle zrobiło mu się sucho. – Co było w tym liściku? – zapytał. Poddawał się niedorzecznym konkluzjom, wiedziałbym o tym, gdyby tylko postanowił spojrzeć na sytuację na chłodno, ale nie był w stanie tego zrobić; czuł się tak, jakby coś cennego i kruchego wypadło mu właśnie z rąk, a on nie mógł nic na to poradzić – a jedynie bezradnie patrzeć, jak zmierzało w stronę podłogi. Przesadzał, niewyspanie nie pomagało jednak w utrzymaniu emocji na wodzy, zwłaszcza, gdy przypomniał sobie, w jak dobry nastrój wprawiła Hannah przeklęta róża.
Zabije tego kretyna.
Sens kryjący się w słowach Hannah nie dotarł do niego od razu, potrzebował paru sekund na zrozumienie, co miała na myśli. Miejsce w szopie, do pracy? Zmarszczył brwi, ale jego czoło wygładziło się po chwili, a oczy rozszerzyły się lekko. – Do mioteł? – upewnił się, kąciki ust drgnęły w górę, a twarz rozjaśnił nierówny uśmiech. – Oczywiście, to zn-n-naczy – jasne, wszystko zorganizuję – przytaknął, ożywiając się. Wiedział, jak ważny był dla niej sklep dziadka, i jak bardzo lubiła tworzenie mioteł; dawniej, kiedy byli młodsi, niejednokrotnie obserwował ją przy pracy, zafascynowany tym, co wychodziło spod jej zgrabnych palców. Chciał, żeby mogła robić to też tutaj, jeśli tego pragnęła. Chciał dać jej wszystko. – Akurat p-p-planowałem ją powiększyć, szopę. Północna ściana jest pusta, zmieściłyby się tam uchwyty na miotły. A stolik… Może pod oknem? – zastanawiał się na głos, myślami będąc już we wnętrzu graciarni, we własnej wyobraźni przesuwając znajdujące się w niej meble, obracając je i zmieniając ich położenie. Niewiele brakowało, by wypadł przez prowadzące na werandę drzwi, żeby zmierzyć dokładnie, ile miejsca było pomiędzy szafką a ścianą, ale wspomnienie o róży i niezapominajkach zatrzymało go w pół metaforycznego kroku.
Obrócił się w stronę błękitnego bukieciku, zawieszając na nim spojrzenie na sekundę. Jak to: to nie Hannah? Kto inny mógłby zwrócić się do niego w liście mój bohaterze? Czy to możliwe, by Liddy robiła sobie z niego żarty? Zamrugał, otwierając usta, ale przezornie decydując się nie wspominać o dołączonym do niezapominajek wierszu – przynajmniej dopóki nie wypyta siostry o to, skąd wziął się na stole. – Ach, no. Tak, p-p-pewnie tak było – przytaknął, chociaż nie potrafił za żadne skarby wyobrazić sobie Liddy zachwycającej się drobnymi kwiatami. Odepchnął od siebie tę myśl, postanawiając zająć się tym problemem później, przyjemnie rozproszony zsuniętym ramiączkiem sukienki. Dwukrotnie; uniósł brwi w wyrazie zaskoczenia przemieszanego z rozbawieniem, kiedy materiał opadł ponownie. – Yhm – mruknął, odrywając wzrok od tkaniny, żeby na świadomie długą chwilę skrzyżować spojrzenie z Hannah. – Absolutnie nieznośny – powtórzył, raz jeszcze sięgając palcami ramiączka. Wsunął palec wskazujący między materiał a skórę, owinął go sobie wokół opuszka i powoli pociągnął wyżej – kreśląc krętą drogę wzdłuż kobiecego ramienia i obojczyka, ani na sekundę nie odrywając przy tym wzroku od czekoladowych tęczówek. – Będziesz mi musiała p-p-później pokazać, gdzie dokładnie chciałabyś mieć tę pracownię – zaproponował; kuchnia nie miała zapewnić im prywatności na długo, zwłaszcza, gdy po domu rozniesie się zapach pieczonych jabłek.
Przyglądał jej się jeszcze przez moment, gdy na powrót przeniosła swoją uwagę na orzechy, w końcu jednak sięgnął po jabłko, drugą dłonią łapiąc za nóż, żeby przekroić je na pół. Być może powinien był odpuścić, udać, że czerwień płatków pojedynczej róży nie raziła go jak jaskrawe promienie słońca, ale gdy już raz dopuścił do siebie złośliwą myśl, nie był w stanie jej odepchnąć. Pytanie o kwiat samo wymknęło się spomiędzy warg, wbił ostrze w miękki miąższ, by wprawnym ruchem wydrążyć środek owocu, jednak kolejne zdania unoszące się w ciepłej przestrzeni kuchni sprawiły, że zamarł. A więc miał rację, nie wymyślił sobie tego. Były kapitan Zjednoczonych z Puddlemere przysyłał jego żonie kwiaty i liściki, a ona mówiła o tym… Z rozbawieniem? – Co? – wyrzucił z siebie płasko, głucho, bezwiednie odkładając jabłko na blat. Następne słowa ledwie do niego dotarły, co miały z tym wspólnego kwiatki od Liddy? Gdyby był w stanie myśleć trzeźwiej, być może połączyłby tajemniczą wiadomość z nagłym zdezorientowaniem Hannah, ale jego wyobraźnia pomknęła już dalej, wykorzystując słabość i niepewność ostatnich dni, i z prędkością miotły wyścigowej przemieszczając się pomiędzy coraz gorszymi scenariuszami. Nie słyszał jej, nie chciał słyszeć, gdy twierdziła, że była przekonana, że róża była od niego – potrafiąc myśleć tylko o roześmianej, przystojnej, niepoznaczonej bliznami gębie Dimitriego Johnsona. I o tym, że były gwiazdor Quidditcha z całą pewnością przesypiał całe noce, miał mnóstwo czasu dla rodziny i nie zacinał się w trakcie dnia, zdjęty niespodziewanym i pojawiającym się znikąd lękiem.
Brzęk tłuczonego szkła wyrwał go z bezruchu, zamrugał prędko powiekami, z opóźnieniem dostrzegając rozlaną wodę i szklane odłamki skrzące się na blacie. – Nie – zostaw – zaprotestował, w dwóch szybkich krokach niwelując dystans i łapiąc Hannah za nadgarstek, przerażony, że próbowała łapać ostre fragmenty gołymi rękami. Za mocno, rozluźnił uścisk niemal natychmiast, łapiąc ją łagodniej, odciągając od kuchennej szafki. – Zostaw – ja to p-p-posprzątam – powtórzył, przez chwilę celowo nie odpowiadając na jej pytanie, unikając kontaktu wzrokowego. Schylił się, żeby przyciągnąć do siebie kubeł na śmieci i móc zgarnąć do niego największe odłamki. – Nie – nie ciebie – odpowiedział przez zaciśnięte zęby. Nie widział róży wyrzuconej przez okno, ale coś w jej słowach kazało mu się obrócić; odwrócił się tyłem do blatu, a przodem do niej, czując, jak mocno bije mu serce. – Skoro to nic nie znaczy, to czym się t-t-tak zdenerwowałaś? – zapytał, zatrzymując spojrzenie na jej twarzy, dłonie zaciskając na krawędziach wciąż mokrego od rozlanej wody blatu. Co przed nim ukrywała? – To od Johnsona, p-p-prawda? Piszecie dalej ze sobą? – Czy to u niego szukała wsparcia w ostatnich, trudnych tygodniach? Zacisnął zęby, czując, jak jego szyja i policzki zalewają się gorącem. – Wie, że wyszłaś za mąż? – Obchodziło go to? I od kiedy to trwało? Spotkał go całkiem niedawno, minęli się w Plymouth, wymienili parę życzliwych słów, których teraz nie był już w stanie sobie przypomnieć; czy przez cały ten czas śmiał się z niego za jego plecami? Przełknął ślinę, w gardle zrobiło mu się sucho. – Co było w tym liściku? – zapytał. Poddawał się niedorzecznym konkluzjom, wiedziałbym o tym, gdyby tylko postanowił spojrzeć na sytuację na chłodno, ale nie był w stanie tego zrobić; czuł się tak, jakby coś cennego i kruchego wypadło mu właśnie z rąk, a on nie mógł nic na to poradzić – a jedynie bezradnie patrzeć, jak zmierzało w stronę podłogi. Przesadzał, niewyspanie nie pomagało jednak w utrzymaniu emocji na wodzy, zwłaszcza, gdy przypomniał sobie, w jak dobry nastrój wprawiła Hannah przeklęta róża.
Zabije tego kretyna.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Patrzyła na niego z czułością i troską, zastanawiając się, czy nie największym wrogiem dla niego dziś nie był on sam. Rozumiała dlaczego. Wychowała się w prostym domu na wsi. Mężczyźni w jej rodzinie byli silni i twardzi, nie znali słabości, a przynajmniej ona nigdy nie widziała ich w tych gorszych chwilach. Urywali je dobrze, tak jak strach. Kiedyś myślała, że nigdy go nie czuli. Ani tata, ani Ben, ale to nie była prawda i zrozumiała to w Sowiej Poczcie, gdzie wzrok Bena mówił wszystko. Bał się śmierci, ale przede wszystkim bał się o nią. Wiedziała, że Billy był podobny, podobnie wychowany. Choć nikt nigdy nie mówił im co mają robić i jak się zachowywać tak po prostu było, mieli kiedyś stać się głowami swoich rodzin. A niewiele brakowało, by on do swojej już nigdy nie wrócił.
— Jeśli nie wróci, to nic się nie stanie — odpowiedziała cicho, chociaż nie obawiała się, że mógł na nią krzywo spojrzeć przez te słowa. Czekoladowe tęczówki utknęły na mężu, a smutny uśmiech, który nie sięgał oczu, wykrzywił nieco usta. — Co dziś jest normalnością?— Wojna nie była ani trochę normalna. Masakra, śmierć na każdym kroku, paraliżujący strach, klęski głodu i nieurodzaju. Musieli się dostosować do tego, co było, nauczyć się nowego. — Nigdy nie będziemy tacy jak wcześniej, Billy. To po prostu niemożliwe — dodała powoli. — Śmierć spogląda nam w oczy i za każdym razem coś pęka. — Trudno jej było przyznać to przed samą sobą, ale kiedy próbowała to wytłumaczyć jemu, sama pojęła, że tęsknota za tym, co było nie miała najmniejszego sensu. Ich życie się zmieniało i cokolwiek się wydarzy, nawet gdy wygrają tę wojnę, codzienność nie będzie taka jak przed nią.
Uniosła brwi, gdy wspomniał o Mike'u. Nabrała powietrza w płuca. Czy powinna mu powiedzieć, że wie? Ale czy to miało cokolwiek zmienić?
— Cieszę się, że się dogadujecie. To miły facet — przyznała. Wiedziała, że zniknięcie jej starszego brata wiązało się także ze zniknięciem jego przyjaciela. Czy mógł znaleźć go w Tonksie? Miała nadzieję, że po tym wszystkim znajdą nić porozumienia. Wspólny mianownik. Praca dla podziemnego Ministerstwa mogła tym być. Pomoc wilkołakom brzmiała jak wielki krok na przód, ale zachowała to dla siebie. Wiedziała, jak bardzo denerwował go tamten incydent. To był tylko incydent dziś.
Powoli szczery i promienny uśmiech wstąpił na jej twarz, kiedy się zgodził. Nie wiedziała, jak zareaguje, jak to przyjmie. Niedługo ich rodzina miała się powiększyć, a teraz i bez tego miała ogrom pracy w domu. W pustym londyńskim mieszkaniu niewiele było do sprzątania. Kuchnia, skromna, ciasna sypialnia, prawie pusta łazienka i całkiem pusty wielki salon, w którym stały zamknięte kufry. Życie u Tonksów, a potem z rodzicami w Szkocji przypomniało jej, że porzuciła wygody w stolicy. Ale wierzyła, że uda jej się wygospodarować choć trochę czasu na to. Nawet jeśli potrwa to długo, a praca będzie mozolna i przerywana, nie chciała zostawiać tego za sobą. Brakowało jej zapachu trocin i świeżego drewna.
— Pod oknem byłoby idealnie — odpowiedziała z szerokim uśmiechem, przylegając do niego ciaśniej, by pocałować go czule w policz. — Dziękuję — odpowiedziała cicho, prosto do jego ust. Czy można było mieć wszystko/ Choćby przez chwilę? Być szczęśliwym i pełnym wszystkiego co najlepsze? Czy można było to otrzymać za darmo i na wieczność, czy termin ważności był zbyt krótki by móc się nacieszyć? Przygryzła wargę nieświadomie, gdy ramiączko wróciło na swoje miejsce, a jego palce — znacznie bardziej szorstkie i twarde niż dawniej, przemknęły po jej ramieniu i obojczyku. Gęsia skórka pokryła jej plecy i ręce, ale nie poddała się, utrzymując ciężki wzrok. Powietrze na chwilę zgęstniało na tyle, że trudno jej było oddychać. Krótkie "mhm: wydostało się spomiędzy jej warg, gdy wspomniał o szopie. Choć nie wspomniał o niej wcale, jej myśli pomknęły już w tamtą stronę, a nerwowe zniecierpliwienie rozbudziło motyle w żołądku. Sądziła, że jej słowa go rozbawią, pociągnie tą grę. Mówiła przecież o nim, a jednak jego mina sprawiła, że czar prysł, nastrój opadł, ją zmroził lodowaty dreszcz.
— Nico — burknęła z niezadowoleniem, ale żółć podskoczyła jej go gardła, zrobiło jej się niedobrze. Palnęła art taką głupotę? Próbowała go odrobinę rozbawić. Flirt nigdy nie był jej mocną stroną, za co skarciła się w duchu, wykonując wszystkie czynności szybko, nerwowo i ze złością. Szkło pękło, chciała je pozbierać, ale mocny uścisk jego dłoni spoczął na jej nadgarstku. — Puść — rozkazała od razu, a zamiast strachu w jej oczach błysnęły ostrzegawcze iskry. Złapał ją mocno, czuli to oboje. Choć poluźnił uścisk, cofała rękę, kiedy uparcie twierdził, że to posprząta, ignorując jej słowa. Co sobie myślał w tej chwili? Błądziła wzrokiem po jego twarzy, bardzo pragnąc odczytać z niej coś, ale nie mogła pojąć skąd wzięła się w nim taka niechęć i chłód.
Nie, nie ciebie, to kogo? Na nią się złościł, nie kogoś o kim nie miała pojęcia przez dłuższą chwilę. Nie odpowiedziała mu na pytanie, unosząc tylko brew. Naprawdę nie znał powodu jej zdenerwowania?
— Co? — Teraz ona spytała, równie głucho co on wcześniej. Wszystko stało się jasne. A więc Dimitri Johnson. — Z Dimą? — spytała z niedowierzaniem, bo przez ułamek sekundy pomyślała, że może był jeszcze inny Johnson, ale nikogo innego nie znała, to nie miałoby kompletnie żadnego sensu. To też nie miało, ale uświadomiła to sobie dopiero po czasie. — Co ty sobie właściwie o mnie myślisz teraz? — spytała, nieświadomie podnosząc głos. Złość i irytacja zmieszały się mogąc lada moment eksplodować, ale bardzo starała się nad sobą zapanować, patrząc na niego najchłodniej jak tylko mogła. — Co ty sobie teraz wyobrażasz? Nigdy nie pisaliśmy ze sobą! — wyparowała, kiedy starania spełzły na niczym. — Nie wiem! — Czy wie, nie utrzymywała z nim kontaktu. Poza tymi paroma listami i kilkoma przypadkowymi spotkaniami nie miała z nim nic wspólnego. Skąd mu to w ogóle do głowy przyszło? — Zwariowałeś! — fuknęła, odchodząc od okna, przez które wyrzuciła różę i minęła go, nie patrząc na niego. Co było w tym przeklętym liściku? Nic, co go powinno interesować, skoro nie był od niego. Musiała wrócić po niego do sypialni, potargać go na kawałki, kopać w doniczkę, schować do kosza z brudną bielizną, cokolwiek, byle tylko zniknął z nocnej szafki zanim przysporzy więcej problemów. Ruszyła energicznie przez korytarz do schodów, ale tam zwolniła, bo coraz ciężej jej było się poruszać między piętrami. Była jednak zdeterminowana, by znaleźć tą przeklętą kartkę i ją spalić. Obudziła się z uśmiechem, myśląc, że to od niego. Cóż za przykra niespodzianka. Łzy zakręciły jej się w oczach na chwilę. Miała ochotę wybuchnąć płaczem i wyć, jak do księżyca, ale nie była w domu sama. Poza tym wyglądałaby na winną. Weszła do sypialni odnajdując karteczkę i otwarła ją jeszcze, spoglądając na pismo. Wyglądało jak pismo Billego, do kogo mogło należeć? Za chwile naszła ją myśl, że może to wcale nie było takie okropne. Ktoś w końcu myślał o niej ciepło, mimo wszystko. Przesunęła kciukiem po liściku i rozejrzała się po pokoju. Jeśli miała go spalić lub wyrzucić to nie tutaj. Złożyła karteczkę na drobniejsze kwadraciki i wsunęła sobie w górną bieliznę.
— Jeśli nie wróci, to nic się nie stanie — odpowiedziała cicho, chociaż nie obawiała się, że mógł na nią krzywo spojrzeć przez te słowa. Czekoladowe tęczówki utknęły na mężu, a smutny uśmiech, który nie sięgał oczu, wykrzywił nieco usta. — Co dziś jest normalnością?— Wojna nie była ani trochę normalna. Masakra, śmierć na każdym kroku, paraliżujący strach, klęski głodu i nieurodzaju. Musieli się dostosować do tego, co było, nauczyć się nowego. — Nigdy nie będziemy tacy jak wcześniej, Billy. To po prostu niemożliwe — dodała powoli. — Śmierć spogląda nam w oczy i za każdym razem coś pęka. — Trudno jej było przyznać to przed samą sobą, ale kiedy próbowała to wytłumaczyć jemu, sama pojęła, że tęsknota za tym, co było nie miała najmniejszego sensu. Ich życie się zmieniało i cokolwiek się wydarzy, nawet gdy wygrają tę wojnę, codzienność nie będzie taka jak przed nią.
Uniosła brwi, gdy wspomniał o Mike'u. Nabrała powietrza w płuca. Czy powinna mu powiedzieć, że wie? Ale czy to miało cokolwiek zmienić?
— Cieszę się, że się dogadujecie. To miły facet — przyznała. Wiedziała, że zniknięcie jej starszego brata wiązało się także ze zniknięciem jego przyjaciela. Czy mógł znaleźć go w Tonksie? Miała nadzieję, że po tym wszystkim znajdą nić porozumienia. Wspólny mianownik. Praca dla podziemnego Ministerstwa mogła tym być. Pomoc wilkołakom brzmiała jak wielki krok na przód, ale zachowała to dla siebie. Wiedziała, jak bardzo denerwował go tamten incydent. To był tylko incydent dziś.
Powoli szczery i promienny uśmiech wstąpił na jej twarz, kiedy się zgodził. Nie wiedziała, jak zareaguje, jak to przyjmie. Niedługo ich rodzina miała się powiększyć, a teraz i bez tego miała ogrom pracy w domu. W pustym londyńskim mieszkaniu niewiele było do sprzątania. Kuchnia, skromna, ciasna sypialnia, prawie pusta łazienka i całkiem pusty wielki salon, w którym stały zamknięte kufry. Życie u Tonksów, a potem z rodzicami w Szkocji przypomniało jej, że porzuciła wygody w stolicy. Ale wierzyła, że uda jej się wygospodarować choć trochę czasu na to. Nawet jeśli potrwa to długo, a praca będzie mozolna i przerywana, nie chciała zostawiać tego za sobą. Brakowało jej zapachu trocin i świeżego drewna.
— Pod oknem byłoby idealnie — odpowiedziała z szerokim uśmiechem, przylegając do niego ciaśniej, by pocałować go czule w policz. — Dziękuję — odpowiedziała cicho, prosto do jego ust. Czy można było mieć wszystko/ Choćby przez chwilę? Być szczęśliwym i pełnym wszystkiego co najlepsze? Czy można było to otrzymać za darmo i na wieczność, czy termin ważności był zbyt krótki by móc się nacieszyć? Przygryzła wargę nieświadomie, gdy ramiączko wróciło na swoje miejsce, a jego palce — znacznie bardziej szorstkie i twarde niż dawniej, przemknęły po jej ramieniu i obojczyku. Gęsia skórka pokryła jej plecy i ręce, ale nie poddała się, utrzymując ciężki wzrok. Powietrze na chwilę zgęstniało na tyle, że trudno jej było oddychać. Krótkie "mhm: wydostało się spomiędzy jej warg, gdy wspomniał o szopie. Choć nie wspomniał o niej wcale, jej myśli pomknęły już w tamtą stronę, a nerwowe zniecierpliwienie rozbudziło motyle w żołądku. Sądziła, że jej słowa go rozbawią, pociągnie tą grę. Mówiła przecież o nim, a jednak jego mina sprawiła, że czar prysł, nastrój opadł, ją zmroził lodowaty dreszcz.
— Nico — burknęła z niezadowoleniem, ale żółć podskoczyła jej go gardła, zrobiło jej się niedobrze. Palnęła art taką głupotę? Próbowała go odrobinę rozbawić. Flirt nigdy nie był jej mocną stroną, za co skarciła się w duchu, wykonując wszystkie czynności szybko, nerwowo i ze złością. Szkło pękło, chciała je pozbierać, ale mocny uścisk jego dłoni spoczął na jej nadgarstku. — Puść — rozkazała od razu, a zamiast strachu w jej oczach błysnęły ostrzegawcze iskry. Złapał ją mocno, czuli to oboje. Choć poluźnił uścisk, cofała rękę, kiedy uparcie twierdził, że to posprząta, ignorując jej słowa. Co sobie myślał w tej chwili? Błądziła wzrokiem po jego twarzy, bardzo pragnąc odczytać z niej coś, ale nie mogła pojąć skąd wzięła się w nim taka niechęć i chłód.
Nie, nie ciebie, to kogo? Na nią się złościł, nie kogoś o kim nie miała pojęcia przez dłuższą chwilę. Nie odpowiedziała mu na pytanie, unosząc tylko brew. Naprawdę nie znał powodu jej zdenerwowania?
— Co? — Teraz ona spytała, równie głucho co on wcześniej. Wszystko stało się jasne. A więc Dimitri Johnson. — Z Dimą? — spytała z niedowierzaniem, bo przez ułamek sekundy pomyślała, że może był jeszcze inny Johnson, ale nikogo innego nie znała, to nie miałoby kompletnie żadnego sensu. To też nie miało, ale uświadomiła to sobie dopiero po czasie. — Co ty sobie właściwie o mnie myślisz teraz? — spytała, nieświadomie podnosząc głos. Złość i irytacja zmieszały się mogąc lada moment eksplodować, ale bardzo starała się nad sobą zapanować, patrząc na niego najchłodniej jak tylko mogła. — Co ty sobie teraz wyobrażasz? Nigdy nie pisaliśmy ze sobą! — wyparowała, kiedy starania spełzły na niczym. — Nie wiem! — Czy wie, nie utrzymywała z nim kontaktu. Poza tymi paroma listami i kilkoma przypadkowymi spotkaniami nie miała z nim nic wspólnego. Skąd mu to w ogóle do głowy przyszło? — Zwariowałeś! — fuknęła, odchodząc od okna, przez które wyrzuciła różę i minęła go, nie patrząc na niego. Co było w tym przeklętym liściku? Nic, co go powinno interesować, skoro nie był od niego. Musiała wrócić po niego do sypialni, potargać go na kawałki, kopać w doniczkę, schować do kosza z brudną bielizną, cokolwiek, byle tylko zniknął z nocnej szafki zanim przysporzy więcej problemów. Ruszyła energicznie przez korytarz do schodów, ale tam zwolniła, bo coraz ciężej jej było się poruszać między piętrami. Była jednak zdeterminowana, by znaleźć tą przeklętą kartkę i ją spalić. Obudziła się z uśmiechem, myśląc, że to od niego. Cóż za przykra niespodzianka. Łzy zakręciły jej się w oczach na chwilę. Miała ochotę wybuchnąć płaczem i wyć, jak do księżyca, ale nie była w domu sama. Poza tym wyglądałaby na winną. Weszła do sypialni odnajdując karteczkę i otwarła ją jeszcze, spoglądając na pismo. Wyglądało jak pismo Billego, do kogo mogło należeć? Za chwile naszła ją myśl, że może to wcale nie było takie okropne. Ktoś w końcu myślał o niej ciepło, mimo wszystko. Przesunęła kciukiem po liściku i rozejrzała się po pokoju. Jeśli miała go spalić lub wyrzucić to nie tutaj. Złożyła karteczkę na drobniejsze kwadraciki i wsunęła sobie w górną bieliznę.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Potrząsnął głową, jakby chciał odgonić od siebie te słowa, chociaż jego spojrzenie pozostało przez cały czas łagodne. Nie mógł pozwolić sobie na to, żeby ta chwila słabości trwała wiecznie; czuł, że już i tak trwała za długo. Zbyt wielu ludzi na nim polegało, chciał, musiał stanąć na nogi – dlatego poprosił Michaela o pomoc, i dlatego nie był w stanie zaakceptować tej nowej normalności. Wiedział, że pewnego dnia – i to zapewne wcześniej niż później – przyjdzie mu znowu stanąć oko w oko z wrogiem, a kiedy to się stanie, musi być przygotowany i czujny; nie rozproszony zmęczeniem ani sparaliżowany strachem, który teraz ogarniał go za każdym razem, gdy na krawędzi pola widzenia migał mu skrawek czerni. – Nie wiem – odpowiedział szczerze, wzruszając ramieniem – ale nie to – dodał. Nie koszmary i nieprzespane noce, ani nie nawiedzające go bez ostrzeżenia momenty, w których nagle tracił oddech, a serce zaczynało mu bić jak po szaleńczym biegu. Nie chwile, podczas których jego myśli niekontrolowanie zabierały go daleko; tak daleko, że trudno mu było sprowadzić je na ziemię. Westchnął cicho. – Wiem – przytaknął, zniżając głos prawie do szeptu i biorąc na chwilę rękę Hannah w swoją. Zacisnął mocniej palce, kciukiem zataczając małe kółka na wierzchu jej dłoni. Wiedział, że nie mówiła tylko o nim; ona również przeżyła niejedną śmierć, niejedną tragedię – ale mimo to pozostała silna, dobra. Podziwiał ją za to każdego dnia.
Uśmiechnął się lekko. – To p-p-prawda – przyznał. Kiedyś oburzyłoby go takie stwierdzenie, ale dziś wiedział już, że źle ocenił Tonksa, pozwalając, by zaślepiła go złość i przerażenie, które czuł, gdy Hannah opowiedziała mu o ataku. Nadal nie znosił o nim myśleć, a świadomość tego, jak niewiele brakowało, żeby ją stracił, sprawiała, że zasychało mu w gardle i czuł się, jakby spadał – ale zaakceptował fakt, że to nie była niczyja wina. – Myliłem się co do niego – dodał. Ostatnio mylił się często.
Perspektywa zorganizowania pracowni dla Hannah skutecznie rozwiała resztki czarnych, gromadzących się nad jego głową chmur; prawdziwie cieszył się, że będzie mógł coś dla niej zrobić i przynajmniej odrobinę wynagrodzić ostatnie tygodnie. W wyobraźni już rozrysowywał nowy układ graciarni i zagospodarowywał powiększoną przestrzeń, jednocześnie tworząc wstępną listę tego, co będzie mu potrzebne. Chociaż był uziemiony właściwie od ponad miesiąca, to miał wrażenie, że od wieków nie zrobił niczego pożytecznego i sama myśl o realnym zadaniu do wykonania wywoływała u niego ekscytację. – Nie musisz mi dziękować – odpowiedział, przesuwając dłoń na jej plecy, końcem nosa lekko trącając jej nos; ciepły, zatrzymujący się na jego wargach oddech sprawiał, że zapomniał na chwilę o śniadaniu, mimo że dopiero co umierał z głodu. – Albo – podjął po chwili; w oczach zatańczyły mu wesołe ogniki – możesz p-p-podziękować mi później – zaproponował, nadal kreśląc fantazyjne kształty wzdłuż jej ramienia, myślami znów uciekając w kierunku szopy – choć tym razem wcale nie zastanawiał się nad wysokością roboczego stolika ani materiałem do obicia fotela.
Po co w ogóle pytał o tę przeklętą różę?
Pożałował tego bardzo szybko, ale było za późno na cofnięcie czasu – woda (dosłownie) się rozlała, a szklane odłamki rozsypały się po kuchni, strzaskane tak samo, jak romantyczny nastrój. W reakcji na lakoniczne odburknięcie prychnął pod nosem, rozdrażniony jeszcze bardziej, a ostre puść sprawiło, że poczuł się tak, jakby Hannah uderzyła go w twarz. Usłuchał jej jednak od razu, odsuwając dłoń, złością zagłuszając krótkie ukłucie wyrzutów sumienia. Powinien stamtąd wyjść, emocje nie były dobrym doradcą – ale mimo że początkowo był gotów odpuścić temat róży i listu, to gwałtowna, defensywna reakcja Hannah zniechęciła go do ruszenia się z miejsca. – Z Dimą – powtórzył po niej, ironicznie podkreślając imię byłego kapitana Zjednoczonych. Naprawdę tak go nazywała? Zdrobnienie zdawało się potwierdzać jego przypuszczenia, pokręcił głową z niedowierzaniem, cofając się o krok i przeczesując włosy palcami. – Nie wiem! – wybuchnął, instynktownie również zaczynając mówić głośniej, ale przywołał się do porządku zaraz potem; Amelia była na górze, a on nie chciał jej niepokoić, zdając sobie sprawę, że wciąż jeszcze przyzwyczajała się do zmian, które niedawno zdarzyły się w jej życiu. – Co p-p-powinienem sobie myśleć o tym, że jakiś – zawahał się, w ostatniej chwili mnąc w ustach obelgę, ale i tak wlewając ją w kolejne słowo – facet najpierw zaprasza cię na kolację, a potem wysyła kwiaty? Myślałem, że sobie odp-p-puścił – burknął, dopiero po wypowiedzeniu tego zdania uświadamiając sobie, jak żałośnie brzmiał i wyglądał. Cała pewność siebie, nadszarpnięta towarzyszącym mu przez ostatnie tygodnie uczuciem porażki, uleciała z niego bezpowrotnie; paradoksalnie – wyprostował się bardziej, zaciskając zęby, żeby przypadkiem nie pokazać, jak się czuł. Wysłuchując kolejnych zdań milczał uparcie, chociaż słowa tłoczyły się w jego gardle tak bardzo, że miał wrażenie, że się nimi udusi. Nie miał jednak zamiaru niczego jej powiedzieć, nie, kiedy mówiła do niego w taki sposób; mięsień w policzku drgnął mu nerwowo, odwrócił wzrok. Może naprawdę zwariował?
Drgnął dopiero, gdy Hannah przeszła przez kuchnię i jakby nigdy nic wyszła przez prowadzące na korytarz drzwi. – Co robisz? – wyrwało mu się, podążył za nią spojrzeniem, a zaraz potem – prawie bezwiednie – ruszył jej śladami sam. – Hannah! – zawołał za nią, kiedy postawiła pierwszy krok na schodach. Nie skończyli jeszcze, nie mogła tak po prostu urwać tematu. – Masz zamiar mi odp-p-powiedzieć? – rzucił, przystając na dole. Nie znosił być ignorowany, a to, że Hannah postanowiła przemilczeć akurat pytanie o list, utwierdziło go w przekonaniu, że chciała zachować go w sekrecie. Przed nim. Ciężkie jak kamienie obawy rozepchnęły się w jego żołądku, nie wierzył, że to działo się naprawdę – czymkolwiek to było. Zakopane przez długi czas lęki wypełzły radośnie na powierzchnię: przypominając mu, że nie był niewystarczający, że oszukiwał sam siebie sądząc, że mogła być z nim szczęśliwa. Jak mogłaby?
Wszedł na schody, wspinając się na górę tylko odrobinę wolniej niż robił to zazwyczaj; większość ran zdążyła się zagoić, ale ta po czarnomagicznym ostrzu wciąż rwała przy nawet niewielkim wysiłku. Zignorował ją, przeszedł na drugą stronę korytarza i stanął w drzwiach sypialni w samą porę, żeby kątem oka dostrzec, jak Hannah wsuwa sobie coś za sukienkę. Uniósł brwi rzucając jej zdezorientowane i zagubione spojrzenie, dopiero po sekundzie przywołując na powrót zacięty wyraz twarzy. – Hannah – odezwał się, nie robiąc ani kroku naprzód. – Nie rozumiem, d-d-dlaczego się tak zachowujesz – burknął, starając się nie brzmieć oskarżycielsko, ale nie był pewien, na ile mu to wyszło. Skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, prostując barki, jakby szykował się na przyjęcie na siebie ataku. – Od kiedy mamy przed sobą tajemnice? – zapytał, tak naprawdę mając na myśli: od kiedy ty masz je przede mną?
Uśmiechnął się lekko. – To p-p-prawda – przyznał. Kiedyś oburzyłoby go takie stwierdzenie, ale dziś wiedział już, że źle ocenił Tonksa, pozwalając, by zaślepiła go złość i przerażenie, które czuł, gdy Hannah opowiedziała mu o ataku. Nadal nie znosił o nim myśleć, a świadomość tego, jak niewiele brakowało, żeby ją stracił, sprawiała, że zasychało mu w gardle i czuł się, jakby spadał – ale zaakceptował fakt, że to nie była niczyja wina. – Myliłem się co do niego – dodał. Ostatnio mylił się często.
Perspektywa zorganizowania pracowni dla Hannah skutecznie rozwiała resztki czarnych, gromadzących się nad jego głową chmur; prawdziwie cieszył się, że będzie mógł coś dla niej zrobić i przynajmniej odrobinę wynagrodzić ostatnie tygodnie. W wyobraźni już rozrysowywał nowy układ graciarni i zagospodarowywał powiększoną przestrzeń, jednocześnie tworząc wstępną listę tego, co będzie mu potrzebne. Chociaż był uziemiony właściwie od ponad miesiąca, to miał wrażenie, że od wieków nie zrobił niczego pożytecznego i sama myśl o realnym zadaniu do wykonania wywoływała u niego ekscytację. – Nie musisz mi dziękować – odpowiedział, przesuwając dłoń na jej plecy, końcem nosa lekko trącając jej nos; ciepły, zatrzymujący się na jego wargach oddech sprawiał, że zapomniał na chwilę o śniadaniu, mimo że dopiero co umierał z głodu. – Albo – podjął po chwili; w oczach zatańczyły mu wesołe ogniki – możesz p-p-podziękować mi później – zaproponował, nadal kreśląc fantazyjne kształty wzdłuż jej ramienia, myślami znów uciekając w kierunku szopy – choć tym razem wcale nie zastanawiał się nad wysokością roboczego stolika ani materiałem do obicia fotela.
Po co w ogóle pytał o tę przeklętą różę?
Pożałował tego bardzo szybko, ale było za późno na cofnięcie czasu – woda (dosłownie) się rozlała, a szklane odłamki rozsypały się po kuchni, strzaskane tak samo, jak romantyczny nastrój. W reakcji na lakoniczne odburknięcie prychnął pod nosem, rozdrażniony jeszcze bardziej, a ostre puść sprawiło, że poczuł się tak, jakby Hannah uderzyła go w twarz. Usłuchał jej jednak od razu, odsuwając dłoń, złością zagłuszając krótkie ukłucie wyrzutów sumienia. Powinien stamtąd wyjść, emocje nie były dobrym doradcą – ale mimo że początkowo był gotów odpuścić temat róży i listu, to gwałtowna, defensywna reakcja Hannah zniechęciła go do ruszenia się z miejsca. – Z Dimą – powtórzył po niej, ironicznie podkreślając imię byłego kapitana Zjednoczonych. Naprawdę tak go nazywała? Zdrobnienie zdawało się potwierdzać jego przypuszczenia, pokręcił głową z niedowierzaniem, cofając się o krok i przeczesując włosy palcami. – Nie wiem! – wybuchnął, instynktownie również zaczynając mówić głośniej, ale przywołał się do porządku zaraz potem; Amelia była na górze, a on nie chciał jej niepokoić, zdając sobie sprawę, że wciąż jeszcze przyzwyczajała się do zmian, które niedawno zdarzyły się w jej życiu. – Co p-p-powinienem sobie myśleć o tym, że jakiś – zawahał się, w ostatniej chwili mnąc w ustach obelgę, ale i tak wlewając ją w kolejne słowo – facet najpierw zaprasza cię na kolację, a potem wysyła kwiaty? Myślałem, że sobie odp-p-puścił – burknął, dopiero po wypowiedzeniu tego zdania uświadamiając sobie, jak żałośnie brzmiał i wyglądał. Cała pewność siebie, nadszarpnięta towarzyszącym mu przez ostatnie tygodnie uczuciem porażki, uleciała z niego bezpowrotnie; paradoksalnie – wyprostował się bardziej, zaciskając zęby, żeby przypadkiem nie pokazać, jak się czuł. Wysłuchując kolejnych zdań milczał uparcie, chociaż słowa tłoczyły się w jego gardle tak bardzo, że miał wrażenie, że się nimi udusi. Nie miał jednak zamiaru niczego jej powiedzieć, nie, kiedy mówiła do niego w taki sposób; mięsień w policzku drgnął mu nerwowo, odwrócił wzrok. Może naprawdę zwariował?
Drgnął dopiero, gdy Hannah przeszła przez kuchnię i jakby nigdy nic wyszła przez prowadzące na korytarz drzwi. – Co robisz? – wyrwało mu się, podążył za nią spojrzeniem, a zaraz potem – prawie bezwiednie – ruszył jej śladami sam. – Hannah! – zawołał za nią, kiedy postawiła pierwszy krok na schodach. Nie skończyli jeszcze, nie mogła tak po prostu urwać tematu. – Masz zamiar mi odp-p-powiedzieć? – rzucił, przystając na dole. Nie znosił być ignorowany, a to, że Hannah postanowiła przemilczeć akurat pytanie o list, utwierdziło go w przekonaniu, że chciała zachować go w sekrecie. Przed nim. Ciężkie jak kamienie obawy rozepchnęły się w jego żołądku, nie wierzył, że to działo się naprawdę – czymkolwiek to było. Zakopane przez długi czas lęki wypełzły radośnie na powierzchnię: przypominając mu, że nie był niewystarczający, że oszukiwał sam siebie sądząc, że mogła być z nim szczęśliwa. Jak mogłaby?
Wszedł na schody, wspinając się na górę tylko odrobinę wolniej niż robił to zazwyczaj; większość ran zdążyła się zagoić, ale ta po czarnomagicznym ostrzu wciąż rwała przy nawet niewielkim wysiłku. Zignorował ją, przeszedł na drugą stronę korytarza i stanął w drzwiach sypialni w samą porę, żeby kątem oka dostrzec, jak Hannah wsuwa sobie coś za sukienkę. Uniósł brwi rzucając jej zdezorientowane i zagubione spojrzenie, dopiero po sekundzie przywołując na powrót zacięty wyraz twarzy. – Hannah – odezwał się, nie robiąc ani kroku naprzód. – Nie rozumiem, d-d-dlaczego się tak zachowujesz – burknął, starając się nie brzmieć oskarżycielsko, ale nie był pewien, na ile mu to wyszło. Skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, prostując barki, jakby szykował się na przyjęcie na siebie ataku. – Od kiedy mamy przed sobą tajemnice? – zapytał, tak naprawdę mając na myśli: od kiedy ty masz je przede mną?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Martwienie się o niego weszło jej w krew tak bardzo, że przestała zauważać, że martwiła się o niego po prostu zawsze. Teraz bardziej niż wcześniej. Teraz, gdy ni przesypiał nocy, a jego spojrzenie było rozbiegane i zagubione, jakby nie mógł odnaleźć się w rzeczywistości, którą sam zbudował. Wiedziała co czuł lepiej niż inni, była tego pewna, a przez to była pewna, że to właśnie ona będzie w stanie mu pomóc. Wierzyła, że potrafiła różnymi sposobami wypracować w nim spokój, poczucie bezpieczeństwa i pewności, której zawsze mu brakowało — a teraz szczególnie. Nie sądziła, że tak prędko to wszystko runie, a to nad czym pracowała rozsypie się jak domek z kart, pozostawiając go pełnym wątpliwości, niechęci do samego siebie, frustracji i złości. Ten dzień zapowiadał się cudownie — począwszy od miłosnego listy i kwiatów, które były namacalny dowodem na to, że miał się lepiej, a jej działania i metody przynosiły zamierzone efekty. Chciała by był szczęśliwy, pewny siebie, zdecydowany i gotów do działania, ale na to wszystko trzeba było czasu, a szczęśliwie, zawieszenie broni dało mu go jak na lekarstwo. Mogła cesześ się jego obecnością i nim, dbając o każdy detal, każdy uśmiech i spojrzenie, których pragnęła przypomnieć mu, że nieustannie kochała go całym swoim sercem.
Uśmiechnęła się na jego słowa. Wychwalanie Michaela zabrzmiałoby niewłaściwie, podobnie jak nadmierna ekscytacja z tej znajomości. Ale cieszyła się, że mimo tamtego incydentu udało im się znaleźć wspólny język. Michael był naprawdę poczciwym i dobrym mężczyzną, który zasługiwał na wszystko, co najlepsze. Dotyk na kamieniu wywołał w niej dreszcze i nagłe uczucia gorąca. oddech przyspieszył się i spłycił, a oczy stały się szklące i duże. Upływ czasu, zmiana stanu, postępująca tygodnie nie sprawiły, że zdołała się oswoić z tym wszystkim wciąż reagując na niego tak, jakby to wszystko mieli przed sobą, a teraz nie stali w kuchni wspólnego domu, jako mąż i żona, ale w sklepie jej dziadka, kiedy poprosiła go o naprawę spadającej półki, którą skutecznie maltretowała tylko po to by poprosić go o wizytę. Była rzemieślnikiem, mogła wiele z tych rzeczy nauczyć się sama, ale była też kobietą, która nie potrafiła mu wyjawić jak bardzo pragnęła go obok siebie.
— Podziękuję jak pokażesz mi to miejsce dla mnie — odpowiedziała zachęcająco, unosząc brew. Myśl o tym, że w szopie nie było nikogo, żadnego z domowników sprawiła, że krew popłynęła w jej żyłach znacznie szybciej. A potem czar prysł.
— Przestań mnie przedrzeźniać! — warknęła rozdrażniona jego ironicznym tonem, zupełnie nie rozumiejąc powodu, dla którego się złościł. Ani w jej słowach ani tonie nie było czułości i zainteresowania skierowanego do Johnsona. Każde jego kolejne spojrzenie, każdy gest Williama wydawał jej się coraz bardziej niedorzeczny i absurdalny, a fakt, że mógł podejrzewać ją o jakiś pokrętny romans był niczym wbicie rozżarzonego żelaza prosto w pierś. Palił, kłuł, szczypał i ranił do żywego. Rzadko kiedy milkła w takich sytuacjach, ale podejrzenia przyjaciela, męża stały się siarczystym policzkiem. Guła urosła jej w gardle, odbierając możliwość wypowiedzenia tego, co poczuła. Złość wypływała z niej łatwo, była ogniem, lawą, która niszczyła wszystko wokół. Wypluwała z siebie słowa nieraz pełne jadu i frustracji nie zdążywszy się zastanowić nad tym, czy raniła tym kogokolwiek, ale smutek grzązł jej w piersi, zatykał krtań, wyciskał łzy do oczu. Smutek topił ją po cichu, gnębił, zmuszał do wycofania, bo nie umiejąc zaatakować w odwecie nie potrafiła też trzymać gardy. Dlatego wysłuchała w ciszy jego idiotycznych zarzutów, walcząc ze sobą tylko o to, by żałośni nie wybuchnąć płaczem, zachować klasę, resztki godności. Czy zrobiła coś złego? Twierdził, że to nie na nią był zły, a jednak czuła się jak wywłoką, a przecież mimo prób, na nikogo nie potrafiła spojrzeć jak na niego, nawet wtedy, gdy ją zostawił. Wyszła z kuchni, zostawiając go samego z całą tą mieszaniną głupich domysłów. Nie odpowiadała za Johnsona, za to, co robił. Była zaskoczona tak jak samo jak Billy. Zniszczenie listu, który tak ją ucieszył i tak rozpromienił było priorytetem. Zniszczenie dowodu, który mógł ją pogrążyć, a jego zniszczyć. Dopiero, kiedy ujrzała go w progu, wyprostowała się jak struna, nie potrafiąc już zdusić tego w sobie.
— Ja? Jak?— spytała, podnosząc głos. — Jak się zachowuję, powiedz mi. Jak?! — Zadrżała, a do oczu napłynęły jej w końcu łzy, ale żadnej nie dała spłynąć po policzku w porę przekuwając żal w gniew. Zamrugała kilkukrotnie, odsuwając niesforne włosy z ramion na plecy. — Jakie tajemnice, Billy? Żartujesz ze mnie? Myślisz, że jak kretynka paradowałabym z kwiatkiem przed tobą, wiedząc, że nie jest od ciebie? Och, no tak. Ja, egoistka, samotna i niedoceniona przez męża, który ma gorszy czas znalazłam sobie świetny pomysł na to, żeby rozpalić ogień w dopiero co upieczonym małżeństwie. Może tak? Wyczytałam to w Czarownicy, miało zadziałać.— Uniosła brwi. — Jak ci się podoba taka teoria? Czy może jednak wolisz tę, że mam potajemny romans z Johnsonem? Relacja z nim jest znacznie bardziej intrygująca po ślubie niż przed, kiedy to mogłam z nim wyjść na kawę nie martwiąc się o plotkarzy! Ta nuta niepewności, adrenalina... Uhm, brakuje mi tego w życiu odkąd nie biegam z różdżką po Londynie— warknęła, zaciskając zęby na chwilę. — Zastanów się jak ty się zachowujesz, a zachowujesz się tak, jakbyś mnie nie znał. Podejrzewasz mnie o coś, czego nie zrobiłam i nawet nie potrafisz mi powiedzieć, co myślisz. Wiem, wiem, masz mętlik w głowie — wskazała na niego palcem i ruszyła ze zdecydowaniem do szafy, by zabrać z niej sweter, chociaż poranek był już gorący, a cała ta rozmowa, wchodzenie po schodach i emocje sprawiły, że jej skóra pokryła się błyszczącym filtrem. Zrobiło się duszno. — W takim razie zostawię cię z tym mętlikiem, byś ochłonął. Może wpadnie ci do głowy jeszcze jakąś błyskotliwa teoria na mój temat. Przepraszam. Wychodzę — poinformowała go, chcąc by zrobił jej miejsce, by mogła wraz ze swetrem w ręce i brzuchem przed sobą swobodnie opuścić sypialnię. — Dobrze, że ja mam przed tobą tajemnice. Nie powiem ci więc dokąd wychodzę, a mam bardzo szeroki wachlarz możliwości. Dokulam się co najwyżej do sąsiada, ale nie martw się, jest chyba za stary na romanse. Ewentualnie wpadnę do łódki i przepłynę jezioro przy odrobinie szczęścia. Dobrze, że ty mi mówisz o wszystkim. Co cię boli, co cię denerwuje, z czym się borykasz, co cię trapi. Ale to ja mam tajemnice. Dobrze. Niech tak będzie. Przepraszam, chce wyjść — mruknęła ciszej, roztrzęsiona, żałując już każdego jednego wypowiedzianego słowa. Przygryzła wargę, nie patrząc na niego. Czuła się podle, wiedząc, że naprawdę miał ciężki okres i mogła mu to po prostu wybaczyć. Te podejrzenia, te słowa, te ukryte, zawoalowane pretensje. Nie był winien temu, że dostała kwiat. Nie był niczemu winien, poza brakiem wiary w nią i jej jak najlepsze intencje. Spojrzała na niego z czająca się skruchą na ustach, z zacięciem zaciśniętych.
Uśmiechnęła się na jego słowa. Wychwalanie Michaela zabrzmiałoby niewłaściwie, podobnie jak nadmierna ekscytacja z tej znajomości. Ale cieszyła się, że mimo tamtego incydentu udało im się znaleźć wspólny język. Michael był naprawdę poczciwym i dobrym mężczyzną, który zasługiwał na wszystko, co najlepsze. Dotyk na kamieniu wywołał w niej dreszcze i nagłe uczucia gorąca. oddech przyspieszył się i spłycił, a oczy stały się szklące i duże. Upływ czasu, zmiana stanu, postępująca tygodnie nie sprawiły, że zdołała się oswoić z tym wszystkim wciąż reagując na niego tak, jakby to wszystko mieli przed sobą, a teraz nie stali w kuchni wspólnego domu, jako mąż i żona, ale w sklepie jej dziadka, kiedy poprosiła go o naprawę spadającej półki, którą skutecznie maltretowała tylko po to by poprosić go o wizytę. Była rzemieślnikiem, mogła wiele z tych rzeczy nauczyć się sama, ale była też kobietą, która nie potrafiła mu wyjawić jak bardzo pragnęła go obok siebie.
— Podziękuję jak pokażesz mi to miejsce dla mnie — odpowiedziała zachęcająco, unosząc brew. Myśl o tym, że w szopie nie było nikogo, żadnego z domowników sprawiła, że krew popłynęła w jej żyłach znacznie szybciej. A potem czar prysł.
— Przestań mnie przedrzeźniać! — warknęła rozdrażniona jego ironicznym tonem, zupełnie nie rozumiejąc powodu, dla którego się złościł. Ani w jej słowach ani tonie nie było czułości i zainteresowania skierowanego do Johnsona. Każde jego kolejne spojrzenie, każdy gest Williama wydawał jej się coraz bardziej niedorzeczny i absurdalny, a fakt, że mógł podejrzewać ją o jakiś pokrętny romans był niczym wbicie rozżarzonego żelaza prosto w pierś. Palił, kłuł, szczypał i ranił do żywego. Rzadko kiedy milkła w takich sytuacjach, ale podejrzenia przyjaciela, męża stały się siarczystym policzkiem. Guła urosła jej w gardle, odbierając możliwość wypowiedzenia tego, co poczuła. Złość wypływała z niej łatwo, była ogniem, lawą, która niszczyła wszystko wokół. Wypluwała z siebie słowa nieraz pełne jadu i frustracji nie zdążywszy się zastanowić nad tym, czy raniła tym kogokolwiek, ale smutek grzązł jej w piersi, zatykał krtań, wyciskał łzy do oczu. Smutek topił ją po cichu, gnębił, zmuszał do wycofania, bo nie umiejąc zaatakować w odwecie nie potrafiła też trzymać gardy. Dlatego wysłuchała w ciszy jego idiotycznych zarzutów, walcząc ze sobą tylko o to, by żałośni nie wybuchnąć płaczem, zachować klasę, resztki godności. Czy zrobiła coś złego? Twierdził, że to nie na nią był zły, a jednak czuła się jak wywłoką, a przecież mimo prób, na nikogo nie potrafiła spojrzeć jak na niego, nawet wtedy, gdy ją zostawił. Wyszła z kuchni, zostawiając go samego z całą tą mieszaniną głupich domysłów. Nie odpowiadała za Johnsona, za to, co robił. Była zaskoczona tak jak samo jak Billy. Zniszczenie listu, który tak ją ucieszył i tak rozpromienił było priorytetem. Zniszczenie dowodu, który mógł ją pogrążyć, a jego zniszczyć. Dopiero, kiedy ujrzała go w progu, wyprostowała się jak struna, nie potrafiąc już zdusić tego w sobie.
— Ja? Jak?— spytała, podnosząc głos. — Jak się zachowuję, powiedz mi. Jak?! — Zadrżała, a do oczu napłynęły jej w końcu łzy, ale żadnej nie dała spłynąć po policzku w porę przekuwając żal w gniew. Zamrugała kilkukrotnie, odsuwając niesforne włosy z ramion na plecy. — Jakie tajemnice, Billy? Żartujesz ze mnie? Myślisz, że jak kretynka paradowałabym z kwiatkiem przed tobą, wiedząc, że nie jest od ciebie? Och, no tak. Ja, egoistka, samotna i niedoceniona przez męża, który ma gorszy czas znalazłam sobie świetny pomysł na to, żeby rozpalić ogień w dopiero co upieczonym małżeństwie. Może tak? Wyczytałam to w Czarownicy, miało zadziałać.— Uniosła brwi. — Jak ci się podoba taka teoria? Czy może jednak wolisz tę, że mam potajemny romans z Johnsonem? Relacja z nim jest znacznie bardziej intrygująca po ślubie niż przed, kiedy to mogłam z nim wyjść na kawę nie martwiąc się o plotkarzy! Ta nuta niepewności, adrenalina... Uhm, brakuje mi tego w życiu odkąd nie biegam z różdżką po Londynie— warknęła, zaciskając zęby na chwilę. — Zastanów się jak ty się zachowujesz, a zachowujesz się tak, jakbyś mnie nie znał. Podejrzewasz mnie o coś, czego nie zrobiłam i nawet nie potrafisz mi powiedzieć, co myślisz. Wiem, wiem, masz mętlik w głowie — wskazała na niego palcem i ruszyła ze zdecydowaniem do szafy, by zabrać z niej sweter, chociaż poranek był już gorący, a cała ta rozmowa, wchodzenie po schodach i emocje sprawiły, że jej skóra pokryła się błyszczącym filtrem. Zrobiło się duszno. — W takim razie zostawię cię z tym mętlikiem, byś ochłonął. Może wpadnie ci do głowy jeszcze jakąś błyskotliwa teoria na mój temat. Przepraszam. Wychodzę — poinformowała go, chcąc by zrobił jej miejsce, by mogła wraz ze swetrem w ręce i brzuchem przed sobą swobodnie opuścić sypialnię. — Dobrze, że ja mam przed tobą tajemnice. Nie powiem ci więc dokąd wychodzę, a mam bardzo szeroki wachlarz możliwości. Dokulam się co najwyżej do sąsiada, ale nie martw się, jest chyba za stary na romanse. Ewentualnie wpadnę do łódki i przepłynę jezioro przy odrobinie szczęścia. Dobrze, że ty mi mówisz o wszystkim. Co cię boli, co cię denerwuje, z czym się borykasz, co cię trapi. Ale to ja mam tajemnice. Dobrze. Niech tak będzie. Przepraszam, chce wyjść — mruknęła ciszej, roztrzęsiona, żałując już każdego jednego wypowiedzianego słowa. Przygryzła wargę, nie patrząc na niego. Czuła się podle, wiedząc, że naprawdę miał ciężki okres i mogła mu to po prostu wybaczyć. Te podejrzenia, te słowa, te ukryte, zawoalowane pretensje. Nie był winien temu, że dostała kwiat. Nie był niczemu winien, poza brakiem wiary w nią i jej jak najlepsze intencje. Spojrzała na niego z czająca się skruchą na ustach, z zacięciem zaciśniętych.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Moment beztroski trwał zaledwie chwilę, wystarczająco jednak długą, żeby metaforyczny kubeł zimnej wody, która wylała mu się na głowę, zmroził go setkami wbijających się w skórę, lodowych igieł. Rozgrzewająca wnętrzności wizja jego i Hannah w dusznej, odgrodzonej od reszty domu szopie, rozwiała się w ułamku sekundy, pozostawiając po sobie jedynie paskudną świadomość, że to nie on wprawił ją w romantyczny nastrój – a czerwona róża i tajemnicze słowa skreślone przez innego mężczyznę. Nerwowe zachowanie Hannah dolało oliwy do płonącego gdzieś za mostkiem uczucia zazdrości, podsyconego dodatkowo rosnącym z każdą minutą zagubieniem. Nie rozumiał – w jaki właściwie sposób dotarli od punktu A do absurdalnego punktu B, ale spotęgowane niewyspaniem i zmęczeniem emocje zalały go już falą zbyt gwałtowną, żeby był w stanie zastanowić się nad tym na chłodno. Pewnie powinien się od nich odsunąć, wyjść na zewnątrz zamiast podążać za Hannah do sypialni, jednak nogi same poniosły go w stronę schodów. Być może po części liczył jeszcze, że to wszystko okaże się być jakimś komicznym nieporozumieniem, które obrócą w żart, ale kiedy odpowiedziała mu pytaniem na pytanie, pozbył się resztek złudzeń. Przełknął powoli ślinę, ton jej głosu zatrzymał go w miejscu na jedno uderzenie serca. – Jak.. – zaczął, ciszej i spokojniej niż się czuł, szukając właściwych słów; nie chciał powiedzieć czegoś, czego później by żałował. – Jak nie ty – dokończył. A może to była jego wina: jej zdenerwowanie, desperacka próba pozbycia się kwiatu – i to, że uparcie nie chciała powiedzieć mu o liście? Nie był pewien już niczego, opuścił spojrzenie na zalaną słońcem podłogę, rozplątując skrzyżowane na klatce piersiowej ramiona, żeby przeczesać palcami przydługie włosy. Westchnął, gotów się wycofać – zanim kolejne słowa Hannah nie szarpnęły jego zakończeniami nerwowymi na nowo.
Spadał. Tak właśnie się czuł, gdy ostre zdania wbijały się w jego umysł; grunt stopniowo osuwał mu się spod stóp, zmywany zalewającymi go falami poczucia niesprawiedliwości i wyrzutami sumienia, gniewu i rozczarowania, żalu i lęku. Zacisnął palce w pięści nie zdając sobie sprawy, że to robi, a gromadzące się w gardle słowa znów zaczęły go dusić – ale nie przerwał Hannah ani razu, zwyczajnie przyglądając jej się w osłupieniu, jakby jej nie poznawał.
Nie chciał się z nią kłócić – nie miał na to energii, a z towarzyszącego mu od tygodni rozdrażnienia coraz bardziej kręciło mu się w głowie – ale gdy po całym tym podszytym jadem wywodzie zarzuciła mu brak szczerości, poczuł, jak coś w nim pęka. Nie poruszył się, żeby ją przepuścić, nie miał zamiaru wypuścić jej z domu w tym stanie. – Masz rację – wyrzucił z siebie, ale w tonie jego głosu nie było ani grama ugodowości. Głoski były chłodne, ostre, pozbawione charakterystycznych dla niego ciepła i troski. – Mam mętlik w g-g-głowie. Wiesz dlaczego? – zapytał, unosząc wyżej brwi, nie czekał jednak na odpowiedź. – Bo nie rozumiem – powtórzył, tym razem nie przejmując się już, że brzmiał żałośnie, ani że Hannah go wyśmieje. Już i tak dała mu jasno do zrozumienia, co o nim myśli. Podniósł rękę, przedramieniem opierając się o drewnianą ościeżnicę tuż nad swoją głową; drugą dłonią potarł pokryty bliznami policzek. – Nie rozumiem – podjął, za każdym razem podkreślając te dwa słowa – z jakiego p-p-powodu wkładasz mi w usta rzeczy, których nigdy nie powiedziałem. Ja nie wymyśliłem żadnej teorii, Hannah, za to tobie idzie to doskonale. – Powiedział jej przecież – że o nic jej nie podejrzewał, i to była prawda. Zdawał sobie sprawę, że nie była taka – nie przekreślała ludzi, na których jej zależało, nie kłamała, nie zwodziła. Tym, co wytrąciło go z równowagi, nie była róża ani nawet przeklęty list, a to, w jaki sposób Hannah zareagowała na jego pytania. Przekonanie o tym, że coś przed nim ukrywała, padło na podatny grunt pielęgnowanej przez ostatnie tygodnie niepewności – w której zatapiał się coraz bardziej i głębiej, mimowolnie zastanawiając się, ile prawdy kryło się pod oblewającym głoski sarkazmem. Czy taka się czuła? Samotna i niedoceniona? – Nie rozumiem – ciągnął – dlaczego, skoro to n-n-nieważne i nic nie znaczy, nie mogłaś mi po prostu pokazać tego pieprzonego listu, żebyśmy pośmiali się z niego razem. Dlaczego traktujesz mnie jak jakiegoś wścibskiego intruza, który zagląda ci p-p-przez ramię – wypalił, ostatnie słowa wypowiadając przez ściśnięte gardło. – Jakbym… – zaczął, ale zmienił zdanie w ostatniej chwili; zacisnął zęby, potrząsnął głową i odwrócił się, odpychając się od drzwi. Przez moment sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar wyjść, ale zrobił tylko jeden krok w głąb krótkiego korytarza, po czym znów obrócił się na pięcie. Nie potrafił ukrywać emocji, zdenerwowanie wylewało się więc z każdego jego gestu i każdej głoski. – Chcesz wiedzieć, co mnie trapi? – zapytał, sięgając dłonią karku, a później ją opuszczając. – Myśl o tym, że to – ciągnął, wskazując na siebie – to nie jest t-t-tylko gorszy czas. – Celowo powtórzył jej własne słowa. Mówił szczerze, lęk, że już nigdy nie poczuje się lepiej – że już nigdy nie będzie sobą, sprawiał, że robiło mu się niedobrze. Ostatnie tygodnie pozostawiły po sobie poczucie bezsilności, z którym nie miał pojęcia, jak sobie poradzić, a którego nie potrafił w żaden sposób odepchnąć; nie przywykł do bycia zmuszonym do całkowitego polegania na innych, nie radził sobie z byciem ciężarem, a pozbawiony zmysłów, z gojącymi się powoli ranami, potrzebował pomocy nawet przy najprostszych czynnościach. Kilka dni, które minęły od zdjęcia klątwy, to było za mało na odbudowanie poczucia własnej przydatności, zwłaszcza, kiedy dostrzegał zmianę w tym, jak traktowali go inni: jak odwracali wzrok, żeby mu się nie przyglądać, albo wahali się nad doborem słów. Wiedział, że kryły się za tym wyłącznie dobre intencje, ale im ostrożniej się z nim obchodzono, tym gorzej się czuł. – Że p-p-pewnego dnia zorientujesz się, że nie jestem taki, jakim mnie widzisz. Że uznasz, że nie jestem w stanie o was zadbać i po prostu zostawisz mnie z tym mętlikiem. – Tak, jak Camilla. – Że to p-p-prawda – że Rosier spełni swoje groźby i po was przyjdzie, a ja nie dam rady nic zrobić. – Powiedział mu wtedy, że zabije jego rodzinę i zmusi go, żeby patrzył; a choć nie mógł wiedzieć, kim byli, to od tego czasu ta wizja uparcie do niego wracała, jak koszmar, z którego nie umiał się obudzić. – Że nie będę potrafił sp-p-prawić, żebyś poczuła się tak, jak po tym liście – dodał ciszej. Śpiewała, gdy tego ranka wszedł do kuchni. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni widział ją taką. Szczęśliwą, tak, jak zasługiwała.
Oderwał wzrok od twarzy Hannah, opuścił spojrzenie; na chwilę zatrzymując je na swetrze, który trzymała w dłoniach. – Zostań, ja p-p-pójdę. Powinnaś zjeść śniadanie, Amelka też. Pewnie zaraz wstanie. – O ile już się nie obudziła; jej pokój był niedaleko, a oni nie dbali o to, żeby być cicho. – Zajrzę do Oazy – wymyślił na poczekaniu. Nie mógł polecieć do Plymouth, nie miał żadnego zlecenia na dzisiaj, a treningi lotników jeszcze nie zostały wznowione – ale na wyspie zawsze było coś do zrobienia, praca nigdy się nie kończyła.
Spadał. Tak właśnie się czuł, gdy ostre zdania wbijały się w jego umysł; grunt stopniowo osuwał mu się spod stóp, zmywany zalewającymi go falami poczucia niesprawiedliwości i wyrzutami sumienia, gniewu i rozczarowania, żalu i lęku. Zacisnął palce w pięści nie zdając sobie sprawy, że to robi, a gromadzące się w gardle słowa znów zaczęły go dusić – ale nie przerwał Hannah ani razu, zwyczajnie przyglądając jej się w osłupieniu, jakby jej nie poznawał.
Nie chciał się z nią kłócić – nie miał na to energii, a z towarzyszącego mu od tygodni rozdrażnienia coraz bardziej kręciło mu się w głowie – ale gdy po całym tym podszytym jadem wywodzie zarzuciła mu brak szczerości, poczuł, jak coś w nim pęka. Nie poruszył się, żeby ją przepuścić, nie miał zamiaru wypuścić jej z domu w tym stanie. – Masz rację – wyrzucił z siebie, ale w tonie jego głosu nie było ani grama ugodowości. Głoski były chłodne, ostre, pozbawione charakterystycznych dla niego ciepła i troski. – Mam mętlik w g-g-głowie. Wiesz dlaczego? – zapytał, unosząc wyżej brwi, nie czekał jednak na odpowiedź. – Bo nie rozumiem – powtórzył, tym razem nie przejmując się już, że brzmiał żałośnie, ani że Hannah go wyśmieje. Już i tak dała mu jasno do zrozumienia, co o nim myśli. Podniósł rękę, przedramieniem opierając się o drewnianą ościeżnicę tuż nad swoją głową; drugą dłonią potarł pokryty bliznami policzek. – Nie rozumiem – podjął, za każdym razem podkreślając te dwa słowa – z jakiego p-p-powodu wkładasz mi w usta rzeczy, których nigdy nie powiedziałem. Ja nie wymyśliłem żadnej teorii, Hannah, za to tobie idzie to doskonale. – Powiedział jej przecież – że o nic jej nie podejrzewał, i to była prawda. Zdawał sobie sprawę, że nie była taka – nie przekreślała ludzi, na których jej zależało, nie kłamała, nie zwodziła. Tym, co wytrąciło go z równowagi, nie była róża ani nawet przeklęty list, a to, w jaki sposób Hannah zareagowała na jego pytania. Przekonanie o tym, że coś przed nim ukrywała, padło na podatny grunt pielęgnowanej przez ostatnie tygodnie niepewności – w której zatapiał się coraz bardziej i głębiej, mimowolnie zastanawiając się, ile prawdy kryło się pod oblewającym głoski sarkazmem. Czy taka się czuła? Samotna i niedoceniona? – Nie rozumiem – ciągnął – dlaczego, skoro to n-n-nieważne i nic nie znaczy, nie mogłaś mi po prostu pokazać tego pieprzonego listu, żebyśmy pośmiali się z niego razem. Dlaczego traktujesz mnie jak jakiegoś wścibskiego intruza, który zagląda ci p-p-przez ramię – wypalił, ostatnie słowa wypowiadając przez ściśnięte gardło. – Jakbym… – zaczął, ale zmienił zdanie w ostatniej chwili; zacisnął zęby, potrząsnął głową i odwrócił się, odpychając się od drzwi. Przez moment sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar wyjść, ale zrobił tylko jeden krok w głąb krótkiego korytarza, po czym znów obrócił się na pięcie. Nie potrafił ukrywać emocji, zdenerwowanie wylewało się więc z każdego jego gestu i każdej głoski. – Chcesz wiedzieć, co mnie trapi? – zapytał, sięgając dłonią karku, a później ją opuszczając. – Myśl o tym, że to – ciągnął, wskazując na siebie – to nie jest t-t-tylko gorszy czas. – Celowo powtórzył jej własne słowa. Mówił szczerze, lęk, że już nigdy nie poczuje się lepiej – że już nigdy nie będzie sobą, sprawiał, że robiło mu się niedobrze. Ostatnie tygodnie pozostawiły po sobie poczucie bezsilności, z którym nie miał pojęcia, jak sobie poradzić, a którego nie potrafił w żaden sposób odepchnąć; nie przywykł do bycia zmuszonym do całkowitego polegania na innych, nie radził sobie z byciem ciężarem, a pozbawiony zmysłów, z gojącymi się powoli ranami, potrzebował pomocy nawet przy najprostszych czynnościach. Kilka dni, które minęły od zdjęcia klątwy, to było za mało na odbudowanie poczucia własnej przydatności, zwłaszcza, kiedy dostrzegał zmianę w tym, jak traktowali go inni: jak odwracali wzrok, żeby mu się nie przyglądać, albo wahali się nad doborem słów. Wiedział, że kryły się za tym wyłącznie dobre intencje, ale im ostrożniej się z nim obchodzono, tym gorzej się czuł. – Że p-p-pewnego dnia zorientujesz się, że nie jestem taki, jakim mnie widzisz. Że uznasz, że nie jestem w stanie o was zadbać i po prostu zostawisz mnie z tym mętlikiem. – Tak, jak Camilla. – Że to p-p-prawda – że Rosier spełni swoje groźby i po was przyjdzie, a ja nie dam rady nic zrobić. – Powiedział mu wtedy, że zabije jego rodzinę i zmusi go, żeby patrzył; a choć nie mógł wiedzieć, kim byli, to od tego czasu ta wizja uparcie do niego wracała, jak koszmar, z którego nie umiał się obudzić. – Że nie będę potrafił sp-p-prawić, żebyś poczuła się tak, jak po tym liście – dodał ciszej. Śpiewała, gdy tego ranka wszedł do kuchni. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni widział ją taką. Szczęśliwą, tak, jak zasługiwała.
Oderwał wzrok od twarzy Hannah, opuścił spojrzenie; na chwilę zatrzymując je na swetrze, który trzymała w dłoniach. – Zostań, ja p-p-pójdę. Powinnaś zjeść śniadanie, Amelka też. Pewnie zaraz wstanie. – O ile już się nie obudziła; jej pokój był niedaleko, a oni nie dbali o to, żeby być cicho. – Zajrzę do Oazy – wymyślił na poczekaniu. Nie mógł polecieć do Plymouth, nie miał żadnego zlecenia na dzisiaj, a treningi lotników jeszcze nie zostały wznowione – ale na wyspie zawsze było coś do zrobienia, praca nigdy się nie kończyła.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Uparcie patrzyła mu w oczy, ale pod naporem jego słów w końcu ustąpiła, wypuszczając powietrze z płuc głośno, z westchnieniem i towarzyszącym mu cichym świstem powietrza wypływającym prosto z ust. Jak nie ona. Niemożliwe, to nieprawda. Przecież to była ona. Nie widział? Gdzie patrzysz, Billy? Czego szukasz? Zwątpienie zalęgło się w jej sercu; przesadziła. Wiedziała przecież. Mogła, ale nie chciała. Opuściła wzrok na drewniane deski, oddychając powoli i głęboko, choć walące w piersi serce pchało ją go tego by po prostu krzyknąć ze złości. Zacisnęła zęby, a palce wplotła w materiał cienkiego swetra, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że im dłużej będzie to robić tym szybciej zrobi dziurę w delikatnym splocie. Nie przepuścił jej, ale wiedziała, że nie wyjdzie, nawet wtedy, gdy zrobi jej na to miejsce.
Nie rozumiał? Czego, gdy wszystko mu wyłożyła na tacy? Uniosła brew, a wraz z nią zacięte spojrzenie. Była gotowa powiedzieć to wszystko jeszcze raz — patrzył na nią tak, jakby była temu winna, jakby zarzucał jej zdradę. Widziała to w jego zbłąkanym spojrzeniu przez chwilę. A może to nie on, może to ona? Może to radość z listu, którego nie napisał czyniła z nią zdrajczynię? Może to szczenięca błogość, która zawładnęła nią tego poranka wywołała w niej poczucie winy?
— Nie? A to, że to Johnson? — spytała, idąc w zaparte. Tworzył teorie, dobrze to wiedział. Dowiedziała na głos tylko to, czego nie miał odwagi przyznać. Zadarła brodę wyżej, spoglądając mu wyzywająco w oczy. Co jeśli to nie Johnson? Nie wierzyła, że to mógł być on, ale nie wierzyła tak samo, że nadawcą czegoś takiego mógł być Keaton. Nie pasowało to ani do jednego ani do drugiego. Teraz, nawet to nie było ważne. Nie mogłaby na to odpowiedzieć, nie zamierzałaby. Czar prysł, nie zależało jej na atencji innych. — Pośmialibyśmy się?— spytała z powątpiewaniem, ale i rezygnacją, a potem pokręciła głową. Nie wierzyła w to. Nie wierzyła, że tak właśnie by to wyglądało. Nie wierzyła, że naprawdę tak sądził — karmił ją tylko tym przekonaniem w ramach argumentu. — Popatrz mi w oczy, Billy i powiedz jeszcze raz, że czytając taki liścik, pośmiałbyś się dzisiaj— poprosiła go cicho, ale stanowczo, a brwi nieco ściągnęły się nad nosem.— Dzisiaj, kiedy wszystko wydaje się tak kruche. Mi nie jest do śmiechu, bo...— urwała na moment, obracając głowę w bok. Powieki opadły na kilka chwil, a w końcu biorąc głębszy wdech zaniechała dokończenia tego, co chciała powiedzieć. To wszystko nie miało być o niej, nie chciała by kręciło się wokół niej. Słowa nie szły jej najlepiej. Mówiła zbyt dużo, bez zastanowienia. I dziś powiedziała już za wiele. Najlepiej było przerwać tą szopkę, udać, że nic się nie stało, ale przecież i tak nie umiała. Nie mogła z tym przejść do porządku dziennego. Po chwili namysłu sięgnęła dłonią pod sukienkę i wyciągnęła z niej zmiętą karteczkę. Podała mu do przeczytania — nie miała czego przed nim ukrywać, nie miała przed nim tajemnic. — Chciałam oszczędzić ci... Sama nie wiem czego — wyznała pokrętnie, nie wiedząc, czym zastąpić rozgoryczenie i żal. To właśnie czułaby sama na jego miejscu. Byłoby jej przykro. Byłaby zła. — Ale sam możesz o tym decydować przecież — dodała sięgając po jego dłoń, nim jeszcze zdecydował, czy chce wziąć liścik czy nie i wsunęła mu go w dłoń. Zarzucał jej tajemniczość, a robi wścibstwo, ale przecież to idiotyzm. Nie miał racji ani w jednym ani drugim. — Chciałam go zniszczyć. Nie ukryć — spróbowała się wytłumaczyć, w resztce nadziei, że było wciąż po co. Parzyła na niego z żalem, że odebrał ją jak obcą, bo wzburzenie wzięło górę, a frustracja i strach pchnęły ją do tych wszystkich słów. Uniosła wyżej brodę, kiedy się wycofał do korytarza, a potem opuściła, gdy obrócił znów ku niej zmieniwszy nagle zdanie. Ze zmarszczonymi brwiami przyglądała mu się, kiedy w końcu pękł i wyrzucił to z siebie. Prawda jej nie odstraszyła, zdumiała tylko trochę — zaskoczyło ją tylko to, że wciąż w nią wątpił. Nie maskował się dobrze, nie potrafił ukrywać prawdy. Dostrzegała uciekający wzrok, pogubione gesty, utraconą koncentrację i poczucie zakorzenienia w rzeczywistości. Widziała w jego oczach powracające obawy i strach, ale nie chciała siłą z niego wyciągać tego, póki rany się nie zabliźniły, były tak świeże, tkliwe. — Aleś ty niemądry — skarciła go, ale głos miała łagodny, pełen troski. — Widzę cię, Billy. Widzę to, jaki jesteś — powiedziała zaraz dosadnie, prostując się. Zrobiła krok w jego stronę, stając tuż obok, w progu. Widziała go w żałobie, widziała w chwilach triumfu. Widziała skąpanego we krwi, w bandażach, widziała nagiego, bezbronnego, ale i silnego i uparcie prącego do celu. — Zawsze cię widziałam. Zawsze patrzyłam, nawet gdy nie zdawałeś sobie sprawy — dodała ze smutkiem, przypominając mu. Pamiętała jego zauroczenia i złamane serca. Nie odwróciła się od niego, kiedy wyznał, że się żeni, ani gdy zataił przed nią zakon. Nie zapomniała o nim, gdy zniknął i nie odprawiła, gdy wrócił. Szła za nim uparcie od wielu lat, szukając jego atencji, uwagi, potrzeby, wiedząc, że gdy tylko będzie w potrzebie to właśnie ona da mu to, czego szukał. — Nie dałam ci nigdy powodu do zwątpienia— w to, że zawsze będzie przy nim. Nie odwróci się, nie zostawi go. Nie była Camilą. Nie była Marcellą, nie była Penny ani żadną inną. — Kocham cię — przypomniała mu, szukając jego wzroku. — A kiedy się kocha, nie ucieka się, gdy robi się trudno, tylko pomaga dźwigać ten ciężar. We dwoje jest lżej, Billy. Poradzę sobie z tym mętlikiem. Poradzę sobie z nim dzisiaj, jeśli mi pozwolisz— przyrzekła, marszcząc brwi. Po krótkiej chwili milczenia dodała: — Nie zawsze tak będzie. Pewnego dnia to ty będziesz musiał poradzić sobie z moim. To na tym chyba polega, prawda? — Oparła się o framugę za sobą. Nie zdążyła się zastanowić nad tym, co będzie. Łapała każdą chwilę z nim jakby była ostatnia, odkąd tylko poprosił ją o rękę. Nawet przez chwilę nie strapiła ją myśl, że nie będzie w stanie dać jej tego, czego potrzebowała. Jego obawa ją przeraziła, ale pokiwała głową ze zrozumieniem. Weźmie to, co będzie w stanie jej dać, nie poprosi o więcej i nie zarzuci mu, że daje niewystarczająco. Cokolwiek się wydarzy i jakkolwiek będzie — jeśli ich przyszłość po tych wydarzeniach miała się zmienić i zboczyć z toru, który obrali, dostosuje się. Przysięgła mu. Na dobre i na złe. W zdrowiu i chorobie póki śmierć ich nie rozłączy.
— Możemy iść razem — zaproponowała, patrząc na niego niepewnie. Przeprosiny ugrzęzły jej w gardle, urażona duma gryzła w plecy wciąż wyprostowane, nawet wtedy, gdy opierała się o futrynę. — Do ogrodu, albo do szopy.
Nie rozumiał? Czego, gdy wszystko mu wyłożyła na tacy? Uniosła brew, a wraz z nią zacięte spojrzenie. Była gotowa powiedzieć to wszystko jeszcze raz — patrzył na nią tak, jakby była temu winna, jakby zarzucał jej zdradę. Widziała to w jego zbłąkanym spojrzeniu przez chwilę. A może to nie on, może to ona? Może to radość z listu, którego nie napisał czyniła z nią zdrajczynię? Może to szczenięca błogość, która zawładnęła nią tego poranka wywołała w niej poczucie winy?
— Nie? A to, że to Johnson? — spytała, idąc w zaparte. Tworzył teorie, dobrze to wiedział. Dowiedziała na głos tylko to, czego nie miał odwagi przyznać. Zadarła brodę wyżej, spoglądając mu wyzywająco w oczy. Co jeśli to nie Johnson? Nie wierzyła, że to mógł być on, ale nie wierzyła tak samo, że nadawcą czegoś takiego mógł być Keaton. Nie pasowało to ani do jednego ani do drugiego. Teraz, nawet to nie było ważne. Nie mogłaby na to odpowiedzieć, nie zamierzałaby. Czar prysł, nie zależało jej na atencji innych. — Pośmialibyśmy się?— spytała z powątpiewaniem, ale i rezygnacją, a potem pokręciła głową. Nie wierzyła w to. Nie wierzyła, że tak właśnie by to wyglądało. Nie wierzyła, że naprawdę tak sądził — karmił ją tylko tym przekonaniem w ramach argumentu. — Popatrz mi w oczy, Billy i powiedz jeszcze raz, że czytając taki liścik, pośmiałbyś się dzisiaj— poprosiła go cicho, ale stanowczo, a brwi nieco ściągnęły się nad nosem.— Dzisiaj, kiedy wszystko wydaje się tak kruche. Mi nie jest do śmiechu, bo...— urwała na moment, obracając głowę w bok. Powieki opadły na kilka chwil, a w końcu biorąc głębszy wdech zaniechała dokończenia tego, co chciała powiedzieć. To wszystko nie miało być o niej, nie chciała by kręciło się wokół niej. Słowa nie szły jej najlepiej. Mówiła zbyt dużo, bez zastanowienia. I dziś powiedziała już za wiele. Najlepiej było przerwać tą szopkę, udać, że nic się nie stało, ale przecież i tak nie umiała. Nie mogła z tym przejść do porządku dziennego. Po chwili namysłu sięgnęła dłonią pod sukienkę i wyciągnęła z niej zmiętą karteczkę. Podała mu do przeczytania — nie miała czego przed nim ukrywać, nie miała przed nim tajemnic. — Chciałam oszczędzić ci... Sama nie wiem czego — wyznała pokrętnie, nie wiedząc, czym zastąpić rozgoryczenie i żal. To właśnie czułaby sama na jego miejscu. Byłoby jej przykro. Byłaby zła. — Ale sam możesz o tym decydować przecież — dodała sięgając po jego dłoń, nim jeszcze zdecydował, czy chce wziąć liścik czy nie i wsunęła mu go w dłoń. Zarzucał jej tajemniczość, a robi wścibstwo, ale przecież to idiotyzm. Nie miał racji ani w jednym ani drugim. — Chciałam go zniszczyć. Nie ukryć — spróbowała się wytłumaczyć, w resztce nadziei, że było wciąż po co. Parzyła na niego z żalem, że odebrał ją jak obcą, bo wzburzenie wzięło górę, a frustracja i strach pchnęły ją do tych wszystkich słów. Uniosła wyżej brodę, kiedy się wycofał do korytarza, a potem opuściła, gdy obrócił znów ku niej zmieniwszy nagle zdanie. Ze zmarszczonymi brwiami przyglądała mu się, kiedy w końcu pękł i wyrzucił to z siebie. Prawda jej nie odstraszyła, zdumiała tylko trochę — zaskoczyło ją tylko to, że wciąż w nią wątpił. Nie maskował się dobrze, nie potrafił ukrywać prawdy. Dostrzegała uciekający wzrok, pogubione gesty, utraconą koncentrację i poczucie zakorzenienia w rzeczywistości. Widziała w jego oczach powracające obawy i strach, ale nie chciała siłą z niego wyciągać tego, póki rany się nie zabliźniły, były tak świeże, tkliwe. — Aleś ty niemądry — skarciła go, ale głos miała łagodny, pełen troski. — Widzę cię, Billy. Widzę to, jaki jesteś — powiedziała zaraz dosadnie, prostując się. Zrobiła krok w jego stronę, stając tuż obok, w progu. Widziała go w żałobie, widziała w chwilach triumfu. Widziała skąpanego we krwi, w bandażach, widziała nagiego, bezbronnego, ale i silnego i uparcie prącego do celu. — Zawsze cię widziałam. Zawsze patrzyłam, nawet gdy nie zdawałeś sobie sprawy — dodała ze smutkiem, przypominając mu. Pamiętała jego zauroczenia i złamane serca. Nie odwróciła się od niego, kiedy wyznał, że się żeni, ani gdy zataił przed nią zakon. Nie zapomniała o nim, gdy zniknął i nie odprawiła, gdy wrócił. Szła za nim uparcie od wielu lat, szukając jego atencji, uwagi, potrzeby, wiedząc, że gdy tylko będzie w potrzebie to właśnie ona da mu to, czego szukał. — Nie dałam ci nigdy powodu do zwątpienia— w to, że zawsze będzie przy nim. Nie odwróci się, nie zostawi go. Nie była Camilą. Nie była Marcellą, nie była Penny ani żadną inną. — Kocham cię — przypomniała mu, szukając jego wzroku. — A kiedy się kocha, nie ucieka się, gdy robi się trudno, tylko pomaga dźwigać ten ciężar. We dwoje jest lżej, Billy. Poradzę sobie z tym mętlikiem. Poradzę sobie z nim dzisiaj, jeśli mi pozwolisz— przyrzekła, marszcząc brwi. Po krótkiej chwili milczenia dodała: — Nie zawsze tak będzie. Pewnego dnia to ty będziesz musiał poradzić sobie z moim. To na tym chyba polega, prawda? — Oparła się o framugę za sobą. Nie zdążyła się zastanowić nad tym, co będzie. Łapała każdą chwilę z nim jakby była ostatnia, odkąd tylko poprosił ją o rękę. Nawet przez chwilę nie strapiła ją myśl, że nie będzie w stanie dać jej tego, czego potrzebowała. Jego obawa ją przeraziła, ale pokiwała głową ze zrozumieniem. Weźmie to, co będzie w stanie jej dać, nie poprosi o więcej i nie zarzuci mu, że daje niewystarczająco. Cokolwiek się wydarzy i jakkolwiek będzie — jeśli ich przyszłość po tych wydarzeniach miała się zmienić i zboczyć z toru, który obrali, dostosuje się. Przysięgła mu. Na dobre i na złe. W zdrowiu i chorobie póki śmierć ich nie rozłączy.
— Możemy iść razem — zaproponowała, patrząc na niego niepewnie. Przeprosiny ugrzęzły jej w gardle, urażona duma gryzła w plecy wciąż wyprostowane, nawet wtedy, gdy opierała się o futrynę. — Do ogrodu, albo do szopy.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zacisnął zęby, nie odpowiadając od razu, w pierwszej chwili mając ochotę zaprzeczyć – ale trudno było mu nie przyznać jej przynajmniej odrobiny racji. Nie miał żadnego powodu, żeby twierdzić, że to były kapitan Zjednoczonych przysłał Hannah różę; jedynym powodem, dla którego to właśnie on od razu przyszedł mu na myśl, była kiełkująca gdzieś za mostkiem zazdrość. Widział przecież, jak spoglądał na nią tamtego popołudnia u Macmillanów; jak wodził za nią spojrzeniem zbitego psa. Wtedy mu współczuł, dzisiaj – miał ochotę go znaleźć i złamać mu nos, prawdopodobnie: niesprawiedliwie. To, jak się czuł, nie było przecież winą Johnsona, ani tym bardziej Hannah. – Nie wiem, czy to Johnson – powiedział ciszej, uciekając wzrokiem gdzieś w bok, jakby nagle bardzo zaciekawił go układ słojów na drewnie. – Ale kto inny? – dodał, w jego głosie nie było już jednak pewności. Tak samo, jak nie był pewien tego, czy byłby w stanie obrócić w żart list, jeżeli naprawdę kryło się w nim jakieś miłosne wyznanie. Kiedyś: może, ale dziś? Przygryzł wewnętrzną stronę policzka, pomimo prośby uparcie nie patrząc na Hannah, co samo w sobie musiało stanowić wymowną odpowiedź. Jaki liścik?, chciał zapytać, ale chyba w głębi duszy wiedział.
Odwrócił się w jej stronę dopiero, kiedy wypowiadane przez nią zdanie urwało się w połowie, zawisając gdzieś pomiędzy nimi; odszukał spojrzeniem jej twarz, piękną, ukochaną. – Bo..? – powtórzył, milcząco prosząc, żeby dokończyła. Obserwował ją, kiedy sięgnęła do sukienki, a później wsunęła mu złożoną wielokrotnie karteczkę w dłoń. Zacisnął na niej palce, czując pod stwardniałymi opuszkami szorstkość papieru, przez pełną sekundę walcząc z samym sobą – ale ani na moment nie odrywając spojrzenia od Hannah. Czy naprawdę chciał to przeczytać? Czy powinien? Czy nie lepiej było zwyczajnie zostawić to za nimi – i udawać, że nigdy się nie wydarzyło? Wierzył jej, gdy powiedziała, że chciała zniszczyć wiadomość, ale coś innego sprawiło, że pomiędzy jego brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka. – Hanny – odezwał się cicho, zniżając głos do szeptu; drugą ręką, tą, w której nie trzymał liściku, sięgnął jej dłoni, lekko ściskając jej palce. – Nie m-m-musisz mi niczego oszczędzać – powiedział. Chciał, żeby wiedziała, że mogła powiedzieć mu wszystko; że chciał, żeby mówiła mu wszystko. Nawet jeśli miałoby to sprawić mu przykrość, albo go zezłościć, albo zasmucić, albo zmartwić; była jego żoną. Była kobietą, którą kochał, i z którą zdecydował się dzielić swoje życie. – Nie chcę, żebyś chodziła wokół mnie na p-p-palcach. Nie ty – dodał, starając się odszukać jej spojrzenie. Wyciągnął drugą rękę, zamykając jej dłoń we własne – lekko wsuwając liścik z powrotem pomiędzy jej palce. Jeśli nie chciała, żeby go czytał, jeżeli uważała, że nie musiał wiedzieć, co kryło się w środku – miał zamiar uszanować jej decyzję. – Zniszcz go w t-t-takim razie – powiedział na wydechu, cofając dłonie.
Emocje, które wylały się wreszcie z niego jak woda zza pękniętej tamy, wbrew pozorom wcale nie pozostawiły po sobie ulgi ani lekkości; wprost przeciwnie – czuł się ciężki, przygnieciony ciężarem słów, które, niechciane, zawisły w przestrzeni pomiędzy nimi. Nie chciał tego na nią zrzucać, zwłaszcza, że to nie ona ponosiła odpowiedzialność za dręczące go lęki, ale kiedy już zaczął, nie potrafił przestać – dopóki jedynym, co mu pozostało, była rozpychająca się w klatce piersiowej pustka. Może miała rację, powinien pójść ochłonąć; był gotów się odwrócić, polecieć do Oazy, ale głos Hannah zatrzymał go w miejscu. Prychnął cicho, no tak; był niemądry. Otworzył usta, jednak zanim zdążyłby coś powiedzieć, zorientował się, że w słowach Hannah nie było złośliwości. Było ciepło, które dobrze znał, i troska, i coś jeszcze, czego nie umiał dzisiaj nazwać. Uniósł spojrzenie, odszukując jej czekoladowe oczy; nie odsunął się, nie poruszył, opierając skroń o drewnianą framugę drzwi. Pokręcił lekko głową, ale to było jedyne zaprzeczenie, na jakie sobie pozwolił. – Wiem – powiedział cicho, to nie była jej wina, że wątpił, zresztą: te wątpliwości nigdy nie dotyczyły jej, a jego. Słodkie wyznanie sprawiło, że się uśmiechnął, czując rozlewające się za mostkiem ciepło; serce instynktownie zabiło mu mocniej, nieistotne, ile razy by tego nie usłyszał – słowa nie powszedniały, dodawały mu siły. Przełknął ślinę. – Nie p-p-powinnaś musieć sobie z tym radzić teraz – tym razem to on jej przypomniał, w głosie zatańczył smutek. – Ani się martwić, ani denerwować. To ja powinienem się tobą opiekować. – Była w ciąży, nosiła pod sercem jego dziecko, ich dziecko. Powinien dbać o to, żeby czuła się bezpiecznie, żeby nie musiała myśleć o kruchości życia i bać się, że to wszystko, co zbudowali, w każdej chwili może rozsypać się w drzazgi. Powinien pilnować, żeby się nie przemęczała i nosić ją na rękach – a przez ostatnie tygodnie ledwie był w stanie przejść z sypialni do kuchni, żeby po drodze czegoś nie przewrócić. Dzisiaj, kiedy wreszcie zaczynał stawać na nogi (fizycznie; w środku nadal miał wrażenie, że to wszystko: walka w lesie, trzęsienie ziemi w Oazie, Rosier, klątwa – wydarzyło się wczoraj), chciał jej to wynagrodzić, ale wyglądało na to, że nie był w stanie zrobić nawet tego. Pogorszył tylko sprawę, zepsuł jej dzień; dopiero co chciała wyjść z domu, bo nie mogła już dłużej na niego patrzeć.
Kiwnął głową bezgłośnie, oczywiście, że sobie poradzi; z każdym zmartwieniem, które będzie musiał zdjąć z jej barków. Wyciągnął rękę, żeby złapać ją lekko za ramię, nachylając się jednocześnie i przyciskając wargi do włosów na jej skroni; pachniała jabłkami i czymś ziołowym. – Dobrze – przytaknął, odsuwając się nieco i cofając dłoń, ale tylko po to, żeby wyciągnąć ją w jej stronę; czekając ze wstrzymanym oddechem, jakby niepewny, czy ją weźmie. Spojrzenie pomknęło mu niżej, na tkaninę, którą nadal zaciskała w palcach. Uniósł brwi, na ustach zatańczył mu cień uśmiechu. – Ale to – chyba nie będzie ci p-p-potrzebne – zauważył. Zima była długa, wiosna chłodna, ale lato, które przyszło po niej, okazywało się upalne; Hannah nie wyglądała zresztą jakby było jej chłodno, widział rumieniec pokrywający jasne policzki, choć nie mógł mieć pewności, czy wynikał z ciepła, czy z tego, że ją zdenerwował. Przygryzł wewnętrzną stronę policzka, kąsany wyrzutami sumienia. – Obiecuję – dodał jeszcze, przekrzywiając głowę.
Odwrócił się w jej stronę dopiero, kiedy wypowiadane przez nią zdanie urwało się w połowie, zawisając gdzieś pomiędzy nimi; odszukał spojrzeniem jej twarz, piękną, ukochaną. – Bo..? – powtórzył, milcząco prosząc, żeby dokończyła. Obserwował ją, kiedy sięgnęła do sukienki, a później wsunęła mu złożoną wielokrotnie karteczkę w dłoń. Zacisnął na niej palce, czując pod stwardniałymi opuszkami szorstkość papieru, przez pełną sekundę walcząc z samym sobą – ale ani na moment nie odrywając spojrzenia od Hannah. Czy naprawdę chciał to przeczytać? Czy powinien? Czy nie lepiej było zwyczajnie zostawić to za nimi – i udawać, że nigdy się nie wydarzyło? Wierzył jej, gdy powiedziała, że chciała zniszczyć wiadomość, ale coś innego sprawiło, że pomiędzy jego brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka. – Hanny – odezwał się cicho, zniżając głos do szeptu; drugą ręką, tą, w której nie trzymał liściku, sięgnął jej dłoni, lekko ściskając jej palce. – Nie m-m-musisz mi niczego oszczędzać – powiedział. Chciał, żeby wiedziała, że mogła powiedzieć mu wszystko; że chciał, żeby mówiła mu wszystko. Nawet jeśli miałoby to sprawić mu przykrość, albo go zezłościć, albo zasmucić, albo zmartwić; była jego żoną. Była kobietą, którą kochał, i z którą zdecydował się dzielić swoje życie. – Nie chcę, żebyś chodziła wokół mnie na p-p-palcach. Nie ty – dodał, starając się odszukać jej spojrzenie. Wyciągnął drugą rękę, zamykając jej dłoń we własne – lekko wsuwając liścik z powrotem pomiędzy jej palce. Jeśli nie chciała, żeby go czytał, jeżeli uważała, że nie musiał wiedzieć, co kryło się w środku – miał zamiar uszanować jej decyzję. – Zniszcz go w t-t-takim razie – powiedział na wydechu, cofając dłonie.
Emocje, które wylały się wreszcie z niego jak woda zza pękniętej tamy, wbrew pozorom wcale nie pozostawiły po sobie ulgi ani lekkości; wprost przeciwnie – czuł się ciężki, przygnieciony ciężarem słów, które, niechciane, zawisły w przestrzeni pomiędzy nimi. Nie chciał tego na nią zrzucać, zwłaszcza, że to nie ona ponosiła odpowiedzialność za dręczące go lęki, ale kiedy już zaczął, nie potrafił przestać – dopóki jedynym, co mu pozostało, była rozpychająca się w klatce piersiowej pustka. Może miała rację, powinien pójść ochłonąć; był gotów się odwrócić, polecieć do Oazy, ale głos Hannah zatrzymał go w miejscu. Prychnął cicho, no tak; był niemądry. Otworzył usta, jednak zanim zdążyłby coś powiedzieć, zorientował się, że w słowach Hannah nie było złośliwości. Było ciepło, które dobrze znał, i troska, i coś jeszcze, czego nie umiał dzisiaj nazwać. Uniósł spojrzenie, odszukując jej czekoladowe oczy; nie odsunął się, nie poruszył, opierając skroń o drewnianą framugę drzwi. Pokręcił lekko głową, ale to było jedyne zaprzeczenie, na jakie sobie pozwolił. – Wiem – powiedział cicho, to nie była jej wina, że wątpił, zresztą: te wątpliwości nigdy nie dotyczyły jej, a jego. Słodkie wyznanie sprawiło, że się uśmiechnął, czując rozlewające się za mostkiem ciepło; serce instynktownie zabiło mu mocniej, nieistotne, ile razy by tego nie usłyszał – słowa nie powszedniały, dodawały mu siły. Przełknął ślinę. – Nie p-p-powinnaś musieć sobie z tym radzić teraz – tym razem to on jej przypomniał, w głosie zatańczył smutek. – Ani się martwić, ani denerwować. To ja powinienem się tobą opiekować. – Była w ciąży, nosiła pod sercem jego dziecko, ich dziecko. Powinien dbać o to, żeby czuła się bezpiecznie, żeby nie musiała myśleć o kruchości życia i bać się, że to wszystko, co zbudowali, w każdej chwili może rozsypać się w drzazgi. Powinien pilnować, żeby się nie przemęczała i nosić ją na rękach – a przez ostatnie tygodnie ledwie był w stanie przejść z sypialni do kuchni, żeby po drodze czegoś nie przewrócić. Dzisiaj, kiedy wreszcie zaczynał stawać na nogi (fizycznie; w środku nadal miał wrażenie, że to wszystko: walka w lesie, trzęsienie ziemi w Oazie, Rosier, klątwa – wydarzyło się wczoraj), chciał jej to wynagrodzić, ale wyglądało na to, że nie był w stanie zrobić nawet tego. Pogorszył tylko sprawę, zepsuł jej dzień; dopiero co chciała wyjść z domu, bo nie mogła już dłużej na niego patrzeć.
Kiwnął głową bezgłośnie, oczywiście, że sobie poradzi; z każdym zmartwieniem, które będzie musiał zdjąć z jej barków. Wyciągnął rękę, żeby złapać ją lekko za ramię, nachylając się jednocześnie i przyciskając wargi do włosów na jej skroni; pachniała jabłkami i czymś ziołowym. – Dobrze – przytaknął, odsuwając się nieco i cofając dłoń, ale tylko po to, żeby wyciągnąć ją w jej stronę; czekając ze wstrzymanym oddechem, jakby niepewny, czy ją weźmie. Spojrzenie pomknęło mu niżej, na tkaninę, którą nadal zaciskała w palcach. Uniósł brwi, na ustach zatańczył mu cień uśmiechu. – Ale to – chyba nie będzie ci p-p-potrzebne – zauważył. Zima była długa, wiosna chłodna, ale lato, które przyszło po niej, okazywało się upalne; Hannah nie wyglądała zresztą jakby było jej chłodno, widział rumieniec pokrywający jasne policzki, choć nie mógł mieć pewności, czy wynikał z ciepła, czy z tego, że ją zdenerwował. Przygryzł wewnętrzną stronę policzka, kąsany wyrzutami sumienia. – Obiecuję – dodał jeszcze, przekrzywiając głowę.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie była pewna, czy pożar został ugaszony. Czy to ona go wznieciła, czy Billy i komu tak naprawdę udało się zadusić ogień. Wściekłość na jego zazdrość zniknęła równie prędko, co się pojawiła. nie była na tyle arogancka, by zrzucić winę na własne zachowanie na ciążowe humorki i była wdzięczna, że właśnie temu nie przypisał tego Billy (nawet jeśli to prawda). Gdyby to zrobił furii nie powstrzymałoby nic. Wzruszyła ramionami, nie znając odpowiedzi na jego pytanie. Dopiero teraz zdawała sobie sprawę, że do Williama też nie pasowała treść tego liścika. Nie potrafiła też przypasować charakteru pisma, choć była wcześniej pewna, czy dobrze go znała, a zapach unoszący się z kartki kojarzył właśnie z nikim, nikim innym. Błąd ją przeraził na wielu płaszczyznach, także w związku z tym, że dała się złapać na coś tak miałkiego i romantycznego, a teraz było jej wstyd, że zareagowała w taki sposób, choć mogła po prostu udać, że to nic ważnego i zapomnieć. Ścisnęła jego palce, czując w jego dłoni wsparcie i pewność, że burza pożar naprawdę zniknął, a oni oboje mogli przestać mamić się, że taka głupota wstrząsnęła ich porankiem. Ścisnęła jego dłoń — mocno i pewnie, jakby to miała być milcząca odpowiedź. Też nie chciała tego kontynuować w takim tonie, nie chciała niczego przed nim zatajać i ukrywać.
— Bo...— zaczęła, unosząc na niego wzrok. Musiała wziąć kilka głębszych wdechów, niż zdecydowała się do tego przyznać, ale coś ze środka — nie wiedziała co i dlaczego — bardzo chciało by wyjawiła mu tę prawdę. — Bo odkąd zdałam sobie sprawę, że to nie ty napisałeś ten list to jestem przerażona. — Nie chodziło o jego wścibstwo, nie chodziło o żal, że to nie on był adresatem sprawiającej przyjemność notatki. — Boję się, że posądzisz mnie o coś i stracę to, co mam. Ciebie, twoje zaufanie. Wiarę. — Relacja z przyjacielem była inna. Trudno było utracić coś tak stabilnego, zbudowanego na twardych fundamentach. Scementowana relacja wydawała się nienaruszalna, a wszystko to, co przez te wszystkie lata przeżyli udowadniało, że po prostu byli dobrymi przyjaciółmi. — To jest... nowe — wytłumaczyła się, nagle czując bardziej zagubiona w tej rozmowie niż on, choć przecież to właśnie ona doprowadziła do takiej konfrontacji. — Ja i ty, jako żona i mąż. Nie chcę żebyś mnie o coś podejrzewał. Albo zmienił o mnie zdanie — szepnęła, opuszczając wzrok, a wraz z nim nieco głowę. Dopiero budowali to małżeństwo. Po miesiącach subtelnych znaków i spojrzeń, gdy doszło do eksplozji uczuć i pragnień, nastąpiły miesiące rozłąki, a potem budowania wszystkiego od zera. Nie miała przy sobie matki, która mogłaby jej doradzić. Justine nie nadawała się do rozmów na te tematy. — Nie chcę zrobić czegoś nie tak. Albo żeby wyszło coś takiego.— Spojrzała na jego dłonie, poczuła w jednej z nich papierek z liścikim, który mu przekazała. — Poza tym moglibyśmy się pośmiać, jest naprawdę głupi. Jest zaadresowany "najdroższy kwiecie" — rzuciła i prychnęła, wzruszając ramionami. — Może się pomylił i nie miał być nawet do mnie — dodała zaraz, unosząc brwi. Nie było to wcale takie nieprawdopodobne. Może to Lydia miała otrzymać. Spoważniała znów, zawiesiwszy na nim nieruchome spojrzenie ciemnych oczu. — Muszę — zaprotestowała niemalże od razu. — Nie chodzi o chodzenie na palcach, czy jakiś handicap. Po prostu nie chcę dokładać ci zupełnie niepotrzebnych zmartwień. Szczególnie teraz — dodała ciszej, spoglądając na chwilę na ich splecione dłonie. Kiedy oparł głowę o framugę, uniosła brew, by zmusić go do nieustannego patrzenia na nią. Nie uciekaj spojrzeniem, patrz na mnie. Wszystko będzie dobrze. — Billy — szepnęła rozczulona jego potrzebą troski. Zawsze taki był. Kochany, dbający, cierpliwy, troskliwy. — Moja mama taka była. taka jest — poprawiła się. — Ja też. Dziś jest czas na to, nie na tamto. Teraz jest czas na jedzenie, a nie zabawę. Ale mój tata zawsze powtarzał, że jeśli dzielisz życie na odcinki czasu to nigdy nie trafisz na dobry moment, bo wokół dzieje się zbyt wiele, by wszystko sobie uporządkować i zaplanować i ze wszystkiego być i dumnym i zadowolonym. Wychodzi z założenia, że trzeba się dostosować do tego, co czas nam daje, zamiast próbować dostosować czas pod siebie. Dzięki temu jest łatwiej. Więc pewnie, gdyby tu stał zamiast mnie to powiedziałby ci, żebyś nie trzymał się tego co powinieneś w danej chwili. Wystarczy to, co możesz. I też tak czuję teraz.— Przechyliła głowę lekko w bok, wypuszczając z płuc powietrze. Była z rodzeństwa najmłodsza i nie miała okazji zobaczyć mamy w ciąży, ale zawsze jej powtarzała, że kobiety nie miały taryfy ulgowej i jeśli chciała dorównać braciom to musiała udowodnić, że jest silna, wytrzymała i pracowita. Nie wyobrażała sobie dziś, by mogła z powodu ciąży przestać pracować albo czekać, aż Billy wyręczy ją w jej obowiązkach, a jednak jej pomagał, choć nie musiał. Chciała być dla niego tym samym. To wydawało jej się proste i wiedziała, że musi mu o tym przypominać do znudzenia, żeby myślenie o tym w taki sposób weszło mu w krew. Była elastyczna, miękka, gdy pochylił się by złożyć na jej skroni pocałunek. Zbliżyła się poddając ruchom jego ciała by w końcu unieść też na niego wzrok. W jednej dłoni wciąż ściskała sweter, w drugiej miała liścik, więc ponownie ukryła go, choć tym razem nie w dekolcie, a w kieszeni, pod pierwszą warstwą cienkiej sukienki, gdzie miała ukrytą różdżkę. Dopiero wtedy podała mu dłoń i nim zamknął ją w swojej, zacisnęła palce.
— To na wypadek, jakby zrobiło się zimno. Nie wiedziałam, czy wrócę do domu przed wieczorem. Albo na noc — wyjaśniła pomysł brania swetra prosto na upał, dla podkreślenia, jak bardzo była rozzłoszczona chwilę wcześniej. Zaraz jednak odrzuciła ubranie na łóżko i z przyzwyczajenia, chcąc go minąć i pociągnąć za sobą, wepchnęła się w przejście w drzwiach. Tym razem jednak, kiedy stali w niej oboje okazało się to trudnym wyzwaniem. — Billy — szepnęła, unosząc brodę. — Musisz się obrócić. Chyba się zaklinowałam — dodała ledwie słyszalnie, obracając się bardziej przodem do niego, tym samym klinując ich w przejściu jeszcze wyraźniej. Zaokrąglony brzuch oparł się o jego bok, uniemożliwiając mu cofnięcie się do korytarza. Sytuację miała raczej pod kontrolą, ale nie musiał wcale o tym wiedzieć. — Spróbuj... przodem — zasugerowała mu z irytacją, spoglądając na jego bok, a potem klatkę piersiową, szyję i w końcu linię żuchwy i twarz. Ta wariacja w miejscu sprawiła, że zrobiło jej się jeszcze cieplej, jakby w sypialni na piętrze drewnianego domku było zbyt chłodno w trakcie upału. Uśmiechnęła się pogodnie, a w oczach zatańczyło wyzwanie. — I co teraz? — Był zbyt bystry, by uwierzyć, że naprawdę mogła się zaklinować z nim w przejściu.
— Bo...— zaczęła, unosząc na niego wzrok. Musiała wziąć kilka głębszych wdechów, niż zdecydowała się do tego przyznać, ale coś ze środka — nie wiedziała co i dlaczego — bardzo chciało by wyjawiła mu tę prawdę. — Bo odkąd zdałam sobie sprawę, że to nie ty napisałeś ten list to jestem przerażona. — Nie chodziło o jego wścibstwo, nie chodziło o żal, że to nie on był adresatem sprawiającej przyjemność notatki. — Boję się, że posądzisz mnie o coś i stracę to, co mam. Ciebie, twoje zaufanie. Wiarę. — Relacja z przyjacielem była inna. Trudno było utracić coś tak stabilnego, zbudowanego na twardych fundamentach. Scementowana relacja wydawała się nienaruszalna, a wszystko to, co przez te wszystkie lata przeżyli udowadniało, że po prostu byli dobrymi przyjaciółmi. — To jest... nowe — wytłumaczyła się, nagle czując bardziej zagubiona w tej rozmowie niż on, choć przecież to właśnie ona doprowadziła do takiej konfrontacji. — Ja i ty, jako żona i mąż. Nie chcę żebyś mnie o coś podejrzewał. Albo zmienił o mnie zdanie — szepnęła, opuszczając wzrok, a wraz z nim nieco głowę. Dopiero budowali to małżeństwo. Po miesiącach subtelnych znaków i spojrzeń, gdy doszło do eksplozji uczuć i pragnień, nastąpiły miesiące rozłąki, a potem budowania wszystkiego od zera. Nie miała przy sobie matki, która mogłaby jej doradzić. Justine nie nadawała się do rozmów na te tematy. — Nie chcę zrobić czegoś nie tak. Albo żeby wyszło coś takiego.— Spojrzała na jego dłonie, poczuła w jednej z nich papierek z liścikim, który mu przekazała. — Poza tym moglibyśmy się pośmiać, jest naprawdę głupi. Jest zaadresowany "najdroższy kwiecie" — rzuciła i prychnęła, wzruszając ramionami. — Może się pomylił i nie miał być nawet do mnie — dodała zaraz, unosząc brwi. Nie było to wcale takie nieprawdopodobne. Może to Lydia miała otrzymać. Spoważniała znów, zawiesiwszy na nim nieruchome spojrzenie ciemnych oczu. — Muszę — zaprotestowała niemalże od razu. — Nie chodzi o chodzenie na palcach, czy jakiś handicap. Po prostu nie chcę dokładać ci zupełnie niepotrzebnych zmartwień. Szczególnie teraz — dodała ciszej, spoglądając na chwilę na ich splecione dłonie. Kiedy oparł głowę o framugę, uniosła brew, by zmusić go do nieustannego patrzenia na nią. Nie uciekaj spojrzeniem, patrz na mnie. Wszystko będzie dobrze. — Billy — szepnęła rozczulona jego potrzebą troski. Zawsze taki był. Kochany, dbający, cierpliwy, troskliwy. — Moja mama taka była. taka jest — poprawiła się. — Ja też. Dziś jest czas na to, nie na tamto. Teraz jest czas na jedzenie, a nie zabawę. Ale mój tata zawsze powtarzał, że jeśli dzielisz życie na odcinki czasu to nigdy nie trafisz na dobry moment, bo wokół dzieje się zbyt wiele, by wszystko sobie uporządkować i zaplanować i ze wszystkiego być i dumnym i zadowolonym. Wychodzi z założenia, że trzeba się dostosować do tego, co czas nam daje, zamiast próbować dostosować czas pod siebie. Dzięki temu jest łatwiej. Więc pewnie, gdyby tu stał zamiast mnie to powiedziałby ci, żebyś nie trzymał się tego co powinieneś w danej chwili. Wystarczy to, co możesz. I też tak czuję teraz.— Przechyliła głowę lekko w bok, wypuszczając z płuc powietrze. Była z rodzeństwa najmłodsza i nie miała okazji zobaczyć mamy w ciąży, ale zawsze jej powtarzała, że kobiety nie miały taryfy ulgowej i jeśli chciała dorównać braciom to musiała udowodnić, że jest silna, wytrzymała i pracowita. Nie wyobrażała sobie dziś, by mogła z powodu ciąży przestać pracować albo czekać, aż Billy wyręczy ją w jej obowiązkach, a jednak jej pomagał, choć nie musiał. Chciała być dla niego tym samym. To wydawało jej się proste i wiedziała, że musi mu o tym przypominać do znudzenia, żeby myślenie o tym w taki sposób weszło mu w krew. Była elastyczna, miękka, gdy pochylił się by złożyć na jej skroni pocałunek. Zbliżyła się poddając ruchom jego ciała by w końcu unieść też na niego wzrok. W jednej dłoni wciąż ściskała sweter, w drugiej miała liścik, więc ponownie ukryła go, choć tym razem nie w dekolcie, a w kieszeni, pod pierwszą warstwą cienkiej sukienki, gdzie miała ukrytą różdżkę. Dopiero wtedy podała mu dłoń i nim zamknął ją w swojej, zacisnęła palce.
— To na wypadek, jakby zrobiło się zimno. Nie wiedziałam, czy wrócę do domu przed wieczorem. Albo na noc — wyjaśniła pomysł brania swetra prosto na upał, dla podkreślenia, jak bardzo była rozzłoszczona chwilę wcześniej. Zaraz jednak odrzuciła ubranie na łóżko i z przyzwyczajenia, chcąc go minąć i pociągnąć za sobą, wepchnęła się w przejście w drzwiach. Tym razem jednak, kiedy stali w niej oboje okazało się to trudnym wyzwaniem. — Billy — szepnęła, unosząc brodę. — Musisz się obrócić. Chyba się zaklinowałam — dodała ledwie słyszalnie, obracając się bardziej przodem do niego, tym samym klinując ich w przejściu jeszcze wyraźniej. Zaokrąglony brzuch oparł się o jego bok, uniemożliwiając mu cofnięcie się do korytarza. Sytuację miała raczej pod kontrolą, ale nie musiał wcale o tym wiedzieć. — Spróbuj... przodem — zasugerowała mu z irytacją, spoglądając na jego bok, a potem klatkę piersiową, szyję i w końcu linię żuchwy i twarz. Ta wariacja w miejscu sprawiła, że zrobiło jej się jeszcze cieplej, jakby w sypialni na piętrze drewnianego domku było zbyt chłodno w trakcie upału. Uśmiechnęła się pogodnie, a w oczach zatańczyło wyzwanie. — I co teraz? — Był zbyt bystry, by uwierzyć, że naprawdę mogła się zaklinować z nim w przejściu.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale kiedy poczuł palce zaciskające się na jego dłoni, odetchnął z bezgłośną ulgą – po raz pierwszy od sprzeczki w kuchni czując się tak, jakby odnalazł pod stopami kawałek stabilnego gruntu. Nie był pewien, kiedy właściwie się to stało – czy dawno temu, jeszcze w czasach, w których przychodził do sklepu jej dziadka, żeby siedząc na blacie wyrzucić z siebie troski; czy dopiero, kiedy wrócił do kraju, zagubiony bardziej niż kiedykolwiek – ale nie miał wątpliwości co do tego, że Hannah była jego stałą. Nikt tak, jak ona, nie potrafił sprowadzić go na ziemię, kiedy się gubił, a ostatnio gubił się ciągle, raz po raz podważając własne decyzje i wątpiąc w rzeczy, które dawniej uznawał za oczywiste. Tych pozornie oczywistych z kolei nie zauważał – nawet kiedy kołysały się przed samym jego nosem.
Czy to dlatego słowa Hannah go zaskoczyły? Zmarszczył brwi, gdy przyznała, że była przerażona; czym?, zatańczyło mu na ustach, ale nie odezwał się, nie chcąc jej przerywać, choć miał ochotę zaprotestować niemal natychmiast. Podejrzenie, że mógłby kiedykolwiek przestać jej ufać wydało mu się absurdalne, ale z drugiej strony: rozumiał, co miała na myśli nazywając ich relację nową. Chociaż przyjaźnili się od lat i przetrwali razem wiele, będąc świadkami swoich wzajemnych sukcesów i upadków, to dzisiaj stopniowo odsłaniali przed sobą strony do tej pory pozostające poza zasięgiem wzroku. Biegnąca przed nimi ścieżka nie była jedną z tych znajomych i wydeptanych, którą mogliby przejść z zamkniętymi oczami i ani razu się nie potknąć. On też się bał – i nawet jeśli był to strach irracjonalny, to ta irracjonalność nie czyniła go ani trochę mniej prawdziwym. – Hanny – odezwał się cicho, gdy uciekła od niego wzrokiem, opuszczając go gdzieś w dół. Sięgnął dłonią jej policzka, drugą cały czas ściskając jej palce; wsunął luźny kosmyk włosów za ucho, opuszkami gładząc ciepłą skórę, kciukiem delikatnie próbując unieść jej podbródek. – A to p-p-podobno ja jestem niemądry – rzucił lekko, ale bez drwiny. Nie żartował z niej, nie kpił z jej uczuć, pomiędzy głoski wlewając wyłącznie czułość i troskę. – To się nie wydarzy – zapewnił, instynktownie szukając jej spojrzenia. Nie mógł obiecać jej, że nigdy go nie straci; ostatnie zdarzenia pokazały mu dobitnie, że podobne przysięgi byłyby puste, a śmierć mogła upomnieć się o niego każdego dnia, ale był pewien, że tak długo, jak długo będzie zależało to od niego, nie odejdzie. Rodzina od zawsze była dla niego wszystkim, a niczego nie pragnął tak mocno, jak stworzyć ją z Hannah. – Nawet jeśli zrobisz coś nie tak. Ja na p-p-pewno zrobię – zapowiedział, wzruszając ramieniem w przepraszającym geście. Popełniał błędy w przeszłości i nie był na tyle naiwny, by sądzić, że nie popełni kolejnych; że nie powie czegoś nieodpowiedniego, albo nie stanie przed następną niemożliwą decyzją. Przyszło im żyć w trudnym świecie, w rzeczywistości, w której musieli walczyć o coś tak prostego, jak prawo do istnienia – ale mimo to nie miał zamiaru się poddać. Bez względu na to, że czasami, szczególnie ostatnio, o wiele trudniej było mu dostrzec nadzieję.
Kącik ust drgnął mu w górę. – Nie obiecuję, że Johnson nie straci p-p-paru zębów – powiedział żartem (a może wcale nie), licząc na to, że trochę ją rozbawi, rozproszy ciężkie myśli – ale ty nie stracisz mojego zaufania, Hanny – dodał poważniej. – P-p-pójdę wszędzie tam, gdzie ty pójdziesz. – Na ślepo, bez pytań. Były dla niego najważniejsze – ona i Amelia, w kim innym miałby pokładać wiarę? Zaśmiał się cicho. – Najd-d-droższy kwiecie? – powtórzył. – Nie znasz przypadkiem jakiegoś amatora roślin? – podjął, unosząc wyżej brew, tym razem nie mając nikogo konkretnego na myśli. – Może – zgodził się, chociaż tak naprawdę nie wierzył, że to jego mała siostra mogłaby być adresatką podobnych wyznań – być może dlatego, że w jego oczach wciąż była drobną dziewczynką, obijającą się o ściany na dziecięcej miotełce. Westchnął bezgłośnie w reakcji na słowa protestu, nie uciekł jednak przed nią spojrzeniem, nawet kiedy głową ciężko oparł się o drewnianą framugę. Była dla niego za dobra. W ogóle była za dobra, wiedział to przecież nie od dzisiaj; zawsze stawiała innych na pierwszym miejscu, nigdy siebie. Powtarzała, że ona da radę, a potem odsuwała własne potrzeby i pragnienia na dalszy plan, całą energię poświęcając na pomaganie bliskim. Kochał ją za to, a jednocześnie go to przerażało; to, że chciała dzielić na pół cały ciężar, który na nich, na niego spadał. Nie mógł jej nim obarczać, nie tym. – Szczególnie teraz – powtórzył za nią szeptem, głosem przesiąkniętym żalem. Pokręcił lekko głową. – To nie są niep-p-potrzebne zmartwienia – nie zgodził się. Ale nie przerwał jej już więcej, mimo że padające z jej ust zdania nie przekonały go do końca. Może to była buta albo wewnętrzny, niemożliwy do przełamania upór, ale jemu nie wystarczało to, co mógł w tej chwili. Przywykł do własnej zaradności, do siły utrzymującej go w pionie, do swobody, jaką czuł na miotle; bez tego wszystkiego czuł się słaby, bezradny. I nienawidził tego uczucia ze wszystkich sił. Kiwnął jednak głową, pojednawczo, akceptując też punkt widzenia Hannah – i wyciągając w jej stronę rękę, gotów zostawić za sobą ten liścik, i tę kłótnię, zamiast tego zajmując się wizją, która jeszcze niedawno obudziła u niego nieco już zapomnianą ekscytację.
Wypuścił z płuc powietrze czując zaciskające się na jego dłoni palce. – Na noc? A niby gdzie p-p-planowałaś zostać na noc? – zapytał z niedowierzaniem. Musiała zdawać sobie sprawę z tego, że gdyby rzeczywiście nie wróciła, przeszukałby całą okolicę i wypytał wszystkich sąsiadów; nie zmrużyłby spokojnie oka bez pewności, że była bezpieczna. Nie zdążył jej jednak tego wytknąć, bo poczuł, jak Hannah – nie czekając, aż się wycofa – próbuje przepchnąć się obok niego w drzwiach. Spróbował przesunąć się odruchowo, żeby ją przepuścić – ale natrafił na stanowczy opór w postaci drewnianej futryny. Zaśmiał się, parskając niekontrolowanie, w pierwszej chwili rozczulony jej niezdarnością. – P-p-poczekaj – musisz się po prostu – cofnąć, miał zamiar powiedzieć, dopóki nie dostrzegł charakterystycznego błysku w ciemnych tęczówkach. Droczyła się z nim? Uniósł brew, trochę zdezorientowany, a trochę rozbawiony, czując jednocześnie, jak z klatki piersiowej spada mu lwia część ciężaru pozostawionego przez niedawną rozmowę. – Hm – mruknął, obracając się lekko, jakby chciał ustawić się plecami do ściany, a przodem do Hannah, tym manewrem sprawiając jedynie, że ich ciała mocniej przylgnęły do siebie. – Zaklinowałaś nas oboje – poprawił ją. To nie była prawda, wystarczyłoby, żeby przesunęła się nieco w głąb sypialni, a bez trudu uwolniliby się z pozornej pułapki, ale zdecydował się podjąć grę, którą zaczęła. Jej bliskość, zapach, ciepło promieniujące od ciała, wywołały przyjemne mrowienie biegnące wzdłuż kręgosłupa. – Troje – dodał po sekundowym namyśle. – Jednak słusznie m-m-mówią, że troje to już tłok – zażartował. – Moment, sp-p-próbuję… – zaczął, po czym spróbował osunąć się nieco niżej, jednocześnie wysuwając w przód nogę, a dłoń opierając o futrynę tuż nad głową Hannah; ani trochę nie przybliżając ich w ten sposób do rozwiązania problemu. Spojrzał na nią z góry, z wesołym błyskiem w oku. – Nic z tego – zawyrokował. – Zostawiłem różdżkę na d-d-dole, zostaniemy tu, dopóki ktoś nas nie znajdzie. Albo dopóki Maisie nie postanowi się przesunąć – odpowiedział. Albo dopóki Amelia nie wyjdzie z pokoju i nie zapyta, co robią, dodał w myślach, coraz bardziej rozbawiony. – To jak leciał dalej ten liścik? – podjął po chwili, jakby nagle sobie o tym przypomniał. Nachylił się nieco do przodu, część ciężaru ciała przenosząc na opartą o drzwi rękę. – Najd-d-droższy kwiecie, co kwitniesz w lecie? – zgadnął, spoglądając Hannah prosto w oczy. – Tak cię miłuję, aż w drzwiach miejsca brakuje? – ciągnął, z trudem opanowując drgający kącik ust.
Czy to dlatego słowa Hannah go zaskoczyły? Zmarszczył brwi, gdy przyznała, że była przerażona; czym?, zatańczyło mu na ustach, ale nie odezwał się, nie chcąc jej przerywać, choć miał ochotę zaprotestować niemal natychmiast. Podejrzenie, że mógłby kiedykolwiek przestać jej ufać wydało mu się absurdalne, ale z drugiej strony: rozumiał, co miała na myśli nazywając ich relację nową. Chociaż przyjaźnili się od lat i przetrwali razem wiele, będąc świadkami swoich wzajemnych sukcesów i upadków, to dzisiaj stopniowo odsłaniali przed sobą strony do tej pory pozostające poza zasięgiem wzroku. Biegnąca przed nimi ścieżka nie była jedną z tych znajomych i wydeptanych, którą mogliby przejść z zamkniętymi oczami i ani razu się nie potknąć. On też się bał – i nawet jeśli był to strach irracjonalny, to ta irracjonalność nie czyniła go ani trochę mniej prawdziwym. – Hanny – odezwał się cicho, gdy uciekła od niego wzrokiem, opuszczając go gdzieś w dół. Sięgnął dłonią jej policzka, drugą cały czas ściskając jej palce; wsunął luźny kosmyk włosów za ucho, opuszkami gładząc ciepłą skórę, kciukiem delikatnie próbując unieść jej podbródek. – A to p-p-podobno ja jestem niemądry – rzucił lekko, ale bez drwiny. Nie żartował z niej, nie kpił z jej uczuć, pomiędzy głoski wlewając wyłącznie czułość i troskę. – To się nie wydarzy – zapewnił, instynktownie szukając jej spojrzenia. Nie mógł obiecać jej, że nigdy go nie straci; ostatnie zdarzenia pokazały mu dobitnie, że podobne przysięgi byłyby puste, a śmierć mogła upomnieć się o niego każdego dnia, ale był pewien, że tak długo, jak długo będzie zależało to od niego, nie odejdzie. Rodzina od zawsze była dla niego wszystkim, a niczego nie pragnął tak mocno, jak stworzyć ją z Hannah. – Nawet jeśli zrobisz coś nie tak. Ja na p-p-pewno zrobię – zapowiedział, wzruszając ramieniem w przepraszającym geście. Popełniał błędy w przeszłości i nie był na tyle naiwny, by sądzić, że nie popełni kolejnych; że nie powie czegoś nieodpowiedniego, albo nie stanie przed następną niemożliwą decyzją. Przyszło im żyć w trudnym świecie, w rzeczywistości, w której musieli walczyć o coś tak prostego, jak prawo do istnienia – ale mimo to nie miał zamiaru się poddać. Bez względu na to, że czasami, szczególnie ostatnio, o wiele trudniej było mu dostrzec nadzieję.
Kącik ust drgnął mu w górę. – Nie obiecuję, że Johnson nie straci p-p-paru zębów – powiedział żartem (a może wcale nie), licząc na to, że trochę ją rozbawi, rozproszy ciężkie myśli – ale ty nie stracisz mojego zaufania, Hanny – dodał poważniej. – P-p-pójdę wszędzie tam, gdzie ty pójdziesz. – Na ślepo, bez pytań. Były dla niego najważniejsze – ona i Amelia, w kim innym miałby pokładać wiarę? Zaśmiał się cicho. – Najd-d-droższy kwiecie? – powtórzył. – Nie znasz przypadkiem jakiegoś amatora roślin? – podjął, unosząc wyżej brew, tym razem nie mając nikogo konkretnego na myśli. – Może – zgodził się, chociaż tak naprawdę nie wierzył, że to jego mała siostra mogłaby być adresatką podobnych wyznań – być może dlatego, że w jego oczach wciąż była drobną dziewczynką, obijającą się o ściany na dziecięcej miotełce. Westchnął bezgłośnie w reakcji na słowa protestu, nie uciekł jednak przed nią spojrzeniem, nawet kiedy głową ciężko oparł się o drewnianą framugę. Była dla niego za dobra. W ogóle była za dobra, wiedział to przecież nie od dzisiaj; zawsze stawiała innych na pierwszym miejscu, nigdy siebie. Powtarzała, że ona da radę, a potem odsuwała własne potrzeby i pragnienia na dalszy plan, całą energię poświęcając na pomaganie bliskim. Kochał ją za to, a jednocześnie go to przerażało; to, że chciała dzielić na pół cały ciężar, który na nich, na niego spadał. Nie mógł jej nim obarczać, nie tym. – Szczególnie teraz – powtórzył za nią szeptem, głosem przesiąkniętym żalem. Pokręcił lekko głową. – To nie są niep-p-potrzebne zmartwienia – nie zgodził się. Ale nie przerwał jej już więcej, mimo że padające z jej ust zdania nie przekonały go do końca. Może to była buta albo wewnętrzny, niemożliwy do przełamania upór, ale jemu nie wystarczało to, co mógł w tej chwili. Przywykł do własnej zaradności, do siły utrzymującej go w pionie, do swobody, jaką czuł na miotle; bez tego wszystkiego czuł się słaby, bezradny. I nienawidził tego uczucia ze wszystkich sił. Kiwnął jednak głową, pojednawczo, akceptując też punkt widzenia Hannah – i wyciągając w jej stronę rękę, gotów zostawić za sobą ten liścik, i tę kłótnię, zamiast tego zajmując się wizją, która jeszcze niedawno obudziła u niego nieco już zapomnianą ekscytację.
Wypuścił z płuc powietrze czując zaciskające się na jego dłoni palce. – Na noc? A niby gdzie p-p-planowałaś zostać na noc? – zapytał z niedowierzaniem. Musiała zdawać sobie sprawę z tego, że gdyby rzeczywiście nie wróciła, przeszukałby całą okolicę i wypytał wszystkich sąsiadów; nie zmrużyłby spokojnie oka bez pewności, że była bezpieczna. Nie zdążył jej jednak tego wytknąć, bo poczuł, jak Hannah – nie czekając, aż się wycofa – próbuje przepchnąć się obok niego w drzwiach. Spróbował przesunąć się odruchowo, żeby ją przepuścić – ale natrafił na stanowczy opór w postaci drewnianej futryny. Zaśmiał się, parskając niekontrolowanie, w pierwszej chwili rozczulony jej niezdarnością. – P-p-poczekaj – musisz się po prostu – cofnąć, miał zamiar powiedzieć, dopóki nie dostrzegł charakterystycznego błysku w ciemnych tęczówkach. Droczyła się z nim? Uniósł brew, trochę zdezorientowany, a trochę rozbawiony, czując jednocześnie, jak z klatki piersiowej spada mu lwia część ciężaru pozostawionego przez niedawną rozmowę. – Hm – mruknął, obracając się lekko, jakby chciał ustawić się plecami do ściany, a przodem do Hannah, tym manewrem sprawiając jedynie, że ich ciała mocniej przylgnęły do siebie. – Zaklinowałaś nas oboje – poprawił ją. To nie była prawda, wystarczyłoby, żeby przesunęła się nieco w głąb sypialni, a bez trudu uwolniliby się z pozornej pułapki, ale zdecydował się podjąć grę, którą zaczęła. Jej bliskość, zapach, ciepło promieniujące od ciała, wywołały przyjemne mrowienie biegnące wzdłuż kręgosłupa. – Troje – dodał po sekundowym namyśle. – Jednak słusznie m-m-mówią, że troje to już tłok – zażartował. – Moment, sp-p-próbuję… – zaczął, po czym spróbował osunąć się nieco niżej, jednocześnie wysuwając w przód nogę, a dłoń opierając o futrynę tuż nad głową Hannah; ani trochę nie przybliżając ich w ten sposób do rozwiązania problemu. Spojrzał na nią z góry, z wesołym błyskiem w oku. – Nic z tego – zawyrokował. – Zostawiłem różdżkę na d-d-dole, zostaniemy tu, dopóki ktoś nas nie znajdzie. Albo dopóki Maisie nie postanowi się przesunąć – odpowiedział. Albo dopóki Amelia nie wyjdzie z pokoju i nie zapyta, co robią, dodał w myślach, coraz bardziej rozbawiony. – To jak leciał dalej ten liścik? – podjął po chwili, jakby nagle sobie o tym przypomniał. Nachylił się nieco do przodu, część ciężaru ciała przenosząc na opartą o drzwi rękę. – Najd-d-droższy kwiecie, co kwitniesz w lecie? – zgadnął, spoglądając Hannah prosto w oczy. – Tak cię miłuję, aż w drzwiach miejsca brakuje? – ciągnął, z trudem opanowując drgający kącik ust.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kciukiem delikatnie pogładziła jego dłoń, w mimowolnym geście przypomnienia, że była obok, gotowa na wszystko. Była też gotowa na niego w chwilach jego tryumfu i chwilach słabości, ale dziś to nie on się nią wykazał. To ona, w złości, furii i strachu niewiadomego pochodzenia popełniła błędy, z których musiała mu się wytłumaczyć. Wstyd sięgał głęboko, nie pozwalając przyznać do najgłębszych obaw, które uzewnętrzniała złością i frustracją, choć przecież prościej było poprosić go o rozmowę. Wiedziała, co by jej odpowiedział. Dokładnie to, co teraz. Dlatego niezaskoczona jego słowami uśmiechnęła się lekko i pokiwała głową, gdy szorstkie palce musnęły jej policzek by zaczesać kosmyk włosów za ucho. To wystarczyło. To musiało wystarczyć, bo właśnie mu to powiedziała, wiedząc, że nie będzie nigdy potrzebowała więcej ponad to, co może jej dać. Nigdy nie sądziła, że znajdą się w tym miejscu i gdzie mogła być z nim i kochać go jak mężczyznę, nie tylko przyjaciela. Strach, że to zniknie; obawa, że to straci przez niedopowiedzenia była większa niż lęk, że mając przecież za sobą inne związki pełne różnych doświadczeń, świadomie zrezygnuje z niej. Oba były tak samo prawdziwe i uciążliwe. Oba bardzo chciała uciszyć, by cieszyć się każdą chwilą, każdą sekundą spędzoną przy nim.
Wypuściła powietrze z płuc, powoli unosząc wzrok do jego oczu. Ciepłych, pełnych troski i miłości. Spojrzenia, które — miała wrażenie — wcale nie zmieniło się przez te wszystkie lata. Wierzyła, że musiał kochać ją od zawsze, jak ona jego, po prostu pragnął czegoś innego.
— Moja babcia mawiała, że głupcy mają zawsze szczęście. Jeśli to prawda to mogę być niemądra z tobą — odpowiedziała, unosząc brew. Nie dbała o wszystko inne. Chciała dużej, szczęśliwej i zdrowej rodziny. Z całą resztą razem sobie poradzą. Nie myślała o tym, że mógłby zginąć. Choć śmierć spojrzała mu w oczy i pogroziła palcem, ta wizja była zupełnie nierealna. Trapiły ją znacznie mniej poważne, wręcz bzdurne wątpliwości małżeńskiego szczęścia. Zacisnęła palce na jego dłoni i uśmiechnęła się szerzej. — To lojalne ostrzeżenie?— spytała, obracając o w żart. — Wiesz, że wybaczyłabym ci wszystko — nie pytała, a twierdziła. Musiał wiedzieć. Nie istniała w jej głowie sytuacja, korą mogłaby stanąć im na przeszkodzie, niezależnie od jej skali i wielkości bólu, czy zawodu. Potrzebowała go jak powietrza i wiedziała, że on dziś czuł to samo. — Nawet jakbyś złamał miotłę w złości...— dodała ciszej i świadomie, bez przekonania w głosie, mierząc go ostrzegawczym spojrzeniem. Śmiech wypełnił pomieszczenie. Głowa nieco jej opadła, a ciemne rzęsy przysłoniły wraz z powiekami oczy. Nie wierzyła, że mógłby mu cokolwiek zrobić. Nigdy nie rzuciłby się ani na Johnsona ani na żadnego innego absztyfikanta z pięściami. Nigdy nie był ani gwałtowny ani agresywny.
— Przyznam, że bójka o mnie brzmi dość interesująco — mruknęła, biorąc głębszy wdech, by znów skrzyżować z nim wyzywające spojrzenie. I próżno — dodała zaraz, upominając przy tym bardziej siebie niż jego za tę myśl. — Ale zwycięzca i tak jest od dawna jeden, więc utrata kilku zębów raczej nie jest zbyt wielką nagrodą. Chyba, że zamierzasz je nosić jak trofeum na szyi.— Wolną dłonią przesunęła grzywkę z czoła, która leciała jej na oczy. — Mogłabym zastanowić się nad czymś...bardziej satysfakcjonującym. I czymś co nie wymagałoby poświęcenia kilku zębów i obdarcia dłoni — uniosła ją lekko i obróciła wierzchem do siebie, wyplątawszy się z uścisku by przejechać po jego palcach i knykciach. — Mogłyby się jeszcze przydać, a obolałe są nieszczególne sprawne i zdatne do pracy — spojrzała na niego ponownie, unosząc brwi. — Więc? — Czy udało jej się odwieść go od bestialskiego pomysłu zaatakowania Dimitriego?
Jego słowa i zapewnienia sprawiły, że jej serce zabiło mocniej, a niewidzialna dłoń zacisnęła się wokół szyi. Patrzyła mu prosto w oczy, wierząc w to, co obiecywał. W to, co jej oferował i była wdzięczna, ż to zrobił. Dzięki temu zapomniała o tamtych obawach. Chciała, by i on zapomniał o swoich. Tych, które przywiodły go tu na górę i tych, które nękały go od tygodni. Uniosła jego dłoń i ucałowała jej wnętrze, po chwili unosząc ją wyżej i przykładając do niej własny policzek.
— Znam paru, ale są na ostatnich miejscach na liście podejrzanych — zapewniła go, z błyskiem w oku, by przejść do ofensywy w przekonywaniu go co do własnych możliwości. Wiedziała, że stać go było na więcej i wiedziała też do czego był zdolny, ale to nie był czas na wyścig. Potrzebował odpoczynku, rekonwalescencji, powrotu do zdrowia. Praca mu w tym pomoże, zadania, które miał do wykonania. Dlatego w głowie rodziła jej się już myśl zaprzęgania go do wszystkich przydomowych robót, które mogłyby wymagać jego udziału a raczej pomocy. Od wyłożenia kamiennej ścieżki nieco dalej od domu, przez zbudowanie kilku skrzyń na następne, przyszłoroczne grządki, aż w końcu powiększenie szopy, by jej zrobić kącik na miotły, choć nie wiedziała kiedy będzie miała czas do tego usiąść i wrócić.
— Może przygotowalibyśmy jakiś kącik dla... no wiesz. Dla Eileen — zaproponowała, zerkając na swój brzuch. To najwyższa pora, by znaleźć miejsce dla córki — bo oczywiście zakładała, ze to będzie córka. — Przydałoby się zrobić porządek w szafie. Może jakaś kołyska— przygryzła wargę od środka, rozglądając się po sypialni.— I nie mogę ci powiedzieć. Moje kryjówki, moja tajemnica — mruknęła. Zapewne wylądowałaby w szopie, dumnie i uparcie nie chcąc wrócić do domu. Nie miała własnego kąta, w szopie prędko by ją znalazł. Była jego samotnią, ale mogłaby posłużyć jej jako schronienie przed nieco zdenerwowanym jej nieobecnością mężem. Obserwowała jego zmagania z rozbawieniem, które próbowała ukryć pod nieco nieumiejętnie odegranym płaszczem zakłopotania i zdenerwowania. Jej oczy zamiast na ich ciała uciekały na niego, jego twarz, szyję i ramiona.
— Nie mów nawet.... — jęknęła z udawanym przejęcim, gdy zarzucił jej, że ich zaklinowała. Uniosła zdziwiona brwi, poruszając się tak, by jeszcze bardziej do nago przylgnąć. Choć co prawda między framugą, a jej plecami pojawia się już spora luka, nie zamierzała oddawać mu wolnej przestrzeni. — Troje — powtórzyła po nim z rozmarzeniem w głosie. To przypomnienie brzmiało w jego ustach słodko. Smakowało szczęściem. Uniosła kąciki ust, a potem dłoń ku jego twarzy, delikatnie przesuwając palcami po świeżych bliznach. — Wyglądasz jak prawdziwy wojownik — wyznała cicho, z lekkim uśmiechem, nie tracąc ani na chwilę pewności, że nie tylko kochała go takiego, ale nawet blizny nie potrafiły oszpecić jego twarzy. — Niezłomny — szepnęła, zadzierając wyżej brodę, zbliżając się tym samym do jego warg. — Noś je z dumą, Billy — poprosiła. — Są dowodem przetrwania. Symbolem tego, że jesteś nie do pokonania— dodała, spoglądając na szramy, by za chwilę przenieść wzrok na jego wargi. — Szczególnie przed nimi, gdy ich spotkasz — przed tymi zwyrodnialcami, którzy mu to zrobili. Blizny wywołały w nim poczucie niepewności. Nie chciała, by mu towarzyszyła w dalszej drodze. Osłabiała. Jeśli nic z tym nie mógł już zrobić, musiał nosić to jak dziedzictwo. Nie był już graczem quidditcha, nie był od dawna chłopcem. Był mężczyzną. Był wojownikiem. Był obrońcą ludzi. — Z blizną wyglądasz nawet przystojniej — szepnęła prosto do jego ust, unosząc zadziornie brew. Jej ciepły oddech otulił jego twarz, dłonie powoli wspięły się po jego ramionach, zatrzymując na wyraźnych bicepsach. Czuła jak jego mięśnie się napinają, pod wpływem jej bliskości, jak się spina, ale też jak puszcza.
— Eileen, nie Maisie— poprawiła go. Zmieniła już plan, zapomniał go tylko uprzedzić. Choć codziennie w głowie rodziły jej się nowe pomysły na imiona. Pytanie o liścik na moment ją zdekoncentrowało. Spojrzała na niego pytająco i niepewnie, ale kiedy postanowił dokończyć nim jeszcze zdołała mu odpowiedzieć, prawie parsknęła. W ostatniej chwili odsunęła się od niego nieco, udając, że się zastanawia. — Mhm — mruknęła, przesuwając dłonie z jego ramion na pierś. — Jakoś tak to szło... — Cofnęła się kilka cali, bo gdy on się zbliżył mogła się ponownie przywrzeć ciasno plecami do framugi. Zerknęła na dłoń, którą oparł nad jej głową, czując jak powietrze powoli z niej uchodzi. Oddychała płycej i szybciej, zaczynając odczuwać skutki przyjemnie dusznej, ciepłej ciasnoty. — Dalej było... Kocham cię nad życie i pragnę cię skrycie — odparła szeptem, czując jak pąsowieją jej policzki od tej dziecinnej, figlarnej wymyślanki. — Umieram z żądzy oszalenia, ale łaknę twej szyi, ust i spojrzenia— zakończyła cichym, proszącym szeptem przesuwając palce na kieszonkę jego koszuli, w której znajdował się jakiś zmięty kawałek papieru. Złapała go między palce i powoli wysunęła.
Wypuściła powietrze z płuc, powoli unosząc wzrok do jego oczu. Ciepłych, pełnych troski i miłości. Spojrzenia, które — miała wrażenie — wcale nie zmieniło się przez te wszystkie lata. Wierzyła, że musiał kochać ją od zawsze, jak ona jego, po prostu pragnął czegoś innego.
— Moja babcia mawiała, że głupcy mają zawsze szczęście. Jeśli to prawda to mogę być niemądra z tobą — odpowiedziała, unosząc brew. Nie dbała o wszystko inne. Chciała dużej, szczęśliwej i zdrowej rodziny. Z całą resztą razem sobie poradzą. Nie myślała o tym, że mógłby zginąć. Choć śmierć spojrzała mu w oczy i pogroziła palcem, ta wizja była zupełnie nierealna. Trapiły ją znacznie mniej poważne, wręcz bzdurne wątpliwości małżeńskiego szczęścia. Zacisnęła palce na jego dłoni i uśmiechnęła się szerzej. — To lojalne ostrzeżenie?— spytała, obracając o w żart. — Wiesz, że wybaczyłabym ci wszystko — nie pytała, a twierdziła. Musiał wiedzieć. Nie istniała w jej głowie sytuacja, korą mogłaby stanąć im na przeszkodzie, niezależnie od jej skali i wielkości bólu, czy zawodu. Potrzebowała go jak powietrza i wiedziała, że on dziś czuł to samo. — Nawet jakbyś złamał miotłę w złości...— dodała ciszej i świadomie, bez przekonania w głosie, mierząc go ostrzegawczym spojrzeniem. Śmiech wypełnił pomieszczenie. Głowa nieco jej opadła, a ciemne rzęsy przysłoniły wraz z powiekami oczy. Nie wierzyła, że mógłby mu cokolwiek zrobić. Nigdy nie rzuciłby się ani na Johnsona ani na żadnego innego absztyfikanta z pięściami. Nigdy nie był ani gwałtowny ani agresywny.
— Przyznam, że bójka o mnie brzmi dość interesująco — mruknęła, biorąc głębszy wdech, by znów skrzyżować z nim wyzywające spojrzenie. I próżno — dodała zaraz, upominając przy tym bardziej siebie niż jego za tę myśl. — Ale zwycięzca i tak jest od dawna jeden, więc utrata kilku zębów raczej nie jest zbyt wielką nagrodą. Chyba, że zamierzasz je nosić jak trofeum na szyi.— Wolną dłonią przesunęła grzywkę z czoła, która leciała jej na oczy. — Mogłabym zastanowić się nad czymś...bardziej satysfakcjonującym. I czymś co nie wymagałoby poświęcenia kilku zębów i obdarcia dłoni — uniosła ją lekko i obróciła wierzchem do siebie, wyplątawszy się z uścisku by przejechać po jego palcach i knykciach. — Mogłyby się jeszcze przydać, a obolałe są nieszczególne sprawne i zdatne do pracy — spojrzała na niego ponownie, unosząc brwi. — Więc? — Czy udało jej się odwieść go od bestialskiego pomysłu zaatakowania Dimitriego?
Jego słowa i zapewnienia sprawiły, że jej serce zabiło mocniej, a niewidzialna dłoń zacisnęła się wokół szyi. Patrzyła mu prosto w oczy, wierząc w to, co obiecywał. W to, co jej oferował i była wdzięczna, ż to zrobił. Dzięki temu zapomniała o tamtych obawach. Chciała, by i on zapomniał o swoich. Tych, które przywiodły go tu na górę i tych, które nękały go od tygodni. Uniosła jego dłoń i ucałowała jej wnętrze, po chwili unosząc ją wyżej i przykładając do niej własny policzek.
— Znam paru, ale są na ostatnich miejscach na liście podejrzanych — zapewniła go, z błyskiem w oku, by przejść do ofensywy w przekonywaniu go co do własnych możliwości. Wiedziała, że stać go było na więcej i wiedziała też do czego był zdolny, ale to nie był czas na wyścig. Potrzebował odpoczynku, rekonwalescencji, powrotu do zdrowia. Praca mu w tym pomoże, zadania, które miał do wykonania. Dlatego w głowie rodziła jej się już myśl zaprzęgania go do wszystkich przydomowych robót, które mogłyby wymagać jego udziału a raczej pomocy. Od wyłożenia kamiennej ścieżki nieco dalej od domu, przez zbudowanie kilku skrzyń na następne, przyszłoroczne grządki, aż w końcu powiększenie szopy, by jej zrobić kącik na miotły, choć nie wiedziała kiedy będzie miała czas do tego usiąść i wrócić.
— Może przygotowalibyśmy jakiś kącik dla... no wiesz. Dla Eileen — zaproponowała, zerkając na swój brzuch. To najwyższa pora, by znaleźć miejsce dla córki — bo oczywiście zakładała, ze to będzie córka. — Przydałoby się zrobić porządek w szafie. Może jakaś kołyska— przygryzła wargę od środka, rozglądając się po sypialni.— I nie mogę ci powiedzieć. Moje kryjówki, moja tajemnica — mruknęła. Zapewne wylądowałaby w szopie, dumnie i uparcie nie chcąc wrócić do domu. Nie miała własnego kąta, w szopie prędko by ją znalazł. Była jego samotnią, ale mogłaby posłużyć jej jako schronienie przed nieco zdenerwowanym jej nieobecnością mężem. Obserwowała jego zmagania z rozbawieniem, które próbowała ukryć pod nieco nieumiejętnie odegranym płaszczem zakłopotania i zdenerwowania. Jej oczy zamiast na ich ciała uciekały na niego, jego twarz, szyję i ramiona.
— Nie mów nawet.... — jęknęła z udawanym przejęcim, gdy zarzucił jej, że ich zaklinowała. Uniosła zdziwiona brwi, poruszając się tak, by jeszcze bardziej do nago przylgnąć. Choć co prawda między framugą, a jej plecami pojawia się już spora luka, nie zamierzała oddawać mu wolnej przestrzeni. — Troje — powtórzyła po nim z rozmarzeniem w głosie. To przypomnienie brzmiało w jego ustach słodko. Smakowało szczęściem. Uniosła kąciki ust, a potem dłoń ku jego twarzy, delikatnie przesuwając palcami po świeżych bliznach. — Wyglądasz jak prawdziwy wojownik — wyznała cicho, z lekkim uśmiechem, nie tracąc ani na chwilę pewności, że nie tylko kochała go takiego, ale nawet blizny nie potrafiły oszpecić jego twarzy. — Niezłomny — szepnęła, zadzierając wyżej brodę, zbliżając się tym samym do jego warg. — Noś je z dumą, Billy — poprosiła. — Są dowodem przetrwania. Symbolem tego, że jesteś nie do pokonania— dodała, spoglądając na szramy, by za chwilę przenieść wzrok na jego wargi. — Szczególnie przed nimi, gdy ich spotkasz — przed tymi zwyrodnialcami, którzy mu to zrobili. Blizny wywołały w nim poczucie niepewności. Nie chciała, by mu towarzyszyła w dalszej drodze. Osłabiała. Jeśli nic z tym nie mógł już zrobić, musiał nosić to jak dziedzictwo. Nie był już graczem quidditcha, nie był od dawna chłopcem. Był mężczyzną. Był wojownikiem. Był obrońcą ludzi. — Z blizną wyglądasz nawet przystojniej — szepnęła prosto do jego ust, unosząc zadziornie brew. Jej ciepły oddech otulił jego twarz, dłonie powoli wspięły się po jego ramionach, zatrzymując na wyraźnych bicepsach. Czuła jak jego mięśnie się napinają, pod wpływem jej bliskości, jak się spina, ale też jak puszcza.
— Eileen, nie Maisie— poprawiła go. Zmieniła już plan, zapomniał go tylko uprzedzić. Choć codziennie w głowie rodziły jej się nowe pomysły na imiona. Pytanie o liścik na moment ją zdekoncentrowało. Spojrzała na niego pytająco i niepewnie, ale kiedy postanowił dokończyć nim jeszcze zdołała mu odpowiedzieć, prawie parsknęła. W ostatniej chwili odsunęła się od niego nieco, udając, że się zastanawia. — Mhm — mruknęła, przesuwając dłonie z jego ramion na pierś. — Jakoś tak to szło... — Cofnęła się kilka cali, bo gdy on się zbliżył mogła się ponownie przywrzeć ciasno plecami do framugi. Zerknęła na dłoń, którą oparł nad jej głową, czując jak powietrze powoli z niej uchodzi. Oddychała płycej i szybciej, zaczynając odczuwać skutki przyjemnie dusznej, ciepłej ciasnoty. — Dalej było... Kocham cię nad życie i pragnę cię skrycie — odparła szeptem, czując jak pąsowieją jej policzki od tej dziecinnej, figlarnej wymyślanki. — Umieram z żądzy oszalenia, ale łaknę twej szyi, ust i spojrzenia— zakończyła cichym, proszącym szeptem przesuwając palce na kieszonkę jego koszuli, w której znajdował się jakiś zmięty kawałek papieru. Złapała go między palce i powoli wysunęła.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zaśmiał się cicho, prawie bezgłośnie, nie rozchylając warg, a jedynie wypuszczając powietrze przez nos; ani na moment nie uciekając jednak spojrzeniem. Pozbycie się skrywanych głęboko obaw nie było proste, ale spoglądając w czekoladowe tęczówki Hannah chyba potrafił to zrobić przynajmniej na chwilę – bo jedynym, co w nich dostrzegał, było ciepło i czułość, i troska; i te wszystkie emocje, które wypełniały jego klatkę piersiową, gdy znajdowała się obok, a jej palce przesuwały się lekko po jego skórze. – Twoja babcia m-m-miała rację – zgodził się, wzruszając ramieniem; kącik ust drgnął mu w górę. – Mam mnóstwo szczęścia – stwierdził ciszej, poważniejąc trochę, przez cały czas błądząc wzrokiem po jej twarzy. To, że był głupcem, nie ulegało wątpliwości; podejmował idiotyczne decyzje odkąd tylko pamiętał, przedkładając Quidditch ponad rodzinę i przyjaciół, a później uciekając przed jednymi i drugimi, mimo że to właśnie od nich zawsze czerpał najwięcej siły. Miał nadzieję, że dzisiaj wiedział więcej, że nauczył się czegoś na własnych błędach – ale przecież wciąż zdarzało mu się zapominać o rzeczach oczywistych i najważniejszych. – Niczego nie chcę bardziej – przyznał. Niż być niemądrym razem z tobą.
Przekrzywił głowę, spoglądając na Hannah niewinnie. – Uczciwe – poprawił ją, pozwalając jednak, żeby między sylaby wkradły się żartobliwe nuty. W odpowiedzi na jej zapewnienie skinął lekko, na ułamek sekundy przymykając powieki; wiedział. Wybaczyła mu w końcu zniknięcie bez słowa na długie miesiące i to, że nie powiedział jej o córce; i wszystkie te razy, gdy zachowywał się jak skończony idiota. Nie zasługiwał na to, ale cieszył się, że była gotowa mu to podarować – bo nie wyobrażał sobie życia, którego nie byłaby częścią. – Bez p-p-przesady, dlaczego miałbym złościć się na miotłę? – zapytał z udawanym oburzeniem i zdziwieniem. Nie zrobiłby tego, rzadko tracił panowanie nad sobą, ale rozlegający się w pomieszczeniu śmiech sprawił, że postanowił pociągnąć ten temat. – Chociaż… – mruknął, dotykając kciukiem podbródka, jakby mocno się nad czymś zastanawiał. – Mógłbym ją złamać na głowie twojego ad-d-doratora – zadecydował. Tego również z całą pewnością by nie zrobił, ale z jakiegoś powodu wystarczyła sama malująca się w jego wyobraźni wizja, żeby poczuł się nieco lepiej. Wyraźnie odprężony, oparł się wygodniej o framugę. – Nigdy jeszcze się o nikogo nie p-p-pobiłem, a podobno zawsze musi być ten pierwszy raz – zdradził jej. W szkole zdarzały mu się bójki, zarówno w tej mugolskiej, jak i w Hogwarcie, na ogół stawał jednak w obronie młodszego rodzeństwa albo przyjaciół. – Och? – podjął, zainteresowany, unosząc wyżej brwi w rozbawionym zaintrygowaniu. Opuścił spojrzenie na własną dłoń, obserwując, jak Hannah przesuwa palcami wzdłuż jego knykci – i czując, jak wzdłuż kręgosłupa przebiega mu przyjemny dreszcz. – Mów dalej – poprosił, nie deklarując jeszcze niczego. Nie mógł przecież kupić kuguchara w worku, musiał najpierw poznać dokładne warunki tego układu, poza tym: był ciekaw, co miała na myśli.
Zamknął na chwilę oczy, kiedy miękkie wargi musnęły wnętrze jego dłoni; wypuścił powoli powietrze z płuc, serce zabiło mu mocniej – ale poczuł się też spokojniejszy, jakby grunt pod jego stopami stał się bardziej stabilny. Uśmiechnął się – uchylając powieki i odnajdując spojrzeniem parę czekoladowych tęczówek, przysuniętymi do twarzy Hannah palcami gładząc czule jej policzek. – Dla Eileen? – powtórzył, obracając w myślach nowe imię, kolejne, które wymyśliła. Oczy mu rozbłysły. – Oczywiście! M-m-myślałem już o tym nawet – zapewnił, właściwie: myślał nad tym od dnia, w którym dowiedział się, że zostanie ojcem. To poniekąd ta wiadomość zmotywowała go do wypróbowywania coraz to nowych magicznych projektów konstrukcyjnych, mieli przecież wkrótce potrzebować znacznie więcej przestrzeni niż mógł pomieścić niewielki domek. – Jak powiększymy ten p-p-pokój, to tam – wskazał na kąt po drugiej stronie drzwi – zrobi się miejsce na kołyskę, i może jakiś dodatkowy kufer. A szafę – szafę też można p-p-powiększyć. A na wiosnę zrobilibyśmy większy remont, jakbym podniósł trochę dach, to dałoby się zaadaptować poddasze. Amelia dostałaby większy p-p-pokój, a Maisie… To znaczy, Eileen – też m-m-mogłaby mieć swój. Albo przez jakiś czas mogłyby mieć wspólny, myślisz, że by chciały? Zawsze można podzielić je później – zastanowił się, mówiąc coraz szybciej, w miarę jak pomysły mnożyły się w jego głowie. – A poza tym – podjął – ale zatrzymał się nagle – jak to: nie możesz mi p-p-powiedzieć? – zapytał. Jakie mogła mieć tutaj kryjówki, o których nie wiedział?
Pewnie dociekałby bardziej, ale nagła bliskość wymuszona ograniczoną szerokością drzwi zmusiła go do zapomnienia zarówno o tajemniczych kryjówkach, jak i planowaniu prac remontowych. Te mogły poczekać; póki co ważniejszy był rozbawiony błysk w znajomych oczach Hannah, i opuszki jej palców dotykające delikatnie wyżłobionych w skórze blizn. Dosyć niespodziewanie; zadrżał nieznacznie, wstrzymując powietrze, twarz w tych miejscach wciąż była tkliwa – i gdyby to był ktokolwiek inny niż Hannah, zapewne odsunąłby się szybko, ostrożnie, ze wstydem wymalowanym w spojrzeniu. Ale jej dotyk nie był nieprzyjemny, w żaden sposób nie kojarzył mu się też z tamtym paskudnym dniem – a chociaż nie był w stanie zgodzić się z jej słowami, postanowił nie protestować. Dla niego głębokie ślady oznaczały coś zupełnie innego, stanowiąc milczące, ale niecichnące przypomnienie o tym, jak wiele mógł stracić – i jak wiele straci, jeżeli raz jeszcze pozwoli sobie na słabość.
Ostatecznie – nie odnalazł właściwych słów, więc kiedy jej oddech zatańczył na jego wargach, po prostu pochylił się bardziej, delikatnie opierając czoło na jej czole; wdychając jej zapach, korzenne przyprawy i miód. – Założę się, że mówisz tak wszystkim facetom – zażartował, ale jego słowa nie niosły ze sobą żadnej wagi – bo jednocześnie otoczył ją ramionami, bez zaskoczenia stwierdzając, że wcale nie miała tak mało miejsca, jak dopiero co twierdziła. – Eileen – zgodził się. Zaraz jednak samotna myśl uderzyła go w tył głowy. – A co, jeśli ok-k-każe się chłopcem? – zapytał. Hannah mówiła o córce już od tak dawna, że w pewien sposób przywykł do tej myśli, ale przecież nie mogli tego wiedzieć. Obie wersje ekscytowały go równie mocno, choć każda rodziła w umyśle zupełnie inne scenariusze.
Rymowanka przyszła mu do głowy samoistnie, nie spodziewał się jednak, że Hannah postanowi odpowiedzieć mu tym samym; słowa kołyszące się na jej wargach – choć wiedział, że żartobliwe – sprawiły, że zrobiło mu się cieplej, a krew głośniej zaszumiała mu w uszach. Opierając się mocniej dłonią o framugę, nachylił się nad nią, chcąc sięgnąć jej ust – w ostatniej chwili kątem oka dostrzegając, że wsparta o jego klatkę piersiową dłoń sięgnęła do przyszytej do koszuli kieszeni. Wolną ręką uchwycił kobiecy nadgarstek od razu, odruchowo, zanim jeszcze zrozumiał, dlaczego widok zmiętej karteczki pomiędzy szczupłymi palcami wzbudził u niego zdenerwowanie. Nie teraz, Hanny; już nie dzisiaj. – A dalej? – zapytał, mimo że nie miał zamiaru czekać na odpowiedź. – Przy tobie myśleć nie m-m-mogę – rozpalasz we mnie pożogę? – zapytał, rozluźniając nieco uścisk na nadgarstku Hannah, ale nie na tyle, by zupełnie go wypuścić; unosząc go w górę, opierając o framugę tuż obok miejsca, gdzie sam opierał drugą dłoń. W tym samym momencie zniwelował resztki dystansu, sięgając jej warg, ale pomimo bijącego coraz mocniej serca składając na nich lekki, prawie przelotny pocałunek – zaraz potem przesuwając usta niżej, na żuchwę, przybliżając je do płatka jej ucha. – Chcę być z tobą do słońca zachodu – kontynuował, obsypując kolejnymi pocałunkami skórę tuż pod uchem, szyję – ucieknij ze mną do naszego ogrodu – dokończył, przesuwając prawą dłoń tak, żeby to teraz ona przytrzymywała rękę Hannah, a lewą opuszczając niżej, żeby zsunąć w dół to samo ramiączko sukienki, które wcześniej uporczywie poprawiał; schylił się, przyciskając wargi do odsłoniętego obojczyka.
Przekrzywił głowę, spoglądając na Hannah niewinnie. – Uczciwe – poprawił ją, pozwalając jednak, żeby między sylaby wkradły się żartobliwe nuty. W odpowiedzi na jej zapewnienie skinął lekko, na ułamek sekundy przymykając powieki; wiedział. Wybaczyła mu w końcu zniknięcie bez słowa na długie miesiące i to, że nie powiedział jej o córce; i wszystkie te razy, gdy zachowywał się jak skończony idiota. Nie zasługiwał na to, ale cieszył się, że była gotowa mu to podarować – bo nie wyobrażał sobie życia, którego nie byłaby częścią. – Bez p-p-przesady, dlaczego miałbym złościć się na miotłę? – zapytał z udawanym oburzeniem i zdziwieniem. Nie zrobiłby tego, rzadko tracił panowanie nad sobą, ale rozlegający się w pomieszczeniu śmiech sprawił, że postanowił pociągnąć ten temat. – Chociaż… – mruknął, dotykając kciukiem podbródka, jakby mocno się nad czymś zastanawiał. – Mógłbym ją złamać na głowie twojego ad-d-doratora – zadecydował. Tego również z całą pewnością by nie zrobił, ale z jakiegoś powodu wystarczyła sama malująca się w jego wyobraźni wizja, żeby poczuł się nieco lepiej. Wyraźnie odprężony, oparł się wygodniej o framugę. – Nigdy jeszcze się o nikogo nie p-p-pobiłem, a podobno zawsze musi być ten pierwszy raz – zdradził jej. W szkole zdarzały mu się bójki, zarówno w tej mugolskiej, jak i w Hogwarcie, na ogół stawał jednak w obronie młodszego rodzeństwa albo przyjaciół. – Och? – podjął, zainteresowany, unosząc wyżej brwi w rozbawionym zaintrygowaniu. Opuścił spojrzenie na własną dłoń, obserwując, jak Hannah przesuwa palcami wzdłuż jego knykci – i czując, jak wzdłuż kręgosłupa przebiega mu przyjemny dreszcz. – Mów dalej – poprosił, nie deklarując jeszcze niczego. Nie mógł przecież kupić kuguchara w worku, musiał najpierw poznać dokładne warunki tego układu, poza tym: był ciekaw, co miała na myśli.
Zamknął na chwilę oczy, kiedy miękkie wargi musnęły wnętrze jego dłoni; wypuścił powoli powietrze z płuc, serce zabiło mu mocniej – ale poczuł się też spokojniejszy, jakby grunt pod jego stopami stał się bardziej stabilny. Uśmiechnął się – uchylając powieki i odnajdując spojrzeniem parę czekoladowych tęczówek, przysuniętymi do twarzy Hannah palcami gładząc czule jej policzek. – Dla Eileen? – powtórzył, obracając w myślach nowe imię, kolejne, które wymyśliła. Oczy mu rozbłysły. – Oczywiście! M-m-myślałem już o tym nawet – zapewnił, właściwie: myślał nad tym od dnia, w którym dowiedział się, że zostanie ojcem. To poniekąd ta wiadomość zmotywowała go do wypróbowywania coraz to nowych magicznych projektów konstrukcyjnych, mieli przecież wkrótce potrzebować znacznie więcej przestrzeni niż mógł pomieścić niewielki domek. – Jak powiększymy ten p-p-pokój, to tam – wskazał na kąt po drugiej stronie drzwi – zrobi się miejsce na kołyskę, i może jakiś dodatkowy kufer. A szafę – szafę też można p-p-powiększyć. A na wiosnę zrobilibyśmy większy remont, jakbym podniósł trochę dach, to dałoby się zaadaptować poddasze. Amelia dostałaby większy p-p-pokój, a Maisie… To znaczy, Eileen – też m-m-mogłaby mieć swój. Albo przez jakiś czas mogłyby mieć wspólny, myślisz, że by chciały? Zawsze można podzielić je później – zastanowił się, mówiąc coraz szybciej, w miarę jak pomysły mnożyły się w jego głowie. – A poza tym – podjął – ale zatrzymał się nagle – jak to: nie możesz mi p-p-powiedzieć? – zapytał. Jakie mogła mieć tutaj kryjówki, o których nie wiedział?
Pewnie dociekałby bardziej, ale nagła bliskość wymuszona ograniczoną szerokością drzwi zmusiła go do zapomnienia zarówno o tajemniczych kryjówkach, jak i planowaniu prac remontowych. Te mogły poczekać; póki co ważniejszy był rozbawiony błysk w znajomych oczach Hannah, i opuszki jej palców dotykające delikatnie wyżłobionych w skórze blizn. Dosyć niespodziewanie; zadrżał nieznacznie, wstrzymując powietrze, twarz w tych miejscach wciąż była tkliwa – i gdyby to był ktokolwiek inny niż Hannah, zapewne odsunąłby się szybko, ostrożnie, ze wstydem wymalowanym w spojrzeniu. Ale jej dotyk nie był nieprzyjemny, w żaden sposób nie kojarzył mu się też z tamtym paskudnym dniem – a chociaż nie był w stanie zgodzić się z jej słowami, postanowił nie protestować. Dla niego głębokie ślady oznaczały coś zupełnie innego, stanowiąc milczące, ale niecichnące przypomnienie o tym, jak wiele mógł stracić – i jak wiele straci, jeżeli raz jeszcze pozwoli sobie na słabość.
Ostatecznie – nie odnalazł właściwych słów, więc kiedy jej oddech zatańczył na jego wargach, po prostu pochylił się bardziej, delikatnie opierając czoło na jej czole; wdychając jej zapach, korzenne przyprawy i miód. – Założę się, że mówisz tak wszystkim facetom – zażartował, ale jego słowa nie niosły ze sobą żadnej wagi – bo jednocześnie otoczył ją ramionami, bez zaskoczenia stwierdzając, że wcale nie miała tak mało miejsca, jak dopiero co twierdziła. – Eileen – zgodził się. Zaraz jednak samotna myśl uderzyła go w tył głowy. – A co, jeśli ok-k-każe się chłopcem? – zapytał. Hannah mówiła o córce już od tak dawna, że w pewien sposób przywykł do tej myśli, ale przecież nie mogli tego wiedzieć. Obie wersje ekscytowały go równie mocno, choć każda rodziła w umyśle zupełnie inne scenariusze.
Rymowanka przyszła mu do głowy samoistnie, nie spodziewał się jednak, że Hannah postanowi odpowiedzieć mu tym samym; słowa kołyszące się na jej wargach – choć wiedział, że żartobliwe – sprawiły, że zrobiło mu się cieplej, a krew głośniej zaszumiała mu w uszach. Opierając się mocniej dłonią o framugę, nachylił się nad nią, chcąc sięgnąć jej ust – w ostatniej chwili kątem oka dostrzegając, że wsparta o jego klatkę piersiową dłoń sięgnęła do przyszytej do koszuli kieszeni. Wolną ręką uchwycił kobiecy nadgarstek od razu, odruchowo, zanim jeszcze zrozumiał, dlaczego widok zmiętej karteczki pomiędzy szczupłymi palcami wzbudził u niego zdenerwowanie. Nie teraz, Hanny; już nie dzisiaj. – A dalej? – zapytał, mimo że nie miał zamiaru czekać na odpowiedź. – Przy tobie myśleć nie m-m-mogę – rozpalasz we mnie pożogę? – zapytał, rozluźniając nieco uścisk na nadgarstku Hannah, ale nie na tyle, by zupełnie go wypuścić; unosząc go w górę, opierając o framugę tuż obok miejsca, gdzie sam opierał drugą dłoń. W tym samym momencie zniwelował resztki dystansu, sięgając jej warg, ale pomimo bijącego coraz mocniej serca składając na nich lekki, prawie przelotny pocałunek – zaraz potem przesuwając usta niżej, na żuchwę, przybliżając je do płatka jej ucha. – Chcę być z tobą do słońca zachodu – kontynuował, obsypując kolejnymi pocałunkami skórę tuż pod uchem, szyję – ucieknij ze mną do naszego ogrodu – dokończył, przesuwając prawą dłoń tak, żeby to teraz ona przytrzymywała rękę Hannah, a lewą opuszczając niżej, żeby zsunąć w dół to samo ramiączko sukienki, które wcześniej uporczywie poprawiał; schylił się, przyciskając wargi do odsłoniętego obojczyka.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia
Szybka odpowiedź